Barbara Wiesława Rotnicka

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Barbara Rotnicka, jestem urodzona w Warszawie, moja data urodzenia 28 października 1928 roku. W okresie rozpoczęcia wojny miałam, powiedzmy, dziesięć lat.

  • Jak wyglądało pani życie jeszcze przed wojną?

Życie przed wojną miałam bardzo spokojne, gdyż moja mama prowadziła dość duży interes, że tak powiem. Miała umowę z ubezpieczalnią (tak to się nazywało) i [sprzedawała] takie pasy, które nosiło się w czasie ciąży, po ciąży, [także] gorsety na scenę, więc dom był raczej dostatni. Mieszkaliśmy na Marszałkowskiej w kamienicy państwa Kojów. Był to budynek mieszkalny dość duży, a tam było duże mieszkanie. i żywot spokojny.

  • Czym zajmował się pani tato?

Tato był mój wojskowym. Ponieważ został... znaczy poszedł na wojnę, ale był w rezerwie i wycofał się, a został ranny zaraz po tym, jak Niemcy rozstrzeliwali tych, o których mówiłam, ze strony nieparzystej Marszałkowskiej, i miał dwie kule w nogach. Tak że przebywał w domu i gotował nam zupy.

  • Czyli już w 1939 roku pani tata poszedł na front i zaraz wrócił, tak?

Zaraz wrócił, tak.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Tak, brata starszego o pięć lat ode mnie, który był gimnazjalistą, zrobił w czasie okupacji maturę w szybkim tempie, też na kompletach, i miał brać udział w Powstaniu, ale niestety nie doszedł, bo na placu Zbawiciela byliśmy oddzieleni od powstańczej Warszawy, na placu Zbawiciela. On nie mógł przejść przez to i wrócił do nas, to znaczy do tej naszej rodziny, gdzie jeszcze była mamy siostra z dwojgiem dzieci. Bo ona z kolei mieszkała na Pradze i była w odwiedzinach u nas. Zresztą było masę ludzi takich, którzy byli przechodniami po prostu, szli z pracy do domu albo nie z pracy, normalnie, i nagle wybucha Powstanie, czego jestem autentycznym świadkiem, kiedy ta strona nieparzysta ulicy Marszałkowskiej, począwszy od numeru jeden do czterdziestu, gdzieś przy placu Zbawiciela, ja mówię od placu Unii, była w sposób tragiczny zupełnie... Mężczyźni byli wyciągani z mieszkań i byli rozstrzeliwani przez Niemców. Taka była wielka apteka na rogu Oleandrów i Marszałkowskiej, gdzie teraz jest taka uliczka, i tam składano te trupy, które ja widziałam 2 sierpnia. Bo ja znalazłam się również nie w swoim mieszkaniu. Tak jak mówię, poszłam z kuzynką na lody i zastało nas tam Powstanie.

  • Do Powstania przejdziemy później, a proszę jeszcze powiedzieć, do której szkoły przed wojną pani chodziła?

Przed wojną chodziłam do szkoły prywatnej Zrzeszenia Nauczycieli na ulicy Chocimskiej. Była to szkoła, gdzie w klasie było najwyżej ośmioro do dziesięcioro dzieci.

  • I jak pani wspomina swoją szkołę?

Wspaniale. Była to… Prowadziła ją starsza pani nauczycielka, która miała w sobie wiele polskości. I później chodziłam do tak zwanej szkoły powszechnej i równocześnie chodziłam na komplety. Równocześnie, to znaczy, jeżeli chodziłam do czwartej czy piątej klasy, to równocześnie chodziłam na komplety, gdzie były inne zadania. Uczono nas języka, uczono nas rytmiki i tak dalej, i tak dalej, w małym domu Chocimska 6.

  • I tylko tam odbywały się te zajęcia?

Nie. Odbywały się również zajęcia na ulicy Narbutta 17, gdzie później w tymże budynku mieszkała, ale to już po Powstaniu, moja ciotka.

  • Jak często odbywały się te zajęcia z kompletów?

Codziennie, bo nauczycielki z tych szkół powszechnych były uświadomione, że my chodzimy do innych klas o innym poziomie i w związku z tym nawet było tak, że czasami można było do tej powszechnej szkoły nie iść tydzień czy tam dwa tygodnie, bo one wiedziały, że my się uczymy normalnie na kompletach. Był to zupełnie zmodyfikowany system i nikt nie przypuszczał, że tak może być, że można chodzić… Byłam zarejestrowana w szkole powszechnej, bo to było nauczanie podstawowe, które tylko Niemcy uznawali, a równocześnie chodziłam do tamtej klasy tak jakby o klasę wyżej. Zresztą chodziłam od szóstego roku życia.

  • Czy pamięta pani swoich nauczycieli z kompletów?

Tak, Janina Godlewska była moją wychowawczynią w tejże szkole. No, bardzo długo żyła, już była staruszeczka, jak ja ją spotykałam, przy czym wielka różnica nie była między nami, bo była różnica dziesięciu, piętnastu lat. To był młody personel, a właśnie ta nasza pani przełożona była w starszym wieku, ale niezwykle energiczna osoba.

  • A jeszcze inni nauczyciele?

Gieysztorówna, córka takiego słynnego pisarza Gieysztora, wykładała nam język polski równocześnie na kompletach.

  • Czy w związku z uczestnictwem w kompletach zdarzały się jakieś sytuacje niebezpieczne?

No były. Były z nami dwie Żydówki, ale dla nas wtedy nie było... [To znaczy] z tych dwunastu, bo ja w dwunastoosobowej klasie byłam, były dwie Żydówki, ale [dla nas] nie było żadnej gradacji. Wiem, że przedtem mieszkały w pięknych mieszkaniach, później się gdzieś przeprowadziły, bo mówiły, że nie mają pieniążków czy coś takiego, a później się okazało, że to były Żydówki, które zginęły w getcie warszawskim.

  • Czyli te dziewczyny w pewnym momencie musiały zamieszkać w getcie i przestały uczestniczyć?

Znaczy ja nie wiem, bo one wyniosły się z naszej grupy, mówiąc, że nie mają pieniążków, że nie mają czegoś tam. Ojciec jednej mieszkał, pamiętam, na działce (takie działki były gdzieś na Mokotowie). Dlaczego pamiętam? Ponieważ nieraz chodziłam tam z tą koleżanką, Małgosią. Później była też córka znanego pisarza chodząca ze mną, nazywała się Palester, i brat tej dziewczyny, tej Żydówki, bo ona była z matki Polki, z ojca Żyda... Bo Palester był Żydem przecież i Palester pisał teksty do piosenek wyświetlanych w kinach przed wojną, do „Królewny Śnieżki”... Ten jej przyrodni brat... O, takie było to zdarzenie. Rossman chodził ze mną, siostrzeniec Wedla chodził ze mną, siostrzeniec Wedla autentyczny i jedyny, który zginał w Powstaniu, mając lat szesnaście.

  • Czy oprócz tych dwóch koleżanek Żydówek, o których pani wspomniała, miała pani jeszcze jakiś kontakt z Żydami podczas okupacji?

Nie umiałabym powiedzieć, bo u nas domu się nie rozgraniczało tego, myśmy nie byli Żydami, ale dla mnie to było normalne, że to była dziewczynka, a to się później wszystko wydawało, że to były Żydówki, te dwie na przykład. Pamiętam tylko taki moment, jak taka była lekcja, w której była mowa o rasach i w pewnym momencie nauczycielka mówi: „A spójrzcie na Jankę, Janka jest typowo południowy typ”, bo rzeczywiście była brunetka o jasnej cerze i wielkich kolorach. I ona w tym momencie się zrobiła amarantowa i zaczęły jej drżeć ręce. Ja sobie myślę, „Co ona się tak zdenerwowała, czego no? Że jest południowy typ? To fajnie, nie?”. Miała piękne, czarne włosy. Później wiem, że zginęła w powstaniu, znaczy w powstaniu żydowskim.

  • Czy w czasie tych lat okupacyjnych w Warszawie była pani ofiarą lub świadkiem represji ze strony Niemców?

Tak jest.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć coś więcej?

No więc w momencie kiedy byliśmy właśnie te pierwsze... Bo ja byłam tylko piętnaście dni w Powstaniu…

  • Jeszcze chciałabym zapytać o czas przed Powstaniem, czas okupacji.

Z okupacji? Muszę powiedzieć, że widziałam strzelaninę na placu Unii, gdzie zabito Niemca przechodzącego przez jezdnię, a myśmy mieli wysoko bardzo, na jednym z… Ten budynek stoi do dzisiaj, gdzie chodziłam później do tego... już gimnazjum to się nazywało. Tak że że widać było z tejże naszej auli, tam był gabinet przyrodniczy, że właśnie przechodził ktoś przez jezdnię i do niego strzelano. A później Niemcy zabierali wszystkich przechodzących, ładowali w jakieś [„budy”] i ja wtedy sobie nie zdawałam sprawy, że ich wywożono, żeby ich zabić, bo uważali, że oni są świadkowie zamachu. Tak jak mojego ojca – też myśleli, że był świadkiem zamachu, i postrzelili w nogi. A ojciec uparcie się tłumaczył, że był przechodniem tylko i wyłącznie. A tak nie było.

  • Czy pani tata był zaangażowany w konspirację?

Oczywiście, tylko był na tyle zaangażowany, że ja o tym nie wiedziałam, bo to wszystko było... Słuchajcie, to było otoczone wielką tajemnicą. Że nie wiedziałam o tym, że mój brat rodzony był w partii, że on się przeniósł do maleńkiego pokoju, takiego służbowego, i mając lat osiemnaście, powiedział, że on nie chce mieć z rodziną nic wspólnego, bo to było blisko drzwi, że w razie jak wejdą Niemcy, żeby go aresztować, to on ucieknie czy co. To wszystko było owiane wielką tajemnicą. Później następny brat, ten aktor, o którym mówię, to później poszedł do niewoli i był w niewoli niemieckiej po Powstaniu. Tak że to wszystko było owiane tajemnicą. I mój ojciec, który miał kontakty z AK i który im w pewnym sensie pomagał, bo pokazywał, która droga, znaczy był tam jeden z wielu i jak oni strzelali, Niemcy, po ludziach, prawda, to było na Chmielnej, no to ojciec dostał w nogi. A jednak się doczołgał jakoś i później żył, mimo że miał te kule w nogach. Dopiero mu wyjęto po Powstaniu, znaczy już po wejściu Rosjan. Nikt nie mógł mu wyciągnąć tych kul, bo to były odłamki. Oni strzelali z broni, która się rozpryskiwała, i te wszystkie odłamki ładowały się gdzieś tam w ciało. Nie było łatwo wyjąć, bo nie było rentgena przecież zaraz po wojnie. Myśmy wrócili po wojnie dopiero w marcu.

  • A to strzelanie, o którym pani teraz mówiła, to miało miejsce już podczas Powstania?

To miało miejsce przed Powstaniem.

  • Jak pani zapamiętała dzień 1 sierpnia?

No więc właśnie, tak jak zaczęłam opowiadać, był to bardzo gorący dzień, taki parny, szalenie duszny. Wiedziałyśmy z kuzynką, która u nas właśnie była w odwiedziny, że za placem Zbawiciela jest taka cukiernia, gdzie są wspaniałe lody. No więc użebrałyśmy moją mamę, żeby nam dała pieniążki (u mamy były jeszcze dwie pracownice, które szyły na miejscu), i mama nam dała pieniążki i miałyśmy iść właśnie na te lody. No i idąc w kierunku placu Zbawiciela... A mówię, mieszkaliśmy bliżej placu Unii, Marszałkowska 12, więc było to bliżej placu Unii, a tam to już było [Marszałkowska] 40 czy tam dwadzieścia parę, czterdzieści parę... Idziemy i nagle zaczyna się strzelanina. Na samym placu Zbawiciela. Przy czym znowu na własne oczy widziałam i tego nigdy nie zapomnę, przy samym [placu], już nie dochodząc do placu Zbawiciela, było Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy coś takiego, w każdym razie obsadzone było przez Niemców. Wszystkie okna na parterze i na pierwszym piętrze były obłożone workami z piaskiem i myśmy się dziwili: „Dlaczego oni tak zasłaniają te wszystkie okna?”. A oni byli przygotowani, absolutnie przygotowani, wiedzieli, że będzie 1 sierpnia o godzinie siedemnastej [wybuch Powstania]. I w każdym oknie... I jak się zaczęła już strzelanina, to widziałyśmy, biegli chłopcy, no naprawdę chłopcy, piętnasto-, szesnasto-, osiemnastoletni, jeden, pierwszy z pistoletem w ręku, drugi, rządek... Do dzisiaj jest tam przecież tablica upamiętniająca. I to widziałam na własne oczy, bo myśmy się wróciły z tych lodów, bo strzelanina i wróciłyśmy się do pracowni mamy, która była właśnie po tej drugiej stronie, gdzie mieszkałyśmy. Tylko [to widziałam] bliżej placu Zbawiciela, a ja mieszkałam bliżej placu Unii. I proszę pani, i w tym momencie widziałam, jak ustrzelili tych chłopców. Ich było może dziesięciu, może dwunastu, biegli poszczególnym rządkiem, jeden za drugim, jak to się mówi, gęsiego biegli, żeby zająć ten olbrzymi budynek niemiecki. Autentycznie. I z tych okien, gdzie były te barykady piasku i tak dalej, Niemcy strzelali do nich tak, że tam się wszyscy położyli trupem, trupem albo byli ranni. To był przerażający widok i do końca życia go... będę pamiętać. [...]

Aha, no i myśmy zostały jedną noc w pracowni mamy. Znaczy ja i ta kuzynka i te dwie pracownice i klientka, która przyszła coś tam odebrać, wszyscy spędziliśmy noc w tym pomieszczeniu. To był sklep duży, ale nie było wyjścia na zewnątrz, a obok była cukiernia. I ci z cukierni słyszeli nasze głosy i w jakiś sposób powiedzieli nam, żebyśmy rano, jeszcze jak będzie ciemno, żebyśmy przebiegli do nich. Oni mają podwórze, bo to były domy z takimi pięknymi podwórkami. Nie wiem, pani sobie nie wyobraża, jak to było: podwórko, gdzie były kwiatki, przeważnie były figurki jakieś Matki Boskiej czy [innego świętego], bo ludzie wtedy wierzyli bardzo. No i myśmy o piątej rano czy [mniej więcej o tej godzinie], w każdym razie było ciemno, zdążyli wszyscy przebiec. Przy czym dwie pracownice mamy, jedna była mieszkanką Piaseczna, jedna była mieszkanką Woli, to one powiedziały, że one nie idą, one zostają w tej cukierni, znaczy cukiernia miała jakieś dalsze tam pomieszczenia i tego. Do czego to ja prowadzę, może za szeroko, w każdym razie jest tak, że o szóstej rano, kiedy już było widno, moja mama mówi: „Słuchajcie, no mamy przecież no ile, no dwieście metrów do domu. Musimy pójść, bo tam jest ojciec, matka tej kuzynki, która ze mną była, i tak dalej. Oni szaleją tam z rozpaczy, co się z nami dzieje...”, nie ma ich na noc, prawda. I moja mama zawiesiła jakąś białą płachtę na tym i szliśmy tak, i za nami szło parę osób jeszcze, które chciały się rozmieścić. Bo w każdym domu – w każdym domu – było dziesiątki osób przechodzących, którzy w ogóle nie wiedzieli, co będzie, że właśnie o siedemnastej już zacznie się Powstanie. Nie wiedzieli o tym. No i tym sposobem, proszę pani, przedostaliśmy się do tego domu. Były bramy zamykane, takie, wie pani, brama zamknięta i nie było wejścia do domu. I waląc... nasz, zresztą przeuroczy, dozorca otworzył i myśmy wbiegli do domu... Ratunek, prawda, i tak dalej.
No i mieszkając tam w tym domu już we własnych mieszkaniach, schodziło się do piwnicy, bo przychodzili Niemcy i zabierali ludzi na kopanie rowów, bo barykady robili Powstańcy i barykady robili Niemcy. Bo myśmy były na tragicznym odcinku niemieckim. Od placu Zbawiciela do placu Unii, [właściwie] odwrotnie, od placu Unii do placu Zbawiciela byli po jednej stronie Niemcy. Po drugiej stronie były Pola Mokotowskie, gdzie byli Powstańcy, ale nie mogli dojść, więc był szereg... I teraz jest ta nieszczęsna ulica po tej naszej drugiej stronie, wybrani byli mężczyźni i stamtąd wszystkich ich zastrzelili, i te trupy były ułożone już tak stosem, no nie umiem powiedzieć. I jak myśmy o szóstej rano szły, a były powybijane szyby w tej aptece, to były trupy ułożone. Teraz tam była restauracja, moja mama nigdy w życiu tam nie weszła, bo zawsze pamiętała te trupy, które tam leżały, i ja zresztą też nigdy tam nie byłam.

  • W środku one były, tak?

W środku byli ułożeni ludzie, sami mężczyźni, oni wszystkich mężczyzn zebrali. Natomiast kobiety z tej… Więc ja właśnie mówię, że nigdzie to nie jest opisane, ciągle mówią, żebym ja to napisała wreszcie, no ale kiedy...

  • Ilu tych zamordowanych mężczyzn mogło być?

No na pewno mogło być ponad setkę albo w okolicach setki, bo to był przecież olbrzymi odcinek, od placu Unii do palcu Zbawiciela. Mężczyźni byli w różnym wieku i oni wyciągali tych mężczyzn na tył i rozwalali. Kobiety zostawały. Natomiast na naszą stronę 15 sierpnia w ciągu dziesięciu minut weszło gestapo, bo byli z czarnym [mundurem], i powiedzieli: „Za dziesięć minut macie zejść”. I cały ten odcinek w granicach kilkuset osób, bo to budynki wszystko przecież były czynszowe, wielomieszkaniowe, nas wyprowadzili tak zwaną czarną drogą, tak się to nazywało, brata już nie było, bo brat gdzieś umknął znowu z kolegą z AK, umknął w kierunku... Bo on się ciągle kierował, żeby brać udział w Powstaniu, więc on poszedł innymi drogami, piwnicami za plac Unii i tam doszedł.

  • Jak wyglądały te dwa tygodnie powstańcze?

Potwornie. To było tak, że wszyscy młodzi, to my... No, ja byłam wtedy przecież prawie szesnastolatka, ale wyglądałam dorośle, więc wszyscy żeśmy się chowali w piwnicach. Dlaczego? Bo nas prawie codziennie napadali „ukraińcy”, ale to była ta grupa UPA czy jak ona się tam nazywała, taka grupa niemiecka, znaczy chodzili w niemieckich mundurach. Oni wpadali do naszego budynku (ja nie wiem, jak u innych, ale tak później, w porozumieniu z ludźmi, przecież później się spotykali sąsiedzi i tak dalej) i żądali na przykład piętnaście par butów z cholewami, bo wtedy prawie wszyscy mężczyźni nosili buty z cholewami, takimi jak do konnej jazdy. No i trzeba było im dać, bo mówi: „Zaraz będziemy rozstrzelać”. I proszę sobie wyobrazić, znowu przypadek. Ja nie wiem, czy pani to może w ogóle mieścić... Była pani w naszym budynku, która (teraz to byśmy po prostu nazwali prostytutka) mieszkała na parterze ze swoją siostrą. Właśnie przyszli kiedyś ci „ukraińcy”, zgwałcili jej tą siostrę... Bo oni chodzili i na przykład rozwalali fortepiany, pianina, no działy się dantejskie sceny, bo oni pili, to, co wygarnęli... Przecież ludzie tam mieli różne zapasy wina i tak dalej, bo to był dom zamożny, powiedzmy, to oni szabrowali, zabierali rzeczy i gwałcili. I myśmy, młode dziewczyny i chłopacy, siedzieliśmy w piwnicach przez te piętnaście dni. Z tym że od czasu do czasu wskoczył ktoś na górę i właśnie mój ojciec stał przy kuchni z tymi chorymi nogami, zabandażowanymi i gotował zupy dla wszystkich. Zresztą zawsze mówili, że można było zupą się pożywić u Żórawskiej, bo co było, kasza, co miał, to sypał do tego gara i gotował w takim kotle, co bieliznę gosposia gotowała. Ale to tak na marginesie.
No i tak żeśmy żyli przez te piętnaście dni i oni wreszcie wpadli właśnie piętnastego i powiedzieli: „A teraz za dziesięć minut wszyscy mają być na dole”. I ja dlatego nie mam żadnych dokumentów, żadnych zdjęć, gdzie były dziesiątki zdjęć z dzieciństwa i tak dalej, i tak dalej, bo to wszystko zostało, bośmy co brali? Już się zaczęło chłodno robić, wszyscy rzucili się, żeby coś ciepłego wziąć na siebie, i wyszliśmy, tak jak staliśmy.

  • Zaczęła pani mówić o pani sąsiadce, która…

No i właśnie, à propos tej sąsiadki. Ta pani sąsiadka miała przed wojną jakiegoś bardzo bogatego pana, notabene był w żegludze, nie wiem, kapitan czy tego, w każdym razie jakiś taki chodził na granatowo, bardzo elegancki pan. No i kiedy on poszedł do niewoli, to ona miała Niemca, bardzo bogatego, znaczy jakiegoś bardzo utytułowanego wyższego oficera, który do niej przychodził od czasu do czasu i w czasie tymże również. I kiedy ona została w międzyczasie zgwałcona przez tych ruskich, to on widocznie nadał jakoś tę sprawę swoim zwierzchnikom czy też sam podjął decyzję, nie umiem tego powiedzieć. Aha, chciałam jeszcze powiedzieć, że nasz dom to tak stał i z jednej strony miał plac, i z drugiej strony miał plac, nie było budynków, bo tak było: ten dom [numer] jeden, ten dom dwa stoi do dzisiaj, przedwojenny, cztery, przedwojenny dom (myśmy później po Powstaniu mieszkali tam w wynajętym mieszkaniu), cztery, sześć to wszystko przedwojenne domy i osiem, gdzie jest teatr (przecież tam był teatr), wszystkie stały rzędem. Był plac, Jana Kiepury notabene. Jan Kiepura wykupił go w trzydziestym dziewiątym roku, miał budować. [Plac stał] pusty i był nasz [budynek, numer] dwanaście. Jego było dziesięć, dwanaście i czternaście znowu był plac z domem, takim cofniętym do tego. I później już następne domy wszystkie do Litewskiej były spalone, bo Litewska później była. I teraz jest tam taka jeszcze uliczka, już nie ma tych domów, bo są zabudowane przecież. No i właśnie, kiedy ona widocznie się poskarżyła temu [oficerowi]... I myśmy mieli olbrzymi przedpokój, w którym było okno, które wychodziło na ten plac Kiepury, okno, ale tak wysoko, no i stamtąd były znakomite obserwacje, co się dzieje na zewnątrz, bo nikt nie przypuszczał, że to okno może służyć jako widok. Była dostawiona drabinka i żeśmy obserwowali, co się dzieje na zewnątrz. Bo nikt nie wychodził, brama była cały czas zamknięta. I patrzymy, wyprowadzają kilku Rosjan, właśnie tych [na służbie u Niemców] i rozstrzelali ich – Niemcy rozstrzelali. I te trupy tak leżały. Pani sobie wyobraża? To był szoking dla nas absolutny. A ona widocznie poskarżyła i on się tak zemścił, ten jej wyższy oficer. Notabene po wojnie wyszła za mąż za tego generała żeglugi polskiej, nie wymawiając, naprawdę. To też był oddzielny rozdział. Oczywiście nie mówię nazwiska, bo nie mogę mówić. No i tak to były przedziwne dzieje tego…

  • Zanim Niemcy jakby ukrócili działania tak zwanych ukraińców, to jak często oni przychodzili?

Codziennie. Codziennie coś chcieli.

  • A to były tylko…

Wypady, znaczy wpadali i tak jakby sami byli przerażeni, bo oni działali prawdopodobnie bez zgody Niemców albo za zgodą, ale nie tak. Oblatywali mieszkania, bo tam było w naszym budynku, ja wiem, trzydzieści mieszkań czy ileś, no bo front i dwa [domy, bo] ten i było podwórze i wewnątrz podwórza drugi dom. Ja wiem, może ze trzydzieści mieszkań było. Oblatywali mieszkania, co było, to rabowali, tam gdzieś futro zdobyli, tam gdzieś tego, ładowali i wynosili.

  • Jak duża grupa osób to była?

Tych Niemców?

  • „Ukraińców”.

To różnie, trzech, czterech.

  • Pani mówiła o gwałtach. To były pojedyncze przypadki czy tak zawsze kogoś...

Nie, nie, to znaczy gwałty to w naszym domu było około czterech gwałtów. Bo wewnątrz budynku, tam gdzie było właśnie bardzo takie rozległe pianino, fortepian, bardzo głośny, to jedni grali na tym fortepianie, a strasznie wyła ta babka, co ją gwałcili. To wiem na pewno. Później [zgwałcono] tą panią, to dwa na pewno; później jakąś staruszkę, która mieszkała, ale ja nie bardzo ją sobie przypominam, tylko z kolei ona miała jakieś tam srebra nadzwyczajne i oni widoczne wpadli i ona broniła czy coś i ją też tam katowali czy zgwałcili, ale tak się mówiło. I czwarty, to też było gdzieś na schodach, kogoś złapali, kobietę.

  • Proszę powiedzieć, jak było z wodą w czasie Powstania?

Wodę to myśmy mieli na szczęście, bo to była, tak jak mówię, dzielnica niemiecka. Bo właśnie w tym odcinku... Z kolei z naszych budynków na szczęście nie brali tych ludzi, tylko wysiedlili nas. Aha, jeszcze zapomniałam powiedzieć, że gdzieś w granicach 6 sierpnia to właśnie tam, gdzie wygarnęli tych Niemców naprzeciwko naszej ulicy, tam była zresztą „Prasa”, budynek „Prasy”, który się później po wojnie nawet odbudował, to zabierali po prostu stamtąd wszystko, co można było, i palili. Bo myśmy mieli właśnie piwnicę po przeciwnej stronie i w piwnicach wszystko było, [właściwie] nie wszystko, ale zniesione dywany (człowiek myślał wtedy prawdopodobnie głupio, jakby i teraz myślał), jakieś tam futra, coś tego i tak dalej, no i to wszystko było absolutnie spalone. I właśnie ten nasz dom został absolutnie spalony, została tylko fasada, pusta fasada.

  • Jak mijał czas, kiedy przebywało się w piwnicy?

No tam było nas, takich młodych, no chyba z siedem osób, później była babka, która dopiero urodziła niedawno dziecko, to młoda osoba była z nami, a starsze kobiety uważały, że one są bezpieczne, mimo że później się okazało, że i one nie były bezpieczne, no to przeważnie coś robiły w domu, gotowały czy coś, żeby wyżywić, poza moim ojcem, który autentycznie mówił: „Jak mnie zabiją, to mnie zabiją. Ja muszę ugotować dla ludzi”. No i tak było zawsze. Zresztą zawsze taki był.

  • Czy pamięta pani rozmowy z tych okresów, tematy rozmów?

Tematy rozmów... Proszę pani, zawsze pierwszy temat to był, jak się stąd wydostać. Pierwszy temat. I co z nami będzie, ponieważ widzieliśmy, co się dzieje naprzeciwko nas na ulicy, to ciągle mieliśmy wrażenie, że nas… Zresztą wtedy kiedy w ciągu tych dziesięciu minut, jak powiedzieli, zebraliśmy [się], to byliśmy przekonani, że nas idą rozwalić, że my idziemy do gestapo. Bo tak się mówiło, że no, co będzie, ponieważ myśmy wiedzieli, co oni robią naprzeciwko i tam pozabijali tych mężczyzn, to nas pewno wszystkich… Do tego stopnia, nie wiem, pani na pewno nie widziała takich wózków na śmieci, jakie były w Warszawie, więc to tak wyglądało, olbrzymi wózek, taki metalowy, na wierzchu dwie takie przykrywy i dwa wielkie koła i na tym wózku wieźli sparaliżowaną kobietę, jak nas wygonili. Ktoś niósł... Na przykład mojego brata obarczyli, bo brat dostał się z powrotem do nas, on był piechur nie z tej ziemi, obarczyła sąsiadka, żeby niósł garnki. On niósł jej garnki. No, wychodzili ludzie obłędnie zmaltretowani, w ogóle nie wiedzieli, co [się dzieje, co będzie]. Jeden niósł worek jakiejś kaszy, no to było znakomite. Znaleźliśmy się w obozie przejściowym na Okęciu, takiej drewutni, gdzie dawali raz dziennie taką zupę wodnistą Niemcy. Byliśmy zgrupowani po to, że stamtąd Niemcy już notowali i szeregi szły do Pruszkowa, do obozu. To było już po tym piętnastym, bośmy w ciągu piętnastego dnia doszli aż do tego obozu.
To było na ulicy Włochowskiej, na Okęciu. Na Okęciu były wielkości połowę tych drzwi olbrzymie plakaty koloru różowego (ja nawet napisałam tak, że koloru różowego), więc wszyscy tak czytali olbrzymie plakaty w języku niemieckim i polskim, w którym było powiedziane, że jeżeli ktoś będzie przetrzymywał Polaków z kenkartą warszawską, no to będzie rozstrzelany. O szóstej wieczorem była cisza nocna, znaczy godzina policyjna. I tu dopiero się zaczął dramat dla nas większy niż to siedzenie w piwnicy, bo siedzenie w piwnicy to polegało na tym, że [zadawaliśmy sobie pytanie]: „Co będzie z nami?”. I starsze pokolenie to przeżywało bardziej, rodzice przeżywali: „No co zrobić z tymi dziećmi, z tymi wszystkimi”. Kobieta niedawno urodziła dziecko, inna miała takie dziecko, inna miała jeszcze dziecko. O, jeszcze była babka, która miała przybrane żydowskie dziecko, ale się uratowała.

  • Ale ukrywała przez całą okupację?

Znaczy przed tak, do tego… Może nie całą, ale gdzieś od czterdziestego drugiego roku na pewno do czterdziestego czwartego. I mówiło się, że to jest siostrzenica jej, ale wszyscy Polacy to wiedzieli, że to jest [Żydówka]. Ale nigdy Polacy nie są tak dobrze usposobieni jak w stanie nieszczęścia, absolutnego nieszczęścia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wszyscy byli wtedy bardzo zżyci z sobą, byli jakoś bardzo pomagający sobie. Jak ktoś bał się wyjść na piętro, na przykład ci, którzy mieli mieszkania na parterze, to dawali ludziom tym, co mieszkali wyżej, żeby być... że w razie czego, to ciągle się myślało o ucieczce, że jakoś będziemy uciekać. No jak będą nas rozstrzeliwać, że na pewno nas wezwą na aleję Szucha, to wiadomo było.

  • Pani jako młoda dziewczyna była postawiona w sytuacji stosunkowo dramatycznej, kiedy można zaraz umrzeć. Co pani wtedy myślała? Jak pani to przeżywała?

No właśnie mówię, że to zupełnie inaczej młodzież przeżywa. Myśmy nawet czasem po cichu śpiewali piosenki. Autentycznie.

  • Jakie to były piosenki?

No raczej patriotyczne, tak, albo skoczne, podrygiwaliśmy, no naprawdę, rozwiązywaliśmy jakieś tam szarady, nie było krzyżówek, wtedy nie były takie modne jak teraz. Szarady jakieś. Na parterze mieszkał nasz przyjaciel, brata kolega, ale tak starszy ode mnie, a młodszy od mojego brata, więc on ponieważ akurat mieszkał na parterze i mieli duże mieszkanie, miał bardzo duży księgozbiór, to książki żeśmy od niego pożyczali. Coś trzeba było robić w tych piwnicach, prawda. Poza tym wybierało się... O, co jeszcze, że jeżeli ktoś miał zapasy, to wszyscy mieli zapasy. Do dzisiaj mi zostało, że ja nie umiem kupić tak, żebym nie miała wszystkiego w domu, nie potrafię tak żyć. Wiem, że muszę mieć sól, że muszę mieć cukier, że muszę mieć mąkę, chociaż jestem w tej chwili sama i często wyrzucam, bo nie używam tego tak dużo. Tak że każdy miał zapasy, to bardzo się dzielili z ludźmi, którzy nie mieli. Na przykład był taki lokal, w podwórzu tak mieszkali, gdzie sami młodzi ludzie mieszkali, bo ta pani jakoś nie miała funduszy i wynajmowała młodym ludziom i oni też zostali.
Przecież masę ludzi nie poszli do Powstania, bo zostało, tak jak mój brat, [który] latał, żeby wejść w Powstanie, w te i we wte, jak to się mówiło. Bo bardzo dużo było niedostarczonych odpowiedniej o godzinie [rozkazów]. To są prawdy, teraz to się wszystko tak gładko pisze... To nie jest tak. Było też tak, że niektórzy ludzie chcieli być w Powstaniu i nie byli, bo nie mieli godziny oznaczonej, że na tą godzinę, nie na tą, tylko na tą. Ciągle to było wszystko w zawieszeniu. A dzisiaj w którymś jakimś takim [biuletynie], szukając pewnych dokumentów (mam strasznie dużo książek i w ogóle), znalazłam taki opis jakby rzeczywiście było... napisane, że w rozprzestrzenianiu prasy i wszystkiego było dziesięć tysięcy ludzi. No nie wierzę w to. Albo ci ludzie nie dostarczyli w odpowiednim czasie, bo ich też zaskoczyło coś... [Znalazłam informację], że dziesięć tysięcy ludzi pracowało w propagandzie i prasie AK. W każdym razie ja znam takie przypadki, gdzie ludzie nie dotarli do swoich punktów.
  • Czy będąc na Marszałkowskiej, wiedziała pani, co dzieje się w innych rejonach miasta?

Nie, absolutnie.

  • Wspominała pani coś o kapliczkach na podwórzach. Czy zdarzały się jakieś wspólne modlitwy?

Tak, też.

  • W czasie Powstania?

Tak, w czasie Powstania. Tylko znowu były takie godziny albo późnym wieczorem, póki nie chodziły patrole (przecież oni tam chodzili – w tym rejonie, co ja byłam – chodzili Niemcy, mieli patrole), to były wieczorne modlitwy przy kapliczkach. Kapliczki to było w formie obrazu, często było w jakiejś figurce i to było zawsze ukwiecone, zawsze było bardzo pielęgnowane. Tak zostało jeszcze grubo po wojnie. Takim typowym przykładem jest chyba ulica Hoża, gdzie jest parę takich domów przedwojennych, gdzie właśnie jeszcze niedawno stały kapliczki (nie wiem, czy teraz jeszcze stoją).

  • Czy słuchała pani radia powstańczego?

Nie, ja nie miałam, myśmy nie mieli możliwości słuchania radia, dlatego że radio, wszystkie radia trzeba było oddać. Jeżeli mieli Powstańcy radia, to mieli specjalne. O, właśnie dzisiaj czytałam na ten temat rano, łączność była, zatrudnione właśnie tych dziesięć tysięcy ludzi w łączności, i były specjalne kable, które przełączały i szły często w piwnicach. Bo co robili... O, zapomniałam jeszcze powiedzieć: w piwnicach można było się przekopać z jednego domu do drugiego i jak były szeregowo ustawione domy jeden przy drugim, jeden przy drugim... Myśmy mieli to nieszczęście, że mieliśmy z dwóch stron place, ale też usiłowali kopać młodzi ludzie. Ci, którzy mieszkali w naszym domu, to oni kopali i już mieli dość duży odcinek dokopania się do następnego domu, czyli na przykład do czternaście albo odwrotnie, do ośmiu. To były place. W tej chwili jest tam taka uliczka, jest Litewska, gdzie jest ten szpital dziecięcy, a jeszcze jest taka uliczka, gdzie właśnie, nie wiem dlaczego, ten Kiepura nie odzyskał tego swojego domu, nie mam pojęcia.

  • Czy oprócz tego ukrywanego dziecka żydowskiego, o którym pani mówiła, w pani otoczeniu podczas Powstania były osoby z mniejszości narodowych?

W moim budynku nie. Natomiast jak wyszliśmy stamtąd… Aha, muszę krótko powiedzieć... Jak wyszliśmy, no to tak jak mówię, doszliśmy późnym wieczorem do Okęcia, prawie w nocy i to była drewutnia, znaczy tartak jakby, jakieś bele desek i tak dalej, i tak dalej. Tam byliśmy trzy dni. No i tam szeregowali Niemcy, coraz przybywały jakieś grupy, odcinki, ale oni odcinali, nie wolno było tam chodzić, rozmawiać i tak dalej, i tak dalej. Spało się na tych belkach i dawali zupę, przy czym ta zupa była z jakimś środkiem, który pozbawiał kobiety menstruacji na parę dobrych miesięcy. Bo to było przygotowanie do obozu, w obozach też dawali tego rodzaju posiłki, które pozbawiały kobiety menstruacji.

  • Czy ten środek później powodował problemy z zajściem w ciążę, czy to były tylko takie...

To było tylko po prostu, że tak powiem, ze względów higienicznych. Tak myślę, bo mieliby wtedy straszny [problem], jak już były obozy, bo przecież stamtąd później rozsyłali, z Pruszkowa, do swoich niemieckich [obozów], na terenie Niemczech, [więc] musieliby zaopatrywać kobiety w coś tam. Przy czym jak ojca brat zginął w Oświęcimiu i jego żona, żona się uratowała i po wojnie nam opowiadała, no to ze zmarłych osób, które są w pasiaki, to ona szyła staniki, bo powiedziała, że kobiety, które schudły po dwadzieścia, trzydzieści kilo, miały straszny dylemat z tym, jak żyć, a to podtrzymywało im życie, że mogła sobie coś tam założyć i miała z tego sztywnego materiału takie pasiakowe biustonosze.

  • Co się dalej z panią działo po tym trzydniowym pobycie w drewutni?

Stamtąd nas właśnie... Aha, no i w tym momencie chodziły patrole niemieckie po tej drewutni i chodził taki jakiś wartownik, no i ciągle przechodził koło naszego budynku i w pewnym momencie dochodzi do mojego ojca i takim łamanym językiem, Ślązak czy coś takiego, bo i tacy byli, mówi, że jego komendant to przechodził tędy i upatrzył mnie, żebym ja przyszła sprzątać w ich domu, bo oni na terenie tej drewutni mieli mieszkanie. No i popadliśmy w straszny strach, bo wiadomo, czym to mogło grozić. No i jakoś tak mówimy: „Trzeba jakoś uciekać, ale jak?”. Tu stoją, nie wypuszczają nikogo z tego obozu. Jeśli wypuszczają, to jakąś grupę. Ale to już jest zawiadywana, jest Niemiec z jednej strony, z drugiej strony, z trzeciej strony, z czwartej strony i tak dalej. No ale nagle tego trzeciego dnia wieczorem zjawia się tak gdzieś przed szóstą (a o szóstej jest ta godzina policyjna, że w ogóle nie wolno chodzić na Okęciu) jakiś człowiek i mówi, że jest lekarzem i że Niemcy kazali mu zgrupować ludzi, lekarzy i małych dzieci, znaczy nie lekarzy, tylko chorych, z jednej strony i małych dzieci, a z drugiej strony wszystkich zdrowych. No i rzeczywiście w tymże obozie rzucają się wszyscy na tą stronę chorych, że może jak wyprowadzą, to wypuszczą, znaczy te psychozy są straszne. Ludzie coś tam rzucą i ludzie się tego czepiają. I rzeczywiście tworzy się niesamowita grupa chorych, a po tej stronie zdrowych już wiedzieli, że wywożą do Niemiec na roboty, wobec tego robi się mała [grupa]. Albo [wywożą] do Pruszkowa, a z Pruszkowa już wiadomo, dokąd. Były jakieś takie głosy. Nagle powstaje taka wieść, że tych, co chorzy, to wszyscy będą rozstrzelani – ja już mówię w tej chwili ze śmiechem – będą rozstrzelani, wobec tego nie warto. Zaczyna się olbrzymia deportacja z tego budynku do tego i robi się olbrzymia grupa zdrowych i tak ze czterdziestoosobowa grupa chorych, trzydziestoosobowa może, bo ciągle ubywa. A mój ojciec, który miał te właśnie postrzelone nogi i ciągle kulał mówi: „A my zostajemy przy chorych, przecież ja nie mogę chodzić. Ja tylko się poruszam nieźle, no więc ja zostaję tu i wy zostajecie ze mną”. No, ojca słowa były zawsze wiarygodne i w ogóle, no to żeśmy zostali. I ten lekarz mówi tak: „No to teraz grupa chorych wychodzi ze mną”. Dosłownie wyszliśmy ile, no, paręnaście metrów od tego obozu, wyszliśmy na zewnątrz, ja ciągle mówię, że jest za piętnaście szósta wieczorem, znaczy osiemnasta, i on mówi: „A teraz rozejdźcie się jak chmurka, ja was w ogóle nie widziałem”.
No więc obłęd. Znowu wszyscy [zdezorientowani] – co zrobić z sobą? Jesteśmy na ulicy, za piętnaście minut jest [szósta], te wielkie obwieszczenia, że będzie każdy rozstrzelany w godzinie policyjnej, nie wolno wychodzić... I patrzymy, gdzieś tam w oddali jest wielki, czerwony krzyż na budynku, zresztą do dziś ten budynek stoi. [Stoi] na ulicy Grójeckiej, bo on nas wyprowadził do Grójeckiej, bo ta Włochowska to była taka boczna ulica, gdzie była ta drewutnia, a tu Grójecka. No i ojciec mówi: „Idziemy tam do tego”. Idzie tak: mama, ta mamy siostra, jak się później okazało, była w ciąży, dwoje ich dzieci i ja. Brata już z nami nie ma, on znowu już gdzieś tam umknął. No i proszę sobie wyobrazić, wchodzimy tam i znowu dramat. Wchodzimy, są cztery pokoje prywatnego mieszkania, wywieszony czerwony krzyż, leżą te słomiane sienniki zbroczone potwornie krwią, leżą kobiety o woskowych twarzach albo przykryte na twarz. To były te, które były gwałcone na Zieleniaku. I to był straszny dramat, potworny, bo myśmy słyszeli te głosy. Właśnie będąc w tym obozie te trzy dni, co myśmy byli i trzy noce, to myśmy słyszeli potworne, ale tak potworne krzyki! Tam był dopiero dramat. Tam przychodzili „ukraińcy”, właśnie ci „upowcy” i oni wydzierali kobiety w ciąży, nie w ciąży, małe, młode, stare, obojętne, i na oczach ojców, braci gwałcili. Na oczach ich. A te kobiety wyły. Tak strasznie wyły, że myśmy w nocy te dwie noce myśmy w ogóle nie spali. Tylko słyszeliśmy, ale nie wiedzieliśmy, co to jest, bo to był jakiś zbiorowy, potworny krzyk. I to był właśnie ten słynny Zieleniak, o którym dopiero się później dowiedzieliśmy, że tak było. No i w tejże [placówce] Czerwonego Krzyża wychodzi do nas siostra zakonna i mówi, że otworzyli taki przypadkowy, ale ona już nikogo nie może przyjąć i nas też nie. No wiec znowu błaganie mojej mamy i żeśmy weszli, a ona mówi tak: „To w takim razie idźcie na strych i cicho macie być, bo tu coraz wpadają kontrole niemieckie i sprawdzają, czy ktoś jest rzeczywiście chory”. Ojciec pokazuje nogi w bandażach, ale ona mówi: „To nie jest ważne. Macie o godzinie szóstej rano już wyjść”, bo od szóstej do szóstej było godzina policyjna.
No i rzeczywiście rodzice wyszli już chyba o piątej, jeszcze ciemno było, [by] zacząć szukać w tych budynkach gdzieś, gdzie by się można było ulokować po wyjściu z tego obozu, te budynki w oddaleniu od tej drewutni i od rozsyłania później do Pruszkowa stamtąd. No i proszę sobie wyobrazić, trafiają na babkę, która wychodzi ze swojego maleńkiego domu, [gdzie] łącznie miała tak jak ten pokój domek drewniany, i mówi: „A co pan tak, co wy tak szukacie tutaj?”. No matka mówi i ojciec, bo byli razem, mówi: „Żeby się zatrzymać. Jesteśmy z Warszawy”. – „O! Z Warszawy to ja już nie...” Ale mama mówi: „Wie pani, no błagamy panią, bo nie wiemy... No może na godzinę, może na dwie, może na pięć, może na dzień. My będziemy szukać gdzieś dalej, może nas przyjmą”. Ona tak popatrzyła: „A ile was jest?”. Matka mówi: „Trzy”, bo był ojciec, ja i matka. No i to ona mówi: „To przyjdźcie, to do jutra was zatrzymam”. I proszę sobie wyobrazić, że byliśmy u niej miesiąc. Na stryszku, przy czym, no już nie będę opowiadać, bo pchły nas... Jeszcze nigdy w życiu nikt chyba czegoś takiego nie widział, że jak się budziłam, to od kostek do tego były czarne nogi od pcheł. Jedna przy drugiej, były brązowe nogi z pcheł. I wszyscy tak mieliśmy. No i na tym stryszku żeśmy przemieszkali miesiąc.

  • Czy siostra pani mamy też?

Też, ta w ciąży. Ale ona jeszcze nie wie, że jest w ciąży, bo już miała dzieci dość [dojrzałe], jedno szesnastoletnie, drugie czternastoletnie, które były z nami. Ale ona nie wiedziała, że jest w ciąży, tylko miała wymioty, jakieś takie historie, ale nie przypuszczała, że jest właśnie w ciąży.
No i proszę sobie wyobrazić, że kiedy już mieszkaliśmy u niej, a chodziło się później jakimś chyłkiem do takiego gospodarza, który obok mieszkał i przez… Mój ojciec schudł w ciągu tego miesiąca czterdzieści kilo. Czterdzieści kilo. No później lekarz właśnie powiedział, że to wszystko się odbiło na sercu i później nagle zmarł na serce. Bo jedliśmy tylko i wyłącznie ziemniaki – na szczęście, bo inni z kolei nie mieli ziemniaków – jedliśmy ziemniaki i ogórki w różnych postaciach, to znaczy ogórki krojone do tych ziemniaków, tak bym to nazwała. I to było przez miesiąc. Wszyscy dostaliśmy czyraki z pożywienia, zresztą do dzisiaj mam ślady. To było potworne. Teraz to się nie nazywa czyrak, nie wiem, jak to się nazywa, ale wtedy to się nazywało czyraki. Sposób odżywiania właśnie. I poza tym jeszcze te zastrzyki, znaczy te zupy, które tam były, też powodowały, że wszystkie kobiety się nie tego. I właśnie nie wiedziały osoby, że była w ciąży, no bo żadna z nas nie miała menstruacji, więc każdy myślał, że to jest wynik tego odżywienia trzydniowego w obozie.
No i proszę sobie wyobrazić, że po miesiącu pewnego dnia… Aha, à propos natury. Młodzi jesteśmy, obok jest jeziorko... Bo tam była cegielnia, też ludzie nasi mieszkają przy tej cegielni w jakichś barakach, jeszcze gdzieś tam mieszkają, jeszcze gdzieś, ci, co wyszli z tego obozu, ci, co mówiłam, że wyszło trzydzieści, czterdzieści osób jako chorzy, no i oni właśnie gdzieś tam są porozmieszczani i tak czasem się gdzieś spotykamy. A w tym jeziorku to ja się kąpałam, no bo nie było innego sposobu, żeby się umyć, więc w tym jeziorku. Ponieważ ja umiałam pływać, no bo to była taka szkoła, co uczyła wszystkiego, co ja mówię, tak że ja w tym jeziorku. I to spowodowało te nasze choroby prawdopodobnie, zaziębienie, bo przecież byliśmy ubrani letnio, nic nie mieliśmy ciepłego. No i tak się żyło, ale proszę sobie wyobrazić, że... No i nagle przychodzi ktoś i mówi: „Wiecie co, tam w tym budynku drugim, to sprzedają mięso”. Ojciec mówi: „Słuchajcie, to jest jakieś [podejrzane]. Widocznie chcą nas ściągnąć i nas wykosić tutaj albo co”. Jakie mięso? Skąd mięso, jak myśmy tutaj [mięsa] na oczy nie widzieli wszyscy. No i wreszcie okazało się, że przyszła babka, która była z Piaseczna, a później się okazało, że nawet ona była ze Złotokłosów. A w Złotokłosie (nie wiem, czy pani wie, Gołków, Głosków takie jest miasteczko, bardzo zresztą ładne) wtedy to była taka kolonia letniskowa, ciocia miała tak zwane letnisko (to się nazywało letnisko) i to był domek dwadzieścia pięć metrów. Skończyło się na tym, że mieszkało tam dwadzieścia jeden osób przez parę miesięcy.

  • Czyli przenieśliście się od tamtej pani…

Od tej pani przenieśliśmy się do ciotki, która do dzisiaj... Oczywiście ona już nie żyje i jej dzieci już nie żyją, bo to była najstarsza siostra mojej mamy. Wszyscy się przenieśliśmy do tego dołka. Ale i potomkowie jacyś tam, wszyscy wiedzieli, że w Złotokłosie u cioci Lodzi można się zatrzymać. I [poza tym], że mieszkało stale dwadzieścia jeden osób, to jeszcze ciągle przychodzili ludzie, z Powstania jeszcze. Przecież ciotki dzieci były w Powstaniu i [wróciły] dopiero po Powstaniu, to dopiero był październik, prawda.

  • Do kiedy pani tam mieszkała?

Do marca przyszłego roku.

  • A potem?

A potem przyjechaliśmy do Warszawy, furą, 18 marca, pamiętam, bo to w babci imieniny, Józefy. Zresztą babcia zmarła właśnie tam, jak weszli Rosjanie i dowiedziała się, że był ktoś już w Warszawie, powiedział, że wszystko jest spalone, bo mieszkanie na Koszykowej z kolei, blisko Politechniki... No i wróciliśmy do Warszawy. Przy czym w Warszawie nie było domu. No to co zrobić? Mamy koleżanka, Marszałkowska 4, właśnie dom, który się uratował, miała cztero- czy pięciopokojowe mieszkanie i powiedziała, że mamie da jeden pokój. No i cali szczęśliwi rzuciliśmy się na ten jeden z pokojów, ale mieszkał tam w każdym pokoju ktoś i jakoś tam pozbijali jakieś prycze, jakoś tam żeśmy [mieszkali].
Ja już zaczęłam chodzić do szkoły, do Reytana, bo były już zorganizowane też komplety, [to znaczy] jeszcze nie było szkoły, tylko takie kursy w granicach odpowiednich klas. No i proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia przychodzimy, straszny rumor, a tu Rosjanie weszli od... Bo to był budynek, do dzisiaj jest wejście i od alei Szucha, i od Marszałkowskiej. Rosjanie przyszli, wzięli wszystkich, wygarnęli, powiedzieli, że nikt tu nie ma mieszkać, bo oni to zabierają na ambasadę. I wyrzucili nam te zbite przez ojca jakieś leżaki, a to było na czwartym piętrze, więc zostaliśmy nawet bez tych kojców, bo niektórym się uratowały mieszkania w pewnym sensie, a myśmy nie mieli nic, absolutnie nic. No i w takim układzie przenieśliśmy się na tę stronę od Marszałkowskiej. Ale ponieważ już byli tacy, co byli szybsi od nas... Bo ojciec ciągle mówił, bo ojcu zaczęły ropieć te nogi i nie było możliwości zrobienia operacji z uwagi na to, że nie było rentgena. Rentgen, później się okazało, był dopiero na Pradze, ale przedostać się tam było trudno, już jak woda rozmarzła, bo straszna zima była, potwornie ciężka zima była, potwornie ciężka, trzydzieści stopni mrozu było nieraz. No i w takim układzie żeśmy przedębili to w czteropokojowym mieszkaniu, już od Marszałkowskiej, ale nam została kuchnia jedynie. I myśmy mieszkali tam, ja wiem, z dziesięć osób tam w tej kuchni, bo kuchnia była rozległa i wejście inne, bo tam było wejście i z tej strony, i z tej strony. No i tak żeśmy żyli przez wiele lat. W tej kuchni później się tam rozgęszczało i jakoś ta Marszałkowska 4, żeśmy jakoś… A rodzicom tak się trudno było z tej dzielnicy wydobyć, jako że od dzieciństwa mieszkali w tamtym rejonie. Ja się urodziłam na Litewskiej, tam gdzie teatr „Syrena”.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze? Proszę pani, mieliśmy jedna płytę, która się uratowała u cioci w tym dwudziestopięciometrowym domku, i był taki gramofon z tubą przedwojenny i myśmy na tej płycie grali. Była jedna szpilka, ojciec ostrzył na jakimś tam kamieniu, bo ona już tak była zdarta, i myśmy grali tę melodię „Miquello”, pamiętam, i żeśmy tańczyli.

  • Czy to już było u pani ciotki?

Tak, to już było tam, tak, po Powstaniu. A z Powstania? Z Powstania to właściwie wszystko był dramat, bo ta nieświadomość niczego, zarówno rodziców, no to się przenosiło na nas, na młodych, takich jak ja. Miałam szesnaście lat, to jeszcze byłam za głupia na jakieś dywagacje polityczne czy jakieś w ogóle. A tam to jak mówię, co to znaczy młodość i co to znaczy... Pełna nadziei już wtedy byłam, chodziłam do szkoły, miałam trudności, bo miałam jeden zeszyt, notowało się coś tam. No w ogóle było to wszystko chwiejne. Od razu występowałam w teatrze, na szkolnych przedstawieniach jakieś deklamacje czy coś.

  • Jakie było pani najgorsze wspomnienie?

Najgorszy to był ten dramat, kiedy popłakałam się, kiedy widziałam tamte rozstrzeliwane dzieci.

  • Jaka jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?

Proszę pani, opinia jest bardzo trudna. Dlaczego? Dlatego że niektórzy potępiają, że było to Powstanie, że kierownictwo nie podołało wszystkiemu i wiele osób zginęło (jak wiemy, w Warszawie zginęło dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi czy dwieście, bo różne wahania są podawane), i potępiają to. Z drugiej strony nigdy nie wiadomo, jak by się dalej potoczyły losy, gdyby nie było tego Powstania, bo jednak w oparciu o to Powstanie był bunt i było wiadomo, że ludzie mogą się zjednoczyć i ludzie mogą działać, prawda. Tak że powiem szczerze, że jestem rozdarta, jak myślę o ofiarach, ale równocześnie uważam, że ci, którzy brali udział w Powstaniu, to byli wielcy bohaterowie.

  • Czy jest jeszcze pani wspomnienie lub jakaś sytuacja z Powstania, o której chciałaby pani powiedzieć?

Proszę pani, było dużo różnych wspomnień. Myślę, że wejście Rosjan [do mieszkania na Marszałkowskiej] to spowodowało to, że myśmy znaleźli się wtedy w sytuacji beznadziejnej, bo na jeden miesiąc żeśmy się już wyprowadzili z tego domku, bo tam oszaleć można było... Dwadzieścia pięć metrów, dwadzieścia jeden osób, spaliśmy na stałe. Były takie szpary w oknach, że mi te warkocze przymarzały do ściany, autentycznie tak było. I znowu znalazł się jakiś kolega mojego taty, który nam w swoim domku letniskowym pozwolił zająć jakiś tam pokoiczek. I ta beznadziejność, jak weszli Rosjanie. Na początku myśmy myśleli, że oni są nasi przyjaciele, że nas wyzwolili od Niemców. Ale jak oni zaczęli działać, również gwałty były nieprzeciętne, warszawiacy mieścili się w tych podwarszawskich miejscowościach, w każdym kierunku, i tam zaczęli też działać Rosjanie, a wiadomo, że wojacy, obojętnie, jakiego gatunku, czy to będzie Rosjanin, czy innej narodowości, to on idzie na wszystko, bo on jest w wojsku i on wszystko może, prawda. Też tam były niesamowite rzeczy. Bo nasi sąsiedzi mieszkali w tych podwarszawskich domach. Mnie i nas to nie dotarło, [nie spotkało], mnie, znaczy mojej rodziny, ale fakt faktem jest, że były takie sytuacje, że też chodzili, gwałcili i tak dalej, i tak dalej. Bo to jest dzicz, która idzie na rzeź. Oni szli, dotąd mieli te mundury wyszarpane, autentycznie. Buty z cholewami mieli z materiału.

  • A jak Rosjanie weszli tam, gdzie pani mieszkała, to jak się zachowywali?

Właśnie o to chodzi, że w tym Złotokłosie, cośmy byli, w ogóle żeśmy nie mieli żadnego wojska, bo to była maleńka miejscowość letniskowa. Przed wojną tam było podobno trzydzieści czy czterdzieści domków letniskowych, a po Powstaniu mieszkało tam osiem tysięcy ludzi. Był głód nieprzeciętny! Nieprzeciętny głód, że myśmy chodzili po lesie, zbierając każdy patyczek, żeby można było napalić w piecu. I wszyscy, cała młodzież chodziła, w dodatku był wspaniały rok grzybowy, żeśmy do listopada zbierali grzyby w lesie, dlatego do dzisiaj nie zbieram grzybów, nienawidzę zbierania grzybów, bo tam chodziłam i zbierałam. Ja sobie nie wyobrażam, że można było tak żyć, jak myśmy tam żyli, nie mając właściwie nic, bo tylko… Aha, i jeszcze muszę stwierdzić coś niepozytywnego. Ludzie, którzy mieszkali pod Warszawą, ale tacy mieszkańcy prawdziwi, nie letniskowi, to była hołota nieprzeciętna. Żerowała na warszawiakach okropnie. Chodzili... O, ta pani, co nas przyjęła na miesiąc bez żadnej zapłaty (później rodzice jej się odwdzięczali, po wojnie już, za to, że nas przyjęła), to ona chodziła na szaber do Warszawy, tak zwany szaber. Chodziła, zbierała jakieś tam ciuchy, na ulicy Grójeckiej opuszczone domy były. Chodzili i dorabiali się nieprawdopodobnie na ludziach wyrzuconych z Warszawy. Przecież cała Warszawa była pusta. No więc wie pani... Ale to jest wojna. To było coś takiego, czego nie można było chyba zupełnie opanować. A później już te sprawy polityczne, to o tym już nie będę mówiła, bo to wiadomo. I nikt de facto [nie miał] żadnych dokumentów, bo każdy się bał ujawnić, że był w AK.



Warszawa, 7 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Barbara Wiesława Rotnicka Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter