Ludmiła Szuba-Babska „Mila”
Nazywam się Ludmiła Szuba-Babska. Urodziłam się 20 lutego 1926 roku w małym miasteczku Stolin, które dziś jest na Ukrainie.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną? Gdzie się pani uczyła? Czy w domu już wtedy były tradycje niepodległościowe?
Kiedy miałam dwa lata, rodzice przywieźli mnie do Warszawy, bo nie mogę powiedzieć, że przyjechałam. Od tej pory stale mieszkam w Warszawie.
- Z jakiego powodu rodzice przenieśli się do Warszawy?
Ojciec chciał studiować, a poza tym uważał, że się nie rozwija w takim małym miasteczku, a miał ambicje, żeby bardziej się rozwijać. Był bardzo zdolnym człowiekiem. Z zawodu był księgowym. Przed wojną, mając 6 lat, poszłam do szkoły. Dziś to się nazywa szkoła podstawowa, a wtedy nazywała się szkoła powszechna. Chodziłam do małej prywatnej szkoły pani Zawadzkiej. Szkoła była nieduża, ale na bardzo dobrym poziomie.
- Pamięta pani, gdzie była ta szkoła?
Szkoła była na ulicy Mochnackiego 5. W 1938 roku zdawałam egzamin do gimnazjum i dostałam się do państwowego gimnazjum, co wtedy nie było łatwą rzeczą. Zaczęłam naukę w Gimnazjum imienia Klementyny z Tańskich Hoffman. Szkoła z bardzo dużymi tradycjami, bardzo stara. Tam też nawiązałam kontakt z drużyną harcerską. Była to 2. drużyna tak zwana Pomarańczowa imienia Tadeusza Kościuszki.
Bo były pomarańczowe chusty. Dlatego nazywała się „Pomarańczowa”. W 1939 roku wybuchła wojna.
- Czy pani jako młody człowiek wiedziała o tym, że wojna może nastąpić? Czy w drużynie harcerskiej albo w domu rozmawiało się na takie tematy, że jednak jest to zagrożenie?
To znaczy w drużynie harcerskiej przygotowywano nas na różne ewentualności, ale nie sądzę, żeby to było [związane] z przygotowaniem do wojny. Między innymi uczono nas pomocy sanitarnej, takiej dosyć prymitywnej, pierwsza pomoc. Byłam jeszcze małym dzieckiem, tak że w domu, owszem, rozmawiało się o polityce. Mój ojciec był bardzo dużym przeciwnikiem marszałka Piłsudskiego, więc jakieś rozmowy na temat polityki mi się obijały o uszy, ale dawniej system był taki, że dzieci właściwie nie wtajemniczało w te sprawy, ale coś tam słyszałam. Natomiast w sierpniu to już dosyć znaczne były informacje, dlatego że mój ojciec został około 20 sierpnia powołany do wojska, chociaż był inwalidą, bo w czasie wojny 1920 roku był bardzo poważnie ranny.
- Brał udział w tej wojnie?
Tak, brał udział. Uszedł jakoś z życiem, ale był bardzo ciężko ranny. W sierpniu został powołany do wojska, a należał do tak zwanego pospolitego ruszenia, czyli w ostatniej fazie [właśnie] ci ludzie byli powoływani do wojska, bo to byli inwalidzi. Już wtedy było wiadomo, że jest duży niepokój w kraju, ale jako trzynastoletnie dziecko nie za bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, co będzie. Wtedy kiedy wybuchła wojna, razem ze swoim bratem, który był rok ode mnie starszy, byliśmy na wsi na wakacjach. Niestety matka już nie mogła po nas przyjechać, nie było żadnych środków lokomocji. Autobusy, samochody, wszystkie były zarekwirowane dla wojska. Myśmy zostali na wsi przez cały okres działań bojowych 1939 roku.
- Jak pani zapamiętała ten okres? Czy miała pani bezpośrednią styczność z wrogiem?
Z wrogiem w zasadzie nie, ponieważ to było niedaleko Dęblina, więc dosyć intensywnie latały samoloty i tylko taki był znak [wojny]. To była wiocha, majątek, który leżał parę kilometrów od głównej drogi. Z Niemcami spotkaliśmy się dopiero w październiku – 1 października przyjechali Niemcy i zajęli ten majątek. Tam był dosyć duży dwór. Zajęli ten dwór i zakwaterowali się, ale przedtem oczywiście ludzie, którzy uchodzili z Warszawy, przychodzili tam na nocleg, więc tam tłumy uchodźców nocowały codziennie, codziennie inni ludzie. Mnie to przerażało, bo to było coś niezwykłego, bo codziennie kilkadziesiąt osób nocowało w dworze, gdzieś ci ludzie uciekali. Właściwie nie było wiadomo gdzie. Jedni uciekali na wschód, inni ze wschodu szli na zachód. Była wędrówka ludów w różne strony.
- Może mówili coś takiego, co pani się wryło szczególnie w pamięć?
Opowiadali właśnie, że drogi są bombardowane, że są ostrzeliwane, że są straty w ludziach na drogach. Wtedy kiedy nadlatywały samoloty, to ludzie się chowali pod drzewami po przydrożnych lasach. To wszystko było właściwie, można powiedzieć, w tle, bo byłam małym dzieckiem. Teraz dzieci są znacznie bardziej rozwinięte intelektualnie, bo są większe możliwości. Wtedy dzieci tak bardzo rozwinięte nie były. Miałam trzynaście lat i byłam naprawdę małym dzieckiem, zwykłym, małym dzieckiem. Wtedy kiedy Niemcy zakwaterowali się we dworze, to już zrobiło się rzeczywiście groźnie. Baliśmy się tych Niemców okropnie, chociaż oni byli spokojni i małym dzieciakom nic nie groziło. Dopiero 15 października przyszedł mój ojciec, który został zdemobilizowany koło Hrubieszowa czy gdzieś i piechotą szedł do Warszawy, w stronę Warszawy w każdym bądź razie. Przyszedł do majątku. Ponieważ prowadził sprawy finansowe tego majątku, był z majątkiem związany służbowo swoją pracą, więc wtedy to już było dla nas ogromne wsparcie, bo jednak był ktoś bliski. Dwoje małych dzieciaków zostało w ogóle bez kogokolwiek bliskiego. To jest bardzo smutne i przerażające dla takich dzieci. Ojciec kazał nam zostać. Powiedział, że w najbliższym czasie po nas przyjdzie. Rzeczywiście dotarł do Warszawy. Tam zorganizował konia, wóz i przyjechał po nas wozem pod koniec października, ale ponieważ trzeba było wziąć żywność do Warszawy, bo w Warszawie żywności w ogóle nie było, nie było co jeść, więc wóz był załadowany żywnością, a myśmy musieli iść piechotą. Co jakiś czas pozwalał nam ojciec siadać na wóz, żeby troszeczkę odpocząć, ale trzeba było iść. To było sto kilometrów. Dla takich dzieciaków, to jednak dosyć daleko.
W 1939 roku moi rodzice stracili cały majątek. Moja matka straciła fabrykę opakowań papierowych, którą miała. Ojciec miał biuro finansowo-prawne, które też się spaliło. Spaliło się mieszkanie, więc rodzice zostali tak jak stali, można powiedzieć, ale byli to ludzie bardzo energiczni, tak że dosyć szybko... Pierwsze miesiące to mieszkaliśmy w małym pokoiku, w którym było strasznie zimno, wejście prosto z dworu, a zima była wtedy bardzo ostra. Już w styczniu 1940 roku przeprowadziliśmy się do porządnego mieszkania na ulicy Bielańskiej 4, w którym mieszkaliśmy do Powstania. Już się zaczęło bardziej normalne życie.
W 1939 roku na jesieni zgłosiłam się do gimnazjum, licząc się z tym, że może szkoła się otworzy i będzie można chodzić do szkoły. Tymczasem na początku grudnia 1939 roku zostało wydane rozporządzenie władz niemieckich, że szkoły zostają zamknięte z powodu epidemii tyfusu czy coś, której nie było, ale to był taki pretekst. Dopiero gdzieś w 1940 roku na wiosnę zostały zorganizowane komplety, na których się uczyłam przez całą wojnę. Komplety odbywały się także i w naszym mieszkaniu. W naszym mieszkaniu także były komplety gimnazjum Czackiego. To było męskie gimnazjum, do którego chodził mój brat. Mieszkanie było dosyć duże, więc można było zupełnie dobrze to zorganizować.
Od 1940 roku nawiązałam kontakt ze swoją drużyną. W ramach działań drużyny przeszłam przeszkolenie sanitarne, bo harcerstwo organizowało właśnie kursy sanitarne. Po skończeniu kursu drużynowa zaproponowała mi współpracę jakby w innej części harcerstwa. To były już starsze harcerki, które wyłapywały takie dziewczęta, może sprytniejsze, takie, które łatwo dawały sobie radę w różnych sytuacjach. Najpierw w ramach harcerstwa przygotowywały je do łączności, a potem wykorzystywały właśnie jako łączniczki.
- Czy już wtedy było wiadomo, że te działania mają na celu przygotowanie pani do działań w ruchu oporu?
Tak, to już były działania w ruchu oporu. Bardzo wcześnie zaczęłam obsługiwać swoich dowódców, początkowo nawet nie wiedząc o tym. Nie pamiętam, jaki ona miała stopień w harcerstwie, ale była taka dziewczyna, która miała już dwadzieścia parę lat i ona początkowo wykorzystywała nas do swoich prywatnych celów. Po prostu sprawdzała nas. Byłam ja i była moja serdeczna przyjaciółka Barbara Wyrzykowska. Myśmy we dwie obsługiwały Mirkę. Ona początkowo dawała nam swoje prywatne sprawy do załatwienia, pomału zaczęła nas wciągać i myśmy zaczęły nosić meldunki. Byłyśmy za młode na to, żeby wstąpić do Armii Krajowej, bo do Armii Krajowej przyjmowano w zasadzie od osiemnastego roku życia, ale w 1943 roku zostałyśmy zaprzysiężone.
- Pamięta może pani, gdzie była przysięga?
Gdzieś na Woli, ale tak naprawdę adresu nie pamiętam. To było na początku 1943 roku. Jeszcze żeśmy jechały z tą koleżanką i martwiłyśmy się, że przecież nie mamy osiemnastu lat, będziemy musiały skłamać, że mamy osiemnaście lat, więc dylemat był straszny. W końcu mówię: „Wiesz, ale przecież w końcu nikt nam nie będzie dokumentów sprawdzał, to może jakoś się tam uda”. Udało się rzeczywiście. Od tej chwili już pracowałyśmy jako łączniczki Armii Krajowej, obsługując właśnie tych dowódców Armii Krajowej, właśnie z 1. kompanii łączności. Wtedy już przechodziłyśmy szkolenia: szkolenie terenoznawstwa, szkolenia sprzętu łączności, a więc telefony polowe, a poza tym obsługę broni, tak że do Powstania Warszawskiego byłyśmy już dosyć dobrze przygotowane i przeszkolone. Znałyśmy bardzo dobrze miasto, ponieważ została opracowana mapa drugiego miasta, można powiedzieć, ponieważ robiło się plany wszystkich ulic i przejść podziemnych, strychami, między domami, żeby można się poruszać poza główną ulicą, tak że byłyśmy już do tego dosyć dobrze przygotowane. Wykonanie takich planów to była dosyć duża praca. Jako łączniczki to jednak wiedziałyśmy trochę wcześniej o godzinie „W”.
- Czy gdy nosiła pani meldunki, były takie sytuacje, które zapadły pani w pamięć? Czy może zdarzyło się coś niebezpiecznego czy śmiesznego?
Noszenie meldunków to nie, bo to były przeważnie pisane meldunki na bibułkach do skręcania papierosów – dzisiaj tego już w ogóle nie ma. To były malutkie bibułki trzy centymetry na cztery centymetry, bardzo cieniutkie. To było bardzo łatwo gdzieś schować. Kiedyś jechałyśmy z koleżanką, właśnie z tą Basią, na szkolenie i wiozłyśmy ze sobą telefon polowy. Ten telefon to była dosyć duża skrzynka drewniana opakowana w papier, sznurkiem przewiązane i tak tramwajem wieziemy tą paczkę. Straszny tłok w tramwaju, a na początku każdego wagonu (głównie w pierwszym wagonie, ale we wszystkich wagonach) na początku był zawsze odgrodzony jeden kawałek wagonu i tam było [miejsce] tylko dla Niemców. Tam mogli spokojnie siedzieć bez tłoku, bez niczego. My takie stłoczone stoimy w tym wagonie i nagle jakiś oficer niemiecki wywołuje moją koleżankę, która była mała, drobna, miała dwa bardzo grube blond warkocze, berecik na głowie, założony „na Piotrusia”, czyli na okrągły talerzyk, który nie wiem, jak się trzymał na głowie, ale jakoś tam się trzymał. Kiwa na nią, żeby ona przyszła, a ona akurat trzymała tą paczkę. Papier się rozerwał, widać, że to jest telefon, skrzynka. Jak ktoś się nie znał, to mógł nie poznać, ale wojskowy to na pewno znał te urządzenia. Wywołuje ją i mnie też, więc my strasznie zdenerwowane, ale idziemy, bo nie mamy innego wyjścia, a on nas zaprasza, żebyśmy usiadły na ławeczce koło niego z tą paczką. Mówi: „Macie taką ciężką paczkę, to sobie usiądźcie tutaj”. Myśmy dopiero odetchnęły z ulgą, ale trzeba było pilnować, żeby przez dziury nie było widać, co jest w środku. Jak tramwaj się zatrzymał, to już na pierwszym przystanku wysiadłyśmy, żeby na wszelki wypadek nikt nas nie zobaczył. To była śmieszna przygoda. Poza tym specjalnych przygód nie było, to znaczy [rzadko] były. Na przykład obsługiwałam porucznika, z którym się właściwie codziennie spotykałam, przekazywałam mu meldunki albo on dawał jakieś do przekazania innym oficerom. Ponieważ często się z nim spotykałam, a nie było wiadomo, czy on nie jest czasem obserwowany czy coś, więc udawaliśmy, że jesteśmy parą, może nie, że zakochaną, ale w każdym bądź razie bliższej znajomości. Facet był ode mnie starszy ładnych parę lat. Żeśmy kiedyś szli sobie ulicą pod rękę. Wtedy pod rękę dziewczyny nie chodziły z nikim innym, jak tylko z narzeczonym. Nie było tak, że z każdym można było chodzić pod rękę. Traf chce, że mój ojciec jechał tramwajem czy autobusem, nie wiem, w każdym bądź razie zobaczył mnie z tym facetem, że idę pod rękę przytulona. Jak przyszłam do domu, to była straszna awantura, że po pierwsze ojciec tego faceta nie zna, po drugie, że w jaki sposób chodzę, co to za zwyczaje. Tłumaczyłam ojcu i wytłumaczyłam mu, bo ojciec też przecież był w konspiracji, bo był oficerem przedwojennym jeszcze przecież i jakoś mi uszło, ale w domu w ogóle pod tym względem był dosyć duży rygor. Powiedziałabym, że wychowanie tradycyjne, choć rodzice wychowywali nas na ludzi samodzielnych. W czasie Powstania, to znaczy 1 sierpnia, zbiórkę miałyśmy w biurze, w którym pracował ojciec.
- Kiedy już było wiadomo, że Powstanie na pewno wybuchnie? Czy w ostatnim momencie dostały panie wiadomość?
Nie, to było dwudziestego któregoś lipca, ale już nie pamiętam, którego to było. Było pogotowie, tak że zostałyśmy wezwane na punkt zborny w pełnym rynsztunku, to znaczy trzeba było mieć zapas żywności, bieliznę, być przygotowanym na pobyt poza domem. To zgrupowanie było u naszej porucznik Marii Bańkowskiej na ulicy Zielnej i tam nocowałyśmy. Też była śmieszna sytuacja, ponieważ choć do niej ciągle przychodziło bardzo dużo ludzi i szkolenia się odbywały, to ona i jej siostra musiały bardzo uważać, ponieważ miały niepewnych sąsiadów. Nie byli pewni, co sąsiedzi tam robią i czy sprzyjają konspiracji, czy nie. Wtedy kiedy w domu było kilkadziesiąt dziewcząt w pokoju, sąsiadka przyszła pożyczyć sól czy cukier. Stanęła i gada, i gada, a my tam musimy siedzieć cicho jak trusia, żeby broń Boże nie było słychać, ani nie chrząknąć, ani nie kaszlnąć, bo sąsiadka się zainteresowała: „Czy ktoś jest?”. Widocznie była wpuszczana do mieszkania, a tutaj na progu stała i nikt jej nie wpuszczał. Rozmawiała, rozmawiała, ale w końcu jakoś tam udało się ją spławić i nie zorientowała się, że myśmy były. Następnego dnia rano zostałyśmy rozpuszczone do domu, bo powiedziano, że alarm jest odwołany do następnego rozkazu. Dopiero 31 lipca wieczorem zapadła decyzja, że jednak Powstanie będzie.
Myśmy 1 sierpnia rano dostały wiadomość, że musiałyśmy zawiadomić kilkadziesiąt osób o tym, że mają się stawić o godzinie piątej, każdy na swoim punkcie zbornym. Myśmy miały punkt zborny w firmie, w której mój ojciec miał nadzór finansowy i bywał tam dwa razy w tygodniu. Zresztą to było uzgodnione z moim ojcem i z właścicielem tego przedsiębiorstwa i zdziwienie urzędników, bo pod koniec ich urzędowania wkroczyło tam dwadzieścia dziewczyn, wszystkie z plecakami, z menażkami, z kocami. Przyszłyśmy i zaczęłyśmy tam zagospodarowywać sobie teren, to znaczy z gabinetów dyrektorskich znosiłyśmy dywany do jednego pokoju, żeby było na czym spać. Urzędnicy zupełnie nie wiedzieli, o co chodzi. Wtedy widziałam się ostatni raz z moim ojcem, który zresztą 1 sierpnia zginął w czasie Powstania. Przenocowałyśmy w tym biurze i dopiero w nocy, właściwie nad ranem, przeszłyśmy na ulicę Jasną 1 tam, gdzie była składnica K-1 przez Powstanie.
- Jak zapamiętała pani sam moment wybuchu Powstania?
Sam moment to był taki, że przede wszystkim syreny zawyły o godzinie piątej i było wiadomo, że to jest godzina „W”. Ponieważ myśmy jeszcze nie były na swoim posterunku, więc właściwie nie miałyśmy jeszcze żadnych obowiązków. Stałyśmy przy oknach, ale trochę w głębi, żeby nie było widać, że tyle osób stoi w oknie, i patrzyłyśmy. Tak mi utkwiło w pamięci, że właśnie szedł jakiś oficer niemiecki i nagle zorientował się, że na ulicy jest strzelanina, więc nie miał gdzie się schować. Biegł w jedną stronę, w drugą stronę, w końcu gdzieś przy bardzo malutkim kiosku stanął w kąciku i stał wystraszony. W pewnym momencie zdecydował się jednak wybiec na ulicę Marszałkowską i tam został zastrzelony. To było takie pierwsze wrażenie Powstania.
- Co działo się po tym, jak przeszły panie do składnicy K-1?
Potem już się zaczęła normalna praca, to znaczy przenosiłyśmy rozkazy do innych składnic, do innych dzielnic, bo tych składnic było dużo, były rozsiane...
- Pamięta pani może jakieś konkretne adresy?
Tak. [...] Przeważnie nosiłam meldunki, rozkazy do składnicy S, która była w Alejach Jerozolimskich. Wtedy była inna numeracja w Alejach Jerozolimskich niż jest obecnie. Wtedy to był numer 17, teraz nie wiem, który to jest, ale w każdym razie gdzieś między Bracką a Nowym Światem. Trudność polegała na tym, że przez Aleje Jerozolimskie jeździł czołg, więc trzeba było wybrać taki moment, kiedy czołg będzie na tyle daleko albo na tyle blisko, żeby można było przebiec, bo jednak jest to dosyć szeroka ulica. Żadnej ochrony wtedy nie było. Oprócz tego na Dworcu Głównym, który wtedy był na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, miał dosyć wysoki budynek, był tak zwany snajper, to znaczy żołnierz, który siedział na tym budynku i po prostu strzelał do ludzi. Właśnie za którymś razem, jak przebiegałam przez Aleje Jerozolimskie, niestety wziął mnie na muszkę i trafił.
Zostałam dosyć poważnie ranna, bo miałam z prawej strony z tyłu wlot, a z lewej strony z przodu wylot od kuli. Wprawdzie dobiegłam do chodnika i tam mnie złapali żołnierze, którzy stali w bramie, ale ponieważ była to uszkodzona wątroba i płuca, to wszystko jest bardzo ukrwione, [miałam] bardzo duży i bardzo szybki upływ krwi, więc zostałam zaniesiona... W tej bramie był punkt opatrunkowy pierwszej pomocy. Ponieważ składnica „S” była w sąsiednim budynku, więc powiedziałam, że się nie dam ruszyć, dopóki nie przyjdzie komendantka ze składnicy. Po jakimś czasie przyszła, to trochę trwało. Oddałam jej rozkazy, które miałam przy sobie w kieszeni i dopiero wtedy zostałam zaniesiona do szpitala.
To był szpital zorganizowany
ad hoc na ulicy Wspólnej. Ludzie pooddawali swoje prywatne mieszkania na ten szpital. Łóżka – prycze były zbite z desek, sienniki były wypchane wiórami papierowymi, co było okropne, bo to było strasznie twarde. Na poczekaniu organizowano nam bieliznę, ludność cywilna znosiła bieliznę dla rannych, więc mi na przykład wypadło leżeć w frakowej koszuli, bo innej nie było. Pościel była zszyta z jakichś płócien na koszule męskie, bo akurat jakaś pracownia tam była, która szyła koszule męskie, więc szyli z tego materiału prześcieradła i poszewki. Tam byłam przez dwa tygodnie. Nadzieje na to, że w ogóle przeżyję, były dosyć nikłe, tak że przyszedł ksiądz, dał mi ostatnie namaszczenie. To było 10 sierpnia. Jedenastego sierpnia zostałam odznaczona, ale byłam wtedy nieprzytomna. Byłam młoda, dosyć dobrze odżywiona, bo moi rodzice wychodzili z założenia, że ponieważ jest wojna, to nie są ważne ubrania, nie są ważne jakieś inne dobra, tylko jest ważne, żeby być dobrze odżywionym, że w razie gdy dostanie się człowiek do obozu czy gdzieś, żeby miał siły przetrwać. Rzeczywiście to było bardzo mądre posunięcie. Po dwóch tygodniach ten szpital został zbombardowany, tak że dom legł w gruzach. Przenieśli nas do podziemi, do piwnicy. Bardzo źle znosiłam pobyt tam, bo była wilgoć, zimno, więc zaczęłam gorączkować bardzo mocno, a byłam oczkiem w głowie w tym szpitalu, ponieważ raz, że byłam bardzo ciężko ranna, a dwa, że przy tak dużym upływie krwi i bardzo dużym odwodnieniu, to zrobiłam się zupełnie mała, drobna. Nigdy wielka nie byłam, ale byłam bardzo drobna. Wszyscy się tam mną bardzo opiekowali i interesowali. Między innymi opiekowała się mną lekarka, która pracowała jako chirurg w tym szpitalu, ale z zawodu była położnikiem. To była Żydówka, która się całą wojnę ukrywała, i mówi do mnie: „Wiesz, ty się tak tutaj źle czujesz, nie służy ci pobyt w tej piwnicy. Ja cię zabiorę do siebie. Mieszkam na ulicy Hożej, to cię zabiorę do siebie, tylko ci przygotuję piwnicę, żebyś miała wygodnie i wszystko tego…”. Następnego dnia przychodzi i mówi: „Słuchaj, już jest zniesiony tapczan, już jest cała piwnica wybita dywanami, żeby ci było ciepło. Jeszcze tylko musimy jakąś kuchenkę zorganizować, żeby można było ci gotować jakieś jedzenie. Jutro cię zabiorę”. Następnego dnia przychodzi i mówi: „Słuchaj, przepraszam cię, nie zabiorę cię, bo tego domu, w którym mieszkałam, już nie ma” – takie były przygody.
Przez wiele lat zastanawiałam się, skąd kucharz w tym szpitalu brał jajka, żeby mi gotować lane kluski, bo w ogóle mogłam jeść tylko płynne pokarmy. Takich cienkich klusek nigdy w życiu nie jadałam – były cienkie jak włos. Okazało się, że kucharz był w czasie wojny kucharzem w jakiejś restauracji. Tam były jajka w proszku czy coś i on z tego mi zrobił kluski. Pani Hanka Netzerowa, która była zaopatrzeniowcem w tym szpitalu, gdzieś zdobyła kurę, z której robiono mi rosół. Miałam w związku z tym dobre odżywianie i oczywiście takie, które mogłam przyjmować. Do tego szpitala przychodziły też na przykład dwie panie, bardzo eleganckie zresztą, przychodziły w fartuchach, ale było widać, że są elegancko ubrane. Przychodziły sprzątać. Co się okazało? To były dwie żony dyrektorów EKD (Elektrycznej Kolei Dojazdowych). To była belgijska spółka, więc pracownicy tej spółki byli zatrudniani na trochę innych zasadach, mieli inne zaopatrzenie, tak że ona na przykład miała tam możliwości otrzymywania pomarańczy, kupowania w niemieckich sklepach, które były specjalnie dla Niemców bardzo dobrze zaopatrzone, i przynosiła mi pomarańcze. Codziennie mi jedną pomarańczkę przynosiła i z tego mi wyciskano sok, żebym mogłam wypić. Ludzie, którzy nie byli związani z działaniami bojowymi, też bardzo dużo pracowali społecznie. Właśnie takie panie przychodziły, to były bardzo eleganckie panie, przychodziły i codziennie szorowały podłogi, sprzątały, wynosiły baseny, w ogóle nikt nie pytał się, skąd one przychodzą i jaki jest ich status społeczny.
Po dwóch tygodniach pobytu w tym szpitalu przyszedł mój brat, który był na Powiślu. Dowiedział się, że jestem ranna, i przyszedł mnie odwiedzić. Z kolegami zorganizowali, przenieśli mnie do znajomych, którzy nie brali udziału w działaniach bojowych (ich córka brała udział w Powstaniu). Mieszkali na Hożej. Mankament był taki, że mieszkali na trzecim piętrze, a ja w ogóle byłam bardzo słaba i bardzo źle się poruszałam. Zanieśli mnie na trzecie piętro. Ci ludzie mieli bardzo duże zapasy żywnościowe, więc... To było dosyć istotne w czasie Powstania, bo jednak odżywianie, jeszcze człowiek ciężko ranny, to musi mieć odżywianie. Po kilku dniach okazało się, że zaczęto bombardować właśnie ulicę Hożą, bo Niemcy bombardowali dosyć planowo, ulicami po prostu zaczynali. Całą Wspólną wyburzyli i dopiero się zabierali za Hożą i tak dalej. Komitet domowy, który tam się zawiązał w tej kamienicy, a to była dosyć duża kamienica – miała dwa czy trzy podwórza, przyszli i powiedzieli, że oni udostępnią nam mieszkanie na parterze, żeby można było łatwo schodzić do schronu, jak są bombardowania, żeby nie było takiego kłopotu z wysokim piętrem. Przenieśliśmy się na parter. Udostępniono nam jeden pokój, a w drugim pokoju były zsunięte jakieś zniesione rzeczy ludzi, którzy tam mieszkali, a wyjechali na wakacje. Potem okazało się, że w tym drugim pokoju było dosyć dużo biżuterii. Właściciele tego mieszkania nawet mieli pretensje do nas, czemu myśmy nie zabrali tej biżuterii, że mogliśmy zabrać, a tak to się w ogóle zmarnowało i gdzieś zginęło. Tam byłam do 1 września, ale ponieważ ludzie, u których byłam, strasznie się denerwowali tym, że mnie się może coś stać... Rozumiem, że oni jednak przejęli odpowiedzialność za chorą dziewczynę i strasznie się denerwowali. W związku z tym zapadła decyzja, że się przeniosę do szpitala na drugą stronę ulicy Marszałkowskiej, to znaczy na ten odcinek między Marszałkowską a Emilii Plater. Na tym odcinku na Wilczej był też zorganizowany na poczekaniu szpital, w którym komendantem był mój znajomy. Zostałam w nocy przeniesiona przez miasto do tego szpitala. Tam warunki były dosyć kiepskie, bo dosyć szybko zaczęto też bombardować tamten odcinek, tak że z mieszkań na piętrze trzeba było się przenieść do piwnicy. Wyżywienie było gorzej niż tragiczne, bo była tak zwana kasza „pluj”, czyli jęczmień w ogóle niemłócony, nieobtaczany, gotowane żywe ziarno jęczmienia. Nie mogłam tego w ogóle jeść, więc żyłam jakimś budyniem, który gotowali. Problem był też, bo w szpitalu byli sami mężczyźni, a ja byłam jedna jedyna kobieta, więc w piwnicach poukładali mężczyzn, a dla mnie jakieś miejsce trudno było znaleźć. W ogóle było mało miejsca, więc nawet przez dwa dni leżałam w jednym łóżku ze swoim kolegą, bo innego wyjścia nie było. Potem przyszła jeszcze jedna dziewczyna, która była ranna w miednicę, więc też była poważnie ranna i nas ulokowano w korytarzyku piwnicznym. Ona była w o tyle lepszej sytuacji, że przy niej była matka, która zaopatrywała ją w żywność. Po kilku dniach do tej dziewczyny przyszedł chłopak, który tam z nią rozmawia. Zobaczyłam tego chłopaka i stwierdziłam, że go bardzo dobrze znam, bo on przychodził na komplety do nas do domu przez całą wojnę i okropnie go nie lubiłam. On był taki, można powiedzieć, bezkompromisowy, że pyta się tej dziewczyny: „A kto tu leży na drugim łóżku?”. Ona mówi: „A to taka leży tam ciężko ranna dziewczyna”. Leżałam przykryta kocem po głowę, bo myślę sobie, żeby on mnie tylko nie zobaczył, a on przyszedł, odkrył ten koc i zobaczył: „Ach, to »Mila«. Słuchaj, co ty tu robisz?”. Tak się mną ogromnie ucieszył, ja oczywiście znacznie mniej. Okazało się, że on był kierownikiem magazynów żywnościowych, które wydawały ludności cywilnej żywność, to znaczy dzieciom, kobietom w ciąży, bardzo chorym ludziom i tylko tym. To były jakieś niemieckie magazyny wojskowe, świetnie zaopatrzone. Moja sytuacja się ogromnie poprawiła, bo Janusz mówi do mnie: „Słuchaj, ja ci się wystaram o taką kartkę w tym magazynie. Będę brał prowianty, a moja mama będzie ci gotowała”. Rzeczywiście, ta kobieta codziennie trzy razy dziennie przychodziła, przynosiła mi śniadanie, obiad i kolację. Zawsze mówiła: „Nie wiem, co się z moją córką dzieje. Może ktoś jej też pomaga”. Była to pani Bojanowska, która naprawdę okazała mi bardzo dużo serca i zabierała mnie co parę dni do siebie do mieszkania. Było to parę kamienic dalej, ale dla mnie była to naprawdę duża wyprawa. Tam mnie myła, kąpała, głowę mi myła, czesała, po prostu pielęgnowała mnie.
Kiedy kończyło się Powstanie, powstał problem, ponieważ szpital, w którym byłam, to był szpital wojskowy i komendant zdecydował, że ten szpital jako szpital pójdzie do niewoli. Tak też się stało. [Komendant] powiedział do mnie: „Słuchaj, ty nie możesz z nami jechać do obozu jenieckiego, bo ty nie przeżyjesz. Ty jesteś za słaba i za chora na to, żeby jechać. Musisz wyjść z ludnością cywilną, bo zawsze jest łatwiej jakoś gdzieś znaleźć pomoc”. Tak się stało, że pani Bojanowska mnie odprowadziła na punkt zborny, a punkt zborny dla ludności cywilnej był przed Politechniką. Tam dla ludzi chorych czy bardzo starych były furmanki, które przewoziły tych ludzi na Dworzec Zachodni. Tam towarowymi wagonami przewożono do obozu przejściowego w Pruszkowie, gdzie rozdzielano ludzi: część wysyłano na roboty do Niemiec, część wysyłano na teren ówczesnej Guberni Generalnej, czyli gdzieś na polskie wsie.
Pojechałam do Pruszkowa, to znaczy akurat od strony Piastowa nas wwieźli. Wjechał pociąg na teren obozu, wysadzili wszystkich ludzi i kazali im czekać. Ci, co byli zdrowi, to gdzieś poszli, a ja, ponieważ za dobrze nie mogłam chodzić... Ze mną była druga dziewczyna „Żywia”, która też miała problemy – przy przestrzelonej miednicy nie da się dobrze chodzić. Ona była z matką. Siadłyśmy na kamieniu, siedzimy i czekamy. To już było ileś godzin, już zachód słońca, już niedługo w ogóle zamykają bramę, bo z zachodem [słońca] zamykali bramę. My siedzimy i nikt się nami nie interesuje. W końcu mówię do Żywii: „Wiesz co, ja to wychodzę z tego obozu”. Brama otwarta, jakiś jeden żołnierz spaceruje. Mówię: „Jak on będzie tyłem do mnie szedł, to ja wtedy wyjdę”. Ona mówi: „To ja z tobą”. Matka, chcąc nie chcąc, poszła z nami. Rzeczywiście, jak żołnierz się odwrócił tyłem do nas i miał do przejścia przypuśćmy trzydzieści czy czterdzieści metrów, to my ledwo powłóczące nogami żeśmy przeszły. Myślę, że ten żołnierz może nawet i nas widział, nie wiem. Myśmy się nie oglądały na wszelki wypadek i wyszłyśmy.
Wyszłyśmy na drogę i trzeba gdzieś przenocować, bo wiadomo, że jest godzina policyjna, więc my tu ledwo idziemy, wchodzimy do pierwszej chałupy: „Nie, już jest pełno, już nie ma miejsca”. Wchodzimy do drugiej chałupy: „Nie, już jest pełno”. [Wchodzimy] do trzeciej chałupy, to samo. W końcu gdzieś nieopodal był murowany piętrowy dom i matka Żywii mówi: „Idziemy tam, bo to piętrowy, to tam pewnie więcej miejsca”. Mówię: „Wiecie, ale on tak za porządnie wygląda. To chodźmy tam, w głębi podwórza jest kurna chata, to tam pewnie prędzej znajdziemy nocleg niż w tym porządnym domu”. Rzeczywiście, weszłyśmy do tej chaty. Naprawdę kurna chata kryta słomą, podłoga tak strasznie zniszczona, że noga wpadała do połowy łydki, były dziury w podłodze. W tej chacie mieszkało małżeństwo z mały dzieckiem z niemowlakiem (pewnie pół roku miało albo z osiem miesięcy). Co się okazało? W tym pierwszy domu mieszkał folksdojcz, który owszem przyjmował wszystkich na noc, ale zaraz dzwonił po Niemców, którzy zabierali tych ludzi, więc jakaś wyjątkowa intuicja nas ustrzegła. W tej chałupie była tak straszna bieda, że ci ludzie nie mieli nic do jedzenia. Na szczęście matka „Żywii” wzięła suchary czy coś, więc kolację żeśmy zjadły. Gospodarz tego domu mówi: „Mamy tylko jedno łóżko – mówi – ale jesteście takie dwie chore, że położymy was na łóżku, a my będziemy spać na... Przyniosę snopek słomy i będziemy spać na podłodze”. Tak też się stało, że myśmy z „Żywią” spały na łóżku, a reszta – wszyscy i oni z tym niemowlakiem na podłodze na słomie. Następnego dnia przypomniałam sobie, że w Pruszkowie mam ciotkę, z którą wprawdzie moja mama była skłócona i chyba z dziesięć lat, a może i więcej nie rozmawiała, i w ogóle się nie kontaktowały, choć były bardzo bliską rodziną. Myślę sobie, że w takiej sytuacji chyba ciotka mnie tam przyjmie. Ciotka była lekarzem, więc mówię do tego gospodarza: „Wie pan co, niech pan pójdzie do Pruszkowa i niech pan w pierwszej lepszej aptece zapyta, gdzie mieszka doktor Bielecka, to panu powiedzą, bo ona mieszka tam od wielu lat”. Tak się stało. W aptece dowiedział się o adres, poszedł. Okazało się, że u ciotki mieszka moja matka, która wyszła o miesiąc wcześniej, bo była na Starym Mieście i cały miesiąc wcześniej wyszła z Warszawy, i dwie moje siostry cioteczne, które też były z mamą. Przyszła babcia, zabrała mnie. Musiałam te parę kilometrów przejść, co przepłaciłam gorączką prawie czterdziestostopniową, ale dotarłam do ciotki. Mojej mamy akurat nie było, ponieważ zajmowała się lokowaniem pogubionych dzieci w zakładach opiekuńczych i akurat wyjechała z grupą dzieci, ale już byłam szczęśliwa, że jestem, że mam przede wszystkim gdzie spać, gdzie leżeć, że mama przyjedzie lada dzień. Po dwóch dniach rzeczywiście mama przyjechała i nie poznała mnie, bo z dobrze odżywionej, dorodnej dziewczyny, schudłam ponad dwadzieścia kilo. Po Powstaniu ważyłam trzydzieści dwa kilo. Byłam jak kurczak zupełnie, włosy obcięte, wymizerowane, ale już się zaczęło inne życie, bo matka moja pracowała. Pracowała w opiekuńczej instytucji, która nazywała się Rada Główna Opiekuńcza. Głównie zajmowała się pomocą ludziom, pomocą społeczną, więc ponieważ pieniędzy chyba w ogóle żadnych nie płaciła pracownikom, ale dawała deputaty żywnościowe czy coś, tak że można było wyżyć.
Po niedługim czasie moja mama i ciotka weszły w konflikt na tyle poważny, że ciotka powiedziała, że musimy się wyprowadzić. Konflikt polegał na tym, że przyszedł pewnego dnia znajomy i poprosił, czy on może przenocować, bo nie zdąży pojechać do domu (mieszkał w Milanówku czy w Grodzisku, już nie wiem, gdzie) przed godziną policyjną. Mama mówi: „Dobrze, to może pan przesiedzieć na krześle”. On mówi: „Tak, nawet na podłodze mogę przesiedzieć, tylko chodzi o to, żeby gdzieś się schronić na noc”. Ciotka się nie zgadzała na to. Z tego powodu powstał poważny konflikt, bo jednak jak ciotka poszła spać, to moja mama tego pana wpuściła do mieszkania i on w przedpokoju przesiedział całą noc, ale ciotka się nad ranem zorientowała, że on jednak jest i musiałyśmy się wyprowadzić. Mama znalazła zaraz mieszkanie gdzieś nieopodal w Pruszkowie. To było mieszkanie rodziny, której człowiek był poszukiwany przez gestapo i ukrywał się gdzieś w jakiejś leśniczówce, i żona z dzieckiem tam z nim siedziała, a mieszkanie stało puste. Na to, żeby było bezpiecznie, to matka codziennie rano wychodząc do pracy zamykała nas od zewnątrz na kłódkę, bo jednak Niemcy chodzili i szukali warszawiaków, wyciągali ich i zabierali na roboty, a ja tutaj na jeszcze dodatek byłam ranna, więc to już było naprawdę niebezpiecznie. Potem weszło w zwyczaj, że jak Niemcy wchodzili na tą ulicę, to natychmiast wiadomość szła piorunem i wszyscy młodzi ludzie wchodzili do tego mieszkania, i sąsiadka nas zamykała na kłódkę od zewnątrz. Bardzo długo to się udawało, aż pewnego razu przyszli jacyś Niemcy i stwierdzili, że: „No tak, nie ma właścicieli, ale kłódka nie jest zakurzona, więc chyba ktoś korzysta z tego mieszkania”. Dobijali się, dobijali, ale na szczęście nie włamali się do mieszkania, a my siedząc w tym mieszkaniu przeżywaliśmy dosyć duże frustracje. Moja siostra cioteczna, która wtedy miała siedem lat, płakała najzwyczajniej w świecie, a chodziło o to, żeby nie było słychać, że ona płacze, więc to był problem, co z nią zrobić. Nie dała się ani utulić, ani uspokoić, tylko łkała tak głośno, że po prostu musiałam jej najzwyczajniej w świecie buzię zatykać ręką, żeby nie było słychać. Później po jakimś czasie przeniosłyśmy się. Mama te dwie moje siostry cioteczne umieściła w Częstochowie w zakładzie dla dziewcząt, bo jednak po prostu nie dawała rady utrzymać tyle osób. Odszukała natomiast dziewczynkę Żydówkę, która się u nas ukrywała przez kilka lat, mieszkała u nas w czasie wojny, to była Wanda Lawendel, i zabrała ją pod swoją opiekę. Wtedy przeniosłyśmy się do Opaczy do znajomych. Tam dostałyśmy duży pokój, gdzie był piec, gdzie było ciepło, więc można powiedzieć, że był prawie luksus.
Moja ciotka, która pracowała w obozie w Pruszkowie w ambulatorium jako lekarz, miała cichą umowę z niemieckimi lekarzami, że każdego dnia może wyprowadzić za specjalną przepustką dziesięć osób poza teren obozu, bo z obozu wywożono na roboty albo na wieś na teren Guberni. Pewnego pięknego dnia przyszedł do niej jakiś człowiek, który bardzo słabo mówił po polsku i poprosił, żeby go wyprowadziła z jego towarzyszem poza obóz, żeby mu załatwiła przepustkę. Ciotka załatwiła mu przepustkę, wyprowadziła ich z obozu. W zasadzie na tym ich znajomość się skończyła, nigdy więcej ich nie widziała. Wojna się skończyła, minęło ładnych parę lat, gdzieś chyba dopiero w pięćdziesiątych latach nagle przyszedł do ciotki milicjant i mówi, że on ma wezwanie dla ciotki do ambasady radzieckiej stawiennictwo obowiązkowe. Jeżeli się nie stawi, to jej grożą karne represje i coś takiego. Ciotka się wystraszyła, ale mówi: „Jak takie sankcje mają być, to idę – mówi. – Nie wiem w ogóle o co chodzi”. Poszła do ambasady radzieckiej, a tam się okazało, że ludzie, których wyprowadziła, to był jakiś adiutant i generał radziecki, którym udało się w ten sposób wydostać z tego obozu. Ten generał przez kilka lat szukał ciotki. Ani pewnie nie pamiętał nazwiska, ale w końcu jakoś dotarł, doszedł do tego i moja ciotka – Julia Bielecka dostała wysokie odznaczenie radzieckie i dostała specjalną emeryturę. Nigdy nie wiadomo, komu się robi przysługę i jakie tego będą konsekwencje. To taka ciekawostka.
- Czy kiedy była pani w Opaczy, było już wiadomo, że wojna dobiega końca?
Nic nie było wiadomo, dlatego że Opacz to jest mała miejscowość, już nie mówiąc o tym, że tam nawet gazet szmatławych niemieckich nie było, nie mówiąc o radiu czy czymś. Po prostu człowiek żył jak za króla Ćwieczka. Nikt nie miał w ogóle żadnego rozeznania do tego stopnia, że w styczniu 1945 roku zdecydowałyśmy z mamą, że wybiorę się do Krakowa, ponieważ należały mi się z Armii Krajowej pieniądze jako odprawa, bo każdy Powstaniec wychodzący z Powstania dostawał jakąś odprawę pieniężną. Nie było dużo, ale coś tam było. W związku z tym wybrałam się w stronę Krakowa, to znaczy musiałam dojechać koleją EKD, która jeździła właśnie z Opaczy do Grodziska. Z Grodziska końmi do Żyrardowa czy gdzieś, już nie pamiętam, i stamtąd najpierw pojechałam do Częstochowy, ponieważ jadąc do Krakowa do Częstochowy po drodze. Mama zdecydowała, że moja mała siostra cioteczka siedmioletnia pojedzie do Częstochowy do zakładu dla dziewcząt, gdzie była jej starsza siostra, bo mama wychodziła z założenia, że ponieważ wojna jest, to jednak dobrzy by było, żeby rodzeństwo było razem. Przyjechałyśmy do Częstochowy. Pociąg się opóźnił, przyszedł po godzinie policyjnej. Ja z tą małą Marysią wysiadłyśmy i taki dziwny obrazek na dworcu kolejowym, że żołnierze niemieccy lecą szybko przez dworzec, wsiadają do jakichś wagonów. Patrzę, jeden nawet w kalesonach i kołdrą przykryty po mrozie leci w kapciach i wsiada do wagonu. Myślałam, że zwariował, a to się okazało, że już była ofensywa na Częstochowę i oni tak uciekali. Tak że jak przyszłyśmy do zakładu dla dziewcząt, to potem już przez dwa dni czy przez trzy dni w ogóle nie wychodziłam, bo drzwi były zatarasowane, zakład był zamknięty, bo to był zakład dla dziewcząt, a siostry, który prowadziły zakład, strasznie bały się żołnierzy radzieckich, więc trzeba było czekać, aż front się przewali. Po trzech dniach wypuszczono mnie i już do Krakowa nie dotarłam, już po prostu na piechotę musiałam wracać do Opaczy. Szłam chyba cztery dni z różnymi przygodami.
- Miała pani kontakt z Rosjanami?
Miałam, właśnie jak szłam piechotą, to chyba w Radomsku stwierdziłam, że może kawałek podjadę samochodem. To było na porządku dziennym, że samochody wojskowe ciężarowe zabierały cywilów, jak miały trochę miejsca. Stały gdzieś jakieś samochody ciężarowe i stwierdziłam, że może mnie zabiorą. Taki młody oficer, miał pewnie ze dwadzieścia lat, może dwadzieścia dwa, pytam się, czy jedzie do Piotrkowa. [Mówi]: „Tak”. Mówię, że może mnie weźmie. [Odpowiada]: „Nie, on nikogo nie zabiera”. [Mówię]: „Ale ja sobie na skrzynię usiądę, ja nie chcę w szoferce. Ja sobie na skrzyni usiądę”. Mróz był straszliwy. Wdrapałam się na skrzynię. Okazało się, że to była ciężarówka z pociskami do granatników, dopiero potem się dowiedziałam. Zresztą mi było wszystko jedno. Pewnie gdybym wiedziała, to bym też wsiadła. Bardzo szybko się zorientowałam, że oni jadą nie w tą stronę, co chcę, bo oni nie jechali do Piotrkowa, tylko do Piotrkowic, zupełnie w inną stronę i na dodatek w stronę frontu. Na szczęście po kilkudziesięciu kilometrach zepsuł się samochód, musieli stanąć i wysiadłam gdzieś w lesie. Okazało się, że do Piotrkowa jest kilkadziesiąt kilometrów przez las. Szłam przez las, trafiłam na jakąś wieś, gdzie musiał niedawno przejść front, bo było jeszcze dosyć dużo pożarów. Wszystkie domy pozamykane, nikt nie chciał otworzyć. Wszystko było na cztery spusty pozamykane i nikt nie otwiera. Orientując się światłami, poszłam do jakiegoś baraku. W tym baraku byli uchodźcy i byli również żołnierze radzieccy, którzy tam przynieśli trochę jedzenia ludziom, chleb. Też wiele do jedzenia nie mieli, ale [mieli] chleb, słoninę. Tam paliło się ognisko i gotowała się zupa. Usiadłam sobie w kącie, ale jakiś żołnierz radziecki mnie sobie wypatrzył i się przyczepił, że koniecznie zamieni się ze mną czapką. Chciał mnie bardzo zachęcić i mówi: „To ja ci przyniosę kawałek mydła, tylko zamień się ze mną tą czapką. Dostaniesz kawałek mydła za to”. Jak poszedł po mydło, to jakaś kobieta do mnie mówi: „Ty uciekaj, bo on się od ciebie nie odczepi i nie dasz sobie z nim rady”. Rzeczywiście, wyszłam w ciemną noc w las i dwadzieścia parę kilometrów było do przejścia lasem, gdzie w lesie jeszcze strzelanina była i Niemcy się kryli, więc wyłapywano Niemców. Gdzieś po dziesięciu kilometrach w ogromnym siarczystym mrozie idę i widzę, że idzie jakiś człowiek naprzeciwko, ale z daleka nie widać, ani kto to jest, ani jakie ma zamiary. Dopiero jak zrównaliśmy się, to szedł jakiś mężczyzna i mówi: „Dziecko, a gdzie ty tutaj idziesz o tej porze”. Mówię: „Idę do Piotrkowa”. – „Ale to jeszcze jest dwadzieścia parę kilometrów”. Mówię: „Ale co mam zrobić? Nie mam gdzie nocować. Muszę iść”. On mówi: „To idź jeszcze trzy czy cztery kilometry. Tam mieszka gajowy. To jest przyzwoity człowiek, to może cię wpuści i może cię przenocuje”. Rzeczywiście, po kilku kilometrach patrzę, mała chałupka, pali się światełko. Zaczęłam się dobijać. Długo nie chcieli mi otworzyć, ale wreszcie otworzyli i przenocowali mnie, więc przynajmniej mogłam się wyspać i coś zjeść, bo nie miałam przecież nic do jedzenia, ani co najważniejsze, nie miałam pieniędzy. Zresztą pieniądze wtedy nie były nic warte. Rano wyszłam i poszłam do Piotrkowa. W sumie szłam cztery dni do domu. Na początku kwietnia przeniosłyśmy się z mamą do Warszawy.
- Skąd pomysł, żeby wracać do Warszawy, przecież Warszawa była strasznie zniszczona?
Była zniszczona, tym bardziej że myśmy wiedzieli, że nasz dom jest zburzony, bo na początku sierpnia (dziesiątego czy któregoś sierpnia) się zawalił. Był tak ostrzelany, że po prostu się rozsypał. Coś trzeba było robić, w jakiś sposób zarabiać na życie. Moja matka była w ogóle bardzo energiczna i stwierdziła, że trzeba iść do Warszawy i zobaczyć, czy może jakąś pracę się znajdzie, może coś tam się będzie robiło i poszła raz do Warszawy, drugi raz. Piechotą trzeba było iść. Pewnego pięknego dnia na ulicy, na środku ulicy spotkała moją siostrę cioteczną, która przed wojną u nas wychowywała się przez dwa lata, bo mieszkała w ogóle na wsi z rodzicami.. Ponieważ nie miała tam gimnazjum, więc przyjechała do Warszawy i chodziła do ostatniej klasy szkoły podstawowej, i do gimnazjum. Okazało się, że jest w armii kościuszkowskiej i mieszka w Warszawie. W ten sposób powstał projekt, że przeniesiemy się do Warszawy, bo ona mieszkała na Jaworzyńskiej. To była ulica, która w czasie wojny była tylko dla Niemców, gdzie były dosyć luksusowe domy i one wszystkie ocalały. Tam mieszkali wojskowi. Ponieważ ona mieszkała w mieszkaniu swojego pułkownika, ona miała dwa pokoje, ale myśmy dostały tam pokoik z mamą, to już zawsze jakieś zaczepienie było.
Moja mama początkowo handlowała na targu, bo od razu się zrobił targ. Jeszcze w styczniu, ledwo oswobodzono Warszawę, dosłownie dwa dni potem, jak byłam, to na rogu Alei [Jerozolimskich] i Marszałkowskiej na kamieniu facet położył deskę, przykrył serwetką, postawił kieliszki z gorzałką, chleb z kiszonym ogórkiem i już handlował. Polacy są bardzo energiczni i bardzo dobrze zorganizowani.
Przeniosłyśmy się do Warszawy i moja mama otworzyła sklep bardzo nietypowy, bo z artykułami piśmiennymi, bo na ogół wszyscy otwierali a to spożywcze, a to jadłodajnie, coś takiego. Mama otworzyła [taki sklep], ponieważ po prostu miała kontakty z takimi firmami, które produkowały te artykuły, a przecież papier i ołówek jest też potrzebny człowiekowi. Mama otworzyła sklep, a ja zaczęłam chodzić do szkoły, bo już miałam pierwszą klasę liceum zrobioną przed wojną. Podział był taki, że była szkoła podstawowa – sześć albo siedem klas, potem cztery lata gimnazjum i dwa lata liceum. Pierwszą licealną miałam już zrobioną, więc trzeba było zrobić drugą i zrobić maturę, i coś dalej myśleć. Zaczęłam chodzić do szkoły wieczorowej. To była szkoła tak zwana społeczna, to znaczy po prostu prywatna. Nauczyciele z gimnazjum Czackiego się zorganizowali i otworzyli taką szkołę. Warunki były dosyć prymitywne, bo ani nie było światła, nie było podręczników i skład uczniów był bardzo przedziwny. Ponieważ w trakcie wojny były różne szkoły zawodowe, pod płaszczykiem szkół zawodowych były szkoły wyższe, więc byli tam uczniowie, którzy na przykład byli na drugim albo trzecim roku politechniki albo szkoły Wawelberga, która była wyższą szkołą techniczną. Nie mieli matury, a musieli mieć maturę, bo szkoła tego wymagała. Były chyba dwie nauczycielki, które przez kilka lat były nauczycielkami, a nie miały matury. Klasy były co prawda wyposażone w ławki, ale nie było światła, w związku z tym, jak się robiło ciemno, to już nawet nie można było nic na tablicy pisać. Ciężko było dosyć, bo głównie opieraliśmy się na wykładach, ponieważ nie było podręczników. W sierpniu 1945 roku zdałam maturę. Niestety na uczelnię się nie dostałam, bo po pierwsze był bardzo duży napór, a po drugie trzeba było mieć zaświadczenie o stanie zdrowia, a tutaj był szkopuł, bo niestety zdrowie miałam dosyć kiepskie i nie spełniało wymogów uczelni, bo skutek tego zranienia miałam wodę w płucu, same problemy zdrowotne były. Początkowo byłam tylko w domu, potem przeniosłyśmy się. Ponieważ właściciel (w cudzysłowie właściciel) – pułkownik, który miał to mieszkanie przydzielone dla siebie, pewnego pięknego dnia przyszedł i powiedział, że on się tu jutro sprowadza. Wystawił nam meble na podwórko, więc prędko trzeba było znaleźć jakieś inne mieszkanie. Przeprowadziłyśmy się na Wierzbno do małego mieszkanka w suterenie i tam mieszkałyśmy parę lat.
W 1947 roku poszłam do szkoły drogistowskiej. Do dzisiaj zawód w ogóle już zupełnie nie istnieje, bo drogista to jest człowiek, który prowadzi drogerię czy skład apteczny. Dziś w zasadzie na wymarciu, a jeżeli, to nazywa się to technik farmaceutyczny. Po skończeniu tej szkoły rozpoczęłam pracę. Zaczęłam pracować w państwowej instytucji – w Centrali Przemysłu Chemicznego.
- Czy po wojnie ujawniała się pani, że była sanitariuszką, służyła w AK? Czy z tego powodu miała pani jakieś problemy?
Tak, były. W 1946 roku zaczęłam się starać o rentę inwalidzką ze względu na stan zdrowia. To dosyć długo trwało. Zostałam wezwana na komisję i już siedziałam na korytarzu i czekałam, podeszła do mnie jakaś kobieta i powiedziała: „Dziewczyno, idź stąd, bo nie tylko nie dostaniesz renty, ale jeszcze będziesz miała kłopoty”. Tak sobie pomyślałam, że ona może mieć rację. Rzeczywiście, wyszłam z komisji, w ogóle tam nie zostałam. Wprawdzie jakichś represji w stosunku do mnie takich dużych nie odczułam, ale w pracy zawsze miałam kłopoty. Nigdy nie ukrywałam, że byłam w AK, bo uważałam, że to nie ma sensu, bo to i tak zawsze w jakiś sposób wyjdzie. O awans było trudniej, a w centrali chemicznej pracowałam tylko rok. Potem się przeniosłam do handlu zagranicznego i tam już rzeczywiście był dosyć duży nacisk na przeszłość pracowników, bo to był handel zagraniczny, były kontakty z firmami zagranicznymi i tak dalej. Pracowałam tam. Na przykład nie miałam szans na to, żeby się dostać na studia, bo to było przeszkodą. Pracowałam w handlu zagranicznym do 1954 roku. Potem poszłam na urlop macierzyński i już do pracy nie wróciłam, ponieważ już byłam związana z mężem, a mąż został powołany do wojska przedziwnym rozkazem marszałka wojsk polskich, że wszyscy lekarze i wszyscy farmaceuci, którzy ukończyli akurat studia, muszą być wcieleni do wojska. W 1950 roku wyszło takie zarządzenie. Musiałam się przenieść z mężem pod Warszawę, tak że już o tym, żeby pracować, mowy nie było, bo mieszkaliśmy w Celestynowie. Tam była kiepska komunikacja, bo trzeba było... Już pomijam, że było kilka kilometrów do stacji, ale trzeba było z Celestynowa do Otwocka jechać pociągiem parowym, a w Otwocku się przesiadać na elektryczny, więc dosyć skomplikowana podróż i nie było możliwości wrócenia do pracy.
Warszawa, 16 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła