Józef Rusecki „Janusz”, „Brzoza”, &#8222

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Józef Rusecki. Szczęściem, tak się złożyło, że – mimo iż wybrałem tak niebezpieczny zawód – przetrwałem dużo nieprzyjemnych rzeczy, zasadzek gestapo i innych.

  • W 1939 roku skończył pan szkołę wojenną?

[Tak], skończyłem w 1939 roku – wszyscy zostali przez radio ogłoszeni porucznikami.

  • Gdzie zastała pana informacja o wybuchu wojny i co pan wtedy zrobił? Jaki był rozkaz?

W tym wypadku byłem w Pułku Trzeci PPLeg – nie miałem nic do mówienia, tylko walczyłem w ramach III Pułku Legionowego [w] Jarosławiu.

  • Jak pan zapamiętał 1 września?

Pierwszy września zapamiętałem przede wszystkim [z powodu] bomb, dlatego że Niemcy coraz głębiej atakowali, bombardowali. Ciekawe, że w Jarosławiu – gdzie jest siedziba Pułku PPLeg – nic nie naruszono. O dziwo, zbombardowano tylko stację. Moja złość na Niemców [była ogromna]. Widzę, że żołnierz strzela do samolotów (latały prawie nad domami) i nic się nie dzieje. Coś nie w porządku. Wziąłem od niego karabin maszynowy i to samo. Rozpacz. Niemieckie samoloty – mimo że wtedy prymitywne, w porównaniu z późniejszymi – albo były dobrze opancerzone, albo [my] źle strzelaliśmy. To jest ten element, gruzy stacji – a koszary nietknięte. Niemcy sobie wykombinowali, że użyją ich dla własnych celów. Byłem przydzielony do kolumny zaopatrzeniowej wojska. Dotarliśmy aż do Kulikowa – niedaleko Lwowa. Tam nas, oczywiście, przywitali Rosjanie.

  • Który to był dzień września?

Powiedziałbym, że koło 17 września.

  • Zbliżamy się do przełomowej daty...

W międzyczasie szło się na piechotę na zachód – szliśmy przed słynnym oddziałem zaopatrzeniowym pułku. Na piechotkę, więc dłuższy czas. Mogę się mylić z tym siedemnastym. Faktem jest, że doszliśmy do tego miejsca. Jak zobaczyłem to wojsko rosyjskie, to tałatajstwo, powiedziałem: „Ja z wami nie pójdę”. Zamiast nas przywitać jako przyjaciół, to już wtedy z miejsca mieli rozkazy i od razu w szeregi – prawdopodobnie do obozu. Tej przyjemności im nie udzieliłem. Nie tylko, że się zbuntowałem – łyżka za owijaczami, nędza niesamowita – postanowiłem uciec.

  • Gdzie was zakwaterowano?

Nie zdążyli nas zakwaterować. Dlatego że z tą chwilą, kiedy spotkałem się z bolszewikami, oni zaczęli organizować (miałem jeszcze na naramiennikach sierżanta podchorążego) i od razu mnie dali do kolumny rosyjskiej. Oczywiście w pierwszej chwili zetknięcia się Rosjan i [Polaków] – [w momencie] ujęcia nas – był pewien bałagan. Pomyślałem: „Wolę iść do Niemców, bo to jednak kulturalny naród”. Wtedy tak myślałem. I co? Zorganizowałem grupę – był tam jeden sierżant, jeden kapral czy plutonowy, co jest potem bardzo ważne. Podkradliśmy rowery i dawaj na wschód. Oczywiście wyobraziłem sobie, że oni to fala, która szła zajmować Polskę. Wykombinowałem: „Nie będą mieli na nas czasu, bo wojsko idzie na piechotę, a ja siedzę na rowerze”. To zdało egzamin, bo głównodowodzący też prowadził pierwszą linię na piechotkę i... to się nam udało. Nie wiem, jak daleko dotarliśmy.

  • Wszyscy byliście na rowerach?

Tak. Jak dotarliśmy do jakiejś miejscowości, trzeba było się przespać. Rano wstajemy i okazuje się, że to był dom Ukraińca. Był raczej życzliwy – nakarmił nas. Ale! My nie powiedzieliśmy mu, kiedy wyjeżdżamy, a on znowu nie powiedział, kiedy chce się nas pozbyć. Zdecydowałem: wcześnie rano wyjechaliśmy ze stodoły, a [tu] spotyka nas gromada Ukraińców z karabinami. Nie za duża – nas też nie było dużo – ale się przeliczyli, nie wiedzieli, kiedy my to zrobimy i spóźnili się z atakiem.

  • Byliście uzbrojeni?

Nie. Rosjanie wszystko zabrali. I co się teraz dzieje. Jesteśmy na polanie, oglądam się – jednemu z żołnierzy zakładają kosę na szyję. Teraz moja decyzja, a wiem, że nie mam broni. Urządzam na nich natarcie. Mało, jednemu kapralowi udało się, [że] oddał strzał. Miał pistolet, o czym ja kompletnie nie wiedziałem. To troszeczkę odepchnęło Ukraińców. Naszego żołnierza zwolnili – uratowaliśmy mu życie szaleństwem, dosłownie szaleństwem. My z gołymi rękami na uzbrojonych Ukraińców. To jest właśnie pierwsza ucieczka.

  • Jak się pan dowiedział o tym, co stało się 17 września?

Trudno mi odpowiedzieć, bo daty troszkę mi uciekły. [...] Po następnej nocy spędzonej gdzieś w chałupie budzimy się rano i jesteśmy otoczeni przez Niemców. Było nas mało – nie było broni – nawet warty nie stawialiśmy, bo czym się będziemy bronić. Mówi się trudno. Oczywiście do kolumny. Kogo Niemcy złapali – pchali na zachód i do obozu.

  • Byliście w mundurach?

Tak. Niemieckie ubezpieczenie dla tych złapanych, że tak powiem, polskich żołnierzy było w rękach Czechów – proszę sobie wyobrazić. Bo im na pierwszą linię potrzeba było żołnierza innej kategorii, natomiast dla kolumny bezbronnych żołnierzy używali starszych ludzi. Tak się złożyło, że wtedy byli to Czesi. Za dużo ich nie było. Patrzę: „Coś trzeba z tym fantem zrobić”. Za daleko było do domu, to mówię: „Poczekamy, jak mamy takich Czechów niedorajdów, to po co [uciekać], lepiej iść razem”. Dotarliśmy do Łańcuta. Naprzeciwko pałacu w Łańcucie był żelazny parkan – nic nie rosło, nic tam nie było. Po prostu z jednej strony ogrodzenie drogi przelotowej, a z drugiej posiadłość i pałac. Znowu niedobrze – jestem w obozie przejściowym w Łańcucie. Zauważyłem, że w jednym miejscu żelazna bramka był wyłamana. Pozwalali ludziom podawać nam trochę żywności. To nas podtrzymywało [na duchu]. W dodatku miałem jeszcze parę groszy, więc od chłopów kupiłem, co mogłem. Spotkałem w obozie [kolegów] z Tarnowa, nie z tego samego gimnazjum, ale znaliśmy się. Też ich podkarmiłem. Teraz kombinuję – chłopi i kobiety podchodzili z jedzeniem i sprzedawali. [Poprosiłem jedną], żeby mi przyniosła cywilny płaszcz. Przywieźli płaszcz – bo to było małżeństwo. Ale teraz, jak się wydostać? Na dwóch końcach wieże z karabinami maszynowymi. Na zewnątrz po chodniku [chodzi] żołnierz z karabinem. Cały witz polegał na tym, żeby ten moment [trafić], jak ci na wieży z karabinami maszynowymi patrzą w inną stronę, a ten na dole idzie też [w przeciwną stronę]. To była synchronizacja nie z tej ziemi. Udało mi się – wskoczyłem do gromadki kobiet. Mówię: „Chodźcie, chodźcie”. Uciekł ze mną kolega, ale już w inny sposób. Umówiłem się: „Słuchaj, teraz ty uciekaj swoją ścieżką, a ja swoją”. I tak się stało. „Ale gdybyśmy się uwolnili, to spotkamy się u gospodarzy, którzy mi sprzedali płaszcz”. Jemu się też dostało a płaszcz nas uratował. Od momentu, jak opuściliśmy gospodarza – na piechotkę doszliśmy do domciu, do Tarnowa. To nie tak daleko z Łańcuta.

  • Nie poszukiwano tam pana?

Nie, ciekawa rzecz, że tych maruderów w pierwszym okresie [nie łapano]. W momencie, kiedy się spotykały armie – Rosja do przodu, Niemcy na spotkanie – nie opłaciło im się łapać indywidualnych przypadków. Potem zaczyna się w Polsce okres okupacji.

  • Kiedy skontaktował się pan z Armią Krajową? Czy to raczej Armia zwróciła się do pana?

To jest nawet ciekawe pytanie. Major Garcar był mi nieznany, ale już jeden z młodszych ludzi podchodził do mnie i namawiał, żeby wejść do organizacji. To był koniec 1939 roku.

  • To Związek Walki Zbrojnej?

Tak. Oczywiście złożyłem przysięgę i z miejsca byłem chyba jednym z pierwszych w terenie tarnowskim. Zacząłem pracę w wiosce, w której się urodziłem.

  • Na czym polegała ta praca?

Na zorganizowaniu ludzi, którzy pod przysięgą włączą się do Armii Krajowej. Proszę pamiętać, że bardzo długo – do 1944 roku – Armia Krajowa nie była armią. To były różne organizacje wojskowe, ludowe, nie ludowe...

  • Od 1942 roku była Armia Krajowa...

Tak. Wykorzystywano moje inne doświadczenia. Stałem się oficerem szkoleniowym w tej części Tarnowa.

  • Jakie były możliwości szkoleniowe? Mieliście jakieś swoje miejsca?

Miałem szczęście, że miałem podręcznik „Dowódca plutonu” i busolę. To się robiło małymi ilościami – za jednym zamachem miałem chyba tylko trzech podchorążych. Podręcznik „Dowódca plutonu” tak był mi później potrzebny, ale niestety zostawiłem go i busolę, która była trudna. Mój teren rósł i rósł – oczywiście musiałem zorganizować kontakty z innymi placówkami. Ta część Tarnowa miała około czternastu placówek.

  • Jak liczna była grupa zorganizowana przez pana?

To były stosunkowo [duże] drużyny. Nazywało się to placówki – pomiędzy drużyną a plutonem. System był – jak to się mówi – potrójny. Znało się jednego z góry i jednego z dołu i nic [więcej]. Natomiast ja, jako główny organizator i tak zwany in charge, znałem wszystkie placówki. W razie wpadki – wiele ode mnie zależało, żeby nie wpaść. Praca szła i szła, i szła, aż do pewnego czasu. Teraz wchodzimy w bardzo poważną fazę. Ponieważ wiedziałem, że soon or later – że tak powiem – Niemcy mnie poproszą, zmieniłem miejsce zamieszkania. Zlikwidowałem nasz dom w Tarnowie i przerzuciliśmy się do Katowic. Najpierw sam – przez znajomość z panią, która nazywała się Heimann (jej syn był, zdaje się, w lotnictwie) – na ulicy Kościuszki 14 założyłem kawiarnię „Warszawianka”. Mieszkanie zabezpieczyłem przez tą panią, bo znała rosyjski. Pięknie, ładnie, fantastycznie się pracowało – w restauracji zjadało się pełny obiadek.

  • To była prawdziwa restauracja? Kawiarnia, która funkcjonowała i przynosiła dochody?

Tak, mama to prowadziła. Sama piekła różne ciasta i tak dalej...

  • Była jednocześnie punktem waszych spotkań?

Nie spotykaliśmy się, bo dostałem mieszkanie i mieszkaliśmy razem. Nie jako syn, tylko lokator. Jestem jeden jedyny z terenu 16. Pułku AK, który nie wrócił do swojego nazwiska. Było dużo powodów. Nie wierzyłem, że się uratuję przed Niemcami.

  • Czy w dalszym ciągu funkcjonowała pana drużyna? Konspiracyjnie pan w dalszym ciągu działał w AK?

Nie, [później] zostawiłem konspirację. Praca w konspiracji (wspomniałem na początku) obejmowała zwykłe spotykania się. Dzięki naszym biuletynom wiedzieliśmy wszystko, co się gdziekolwiek działo – bardzo dobrze pracowała ta komórka.

  • Zarówno wy informowaliście o swoich działaniach, jak i was informowano, tak?

W ten sposób. Na moim terenie – Wola Rzędzińska – wykopali (dowódca placówki) przejście z domu chłopskiego. Zdaje się, [że] na południu miejscowości Czarna. Byli tam przeważnie spaleni – ci, który się ukrywali. Też miałem tam, między innymi, zaszywanie. Było tam radio podsłuchowe – wiadomości ze świata odbierało się 24 godziny na dobę. To grało do końca bardzo ciekawie. Jesteśmy teraz w sytuacji, która spotkała cały nasz naród. Mianowicie, wszyscy wierzyliśmy, że Rosja pomoże. To, co się stało, po prostu przeszło wszelkie oczekiwania. Wydaje mi się, że znany jest [fakt], że wyższe dowództwo Armii Krajowej – [o czym] powiedział mi naczelny – musiało powziąć odważną [decyzję]: „Jak pomóc Powstaniu Warszawskiemu?”. Dlatego jest data, gdzie był zarezerwowany czas, kiedy ruszyć z akcją „Burza”. 25 sierpnia było spotkanie inspektora wydziału pawłowickiego – jego sygnał to „Mirosław” – jego zastępcy majora Jagody i dalszych powołanych do tego i uprawnionych osób. Zwrócono uwagę, że sytuacja jest taka, że Powstanie przechodzi w fazę do przejęcia aktywności na terenach całego kraju [w ramach] akcji „Burza”. Przyszedł krytyczny czas, gdzie dowództwo Armii Krajowej musiało powziąć niesamowitą decyzję. Bezwzględnie zrobić wszystko, żeby jak najbardziej odciążyć Powstanie Warszawskie – przez bardzo silną akcję w terenie. Dla przykładu, [żeby pokazać] jak byliśmy silni i jak dużo mogliśmy zrobić przy współpracy z Rosjanami, pragnę podać parę cyfr. Wydaje mi się, że będą bardzo ciekawe dla kogokolwiek. Według zestawienia danych meldowanych przez Komendę Główną AK z działań sabotażowo-dywersyjnych na obszarze Polski w czasie od 1 stycznia 1941 roku do 31 maja 1944 roku. „Powyższe dane należy przyjąć jako przybliżone, minimalne, gdyż powszechność akcji, konspiracyjny charakter oddziału utrudniał prowadzenie pełnej ewidencji”. Podam parę ciekawych akcji sabotażowych. „Wykolejono transportów kolejowych – 732, podpalono transportów – 443, uszkodzono wagonów kolejowych – 19000, uszkodzono parowozów – 6930, uszkodzono lub zniszczono samochodów wojskowych – 526, wysadzono mostów kolejowych – 38, uszkodzono samolotów – 28 (widocznie taka była możliwość), wykolejono i zniszczono cysterny benzyny – 1167, spalono wojskowych magazynów i składów żywności – 130, unieruchomiono czasowo produkcje w fabrykach – 7, wykonano wadliwą broń, amunicję, elementy uzbrojenia w fabrykach niemieckich – 97000, uszkodzono ważnych maszyn w fabrykach – 2872, wykonano różnych aktów sabotażu – 25145, wykonano zamachów na Niemców – 5743”. Same tylko cyfry dają najlepsze światło, jak bardzo dobrze byliśmy przygotowani na właściwe rozwiązania. Niestety... Te ważne cyfry – prawdopodobnie nie są i nie były wszędzie dostępne – dają nam teraz szansę, możemy być dumni, że nasze wszystkie wysiłki przeciwko Niemcom były dobrze wykorzystywane i wszystkie szanse istniały, że mogliśmy zdobyć... nie pozostaliśmy bierni.

  • Czy któryś z tych sabotaży był pana udziałem?

Na małą skalę – obsada przy linii kolejowej. Niestety, jeden żołnierz zginął, ale czterech Niemców też – przy tej okazji zdobyliśmy trochę broni. Proszę pamiętać, że akcje w terenie tarnowskim [nie były łatwe] – nie ma niesamowitych lasów, żeby zabezpieczyć wykonanie i szczęśliwy powrót do domu. [...] Po linii akcji „Burza” przychodzimy do tak zwanego bezpośredniego włączenia się tarnowskiego AK do działań terenowych. Był oryginalny plan, żeby zorganizować dwa bataliony do akcji sabotażowo-dywersyjnych, ale sytuacja – o której wcześniej mówiliśmy – nie pozwalała na to, żeby ryzykować. Dlatego że teren nie był dostępny do większych działań. Wobec tego został powołany Batalion „Barbara” 16. Pułku Piechoty.

  • Do jakich celów?

Tak jak wszystkie inne – do sabotażowo-[dywersyjnych]. Nawet walki z mniejszymi oddziałami, zdobycie broni i tak dalej. Zostałem powołany [jako] pierwszy na dowódcę kompanii […] „Jastrząb” 25 sierpnia. Można to zobaczyć na szlaku, którym posuwaliśmy [się]. To są dowody, gdzie były wykonywane akcje sabotażowe małymi lub dużymi oddziałami. Jak pozwalały na to okoliczności terenowe. Potem dołączyły następne kompanie, których było trzy. Czyli razem batalion składał się z czterech kompanii. Tak się złożyło, że [Azerowie, żołnierze z] Azerbejdżanu – którzy byli w służbie niemieckiej i w mundurach [niemieckich] – dołączyli do naszego batalionu z pełnym uzbrojeniem. Wtedy to wyglądało fantastycznie, ale przyszła chwila na akcje, gdyśmy swoim szlakiem dotarli do terenów wysuniętych więcej na południe [...] W pewnym momencie ataku Azerowie spanikowali i uciekli.

  • Mimo swojego wyposażenia...

[Tak]. Natomiast początkowo działaliśmy samodzielnie. Po oddaniu mojej kompanii „Jastrząb” koledze Bułatowi zostałem w batalionie dowódcą kompanii pierwszej – która wynikła z reorganizacji – kompanii, która miała pseudonim „Wanda”. Były tu dwie koncepcje – walczyć osobno [czy] walczyć razem, całym batalionem. Dochodzimy właściwie troszkę w skrócie, bo tę linię – jaką posuwały się nasze oddziały – można lepiej wytłumaczyć [pokazując] na mapie. Cały szereg mniejszych skoków na oddziały niemieckie, indywidualne patrole i tak dalej... Wreszcie przyszła decyzja dowódcy batalionu do wszystkich kompanii, że zbierzemy się razem i będziemy działać pełnym batalionem – pod jednym dowództwem. Dowódcą tego batalionu był oczywiście komendant obwodu „Tarnów” – „Leliwa” Eugeniusz Borowski. Bardzo dobry żołnierz o silnych zasadach. Zostaliśmy – jak to się mówi – w pewnej sytuacji troszeczkę wstrzymani przez Niemców. Jeśli nie znajdziemy wyjścia z sytuacji na lepsze pozycje, to coś musimy z tym fantem zrobić. Oczywiście decyzja, żeby działać całym batalionem, była dobra. Ale 24 września dochodzi do tego, że batalion został zmuszony do przejścia na wzgórze 530. Okazuje się, że mnie tutaj znowu przypadła rola, żeby tak wzmocnić swoje stanowisko, żeby nas Niemcy nie byli w stanie okrążyć i zlikwidować. A do tego prawie już dochodziło. 24 [września] był bardzo krytyczny moment – walili z moździerzy, z karabinów maszynowych, latały samoloty, ale było bardzo pochmurno – nie wykorzystali swojej szansy. Pod wieczór była sytuacja, w której Niemcy już dochodzili do mojej pozycji. Proszę pamiętać – mocno podkreślam – że główne natarcie z tego okrążenia było na moją kompanię. Niestety, tutaj straciłem bardzo młodego człowieka z Warszawy, powiedziałbym – bohatera. Młodociany, a chciał walczyć. Zapada zmrok, oni już prawie włażą na nasze pozycje – [ale] zdecydowali zostawić to na następny dzień. Niemcy w tych terenach tak się bali partyzantów, że były napisy Achtung! Achtung! Partizanen Strasse! Dowódca batalionu zrobił odprawę. Proszę pamiętać, kiedykolwiek była okazja, cały batalion słuchał mszy.

  • Mieliście swojego kapelana?

Tak, tak. To było bardzo podniosłe i podtrzymujące na duchu.

  • To był już okres Powstania. Czy wiedzieliście o tym? Docierały informacje?

Tak, myśmy to wszystko wiedzieli, doskonale wiedzieliśmy. My mówimy o moim szczeblu, do tego poziomu, do jakiego mogłem [być poinformowany]. Natomiast całe dowództwo Armii Krajowej to zupełnie inny układ, inne wiadomości. Zapada noc – dowódca batalionu zwołał odprawę dowódców kompanii i teraz jest idea: albo wymknąć się z okrążenia pojedynczymi kompaniami, albo całym batalionem. Przeważyła decyzja, [że] całym batalionem. Cały witz polega [na tym], że mieliśmy już pewien tabor, samochód niemiecki – już nie pamiętam, jaki wóz – konie i tak dalej... Teraz co z tym fantem zrobić. Miałem konia, którego nazwałem Partyzantem, przywiązałem go do drzewa i sobie myślę: „No, good luck!”. To samo dowódca batalionu – [też] miał konia. Od czasu do czasu mieliśmy tych koni za dużo. Proszę sobie wyobrazić – po zostawieniu taboru, wszystkich pojazdów i koni – wymknęliśmy się przez dobrego przewodnika z tych pierścieni niemieckich i po prostu zniknęli w powietrzu. Zniknęli w powietrzu, dlatego że następnego dnia Niemcy – nieświadomi, że już tam [nas nie ma] – walili dalej ogniem, czym tylko mogli. Wyobrażam sobie, jakie rozgoryczenie ich spotkało, gdy się zorientowali, jaka była sytuacja. […] Każda kompania dostała kierunek, gdzie się powinna posuwać i gdzie działać – każdy dowódca kompanii dostał to od dowódcy batalionu. Robi się świt, a ja znajduję się w terenie, gdzie nie ma lasu, gdzie nie ma [nawet] drzewka! Teraz jestem w rozterce, co z tym fantem robić. Część ludzi posłałem do domu. Resztę – tę grupkę – wsadziłem do wiejskiej chaty. Żołnierze na strych, a ja z pistoletem przy oknie. Tam, w niedużej odległości – Pleśna – było skupisko SS i innych oddziałów niemieckich. Siedzieliśmy cicho na strychu, to znaczy ja osobiście nie siedziałem.

  • Czekaliście na następną noc, żeby się wymknąć?

Nie, czekaliśmy na następne wskazówki od dowódcy batalionu, jak działać.

  • Czy one dotarły?

Było też niefortunne nie tylko, że trafiłem w pusty teren, ale w tym miejscu zestrzelili dwa angielskie samoloty i Niemcy ich szukali. Podwójne niebezpieczeństwo. Ale wleźliśmy do tej chaty i wytrwaliśmy do 17 października. Wtedy nastąpiło rozwiązanie resztek Batalionu „Barbara”. To były niesamowite przeżycia i podziwiam naszych młodych żołnierzy [którzy nie byli] w pełni wyszkoleni. Zdali egzamin ze swoich wyczynów.

  • Nie zawiódł się pan na swoich kolegach?

Nie! Nie, nie... W ten sposób jesteśmy w fazie, [kiedy] wszyscy do swojego domciu. [...]

  • U was i w Warszawie było już po wszystkim...

Tak.

  • Czym chciałby pan zakończyć wywiad?

Chciałbym zakończyć bardzo ciekawą rzeczą. Powiedziałem, że jestem człowiekiem, który ma cztery ucieczki poza sobą...

  • O dwóch pan już nam opowiedział.

Tak. Po zorganizowaniu Urzędu Wojewódzkiego pracowałem [tam] pod lewym nazwiskiem. Wiedziałem, że pewnego dnia Niemcy dobiorą się do mnie. Do kawiarenki przychodził jeden z gości – wysoki, przystojny – którego mama podkarmiała. A on, będąc w mieszkaniu (tam był duży obraz), kazał mi siedzieć i namalował mój portret. Chciał się odwdzięczyć [mamie] posadził mnie na krześle, ciach, ciach, ciach – pół godziny i powstał piękny portret. Zbliża się chwila, że jestem poszukiwany przez Niemców, bo pracowałem w Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach pod lewym nazwiskiem, oczywiście. Zorganizowałem kawiarenkę, zorganizowałem mieszkanie – idzie patrol aresztować mnie. Z moim bratem! Jakie ich zdziwienie. Jakimś sposobem brat dał mi znać i zdążyłem uciec. Potem pętałem się trochę w Krakowie, trochę [gdzie indziej]. Przyszedł moment, że trzeba iść za granicę. Tym bardziej, że byli dowódcy też chcieli wybadać, czy oni też mogą uciekać i czy warto uciekać. Z podręcznikiem angielskiego – właściwie amerykańskiego – jestem w Cieszynie. Oczywiście było przygotowane, że ktoś mnie spotka i przerzuci do Pragi. Nie ma kontaktu. W kieszeni miałem butelkę wódki. Szczęście moje, że [wartownik] na bramie, na moście był pijany. Machnął ręką i puścił. To jest bardzo ciekawe, co powiem. Pamiętałem, że w Pradze, w hotelu „Astoria” miała rezydencję hrabina Teodorowicz, były konsul – kapitan Walter i tak dalej... Pani hrabina zaaranżowała ucieczkę na zachód. Gdzie pan kapitan nas zawiózł? Do obozu w Pradze, skąd zbierali polskich maruderów do Polski. Dlatego mówię, że to bardzo ciekawe. Już troszkę znałem angielski i poszedłem do konsula. Jak ten kapitan wsadził nas do obozu – z powrotem do Polski – poszedłem prosto do konsula angielskiego i on właśnie załatwił tę sprawę – pociąg towarowy do Monachium i do Murnau. I tak się znalazłem w Drugim Korpusie.
Londyn, 24 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Józef Rusecki Pseudonim: „Janusz”, „Brzoza”, &#8222 Stopień: porucznik Formacja: Armia Krajowa Tarnów podobwód D-2 – 8VI, Akcja „Burza”

Zobacz także

Nasz newsletter