Krzysztof Witold Kociatkiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krzysztof Kociatkiewicz.

  • W którym roku pan się urodził?

W 1938.

  • To było chwilę przed wojną. Jakie były pana pierwsze wspomnienia z dzieciństwa?

Pierwsze? To jest zdumiewające, ale w trzydziestym dziewiątym roku, we wrześniu, jako bardzo małe dziecko zapamiętałem ewakuację z Warszawy. To jest nieprawdopodobne, że można coś takiego zapamiętać w tym wieku. No, ewakuacja była krótka, trwała jedną noc i na drugi dzień wróciliśmy do Warszawy. To było moje pierwsze wspomnienie z wojny.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Oboje rodzice [byli] urzędnikami w towarzystwie ubezpieczeniowym, w tym samym budynku, pracowali na Jasnej, a mieszkaliśmy wtedy na Czernikowie. Nie miałem rodzeństwa.

  • Proszę powiedzieć, z kim się pan przyjaźnił jako dziecko.

W czasie wojny?

  • W czasie wojny.

Z dziećmi z podwórka. Dom, w którym mieszkałem, to była Powsińska 24. Do dziś ten numer jest, budynek istnieje, miał drugie skrzydło, które nosiło adres Morszyńska 3. W sumie około pięć klatek, około czterech pięter, w związku z czym dzieci było dość dużo i po prostu [bawiłem się] z dziećmi z podwórka. Nic nie zapamiętałem poza dwoma dziewczętami, które karmiły mnie babkami z błota, a ja potulnie zjadałem.

  • Proszę powiedzieć, jak pan spędzał czas.

No nie, może pamiętam kilka osób. Czas? Na podwórku. Ponieważ oboje rodzice pracowali, w związku z czym opiekowały się mną różne panie (wtedy to się niania nazywała, pomoc domowa dzisiaj) i w tym samym budynku w drugim skrzydle mieszkali moi dziadkowie, rodzice mojej matki (powinienem wspomnieć przy rodzinie) i czasem oni mną się opiekowali, ale była to raczej sporadyczna opieka. Przypuszczam, że raczej w jakichś sytuacjach awaryjnych, coś takiego raczej. Poza tym chodziłem na regularne lekcje, już później, nie na samym początku wojny, do dziadka na lekcje czytania, rachunków. [...]

  • Czy w jakikolwiek sposób, jeszcze przed Powstaniem, zetknął się pan z Niemcami? Czy widział ich pan?

Nie, nie. Przecież ja byłem bardzo małym dzieckiem przed wojną, [właściwie przed Powstaniem].

  • Czy słyszał pan coś o konspiracji?

Nie, rodzice starannie ukrywali swoją ograniczoną zresztą działalność, ograniczoną nie z u patriotyzmu, tylko po prostu z troski o dziecko w razie wpadki, i bardzo starannie przede mną to ukrywali, żeby przypadkiem dziecko nie wypaplało.

  • Lata dzieciństwa kojarzone się z krainą szczęśliwości. W jaki sposób wojna wpływała na ten czas? Czy widzi pan jakąś zależność między jednym a drugim?

Nie, i tak, i nie. Był cień, niewątpliwie cały czas był cień. Był cień niedoborów finansowych, wręcz [problem], czym dziecko nakarmić. Jako dziecko ja nie bardzo to wszystko byłem w stanie ogarnąć, wiele historii znam z opowiadań ojca, który bardzo bolał, że musiał zlać mi tyłek, bo nie chciałem jeść kaszy, a kasza była wstrętna, a nic innego nie było do jedzenia. Więc tego typu historie znam z opowiadań i to chyba nie o to chodzi.

  • Proszę powiedzieć, co w tamtym czasie odczuwał pan jako trudność? Czy było coś takiego, co wpływało na pana?

Wbito mi do głowy pewne zasady ostrożności, żeby Niemcom (Niemcy to byli ludzie w mundurach, z punktu widzenia dziecka) nie wchodzić w drogę, unikać, a poza tym ja wspomniałem o tym życiu podwórkowym. W życiu podwórkowym starsze, mądrzejsze dzieci opiekowały się takimi bardziej pędrakami, powiedzmy, jak ja. I to oni przejmowali raczej odpowiedzialność za to, jak my się bawimy, co robimy na podwórku. Poza tym jak wspomniałem, oboje rodzice pracowali, notabene jeździli do pracy różnymi tramwajami po to, żeby jakby była jakaś wpadka czy łapanka, to żeby nie wpadli oboje. Powrót – to samo. No i opiekowały się mną nianie, one też prawdopodobnie wiedziały, co dziecku wolno, a czego nie wolno.

  • A jakaś taka szczęśliwa historia, taka radosna z tamtego czasu? Czy ma pan coś takiego w pamięci?

Oczywiście że tak. Przecież toczyło się życie rodzinne, były co roku imieniny ojca, matki. Rodzice chodzili na imieniny do innych ludzi, bliskich, powiedzmy, przyjaciół, zabierali mnie ze sobą. Ja obchodziłem co roku imieniny, dostawałem jakieś prezenty. Tak że w jakimś sensie, można powiedzieć, że dla dziecka takiego ja do Powstania nie było tragedii.
Jedną, jaką tylko zapamiętałem, to był przemarsz ulicą Powsińską jeńców wojennych. To byli żołnierze radzieccy w łachmanach, straszne twarze, oczywiście nieogolone, wychudzone, okropny pochód. I wtedy rodzice dali mi do ręki, rzucało się [kawałki] chleba, zrzucało się z balkonu (nasz balkon wychodził na Powsińską), rzucało się chleb, pieniądze. Panowało przekonanie, że do dzieci Niemcy nie będą strzelać, więc przeważnie dawano to dzieciom do rzucania. No i pamiętam, raz żołnierz Wehrmachtu konwojował ich na piechotę, podniósł karabin i wycelował. Dziś przypuszczam, że to było tylko po to, żeby mnie postraszyć, bo on musiał, bo nie strzelił. No nie trzeba opowiadać, jak gwałtownie, jak szybciutko uciekałem w głąb pokoju.

  • A czy potrafi pan umiejscowić w czasie, w którym to było roku?

Nie. Przypuszczam, że 1943, ale to w tej chwili tak oceniam.

  • Miał pan sześć lat, kiedy wybuchło Powstanie. Jak pan je zapamiętał?

Momentu wybuchu Powstania nie pamiętam, nie zarejestrowałem tego. Widocznie nie było to jakimś silnym przeżyciem. Rozumiałem, wiedziałem, że coś się dzieje, wyglądałem z rodzicami z balkonu w kierunku na Starówkę. Rodzice komentowali, że widać dymy, nie rozumiałem tego. W nocy, to były ciemne noce, Warszawa była raczej zaciemniona i pamiętam wychwytanie reflektorami samolotów, tudzież samoloty niemieckie. Oczywiście wiedziałem i jako dziecko nie bardzo rozumiałem, że to są alianci, którzy przylatują nam z pomocą, i że... Ale rozumiałem, że te samoloty mają być niewykryte, a te są niemieckie. [Poznawałem] po konstrukcji oczywiście, wtedy zresztą były bardzo charakterystyczne, dwukadłubowe Focke-Wulfy. Więc to były takie przeżycia, ale nie do końca zrozumiałe.
Najtragiczniejsze przeżycie wiąże się z faktem, że naprzeciwko budynku była szkoła numer 115. Jest do dziś, z tym że dziś jest odbudowana w większej odległości od ulicy, od jezdni Powsińskiej, zresztą sama Powsińska została też poszerzona. W szpitalu, w szkole urządzono szpital dla Powstańców i wymalowano na dachu kilkumetrowe białe koło z czerwonym krzyżem. No i wtedy zaczęło się bombardowanie naprawdę na ostro. Ze szkoły nie został... Tak jak ja zapamiętałem, to największy fragment to była głowica kolumny z sali gimnastycznej wielkości krzesła, bez oparcia, stołka, tego typu. Straszne. Konstrukcja była murowana, dach drewniany, więc poszło w drobiazgi, bomba była naprawdę niejedna. Szpital na szczęście ewakuowano do naszego bloku, właśnie do końca bardziej odległego od Powsińskiej, który nosił adres Morszyńska 3. I właściwie prawie wszystkie mieszkania w tej klatce schodowej były zajęte jako sale chorych. No i oczywiście natychmiast ktoś powiesił na dachu białą flagę z czerwonym krzyżem. Flaga wisiała około pół godziny, tak pamiętam, może dłużej (jak ktoś zezna, że dłużej, to nie będę się kłócił), i komitet (nazywało się to popularnie u nas komitet blokowy, może wtedy była inna nazwa) zdecydowanie kazał zdjąć flagę, bo rzeczywiście momentalnie zaczął się ostrzał naszego budynku. No ale flagę zdjęto. No i następny moment, jaki pamiętam, to jest ewakuacja szpitala. Tych, co nie przeżyli, chowano w ogródku przy szpitalu, przy tym na końcu budynku był ogródek i w tym ogródku chowano zarówno zmarłych w tym szpitalu, jak i w ogóle Powstańców, którzy w okolicy padli, no bo tak bogiem a prawdą, gdzie chować ludzi w zabrukowanym mieście, prawda, więc [chowano] w tym ogródku. Po wojnie ekshumowano. No i to był drugi tragiczny widok: ewakuacja rannych. To byli ludzie naprawdę ciężko ranni, pobandażowani naprawdę od stóp do głów niekiedy, naprawdę.

  • Czy widział pan na własne oczy tych rannych?

Nie, nie, to [rzeczywiście] pamiętam. To są wszystko obrazy, które mnie utkwiły najbardziej wtedy, to było przerażające. I niepewność, co tych ludzi czeka. Ta niepewność... Ja wyczułem wtedy, że ci ludzie byli przestraszeni, niepewni, i mieszkańcy, którzy tam asystowali tej ewakuacji, też nie wiedzieli, co się stanie.

  • W którym momencie Powstania to było? Na początku?

Pod koniec już, pod koniec, bo potem wspomnienia lecą bardzo szybko. Jeszcze były te ostrzały, dzieci zachwycone zbierały odłamki, kto zbierze więcej.
I później już zaczęło się życie w piwnicy pod koniec Powstania. Nasze mieszkanie z oknami od strony Powsińskiej było bardzo niebezpieczne. No faktem jest, że wpadł jakiś odłamek, wyrżnął w kredens. Do końca swoich dni ten kredens był lekko uszkodzony. Więc zdaniem rodziców po prostu było bardzo niebezpiecznie i większość nas mieszkała w piwnicy. Pod sam koniec Powstania trzepnęła bomba tak blisko, że od strony podwórka „odkopała” nasz budynek do fundamentów. I pamiętam pierwszy dzień po zawieszaniu broni, kiedy wszyscy wyszli na podwórko i oglądaliśmy ten lej po bombie. Rzeczywiście pierwszy raz w życiu zobaczyłem fundamenty budynku. Natomiast pamiętam, gdy ta bomba uderzyła, byłem w piwnicy i wtedy częściowo osiwiałem ze strachu. Zdawałem sobie sprawę z tego, co znaczy zasypanie. Wspomniałem o pogrzebach czy chowaniu ludzi (pogrzebów jako ceremonii nie było), o chowaniu ludzi w ogródku, również zasypanych z okolicznych domów, których odkopano za późno czy których zgniotły gruzy, to też tam chowano. W związku z czym zdawałem sobie sprawę, co to znaczy być przysypanym, i byłem przekonany, że już jesteśmy zasypani. Rzeczywiście kurz, pył ceglany, ciemność kompletna. Po kilku minutach zaczęły się odgłosy z sąsiednich piwnic, z korytarza piwnicznego: „Czy żyjecie? Kogo zasypało? Czy wszyscy są?”. Lista i tak dalej. No i potem właśnie podsumowanie. Wszyscy, nie tylko dzieci, dorośli wyszli, no i kilka... Jakoś bardzo krótko potem następne przeżycie, kiedy dowiaduję się od rodziców, że mamy wyjść, opuścić dom. Nie rozumiałem, dlaczego, nie rozumiałem, po co. (Nie wiem, czy w ogóle powinienem tutaj zeznawać, byłem wyjątkowo głupi).

  • Proszę powiedzieć, czy ktoś z pana bliższej albo dalszej rodziny brał czynny udział w Powstaniu?

Zastanawiam się, czy to była bliższa, czy dalsza rodzina.

  • Znajomi?

Nie, to była na pewno rodzina. Jakbyśmy dłużej pomyśleli, to ja bym się doliczył, Jurek Krzemiński, pasierb późniejszego profesora Politechniki Warszawskiej, profesora Bretsznajdera (to było dziecko pani Bretsznajderowej z pierwszego małżeństwa), brał udział w Powstaniu właśnie gdzieś na Czerniakowie i któregoś dnia podczas Powstania wpadł, dwa razy chyba, tak na godzinkę, dwie. On mówił do mojej mamy „ciociu”, ja do jego mamy też zwracałem się „ciociu”. Przeżył szczęśliwie, został profesorem.
Może jeszcze wróćmy na chwilkę, przepraszam, zapomniałem, pytała pani o historię przed wojną. Ja mam imieniny 25 lipca i chyba w czterdziestym trzecim albo czwartym roku oczywiście dzieci z podwórka, nie wszystkie, ale kilkoro, zostało zaproszonych. No, była wielka zabawa, no bo oczywiście takie pięciolatki to dopiero rozrabiają. No i wtedy w drzwiach pojawia się oficer w mundurze niemieckim. Zbaranieliśmy, zamilkliśmy, on powiedział coś po niemiecku i wyszedł. Później dowiedziałem się, że on chciał zająć nasze mieszkanie lub pokój w naszym mieszaniu, ale zobaczył tyle dzieci i stwierdził, że nie. To musiał być raczej czterdziesty czwarty rok, lipiec czterdzieści cztery. Doszedł do wniosku, że nie, z tyloma dziećmi to on nie wytrzyma. I w ten sposób się… A dlaczego sądzę, że czterdziesty czwarty? Dostałem wtedy sporo zabawek, które przeżyły... Niektóre z nich przeżyły Powstanie i rabunek i pamiętam niektóre nich bezpośrednio po powrocie do Warszawy.
Jak wspomniałem na koniec Powstania (nie potrafię powiedzieć, w jak szybkim czasie, ile dni później, w moim odczuciu był to dzień, dwa), po południu wyrzucono nas do fortu Czerniakowskiego, który jest po przeciwnej stronie, tuż obok wspomnianej szkoły 115. Tam siedzieliśmy do późnego wieczora. No i dalej już potuptaliśmy do Pruszkowa. No, moje nóżki był stanowczo nie tą drogę, ale ktoś się zlitował i na resorach dorożki położono deskę i tam troje chyba nas było, dzieciaków, na desce pozwolono nam usiąść i w ten sposób dojechałem do Pruszkowa. I może tu jest chwilka, moment, żeby powiedzieć o bardzo dużej solidarności ludzi w tym okresie. I to był właśnie taki przykład. Przecież konik, który ciągnął dorożkę, przecież dorożka była przeładowana ludźmi i bagażami, a mimo to ktoś pomyślał o tej desce i o tych dzieciakach. No, zresztą tą samą solidarność wyczuwało się właśnie na podwórku.

  • Jak ona się objawiała?

Wspomniałem o tej opiece. Później ukuło się, już jak ja miałem dzieci, takie hasło: „Wszystkie dzieci są nasze”. Wtedy to rzeczywiście obserwowano te dzieci. W całym budynku nie było... Ludzie byli naprawdę z nieco różnych warstw społecznych. Wprawdzie mieszkania były o różnym standardzie. Dach był ukośny i u góry były takie mieszkania, dziś byśmy nazwali, strychowe. To nie był strych, to były murowane części z okienkami w dachu i tam mieszkali ludzie o zdecydowanie niższym statusie społecznym. Parter na ogół zajmowali ludzie bardziej majętni, a mimo to była jakaś solidarność podczas całej okupacji. Nie było ani jednej, że tak powiem, wpadki, takiej, żeby kogoś trzeba było napiętnować w jakikolwiek sposób. Naprawdę ludzie w czasie Powstania sobie pomagali. Oczywiście przez wszystkie piwnice przekute było przejście, żeby w razie zawalenia Powstańcy mogli przebiec w razie czego, że łącznicy mogli wskoczyć do budynku na jednym końcu, przebiec jakiś odcinek, nie wiem, czy całą długość budynku, i wyskoczyć gdzie indziej. Tak że ta solidarność – wspomniałem o tym oglądaniu, patrzeniu na niebo w czasie Powstania, na samoloty, na walki powietrzne, na zestrzeliwanie – byliśmy wtedy wszyscy jak jedna rodzina.
  • Proszę mi powiedzieć, czy uczestniczyli państwo w jakichś przejawach życia religijnego?

Tak. Zdecydowanie religijność mieszkańców bloku była nieporównywalnie wyższa niż dzisiaj. Wprawdzie mój ojciec nie był wierzącym, matka raczej była. Po wojnie raczej odwróciła się od kościoła, od religii, ale to już jest jej sprawa. Może jakiś żal do Boga, że dopuścił do wojny. Natomiast publiczne modlitwy za Powstańców, za powodzenie Powstania, za ocalenie budynku, były na porządku dziennym. Nikt się nie wyłamywał, a jeżeli, to po cichu, a nikt nie miał nic przeciwko temu. Oczywiście w piwnicy została również przeniesiona, jak przeszliśmy do życia piwnicznego, figura Matki Boskiej. Oczywiście wierzono, że ta bomba, o której wspomniałem, to właśnie dlatego nie wybuchła albo nie poczyniła większych szkód, może tak powiedzmy, bo po drugiej stronie muru był posąg Matki Boskiej. W tych piwnicach też ludzie modlili się głośno, odmawiano litanię. Jako dziecko znałem litanię, znałem pacierz. Litania nie wymagała, powiedzmy... Ale takie zjednoczenie było dość powszechne wokół nadziei w Bogu. No, muszę wspomnieć, że wszyscy pochowani w tym cmentarzu dostali swoje krzyże, że każdy grób dostał swój krzyż. Było to niedyskutowalne w tamtych czasach.

  • Jak na Powstanie reagowali cywile? Przeważała radość czy przeważał strach?

Współczucie dla Powstańców, troska, że zginą, że to... Może po pierwszych dniach, może na początku może było więcej euforii na Czerniakowie, powiedzmy. Przypuszczam, że w różnych dzielnicach przeżywano Powstanie inaczej. Czerniaków, nasza okolica nie była bezpośrednim miejscem walk, był to raczej ostrzał, bombardowanie. Barykad w najbliższej okolicy nie było. Proszę pamiętać, że to wtedy nazywało się Czerniaków. Ja nie odnoszę się do całego dzisiejszego Czerniakowa, do tego, co dziś nazywa się Sadybą, czyli tej części Czerniakowa. Jako dziecko oczywiście nie miałem zielonego pojęcia o większym obszarze. Ale na pewno była ta troska, była opieka, przychodzili Powstańcy, dostawali jeść, chociaż nie bardzo było z czego.

  • Wspominał pan, że mieszkaliście w tym samym bloku, gdzie pana dziadkowie. Co się z nimi działo w czasie Powstania? Czy byli razem z wami?

Nie mam żadnych wspomnień z kontaktu z dziadkami. Przypuszczam, że mieszkali w swojej piwnicy w innej części budynku. Dziadkowie w ogóle nie występują w moich wspomnieniach. Przeżyli Powstanie, zostawiono ich jako ludzi w podeszłym wieku, nie ewakuowano, przeżyli resztę okupacji, wyzwolenie i oboje spotkałem bezpośrednio po wojnie. Z tym że dziadek mój prawdopodobnie bardzo ucierpiał zdrowotnie, bo chyba w kwietniu czterdzieści pięć już umarł, nie wiem, na co. A babcia żyła jeszcze dość długo.

  • Czy rodzice tłumaczyli panu w jakiś sposób, co dzieje się w Warszawie?

Nie, nie. Generalnie w mojej rodzinie i chyba w całym bloku raczej panowała atmosfera, by nie wciągać dzieci do spraw wojny. No, to, że myśmy zbierali odłamki nie zdając sobie sprawy z tego, co to jest naprawdę odłamek, kto uzbiera więcej po prostu. Tylko pilnowano, żebyśmy nie zbierali, wtedy się to nazywało niewypały, gdzieś niewybuchy, żeby przypadkiem nie dotykać czegoś, co jest miną. Ale to już jest popowstaniowa historia. Tak. Nie no, trzymano mnie z daleka. Może jeszcze co innego. Możliwe, że część moich wspomnień zostało uzupełniona przez starsze dzieci z podwórka, bo starsze opiekowały się młodszymi i może przez nich zostało troszkę to uzupełnione, no i oczywiście później częściowo przez rodziców. Ale rodzice bardzo nie lubili wracać do wspomnień z wojny. Było to prawdopodobnie dla nich bardzo traumatyczne.

  • Czy pamięta pan, co dostawał w trakcie wojny do jedzenia? Skąd braliście zaopatrzenie?

Nie. Wiem, że było głodno, wiem o historii, że gdzieś podejrzewano, że gdzieś czyjś jamnik został porwany i zjedzony, ale nie była to historia, która by dotyczyła kogoś z bliższych sąsiadów, bliższych w sensie stosunków towarzyskich czy mających dzieci w moim wieku czy coś takiego.

  • Mimo u jedzenia karmiliście też Powstańców.

Tak.

  • Jak często przychodzili do waszego bloku?

Nie potrafię odpowiedzieć. To są tylko sceny, które zapamiętałem. Nie pamiętam ciągu wydarzeń, pamiętam poszczególne obrazy. Mam pamięć wzrokową, więc zapamiętałem takie obrazy. Siedzą sobie chłopcy w jakichś takich, no nie mundurach, ale w takim ubraniu, który dziś byśmy nazwali turystyczno-sportowym, z opaskami, panie się litują, biedni chłopcy, jedzą z byle czego, z menażek, z jakiś garczków, nie pamiętam. [Widać ich] krótko w słońcu i odchodzą.

  • A czy w trakcie Powstania widział pan Niemców?

Nie. Nie, do momentu... Znaczy zapamiętałem te właśnie swoje imieniny w czterdziestym [czwartym] z Niemcem, który szukał mieszkania, i zapamiętałem później Niemców w czasie ewakuacji. Konwojowali nas, wielu z nich, niektórzy z konwojentów Wehrmachtu, żołnierzy, proponowali ucieczkę z tego konwoju. Z naszego otoczenia, z tej grupy, nikt nie uciekł. Ludzie bali się podstępu, że potem będą strzelać jako do uciekinierów. To jest obraz u zaufania, jaki powstał między ludźmi, ludźmi w mundurach i Polakami, Niemcami i Polakami. Wtedy tak się mówiło. Przypuszczam – a to już dziś, tak jak patrzę na te migawki z wojny – sądzę, że wielu z nich było względnie normalnymi ludźmi, zagonionymi, pochłoniętymi przez maszynę wojenną. Wróćmy do tego przykładu oficera, to był oficer, który miał mieszkać w naszym mieszkaniu. Przecież on w normalnych warunkach mógł powiedzieć: Alles raus i przestać się tym przejmować. Nie wiem, czy po prostu był to normalny człowiek, czy chociażby jak z filmu „Pianista”, prawda, czy po prostu zbliżający się, zbliżający się koniec wojny... Przecież oni wiedzieli, gdzie jest front, prawda. Front był już na drugim brzegu Wisły, więc może sobie zdawali sprawę i może dlatego nie chciał sięgać po środki radykalne, nie wiem.

  • Proszę powiedzieć o swoim najlepszym wspomnieniu z czasu Powstania.

Może ta ulga, jak ten Niemiec zrezygnował. Proszę sobie wyobrazić, bawi się na podłodze, nie wiem, pięcioro, sześcioro pędraków, powiedzmy pięcio-siedmiolatków, i staje oficer (on nie sam był, on był z co najmniej dwoma ludźmi) w drzwiach, wchodzi do pokoju. Zamieramy absolutnie. On potem mówi coś, nie wiemy, wychodzi. Rodzice znali niemiecki, stąd dziś wiem, co powiedział. Wychodzi i nic się nie dzieje. To chyba jeden... Z wojny... Nie no, ale to dotyczy życia prywatnego. Dostałem żółwia, jak Niemcy zajęli Grecję. No, duża radocha, zawsze lubiłem zwierzęta. Nie no, były... dziecko żyło normalnym swoim życiem, względnie normalnym. To, że kogoś tam zatrzymano... Rodzice w czasie wojny po pracy produkowali papierosy. Pozwolono dziecku. Zepsułem kilka tych gilz, ale pozwolono, przyczyniłem się do tego. Zbierałem patyki na ogrzewanie, myśmy wtedy już nie mieli ogrzewania, nie było węgla, była nadstawka na kuchnię węglową, w której można było palić czymkolwiek, więc jako dziecko oczywiście zbierałem patyki w południe, w czasie spacerów w tym parku, który jest do dzisiaj. No i było to duża radość, jak rodzice pochwalili, że: „Dzisiaj ugotowane na twoich patykach”.

  • Czy może pan opowiedzieć o najgorszym wspomnieniu?

To już mówiłem. Ci jeńcy prowadzeni, ta szkoła bombardowana. Pierwsze bomby spadające zobaczyłem jeszcze z balkonu. I później jeszcze, w czasie Powstania, widziałem te gruzy ze szkoły. I później ten widok ewakuacji szpitala.

  • Do którego dnia Powstania byliście w Warszawie?

Do końca. Ja [o tym] wspomniałem. Byliśmy w dniu ogłoszenia rozejmu, bo tak wtedy było. To nie było, jak się wydaje, poddanie się Powstania, [ale] był to rozejm, zawieszenie broni, oczywiście na warunkach takich, jakie znamy już z historii. Ale ten dzień był dyskutowany właśnie już na podwórku, bo wyszliśmy, bo był rozejm, już nie bombardowano, wyszliśmy z piwnic na podwórko. Tak że byliśmy do końca.

  • Potem dotarliście do Pruszkowa. Czy zapamiętał pan, jakie panowały tam warunki?

Trochę brudno, bardzo głodno, straszny tłum, zagubienie ludzi. Rodzice ewakuowali się z dwoma walizkami. Ojciec w Pruszkowie dostał wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, bo szedł do obozu. Oczywiście pierwsza rzecz, to mu wszystko zabrano. Matka została z albumami fotograficznymi wyłącznie, bo to pamiątka. Nie była kobietą szczególnie praktyczną i nikt nie wiedział, co się z nami będzie działo. Totalne zagubienie, bezradność. Chyba mieliśmy jakieś worki, dosyć brudne, na których koczowaliśmy. Nudziłem się jak mops, niezależnie od tego, że się bałem. I pamiętam jak... Skąd mi to przyszło do głowy, to nie wiem, ale wziąłem taki garczek aluminiowy, około litra, i powędrowałem, bo dowiedziałam się, że gdzieś tam dają kawę, w trzecim baraku na lewo, tego typu informacja. Powędrowałem tam... Hale, nie barak, to się hale nazywało, zresztą nie pamiętam. I rzeczywiście dawali kawę czarną, gorącą i przyniosłem, doniosłem tą kawę z powrotem. No i mama i najbliżsi sąsiedzi na workach, piliśmy tą kawę. Nie wiem, litr kawy nie wystarczył dużej ilości osób, dzieciakowi pewnie nie nalano pełnego dzbaneczka, ale był to duży sukces.
No i następnym sukces, jaki pamiętam. Jechaliśmy wagonem, tak zwanym bydlęcym. Smród w tym wagonie, jakieś problemy, jak się załatwiać, czy się załatwiać, gdzie się załatwiać. Jako dziecko nic z tego nie rozumiałem, nie docierało to do mnie, miałem zresztą gorączkę, nie wiem, z czego, trochę z głodu zapewne. I w pewnym momencie pociąg stanął, południe, około południa, otworzono drzwi, słońce, oczywiście zakaz opuszczania wagonów. No ale dzieci zaczęły pełzać. No i wypełzłem z tego wagonu i gdzieś w pobliżu stał wagon, którym jechali węgierscy żołnierze. Dostałem od nich ćwierć bochenka, ćwierć bochenka chleba. Tego się nie da zapomnieć. Twarz tego żołnierza węgierskiego, który dał mi ten chleb, pamiętam do dziś.

  • Wrócił pan do pociągu. Dokąd państwo dotarli?

Do stacji w Opocznie, gdzie pozwolono nam wyjść, wyrzucono nas z wagonu. Pociąg dalej nie jechał. Zajął się nami Czerwony Krzyż. Do dziś pamiętam czystą podłogę na dworcu. To jest prawdopodobnie kontrast z warunkami w Pruszkowie. Dostaliśmy czyste worki. Na tych czystych workach [spędziliśmy] całą noc. Przypuszczam, że dostaliśmy coś do jedzenia, ale chyba bardzo mało, dlatego że jakąś furą (chyba, aczkolwiek nie ręczę) dotarliśmy, częściowo pieszo, na pewno do wsi Przysucha (to jest niedaleko), a koło Przysuchy był klasztor sióstr zmartwychwstanek, chyba tak, gdzie siostra mego dziadka była przełożoną. Ze mną, z mamą dotarła grupa sąsiadów z tego bloku przy Powsińskiej 24 w ramach tej solidarności. Moi rodzice nie mieli szczególnych przyjaciół w budynku, w ogóle nie mieli przyjaciół. Wszyscy przyjaciele, którzy u nas bywali, byli z miasta, jak się tak wyrażę, spoza budynku. Natomiast wtedy właśnie to jest ta lojalność, solidarność ludzka, ponieważ mama miała nadzieję na jakieś oparcie, no to od razu zaopiekowała się gronem sąsiadów. To było naturalne. No i tam dotarliśmy i dostaliśmy krupnik, pełen talerz krupniku. Sześciolatek spałaszował, zdumione siostrzyczki, że tak szybko pałaszuje, dały drugi, spytały się, czy mam ochotę jeszcze, dostałem drugi i dokładkę i skończyło się to tragicznie.

  • Jak długo przebywaliście państwo w tym klasztorze?

Do marca czterdzieści pięć. W pierwszych dniach marca wróciliśmy razem z gronem ludźmi, warszawiaków. Wróciliśmy platformą konną. To nie była fura, to była platforma. Płaski, dość duży blat, ciągniona przez takie cztery solidne pociągowe konie, mnóstwo, fura dobytku. No i oczywiście w zależności od drogi były różne warunki jazdy, począwszy od tego... Panowie zsiadają, wszyscy zsiadają – wszyscy zsiadają, panowie pchają. No bo drogi były tam wówczas rzadko brukowane. Wiele z tych dróg było piaszczystych, gruntowych, no i koniom było ciężko. Tego dobytku było bardzo dużo. Dotarliśmy gdzieś w okolice placu Unii Lubelskiej i ostatni odcinek na Sadybę dojechaliśmy rikszą.

  • A czy pamięta pan, jak długo trwał powrót?

Kilka dni, trzy, cztery. Nocowaliśmy po stodołach udostępnianych przez wieśniaków, nie wiem, czy odpłatnie, czy nie. Za transport żeśmy zapłacili. Pamiętam, że jedne z ostatnich pieniążków poszły na tego ryksiarza, który nas dopedałował na…

  • Na Powsińską?

Powsińską.

  • Czy dom stał nadal?

Stoi nadal, natomiast był nieco uszkodzony. Z naszej klatki schodowej, która wychodziła na Powsińską, mieszkanie po drugiej stronie, tam był taki narożnik budynku, został urwany, przestrzelony przez pocisk artyleryjski. W związku z czym było ryzyko, że kondygnacja nad nim może się zawalić, bo to jednak narożnik. Mieszkanie było splądrowane, minus to, co dziadek przeniósł do siebie. Pamiętam do dziś moją mamę grzebiącą w stosie książek wywalonych na ziemię szabelką, którą dostałem w czterdziestym czwartym roku na imieniny. Pochwą od tej szabelki mama książki rozgarniała, przebierając, nie bardzo biorąc wszystko, bo gdzież to schować. No i mieszkanie wkrótce... Chodziliśmy tam jeszcze kilkakrotnie, no ale nie bardzo było gdzie [przechować]. Co się udało, to sąsiedzi wzięli do siebie, a mieszkanie później zajął tak zwany kwaterunek, czyli służba miejska ulokowała tam ileś osób. Mama pojechała do pracy w Łodzi. Nie, pracowała najpierw w Warszawie, później wyjechała do Łodzi. Nie, później... Pracowała w Warszawie, chodziła do pracy oczywiście pieszo. W czerwcu, około 15 czy 16 czerwca przypadkiem całkiem, załatwiając jakieś sprawy, stwierdziła, że już nie będzie wracać do biura i koło południa, wczesnego popołudnia, wróciła do domu. I tego dnia… I tego dnia wrócił mój ojciec z obozu koncentracyjnego.
  • Czy dowiedział się pan, w którym obozie ojciec siedział?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć.

Był w Litomierzycach, wówczas nazywało się to Leitmeritz. Z Litomierzyc w czasie postępu frontu został ewakuowany chyba do Dachau i stamtąd wrócił jednym z pierwszych transportów. W momencie wyzwolenia to już były właściwie ostatnie dni, kiedy ojciec mógł jeszcze przeżyć. Nie dostawali już jedzenia, był bardzo wycieńczony. Otworzono magazyny z jedzeniem, z chlebem. Ojciec poszedł, a może przywieziono... Tak, tak jak teraz myślę, to prawdopodobnie nie były niemieckie magazyny, tylko magazyn w sensie punkt dostawy. Ojciec wziął trzy dwukilowe bochenki, uniósł kilka kroków i stwierdził, że nie da rady. W związku z czym niósł te bochenki, każdy dwukilogramowy, metodą pierwszy na przód, wracamy po przedostatni, przenosimy naprzód. I w ten sposób doniósł je do baraku, po kroczku, po dziesięć kroków. No i to był maj, początek maja. A w czerwcu już dotarł do Warszawy. No i właśnie wyjechali oboje do Łodzi pracować, w Warszawie nie było dużo pracy. Ja nadal mieszkałem z babcią.
Ojciec wrócił w złym stanie zdrowia. Do końca, że tak powiem, były tego skutki. Przede wszystkim wrócił bez zębów. W Polsce ludowej urzędnik nie bardzo mógł sobie pozwolić na nowy komplet, zresztą jeszcze nie było takiej technologii. I to się zaczęło odbijać również na żołądku. No, wybili ojcu po prostu kolbą w obozie prawie wszystkie zęby. Kilka zostało, cztery, pięć, coś tego typu. No ale przeżył, przeżył dzięki rozsądkowi. Jak miał ten chleb, nie rzucił się, nie zjadł go od razu. W czasie wojny produkując te papierosy, zaczęli oboje palić, bo w tym biznesie, jak się dzisiaj mówi, należało palić. „No jak to, produkuje pani, a nie wie pani, co robi”, i tak dalej. Więc oboje zaczęli palić. Opowiadał, ile osób poszło na druty, za rzuconym przez wartownika petem, niedopałkiem. I oczywiście to była okazja, że zastrzelić za próbę ucieczki, [bo] podszedł za blisko drutów. No, bardzo dbał, żeby przeżyć i przeżył.

  • Proszę powiedzieć, jak teraz, z perspektywy minionych lat ocenia pan Powstanie Warszawskie?

Nie będę zaczynał, że to trudne pytanie. Nie mam pretensji o wywołanie Powstania, chociaż dyskusje na ten temat toczyły się już w czasie Powstania w atmosferze blokowej przy karmieniu Powstańców, przy obserwowaniu tych samolotów, przy modlitwach w piwnicy. W całym tym życiu społecznym już było to dyskutowane. Ja nie mam z perspektywy pretensji o wywołanie. Naprawdę nikt nie spodziewał się, że Armia Czerwona zatrzyma się i że wojsko polskie, które przeprawiło się przez Wisłę na kilku przyczółkach, nie posunie się dalej, powiedzmy w ten sposób, łagodnie, i w praktyce przyczółki zostały wycofane. To nie jest [tak], że zostały wypchnięte – one po prostu nie dostały wsparcia. Od południa wsparcie też nie przyszło. W związku z czym tego nikt się nie spodziewał. W każdym razie nie winię tych, co wezwali do Powstania. O. Nikt nie spodziewał się tak wrogiego nastawienia Armii Czerwonej, że nie pozwoli polskim samolotom z Zachodu lądować na drugim brzegu Wisły. Te rzeczy zdecydowanie by wpłynęły na zmianę Powstania. Przecież można było przerzucić: jedne samoloty przerzucają okrężną drogą na Pragę ładunki, zrzuty, materiały, a drugie, inne wykonują szybkie naloty na poszczególne punkty, podczas kiedy ci, którzy lecieli z Zachodu, długiej trasy, nie mieli rozeznania, gdzie precyzyjnie zrzucić tego dnia. Granice Powstania się przesuwały, bardzo często zrzuty trafiały w ręce niemieckie. Natomiast pozostanie żal za tymi, którzy zginęli, żal ogromny. To był przecież kwiat młodzieży polskiej. Czy ofiara była daremna? Nie, ale za duża, za droga.

  • Jeszcze w ramach uzupełnienia poprzednich informacji proszę podać imiona pana rodziców.

Zofia i Stanisław Kociatkiewicz.

  • Czy chciałby pan coś jeszcze dodać, jaką historię, której nie było okazji wspomnieć?

To może wyłączmy kamerę na chwilę, ja się zastanowię...

Warszawa, 7 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Gitler
Krzysztof Witold Kociatkiewicz Stopień: cywil Dzielnica: Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter