Leszek Dziomdziora „Cyryl”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Leszek Dziomdziora, syn Marii i Franciszka. Urodzony 26 marca 1925 roku w Łodzi, w domu, w którym jest przeprowadzany wywiad. Mój pseudonim „Cyryl”. W końcu kampanii mianowany do stopnia kaprala. Kończyłem swoją bytność w Armii Krajowej w 1949 roku na przełomie grudnia/stycznia i to był 25. Pułk Armii Krajowej Ziemi Łódzkiej.

  • Co robił pan przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem wojny byłem uczniem Gimnazjum Ojców Bernardynów w Łodzi i byłem w domu, pomagałem rodzicom, bo kiedyś młodzi zawsze pracowali z rodzicami. Jestem z zawodu ogrodnikiem i do dziś dnia ten zawód uprawiam.

  • Czym zajmowali się rodzice?

Mój ojciec również był ogrodnikiem, prowadził ogrodnictwo. Założył to gospodarstwo, które obecnie prowadzę w 1916 roku. Był dość dobrym kupcem, dość dobrym ogrodnikiem, tak że gospodarstwo się rozwijało. Było zresztą bardzo duże poparcie ze strony władz międzywojennych z uwagi na to, że była duża konkurencja pomiędzy żywiołem niemieckim i żywiołem żydowskim.

  • Jak pan zapamiętał relacje przed wojną między Polakami, Żydami a Niemcami?

Jeśli chodzi o mnie osobiście, to chodziłem do szkoły podstawowej prywatnej pani Marii Wesołek. W mojej klasie byli sami Polacy, ale Polacy wyznania rzymskokatolickiego, greckokatolickiego, również wyznania ewangelickiego i mojżeszowego, tak że myśmy ze sobą bardzo blisko współżyli. O ile pamiętam, najbardziej zamożnym był żywioł żydowski i niemiecki. Posiadaczami fabryk, domów mieszkalnych, wszystkich większych interesów, sklepów byli Żydzi, a jeśli chodzi o przemysł to znowuż byli Niemcy. Ale również i Polacy. Mamy najlepszy dowód, że Niemcy się bardzo szybko polonizowali, bo do dziś dnia znam osobiście dużo panów. Pierwszy, jeden z największych fabrykantów Łodzi, pan Geier, nie przyjął folkslisty i za to został zamordowany jesienią 1939 roku. Brat jego zdołał uciec, ukrywał się w Warszawie, brał udział w Powstaniu Warszawskim. Wrócił po wojnie, ale również, niestety, dosięgła go inna okupacja, bo okupacja sowiecka i swoich nieruchomości nie odzyskał do dziś dnia, cały majątek przepadł, mimo że był stuprocentowym Polakiem i patriotą.

  • Miał pan rodzeństwo?

Miałem rodzeństwo, nas było czwórka dzieci – trzech braci i siostra. Najstarszy brat Zygmunt ukończył Gimnazjum Kopernika, tam zrobił maturę. Był bardzo aktywny politycznie, był harcerzem. Również i ja byłem przed wojną harcerzem. Potem wyjechał do Niemiec, brał udział w kampanii, dostał się do niewoli rosyjskiej i udało mu się z tej niewoli rosyjskiej uciec. Ukrywał się jakiś czas u nas w domu, ale ponieważ 9 marca nas wysiedlono, wyrzucono z domu na ulicę przez Niemców, tutaj nie mógł się dalej ukrywać, wyjechał do Niemiec i tam po trzech miesiącach żeśmy do niego dołączyli. Liczyliśmy się z tym, że uda nam się przedrzeć przez Niemcy, bo była taka możliwość, o której nie wszyscy wiedzieli. Natomiast mój brat wiedział, że jest placówka tajna w Wiedniu i poprzez tę placówkę były możliwości wyjazdu do Włoch, do Rzymu, a w Rzymie można było iść do Watykanu. Watykan przez całą wojnę był aktywnie działający dla Polaków i tam, jeszcze kiedy Francja nie była podbita przez Niemców, dostawało się paszport i można było dostać się do Francji. Myśmy próbowali to zrobić. Chcieliśmy witać Francuzów jako wyzwolicieli. Niemcy jechali, owszem, witaliśmy ich jako jeńców wojennych. Potem nie było wyjścia, żeśmy tego spróbowali, nie udało nam się to i wtedy zostaliśmy aresztowani po raz pierwszy w Wiedniu. Po dwóch miesiącach nas zwolniono.

  • Czy w Wiedniu siedział pan razem z bratem?

Tak, tylko nie w jednej celi, osobno żeśmy siedzieli. Jeśli to może by kogoś zaciekawiło, to właśnie w Wiedniu była pani hrabina Malinowska, która współpracowała z wywiadem (to też bardzo ciekawe okoliczności; za mało czasu, by to wszystko opowiadać) i poprzez nią można było się skontaktować i uzyskać wyjazd do Włoch, a z Włoch potem do Watykanu, dostawało się papiery i można było na podstawie tych papierów poprzez Hiszpanię czy Portugalię dostać się do Francji. Później, jak Francja była zdobyta, to do Anglii. To działało nadal. Chciałem państwu powiedzieć, że Polska nigdy nie miała konfliktu zbrojnego z Włochami, ani Włosi nam nie wypowiedzieli wojny, ani my Włochom nie wypowiedzieliśmy wojny, tak że tam były dość przyjemne stosunki i nie było jakichś złośliwości.

  • Jak udało się panu wyjść z więzienia?

Pierwszy raz mnie zwolniono z więzienia, dlatego że oskarżenie było tylko o nielegalne porzucenie pracy, bo wyjechaliśmy do Drezna, a z Drezna brat potem wyjechał do Wiednia razem ze mną, a trzeci, średni brat został tam i jeszcze załatwiał różne sprawy. To się przewlekało, przewlekało i nie mógł dłużej być, dlatego że został aresztowany z powodu tego, że kupował części radiowe dla jeńców francuskich i ci Francuzi sobie zrobili radio i słuchali tego radia, i to się wydało. I jego aresztowali, potem aresztowali i nas (również dotarli do nas w Wiedniu) na podstawie tej, że korespondencję przechwycili, i potem nas ciupasem przywieziono z powrotem do Drezna. Następnie w Dreźnie w maju 1941 roku aresztowali nas ponownie. Po pięciu miesiącach udało mi się z więzienia uciec.

  • Jak to się udało?

Do dziś dnia nie jestem w stanie zorientować się, jak to było. Moja siostra, jak się dowiedziała, że nas aresztowali, wyjechała do Niemiec, do Drezna, ponieważ wiedziała, bo udało mi się napisać list z więzienia. Napisałem w tym liście mniej więcej, jak to wygląda, i siostra kupiła trochę żywności, pojechała do tego gestapowca i chciała go przekupić, żeby nas zwolnili. Być może, że to spowodowało lub może jakieś inne okoliczności, dlatego że przesunięto mnie potem do obozu zastępczego przy sądzie w Dreźnie. W sądzie w Dreźnie siedziałem trzy tygodnie. Był tam szpieg pochodzenia czeskiego, ale zaraz się zorientowałem i nic się ode mnie nie wywiedział. Potem byłem skierowany na sprawę sądową, która dotyczyła ciekawej rzeczy, o której praktycznie nikt nie wiedział, tylko ja i mój kolega. Jego również aresztowali, ale mojego współlokatora nie aresztowali, tak że do dziś nie wiem, kto to wydał. Nie rozchodziło się o poważne sprawy, bo nas aresztowano za bardzo poważne sprawy – chcieliśmy wykraść ośmiu oficerów polskich, którzy siedzieli razem z nami w więzieniu, i to się wydało. Przez to nas ponownie aresztowali. Na sprawie siedziałem dość długo, byłem skuty. O godzinie chyba czternastej, dokładnie nie wiem, zmienił się wachman, który mnie pilnował, przyszedł świeży żandarm i potem (mogła być godzina piąta lub nieco później) wezwano mnie na salę rozpraw. Pani sędzina zapytała, jak się nazywam i tak dalej. Udałem początkowo, że nie rozumiem po niemiecku. Był tłumacz Ukrainiec, widziałem, że on nie bardzo po niemiecku umie i nie byłem jego pewny (potem nauczyłem się po niemiecku mówić dość dobrze). Wtedy pani sędzina zwróciła uwagę wachmanowi, który mnie pilnował, dlaczego jestem skuty, że nie powinienem być skuty i on mnie rozkuł. Potem zapytała, czy chce mi się pić. „Chce mi się pić – mówię – z uwagi na to, że cały dzień nie piłem. – A czy jestem głodny? – Również jestem głodny”. Więc bardzo ostro zwróciła uwagę temu wachmanowi, co to jest za porządek niemiecki, żeby młodociany cały dzień był głodny. Widziałem, że była dość przychylnie ustosunkowana do mnie. Potem się wypytała o to, bo byłem formalnie oskarżony nie o te poważne sprawy, tylko o wynoszenie wędliny od rzeźnika, bo mój kolega był rzeźnikiem z zawodu, pracował u rzeźnika i tam był zwyczaj, że w sobotę, jak były wędliny gotowane, to czeladnik, który tam pracował, mógł sobie wodę od tych wędlin sprzedać, czyli wynieść. Chodziłem zawsze z garczkiem po tę wodę, tak zwaną Wurf -zupę, i on mi zawsze wrzucał kawałek kiełbasy z uwagi na to, że były trudności, kartki i tak dalej. I to się wydało. Nie wiedział nikt więcej, tylko on, ja i jeszcze mój współlokator. Do dziś dnia sprawa jest niewyjaśniona. Poszukiwałem go po zakończeniu wojny, ale nie mogłem odnaleźć. Jak się to skończyło, nie wiem, w każdym bądź razie już było bardzo późno i pani sędzina potem się mnie pyta, czy trafię do Polizeipräsidium . Mówię: „Proszę sądu, znam Drezno dobrze, bo jestem tu już tak długo i trafię” i napisała mi na kartce, że Leszek Dziomdziora, urodzony w Litzmanstadt jest zwolniony z sądu i taką kartkę […] przylepiła mi i wypuścili mnie z sądu na ulicę. Jak mnie wypuścili z sądu na ulicę, chociaż już było późno, bo była połowa września, ale jeszcze było widno, schowałem się w śmietniku (bo kiedyś były duże murowane śmietniki), zrzuciłem z siebie pasiastą bluzę i czekałem, aż się zrobi ciemno. Potem, jak się zrobiło ciemno, ze śmietnika wyszedłem i poszedłem do miejsca, gdzie mieszkałem. Tam byłem jeszcze dwa czy trzy dni. Kolega, który ze mną był, przygotował mi pieniądze (około 60 marek), przebrałem się (został jeszcze mój garnitur), byłem porządnie ubrany. Po trzech dniach siadłem w pociąg. Po drodze kupiłem jeszcze dwie butelki polskiej wódki szmuglowanej do Niemiec w restauracji, gdzie się schodzili Polacy, i wsiadłem do pociągu. Dosiadłem się do wagonu, którym wracali urlopowicze, żołnierze z urlopów. Dojechaliśmy do Wrocławia. Chciałem jechać dalej, ale oni powiedzieli (wypili wódkę ze mną), że chyba jestem głupi, będę jechał przez cztery granice do Łodzi, kiedy mam pociąg z przesiadką. Bałem się, bo cztery godziny będę musiał czekać we Wrocławiu, ponieważ nie miałem żadnych dokumentów, miałem tylko papierek, który wydała mi [sędzina] z sądu. Ale usłuchałem ich. Zaprowadzili mnie do pomieszczenia dla wojskowych, przesiedziałem z nimi cztery godziny i wsiadłem w pociąg, który bezpośrednio szedł do Łodzi. I bardzo dobrze się stało, bo tak to bym musiał przekraczać granicę dwukrotnie z Czechosłowacją do Polski, potem tu jeszcze musiałbym przekroczyć granicę...

  • Niemcy panu tak pomogli?

Żołnierze, tak.

  • A wiedzieli, że pan jest Polakiem?

Wiedzieli, że jestem Polakiem, bo żeśmy rozmawiali. Nawet się dziwili, że tak dobrze po niemiecku rozmawiam. […] Byli bardzo sympatyczni i byłem zbudowany bardzo miło. Dojechaliśmy do byłej granicy polskiej (w tej chwili mi umknęło z głowy, jak się ta miejscowość nazywała) i tam była kontrola, ale tylko żandarmów wojskowych. Było ich dwóch, sprawdzali przepustki, potem zapytali się: „A kto to jest?”. To mówię: „Jestem taki i taki”. Oni mówią: „Tak, on jedzie do Łodzi, jest zwolniony z sądu i razem jedziemy”. Wyjąłem ten papierek. Nawet nie czytał tego, tylko jak zobaczył pieczątkę z sądu, to oddał mi to i na tym się skończyło. Tak dojechałem do Pabianic. Chciałem wysiąść, ale w Pabianicach pociąg był obstawiony, bo sporo szmuglerów jeździło i nikt nie wysiadał. Ja też nie wysiadłem. Zresztą ci żołnierze mówili: „Po co będziesz wysiadał? Pojedziesz z nami do Łodzi, to przeprowadzimy cię tam przez nasze przejście”. Bo dworzec wyglądał nieco inaczej niż obecnie Łódź Kaliska. Potem, o dziwo, pociąg stanął na Lublinku, bo to był pociąg pośpieszny i niby nie powinien się zatrzymać na tej stacji. Widocznie to była „obrobiona” sprawa. I ci wszyscy szmuglerzy wysiedli na Lublinku z powrotem, sporo osób z tobołkami i tak dalej, i tak dalej. Pociąg przyjechał do Łodzi, razem z nimi wysiadłem, przeprowadzili mnie górą i zszedłem na dół.To już była godzina dziewiąta, po godzinie policyjnej. Nie wiedziałem, wagowałem się, czy pojechać tramwajem, czy iść na piechotę, ale zdecydowałem, że pieszo, bo nie bardzo dobrze wiedziałem, gdzie jeszcze się zatrzymam. Wiedziałem, że ojca brat jest wysiedlony ze swojej miejscowości, wyrzucony tak samo, jak i nas wyrzucili, i mieszka na ulicy Kruczej, ale nie wiedziałem, gdzie ta ulica Krucza jest. Na Piotrkowskiej przy Placu Reymonta, niedaleko szła para, rozmawiali po polsku. Zaczepiłem ich, zapytałem się i gdy mi pokazali, okazało się, że jestem bardzo blisko. Pierwszą noc przenocowałem u mojego stryja i tam parę dni się zatrzymałem. Potem ukrywałem się znów przez parę dni u mojej stryjenki w okolicy, po sąsiedzku, tutaj, gdzie mieszkamy obecnie. Potem nawiązałem kontakt z moją siostrą. Siostra zapłaciła Niemcom, żołnierzom-handlarzom, co jeździli przez granicę i handlowali, i przewieźli mnie do Tomaszowa. W Tomaszowie wsiadłem w pociąg i dojechałem do Piotrkowa, a w Piotrowie to już byłem u siebie. Tam nawiązałem kontakt, najpierw z... w tej chwili nie pamiętaj, jak się nazywała, ale jeszcze nie było wtedy Armii Krajowej i nie było ZWZ jeszcze, tylko to były ZWZ i oprócz tego jeszcze różne partie polityczne przedwojenne i to była partia Stronnictwa Narodowego, ONR.

  • Ale w Piotrkowie miał pan kogoś znajomego?

W Piotrkowie był ojciec mój tam wysiedlony (może uciekł i schronił się do Piotrkowa, bo go Niemcy poszukiwali), a oprócz tego w Piotrkowie mieszkały dwie ojca siostry, moje dwie ciotki. Znałem dobrze te adresy, miałem rodzinę i mogłem się tam zatrzymać. Ukrywałem się i zacząłem pracować, żeby rodziny nie obciążać, w firmie pana Kułakowskiego, ogrodnika w Piotrkowie, a później po jakimś czasie zacząłem pracować u pana Biedermana w Piotrkowie, też u ogrodnika. Ale później, kiedy już złożyłem przysięgę w Armii Krajowej (bo najpierw byłem w ONR, to się tak nazywało Obóz Radykalno-Narodowy), nie wiedząc o tym, ale miałem z nimi kontakty poprzez mojego brata, dlatego że brat był już przed wojną członkiem Stronnictwa Narodowego. Ale to znowuż historia z Dmowskim i tak dalej, miałbym tu co do opowiadania. Później przeszedłem do ZWZ, a potem to się przemianowało w Armię Krajową i już potem byłem w oddziale specjalnym.

  • W Piotrkowie mieszkał pan w mieszkaniu prywatnym?

W Piotrkowie mieszkałem prywatnie. Potem, żeby sobie ułatwić sprawę, zacząłem pracować w piekarni jako furman, jako furgonista. To bardzo mi odpowiadało, dlatego że jeździłem po całym mieście. Co prawda później załatwiłem sobie już dokumenty, dostałem dowód na moje nazwisko, a później dostałem dowód lewy, bardzo wierzytelny z uwagi na to, że to był człowiek, który był mniej więcej w moim wieku i zginął. Pochodził spod Rzeszowa czy spod Tarnowa i nazywał się Cyryl Jarosz. Dlatego przyjąłem pseudonim „Cyryl”, że to było moje imię z fałszywego dowodu i tym dowodem się legitymowałem do końca wojny. Zresztą jak żeśmy szli na jakiekolwiek akcje, to w ogóle się dowodu nie zabierało z uwagi na to, że takie były pouczenia.

  • Czy mieszkając w Piotrkowie i pracując jako furman, chodził pan na jakieś akcje?

Pierwsze moje akcje to było pisanie farbą różnych haseł na budynkach, rozlepianie ulotek, roznoszenie pisemnych informacji, gazetek i to wszystko było bardzo popularne. Potem pierwsza, już poważniejsza moja akcja to było rozbrojenie Polaka czy folksdojcza, który pracował w więzieniu w Piotrkowie i jeździł na rowerze. Z dwoma kolegami żeśmy go w nocy zatrzymali, jak wracał z więzienia i go rozbroiliśmy. Jechał na rowerze, podszedłem do niego, przyłożyłem mu taką pałą do wyciskania bułek w piekarni i żeśmy mu broń odebrali. To była poważniejsza akcja. A potem były różne akcje, chodziliśmy po domach, zbieraliśmy różne informacje, ale to wszystko trwało parę miesięcy. Potem dostałem zadanie już bardzo poważne. Wróciłem do swojego pierwotnego nazwiska i zostałem odkomenderowany do grupy Baudinstu, która budowała kolej, między Tomaszowem a chyba Radomiem skrót kolejowy. Bo o co się rozchodziło? Tam było około tysiąca osób, Polaków, którzy tam pracowali, w wieku gdzieś 18-20 lat. Ten obóz był rozbity przez oddziały „Burzy” i „Wichra”. Po jakimś czasie miał był ponownie rozbity, ale akcja się nie udała. Pierwsza akcja udała się znakomicie, zdobyto dużo sprzętu, mundurów i tak dalej. Potem druga akcja się nie udała, dlatego że już odrutowali ten obóz i wybudowali dwa bunkry, w których była broń maszynowa i chroniony był ten bunkier. Dlatego byłem tam odkomenderowany, żeby jak będzie akcja, od środka choć jeden bunkier zlikwidować, aby można się było potem przedrzeć przez zapór ogniowy… Jednak byłem wśród tej młodzieży (to było w kwietniu 1944 roku) z bronią, tak że się nie dało to bardzo ukryć, ale między innymi też się przydałem z innych względów, dlatego że przeprowadziłem wywiad na temat jednego mężczyzny, Polaka, który współpracował z Niemcami, był tak zwanym Zugführerem , zastępcą komendanta Niemca, i potem o tym złożyłem meldunek u nas w komendzie. Ale jednak to się wydało, bo przyjechała grupa, mieli mnie aresztować. Wracałem z budowy i mnie ktoś ostrzegł i już do obozu nie dojechałem, tylko uciekłem stamtąd. Doszedłem do Tomaszowa w nocy, szedłem przez cały dzień i w nocy. Tam mieliśmy kontakt przez dróżnika, któremu powiedziałem, jak sprawa wygląda. On dał znak, maszynista pociągu towarowego przyhamował i wskoczyłem na ten pociąg. Dojechałem do Piotrkowa. W Piotrkowie przed hutą też zwolnił i wyskoczyłem. Miałem pójść do mojej piekarni rano, bo to była piąta czy któraś rano. Córka szefowej tak się na mnie spojrzała, bo tam już również na mnie czekali. Tak że byłem kompletnie spalony. To było jedna sprawa. Potem była druga sprawa z rekwizycją samochodu, jak miało być rozbite więzienie w Piotrkowie. Tak że już Niemcy o mnie wiedzieli i dostałem rozkaz, żebym dołączył do oddziału partyzanckiego.

  • Gdzie się dokładnie mieściła piekarnia?

Na ulicy Ziem Wschodnich, chyba ulica Piłsudskiego wtedy się nazywała, nie wiem dokładnie. W każdym razie od starej szosy w kierunku na Łódź, była kiedyś stara szosa, to było pomiędzy ulicą Przeskok, bo numeru piekarni nie pamiętam, i to była prawa strona, czyli nieparzyste numery, bo prawa strona zawsze miała w Polsce nieparzyste numery.

  • Tak że był pan już spalony w Piotrkowie.

Tak. Już kilkakrotnie tam mnie widziano w takiej czy innej sytuacji i tam już byli koledzy, którzy wiedzieli i po prostu nie mogłem dłużej być.

  • I gdzie poszedł pan? Do lasu?

Tak, dostałem skierowanie do oddziału „Grom” dowodzonego przez porucznika Arkuszyńskiego, pseudonim „Maj”, i tam brałem udział we wszystkich akcjach.

  • Mówił pan, że brał pan udział w akcji „C”.

Tak. Już przedtem pracowałem w naszym wywiadzie i z uwagi na to, że dość dobrze znałem niemiecki, to mnie tam wykorzystywano. Szczególnie pan kapitan „Mors” miał ze mnie pożytek, chociaż po niemiecku umiał, ale mnie zawsze wykorzystywał, jeśli chodzi o niemiecki język. I tam były różne akcje, ale tych akcji było sporo. To nie były akcje, które się jakoś poważnie liczyły. Z poważniejszych akcji robiłem wywiad na likwidację dwóch agentów. Jeden był zrobiony na początku maja lub w końcu kwietnia przez jednego z naszych kolegów. Agent nazywał się „Trajdos”. Drugi (też współpracował z Niemcami, pochodzenia ukraińskiego, wyleciało mi nazwisko w tej chwili), był zastrzelony przez „Szczerbę” na rynku w Piotrkowie. Potem byłem odkomenderowany do oddziału i brałem udział w kilku różnych akcjach. Rozwijaliśmy tam dość poważne akcje. To były niszczenie urządzeń, które robiły deski na okopy i tak dalej.

  • W lipcu 1944 roku został pan odesłany do Piotrkowa na parę dni razem ze swoim kolegą Borowskim.

Tak, właśnie, rozbrojenie strażnika w więzieniu w Piotrkowie (nie przypominam sobie, kiedy to było), to właśnie między innymi był ze mną Borowski. Borowski, ja i Leszek Kardas, pseudonim „Kończyc”.

  • Pan nawet dostał sześciostrzałowy bębenkowiec.

Tak. […] Dlaczego ta broń była taka przydatna wykonywania wyroków, do używania jej w akcjach w mieście? Dlatego, że to była broń bez zacięć, bo jak nawet amunicja była zleżała i [był] niewypał, to się pociągnęło drugi raz za spust, bębenek się obrócił i zadziałało. A najczęstszym zacięciem pistoletów typu niebębenkowego to było, że jeden pocisk nie wypalił, wtedy pistolet się zaciął, trzeba było wyrzucić ten pocisk mechanicznie i nie zawsze się to udało i to była kłopotliwa rzecz. A był kłopot z ładowaniem, bo był sześciostrzałowy. Natomiast pistolety automatyczne były różne, na przykład polski pistolet VIS, jeden z doskonałych, był kaliber 9, było 10 plus 1 pocisków, które się wprowadzało do lufy, tak że można było potem z niego dziesięć razy strzelić.

  • Gdy wykonywało się wyrok, to się podchodziło i mówiło: „W imieniu sądu Armii Krajowej”?

Jak była możliwość, to się wyrok odczytywało czy ogłaszało się. Ale w akcjach na ulicy to było wprost niemożliwe, bo jak się robiło wejście do jakiegoś pomieszczenia czy do domu i tak dalej... Ale jak to się robiło na ulicy, po prostu nie było na to czasu ani możliwości.[…]Potem niedługo nastąpił plan „Burza”. Jak przyszedł rozkaz planu „Burza”, mieliśmy na Mokrej pod Sulejowem zebranie wszystkich oddziałów. Podczas tego zebrania dostałem rozkaz na tę akcję czyszczącą, bo niby to byli ochotnicy, ale było wskazanie, żebym był. Od naszego oddziału poszedł jeden kolega i ja byłem, a inni byli z innych oddziałów. Dołączyłem do Piotrkowa i wszedłem do grupy, która już była. Z naszego oddziału było nawet trzech, był jeden kolega, który był strażakiem na Bugaju w fabryce, gdzie był wyrok potem na dyrektora fabryki na Bugaju. Tam wykonałem wyrok na polskiego policjanta, który był w służbie niemieckiej. Weszliśmy do niego do mieszkania, ale tego dnia myśmy weszli tuż po jego wyjściu na służbę. To było za pięć siódma, a on wyszedł trzydzieści pięć minut wcześniej. Wtedy może byśmy odczytali wyrok. Ja byłem i „Kończyc”, Kardas. Potem ktoś powiedział, że go nie ma, że wyszedł na służbę i myśmy wybiegli z mieszkania i zaczęliśmy go gonić po ulicy. Szliśmy za nim mniej więcej w kierunku miasta i zaraz jak jest most kolejowy na ulicy Ziem Wschodnich czy Piłsudskiego, to go tam doszedłem. Szedł przede mną. Był bardzo duży ruch, już nie mogłem się na nic oglądać. „Kończyc” przebiegł na drugą stronę drogi, żeby mnie tam ewentualnie osłaniać, a ja strzeliłem do niego w głowę od razu, tak że jeden strzał wystarczył.

  • Jak jest bitwa i się strzela, to się nie widzi tych ludzi, do których się strzela. A tu jest „Stój!” i wyrok.

Tak. Może byłem bardzo twardy, ale to, co się wyprawiało w więzieniach i co widziałem, co Niemcy wyprawiali z Polakami i co Niemcy wyprawiali ze mną i z Rosjanami, to było powodem, że nie miałem najmniejszej litości czy żałości, że to robię. Dwukrotnie mnie bardzo pobili, tak że miałem nawet żebro złamane, miałem ubytki w krzyżu i tak dalej. Człowiek był młody, to jakoś z tego wylazłem, wyszło mi to wszystko, ale do dziś dnia między innymi skończyło się na tym, że muszę chodzić z laską i jest ze mną nie bardzo dobrze. To żebro mi się krzywo zrosło, uciska na serce, operować w tej chwili już nie ma sensu, bo się nie opłaci. Ale nie o tym chciałem mówić. Dla mnie to był obowiązek. I potem co się działo z naszym społeczeństwem, z Polakami w więzieniu. Na przykład powiem taką rzecz, że raz w tygodniu przywożono kartofle do więzienia, do Polizeipräsidium w Dreźnie i wynosili to przeważnie rosyjscy jeńcy. Jak rozsypał się worek tych kartofli, to oni obsieje wyzbierali i mieli co jeść, bo piekli sobie na parowych rurach i jakoś się pożywili. Ale ten, co ten worek mu się rozsypał, to przeważnie był zabity na miejscu, ewentualnie był pobity – to już była najlżejsza kara. Ciągnęli losy między sobą, kto ma ten worek rozsypać, żeby sobie poprawić warunki życiowe, głodowe. Więc takie rzeczy widziałem i nie tylko to. Opowiadałbym całą masę różnych rzeczy, jak Niemcy się zachowywali w ogóle w stosunku do naszej ludności. Tak że uważałem, że to jest mój obowiązek. Przyznam się, że do dziś dnia nie czuję żadnych skrupułów z tego tytułu.

  • Poza tym był pan wojskowym, to był rozkaz.

To był rozkaz, musiałem ten rozkaz wykonać. Ponieważ mieli do mnie zaufanie moi dowódcy, wiedzieli, że na pewno podołam takim ciężkim próbom, to dlatego to robiłem. […] Jeśli miałem jakieś w ogóle opory przed wykonaniem takiego rozkazu, to tylko ten, że potem może być wykonany jakiś represyjny zabieg w stosunku do ludności polskiej przez Niemców, tak jak to było po wykonaniu wyroku na tym Ukraińcu – było pięćdziesięciu Polaków rozstrzelanych. Wtedy też się już ukrywałem nawet, bo był taki rozkaz i ukrywałem się w szpitalu dla zakaźnie chorych. Tam Niemcy bali się chodzić, jak nie musieli, to nie wchodzili.Najpoważniejsza sprawa była z likwidacją dyrektora zakładów lotniczych w Piotrkowie, Fichny. To jest sprawa bardzo ciekawa, dlatego że pod koniec lipca czy na początku sierpnia prawdopodobnie Niemcy dostali rozkaz, żeby rozpocząć ewakuację. Już wtedy tam się zaczął front, Rosjanie doszli do Wisły. Nawet słyszeliśmy wystrzały armatnie, będąc jeszcze w oddziale, bo byliśmy blisko Radomia w puszczy i tam słyszeliśmy kanonady armatnie. To jest dla nas bardzo ciekawa rzecz, dlatego że wtedy wykonałem ten wyrok dlatego, że dyrektor Fichna wydał rozkaz rozstrzelania szesnastu Żydów, którzy pracowali w fabryce. Bo likwidacja getta była w 1943 roku w lato, ale część obywateli naszych, Żydów, było zatrzymanych po różnych instytucjach, bo byli im potrzebni. To byli szewcy, krawcy czy jacyś po prostu inteligentni ludzie i tak dalej. I fabryce na Bugaju pracowało szesnastu Żydów. Jak przyszedł rozkaz o likwidacji, bo wycofywali się, to on ten rozkaz podpisał. Nie pilnowało tego ani gestapo ani żandarmeria, bo była ochrona Wehrmachtu i ochrona wojsk lotniczych. Tak się potem złożyło, że dowódca tej ochrony również był zabity. Jeden z naszych kolegów - bo ja dyrektora Fichny nie znałem - dokładnie opisał, jak on się zachowuje – on zawsze o godzinie piątej kończył pracę i jeździł dorożką czy właściwie powozem w kierunku Sulejowa, bo tam mieszkał. W tym dniu wyszliśmy na ulicę i czekaliśmy na szosie i jak nadjeżdżał, to kolega (miał pseudonim „Korek”) wskazał mi go, że to ten na pewno. Wyszedłem na drogę. Woźnica, jak zobaczył, wyczuł to widocznie, bo lekko przyhamował konia, wskoczyłem na dorożkę, zapytałem się go, czy nazywa się Fichna. Był bardzo podenerwowany, ale powiedział, że tak. Wtedy wyjąłem pistolet i już nie miałem czasu nawet wiele co się zastanawiać, dlatego że nadjeżdżało auto ciężarowe od strony Sulejowa w stronę Piotrkowa i z daleka je widziałem. Więc go zastrzeliłem i wyjąłem granat, odbezpieczyłem, wyrwałem zawleczkę zębami i mówię, w razie jak się to auto zatrzyma, granat rzucę. Ale się nie zatrzymało. Schowałem pistolet za pas, bo nosiliśmy zawsze za paskiem na brzuchu, granat przełożyłem w lewą rękę i nie wiedziałem, co zrobić, bo już wyciągnąłem zębami zawleczkę i była wyrzucona, wypadła mi gdzieś, tak że nie mogłem granatu zostawić i trzymałem go cały czas w rękach. Ale prawą ręką go zrewidowałem, wyjąłem mu tylko portfel. Jechał z żoną. Ona się bardzo denerwowała, zaczęła krzyczeć i ponaglać woźnicę, a woźnica z jednej strony konia bił batem, a oprócz tego ściągał go lejcami, żeby koń stał w miejscu. Nie miałem czasu, więc zeskoczyłem, a oni pojechali dalej. Dopiero jak odeszliśmy dość daleko, to tę rączkę zawiązałem chusteczką. Potem wykombinowałem kawałek druciku i zrobiłem zawleczkę. […]

  • Kiedy pan się dowiedział, że w Warszawie wybuchło Powstanie? Czy wiadomość przyszła przez łączników?

Wiedziałem o tym bardzo dobrze. I to się dziwnie złożyło, dlatego że najlepiej wyposażonym oddziałem był oddział „Burzy”. „Burza” to był podoficer przedwojenny, który wstąpił do akademii podoficerskiej jako młody, dwudziestojednoletni mężczyzna, prawdopodobnie dlatego, żeby wykorzystać możliwość kształcenia się w tej szkole podoficerskiej. Potem tak zastała go wojna. Pochodził z tej okolicy, w tak zwanym „Królestwie” czy Lasy Przysuskie i tak dalej, myśmy nazywali to „Królestwo” z uwagi na to, że ten teren był bardzo zalesiony i Niemcy bali się troszkę tam przebywać. [W oddziale] między innymi mieli i radio i radiostację nadawczą. O Powstaniu dowiedziałem się wtedy, jak dołączyłem do nich. Między innymi mój dowódca, dowódca Okręgu Piotrkowskiego Kedywu, „Morus” (mam tu jego fotografię) miał dołączyć do pułku już sformowanego jako pierwszy dowódca tego pułku. Myśmy odprowadzali go jako ochrona – ja i Janek Borowski – i dołączyliśmy wtedy do „Burzy”. Tam już były na ten temat informacje. W którym to dniu było? To było tuż przed wybuchem Powstania i tam się już otwarcie o tym mówiło.

  • Czy pana koledzy chcieli iść na pomoc Warszawie?

Byliśmy żołnierzami, a żołnierz jest od tego, żeby wykonywał rozkazy. W każdym razie dowództwo i cała koncentracja czterech oddziałów (potem dołączył jeszcze oddział NSZ-u „Bończy”) stanowiliśmy dużą siłę, bo około tysiąca ludzi, dobrze byliśmy uzbrojeni w broń lekką, nawet mieliśmy zrzutowe piaty. Piat to była wyrzutnia pocisków rakietowych, wspaniała broń – lekka, sam wyrzutnik ważył około 16 kilogramów, to było bardzo niewiele, potem zakładało się pociski. Doskonała broń. Między innymi dzięki strzelaniu z piata zdobyliśmy obóz wtedy, jak jeszcze mój oddział nie był 25. Pułkiem. Potem czekaliśmy na zrzut. Zrzut miał nastąpić, bośmy mieli dostać ciężką broń, to znaczy broń w sensie takim, że to miała być broń do zwalczania pojazdów pancernych, bo zawsze takie niebezpieczeństwo było. Ale ponieważ to się nie udało, tośmy tam czekali, czekali, czekali, aż Powstanie upadło. Między innymi, na przykład „Dolina”, który brał udział w Powstaniu (był taki oddział, on się koncentrował w lasach koło Warszawy), do nas dołączył, potem było kilku partyzantów, między innymi „Żan – Żołnierzak”, on wtedy był w naszym oddziale i jeszcze ktoś był, ale już w tej chwili nie pamiętam. Wszyscy, którym się udało zbiec, nie oddać do niewoli, byli u nas w oddziale zorganizowani.

  • Więc paru powstańców dołączyło do 25. Pułku?

Do naszego oddziału dołączyło dwóch czy trzech, a do pułku dołączyło około dwudziestu osób. I jeszcze oprócz tego dołączył cały oddział pełny kawalerii majora „Doliny” (czy wtedy kapitana, nie pamiętam).

  • Ale nie miał pan wtedy żalu do dowództwa, dlaczego nie idziemy na pomoc Warszawie?

Nie było wtedy w ogóle o tym nawet mowy. Może ktoś o tym myślał, ale głośno tego nie powiedział, dlatego że był taki animusz i chęć i wola walki, że już to się wszystko skończy. Potem przyszło straszne rozgoryczenie, bo żeśmy sobie uzmysłowili, że nas zdradzono.Ale moim osobistym zdaniem wybuch Powstania uratował Polskę, że w ogóle Polska istnieje, bo gdyby nie było Powstania, to nie wiadomo, jakby się ta sprawa skończyła. Być może, że Rosjanie wtedy by poszli, zajeliby Berlin jeszcze jesienią 1944 roku i oni wtedy podyktowaliby swoje warunki, a my byśmy zostali dołączeni jako któraś republika radziecka, była taka alternatywa. A była jeszcze inna sprawa, o której też głośno się nie mówi. To jest taka moja wewnętrzna jakaś hipoteza, że cud Boski nas uratował, bo gdyby wtedy zamach na Hitlera udał się i Hitler by zginął podczas wybuchu w Prusach Wschodnich w siedzibie Hitlera, to mogłaby się powtórzyć sytuacja z 1917 roku, kiedy Niemcy Pruscy podpisali (a przecież to, co Hitler robił, to były prusackie Niemcy) zawieszenie broni z carem, z rządem Kiereńskiego i już od marca 1917 roku nie brali udziału w I wojnie światowej, czekali na rozwiązanie. Mogłaby się powtórzyć ta sama historia. Były dwie alternatywy. Jakby Powstanie nie wybuchło i Rosjanie wtedy bezwzględnie by poszli dalej (bo na co czekali przez sześć miesięcy na Wiśle?), to prawdopodobnie zajęliby Berlin bez niewielkiego oporu Niemców. Bo likwidacji Powstania Warszawskiego nie przeprowadzał Wehrmacht. Najważniejsze to sobie zdać sprawę, że dowódcą likwidacji Powstania był Niemiec nie z Wehrmachtu, tylko generał żandarmerii von dem Bach Zelewski. I tam była cała grupa Ukraińców i różnych służb rosyjskich, rosyjskich obywateli, Białorusinów, Kirgizów i jeszcze cała masa przeróżnych narodowości, którzy współpracowali z Niemcami.

  • Brał pan udział też w bitwie pod Stefanowem, tak?

Tak, brałem udział w bitwie pod Stefanowem. To była poważniejsza bitwa. Myślę, że to była bitwa, która przysłużyła nam jakiejś sławy, dlatego że Niemcy nas zaatakowali, a myśmy Niemców rozbili. Tam Niemcy ponieśli duże straty. Potem po wojnie nasi koledzy doszli do tych dokumentów, które były, to mieli olbrzymie straty, a myśmy jakoś wyszli szczęśliwie, bo mieliśmy tylko parę osób zabitych i kilku rannych. To była bardzo poważna bitwa, tam brało udział około trzech tysięcy Niemców, a nas było około tysiąc dwieście ludzi. Między innymi brał w niej udział nie tylko nasz 25 Pułk, ale również 72 Pułk Radomski.

  • Kiedy dokładnie ta bitwa była?

Musiałbym zobaczyć, bo już w tej chwili nie pamiętam tych dat. Były dwie, ta duża bitwa była druga, bo Niemcy zaatakowali dwa tygodnie wcześniej. Między innymi zarzucano dowództwu naszego pułku, że staliśmy trzy tygodnie, nawet dłużej jak trzy tygodnie w jednym miejscu, w jednej wsi i tak dalej. Ale jaka była alternatywa? To było ponad tysiąc ludzi, tym ludziom trzeba było przynajmniej raz dziennie jeść dać. Samo zaopatrzenie, to wszystko... Z mojej perspektywy to był wielki majstersztyk, że taką grupę ludzi dało się utrzymać w ciągu dwóch czy trzech miesięcy w jakiejś organizacji. Zresztą to była jedna z pierwszych bitew takich większych, potem było jeszcze kilka innych bitew.. Potem żeśmy odeszli na zrzut, ten zrzut odebraliśmy, ale to było tylko umundurowanie, lekka broń i amunicja. Co prawda myśmy tego zrzutu nie odbierali, myśmy go zabrali i przewieźliśmy do pułku. Ale już dostałem rozkaz, żeby się zameldować do Piotrkowa.

  • Jaki to był zrzut? Kto to zrzucał?

To był zrzut angielski. Ukazała się książka o tych zrzutach. [...] Cichociemny był dowódcą naszego Kedywu, potem dowódcą wywiadu na Okręg Łódzki był też cichociemny, „Bill” (Bolesław Jabłoński), z którym miałem kontakty również po wojnie. Bo ta akcja się nie skończyła po wkroczeniu Rosjan. Działaliśmy jeszcze jak się rozpoczął 1945 rok, do sierpnia prawdopodobnie. Potem dostałem wyraźny rozkaz od „Morusa”, żebym się wycofał z jakiejkolwiek działalności z uwagi na to, że miałem tu możliwości przeżycia już z uwagi na to, że wróciłem do domu. Tutaj się zgłosiłem, że wróciłem z Niemiec. Wszyscy wiedzieli, że nas do Niemiec wywieziono. Tak że o tym się zupełnie nie wiedziało. Byłem skrzynką przerzutową. Między innymi tutaj był rozbity obóz w Piotrkowie przez oddział „Burzy”, potem przez oddział „Maja” było rozbite UB w Pabianicach. Tutaj przychodzili do mnie, ich tu nocowałem i potem przerzucałem do Wrocławia, tam miałem kontakt we Wrocławiu, a potem dalej.

  • Uratowało pana to, że wszyscy myśleli, że pan wrócił z Niemiec. Nikt o tym nie wiedział, że był pan w partyzantce?

Nikt nie wiedział, dopiero po ujawnieniu się zorientowali.

  • Miał pan jakieś nieprzyjemności za to, że był pan w AK?

Tak, miałem. Nie były to wyraźne zarzuty, jak niektórym kolegom. Mieli wyroki, nawet i karę śmierci miał „Burza” przecież. Zresztą dużo kolegów naszych miało bardzo wysokie wyroki. Potem, jak przyszła amnestia, Gomułka, jak Stalin zmarł w 1953 roku, to się troszeczkę zaczęło łagodzić to wszystko. Bezpośrednio nie siedziałem. Pierwszy raz siedziałem około dwóch tygodni. Jak były pierwsze wybory w Polsce, to z ramienia Stronnictwa Ludowego miałem obserwować, była nowa szkoła przy moście kolejowym, to mnie tydzień przed wyborami aresztowali i po tygodniu mnie zwolnili bez niczego.

  • Na zakończenie mam pytanie – czy gdyby drugi raz była taka sytuacja do wyboru, to czy poszedłby pan do partyzantki, poszedłby pan do AK? Walczyłby pan powtórnie za ojczyznę? Czy uważa pan, że zrobił dobry wybór?

Jedyną przeszkodą w moim patriotyzmie jest zdrowia w tej chwili, możliwości. Ale gdybym się czuł na siłach, to bym nie zastanawiał się jednej chwili.
Łódź, 18 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Leszek Dziomdziora Pseudonim: „Cyryl” Stopień: kapral Formacja: 25. Pułk Armii Krajowej Ziemi Łódzkiej

Zobacz także

Nasz newsletter