Magdalena Duchińska „Lady”

Archiwum Historii Mówionej

Magdalena Duchińska.

  • Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie, rodzeństwie, gdzie pani mieszkała przed wojną?

Mieszkałam na Przemysłowej 27, to jest w tej chwili vis á vis za Wisłą, to tak, jakbym mogła widzieć nawet dom, w którym mieszkałam, ale należałam razem z siostrą (moja siostra Marta Duchińska potem wyszła za mąż, to się nazywała Sasanka, brat – Wiesław Duchiński) i z bratem, wszyscy troje należeliśmy do zgrupowania (trudno mi w tej chwili powiedzieć [nazwę]) na Pradze, bo akurat taki był kontakt, że tak po prostu trafiłam, zresztą wtedy mieszkaliśmy już na Przemysłowej. Moją komendantką była pani o pseudonimie „Wilma”. Z nią mieliśmy zebrania, nie zawsze same kobiety, przygotowali kurs potem jako sanitariuszki. Powstanie, mój brat nocował przed Powstaniem już na jakiś czas na Pradze, ponieważ był żołnierzem, który bierze udział bezpośrednio w walce, to już chyba ponad tydzień był na Pradze. My wracałyśmy codziennie do domu, bo Powstanie miało się zacząć rano, wypadło inaczej, że po południu, zostałyśmy w Warszawie na Przemysłowej.

  • Mogłaby pani powiedzieć coś o swoich rodzicach, gdzie pracowali?

Rodzice mieszkali z nami, bo jeszcze wtedy żył ojciec i matka. Mama z domu Sokołowska, ojciec to Duchiński. Ojciec był w 1920 roku jako ochotnik na bolszewików, a mama jak to mama – w domu. Powstanie właśnie zastało nas… Brat to w porządku, tam [gdzieś] miał udział, w każdym bądź razie mieli inne plany, a dowódca, który akurat wtedy nimi dowodził, kazał gdzieś w Śliwicach uderzać na magazyny niemieckie. W Powstanie tak przede wszystkim miał dwóch kolegów, których znałam − Puchalskich, Zygmunt Puchalski i drugi (jest ich grób na Bródnie, chyba osiemdziesiąta trzecia aleja). Oni zginęli [tak], że tak powiem – brat w środku, a oni z dwóch stron, obaj zginęli w Powstanie. Chyba Zygmunta to dobił Niemiec bagnetem, a brat jakoś tak, potem jakiś czas był na Pradze, po prostu gdzieś nocował, a jak weszły polskie wojska Berlinga, to wstąpił do tego wojska ludowego jako akowiec, nawet nie wiem, jaki on miał pseudonim, nie pamiętam. W każdym razie zostałyśmy w Warszawie, zaczęłyśmy się rozglądać, gdzie pójść.
Utworzyli punkt opatrunkowy na ulicy Przemysłowej, chyba to jest pod 19, „Blaszanka”. Była fabryka na tej samej ulicy, bo my pod numerem 27, a to chyba było pod 19. Tak że na przykład do piętnastej to można powiedzieć była kompletna cisza, bo Niemcy przed samym Powstaniem uciekali, trzeba powiedzieć, że uciekali na koniach. Na przykład jeden jechał na koniu, zapraszał mnie – komm tu, było Powstanie, to żebym nie wiem, wsiadła na tego konia z nim, co było dla mnie niemożliwe. Uciekali z Warszawy w ogóle przed bolszewikami. Tak że [to było] w pierwszych dniach […]. Z tym zgrupowaniem byłam ja i siostra do końca.
Powstanie wybuchło 1 sierpnia, a 15 sierpnia jest święto Matki Boskiej. Była normalna msza, nie było żadnego ostrzału, bo Przemysłowa to jest tak położona, że odwrotna część to była Łazienkowska, stadion [Legii]. Jeszcze taki Dom Harcerza był na samym [skraju], zdaje się, że dom stoi tak przy rogu Rozbrat. Nawet tak było, że w czasie okupacji, przed Powstaniem, jak Niemcy wybierali mężczyzn, łapali mężczyzn z domów, to mężczyźni uciekali. Były w tym podwórku na Przemysłowej 27 takie oficynki, [uciekali] przez oficynki do parku na terenie kościoła, chyba to był Najświętszej Marii Panny, na Łazienkowskiej. Kościół jest, ale jest nieczynny jako kościół, nie wiem, czy to zakon, w każdym razie my w tej chwili jako zgrupowanie „Kryski” chodzimy do kościoła, jak są uroczystości, to jest róg Czerniakowskiej i Zagórnej, znaczy w tym rejonie [byliśmy] w Powstaniu. Najpierw tak, jak powiedziałam, że pierwsze dwa tygodnie to była cisza, bo Niemcy dopiero potem zaczęli wracać. Potem było coraz gorzej, ale to było chyba jakiegoś już 10 września, cały sierpień znosiłyśmy rannych. Na miejscu się pracowało jako sanitariuszka, salowa, wszystko się robiło przecież w tym punkcie opatrunkowym. Chyba ze dwa razy przenosiliśmy się, rannych po gruzach wtedy [nosiłyśmy] pamiętam, że na Czerniakowską, ale który to był numer, to nie wiem. Wtedy nawet uczestniczyłam przy operacjach, przy amputacji nogi jednego żołnierza powyżej kolana, [zresztą] umarł w czasie operacji. Koleżanka, która jeszcze żyje, była zawsze przy operacjach, bo w czasie okupacji były kursy, czyli taki uniwersytet cichy, właśnie [tam studiowała] medycynę, ona już miała ileś lat medycyny, bo ona z 1920 roku chyba była, o ile pamiętam. Była cały czas przy operacjach, a ja byłam tak przypadkowo, bo człowiek się uczył niby tego, a tak to jako sanitariuszka przy operacjach rzadko kiedy [byłam].

  • Jak pani zapamiętała sam wybuch wojny?

Jak zapamiętałam? Trudno powiedzieć. W ogóle się nie bałam, mogłam iść pod kule, mnie nawet wstrzymywali. Poza tym vis á vis mieszkał hrabia Ledóchowski, to był bardzo sympatyczny człowiek, chociaż był hrabią. Ten dom, gdzie on mieszkał, może jest, bo nasz został spalony, spalił go już po opuszczeniu „ukrainiec”, który miał złość do gospodyni, spalił dom, tak że nie było gdzie wrócić.
Tak jak już powiedziałam, nawet po dwóch tygodniach była msza święta i Niemców nie było. Potem, jak już Niemcy się pokazali, to hrabia wyprowadził od siebie grupę żołnierzy, w konspiracji byli widocznie razem z nim. Potem, trudno powiedzieć, nie wiem, co się stało z tymi żołnierzami, gdzie oni poszli, w każdym razie hrabia został w domu. Był taki fotograf (nie wiem, jak on się nazywał), który znał hrabiego, widocznie miał złość, powiedział, że jest dezerterem i go zastrzelił osobiście. Fotograf był potem ukarany […], na Przemysłowej miał zakład fryzjerski. Zastrzelił [hrabię, twierdząc], że hrabia jest dezerterem. Taki był początek. Potem to nosiło się rannych, na miejscu [byłam] przy operacjach, wszystkim się było: salową, pielęgniarką… Z torbą [chodziłam] do rannych. Nawet kiedyś leżał między Łazienkowską, bo był parkan, zza parkanu nawet widać było Niemców, jak są na stadionie [dzisiejszej] Legii […]. Tak że był ranny, chciałam po niego iść, w rowie takim leżał, żołnierze mi nie pozwolili.

  • Chodzi mi o sam wybuch wojny we wrześniu 1939 roku, jak pani zapamiętała ten moment?

[…] W 1939 roku to pamiętam, że z bratem szliśmy, bo nie było pieczywa, jakaś piekarnia była, mieszkaliśmy tak jak mieszkaliśmy też na Przemysłowej, bo w 1937 roku się sprowadziliśmy, razem z nim szliśmy po chleb. Jakaś piekarnia miała być dalej na Czerniakowskiej, za wodociągami, bo wodociągi były na Czerniakowskiej, zresztą chyba są do tej pory. Pierwszy raz widziałam trupa, tak był poharatany, że połowę ciała tylko było, nie było dolnej części ciała, tylko płuca − to wszystko było widać. Wrażenie takie raczej bardzo przykre. Potem chleb. Potem okupacja. W okupację to było różnie. Należałam do odważnych i wiedziałam, że Niemcy lubią odważnych, że nie lubią tchórzy, nie można uciekać, bo jak się ucieka, to strzelają. Pamiętam, kiedyś byliśmy na Marszałkowskiej z całą rodziną − ojciec, mama u siostry ojca, Marszałkowska 9. Stamtąd wracaliśmy, a tu patrol niemiecki, trzech, czterech żołnierzy, mama: „Ojej, Wiesiu – na brata – uciekaj na drugą stronę”. Mówię: „Nie Wiesiu, weź mnie pod rękę”, szybko przez grupę Niemców przeszliśmy. Może się chwalę, ale byłam po prostu odważna. Niemcy, wiedziałam, lubili prawdę.
Mój brat natomiast jeździł na tak zwany szmugiel, czyli po mięso, słoninę, rąbanka, tak jak było w piosence. Po niego wychodziłam na dworzec, chociaż dwa razy też byłam po rąbankę. Wychodziłam wtedy, brałam walizkę. On jeździł z kolegą, z którym chodził do gimnazjum, do szkoły, ojciec tego kolegi pracował w wodociągach, on był taki pewny, że jak kiedyś jeździł, to jak Niemcy zabrali, to potem oddali… Jak się przedstawiał jego ojciec, że w wodociągach pracuje, pyskował tym Niemcom. Walizkę trzymam, podszedł do mnie żandarm (wiedziałam, że oni lubią prawdę), mówi: „Otworzyć, co tu masz?”. Wtedy dość dobrze rozmawiałam po niemiecku, mówię: „Schab, słonina i tak dalej”. – „Zamknij, odprowadzę cię do domu”. Proszę sobie wyobrazić, odprowadził mnie do domu, to było na rogu Górnośląskiej przy schodkach, Myśliwiecką szedł, odprowadził mnie, potem taką łapę w rękawicy pod bramą mi podał, podałam mu rękę, co miałam zrobić, gdybym nie podała, to może by zmienił zamiar, zastrzelił. Niemcy pod tym względem lubili prawdę.

  • Pani przez cały okres okupacji mieszkała pani razem z rodzicami i rodzeństwem na Przemysłowej?

Tak.

  • Chodziła pani do szkoły?

Tak, wtedy chodziłam do szkoły jeszcze. Moja siostra moja miała zdolności do malowania, obraz Matki Boskiej [w naszym domu] to jest siostry, na portrecie jest ojciec też malowany przez siostrę, potem siostra chodziła do Akademii Sztuk Pięknych. Miała zdolności do rysunku, malowała laurki, sprzedawałam po sklepach. Na przykład były takie laurki z orłem, nawet mam taką jedną laurkę, z polskim orłem, bo sklepy kupowały, to się malowało, siostra malowała to, co sklepy chciały. To nosiłam. Pamiętam, kiedyś na Kijowskiej też była taka łapanka czy rewizja, ale oni nie pytali mnie co mam; nie uciekałam, siedziałam spokojnie, to przeszli koło mnie, poszli dalej, nie lubili uciekających ludzi.

  • Czy brała pani udział w jakichś kompletach, tajnym nauczaniu?

W tajnym nauczaniu tak, w gimnazjum już to było tajne. Zrobiłam małą maturę, tak jak się mówiło.

  • W jaki sposób nawiązała pani kontakt z konspiracją?

Brat mój najpierw [związał się z konspiracją]. Miał [kolegów], dwóch braci, którzy zginęli, Puchalscy się nazywali, obaj zginęli w pierwszy dzień Powstania. Brat [poznał ich] w szkole i przez nich nawiązał kontakt, a my potem przez brata. Wiem, że właśnie na Pradze myśmy mieli spotkania. Jeszcze pamiętam taki dom, na wprost „Pedetu”, który był kiedyś na Pradze. Ten dom stoi, bo Praga nie została zniszczona przecież w ten sposób [jak lewa strona]. Była tam „Wilma” Lucyna. Potem ją spotkałam, bo mieszkała w tym pierwszym, wysokim bloku na rondzie, potem się tu spotykałyśmy. Z okupacji − to nawiązanie kontaktu.

  • Czym zajmowali się państwo na spotkaniach, bo to było harcerstwo?

Nie, to nie było harcerstwo, bo nie należałam, uczono nas na sanitariuszki.

  • Czyli to był kurs na sanitariuszkę?

Kurs, tak. Lekarze prowadzili kurs dla sanitariuszek. W Powstaniu nie zdążyłyśmy wrócić na spotkanie z koleżankami, z którymi się uczyłyśmy razem, tylko potem po prostu poszłyśmy do punktu opatrunkowego. Doktór Załęski był głównym takim, co organizował szpital. Miał syna też, syn pracował, zapomniałam, jakie miał imię. Potem był doktór Zarzycki, który operował i później, chyba już jak Starówka padła, to ze Starówki przyszedł do nas doktór Przyżycki. Ten doktór to prawdopodobnie był Żydem i doktór Załęski też. Miał syna, syn pracował razem z nami w punktach opatrunkowych, ale to było w końcu Powstania. Powstanie jak to Powstanie − było kilka razy przenoszone. Raz było na Czerniakowskiej, nie pamiętam, jaki to był numer, razem szłam z lekarzem Januszem… nie pamiętam, jak się nazywał. Był niewypał armatni z armat kolejowych, tak to się chyba nazywało, on zmierzył pocisk. Niewypał jak upadł na Czerniakowskiej, to właśnie w tym momencie, jak myśmy przenosili rannych dalej na Czerniakowską róg Górnośląskiej, były niemieckie składy kartofli, to znaczy kartofli nie było, bo to był sierpień, to jeszcze nie było kartofli. To było puste, była słoma i na słomie myśmy kładli rannych. Jak szliśmy na Czerniakowskiej, to potem już tylko jakiś sprzęt nieśliśmy, już ranni byli przeniesieni. Doktór Załęski zmierzył i niewypał miał długości metra i grubości pół metra. Taki pocisk, który nie wybuchł, tylko sobie klapnął, a dom parterowy się rozleciał z podmuchu. Potem było właśnie coraz gorzej już wtedy, jak myśmy przenosili, i tam, gdzie były składy kartofli, byłam do końca Powstania. Jak jest Górnośląska, to w tym miejscu były składy kartofli i leżeli ranni. Teraz stoi piętrowiec i są trawniki na rogu Górnośląskiej i Czerniakowskiej. Vis á vis jest kościół też Matki Boskiej Częstochowskiej, jakoby ten z Łazienkowskiej, ale tylko na rogu Zagórnej stoi i wejście właściwie jest od Czerniakowskiej. Mamy msze święte na rocznice, bo jedną mszę mamy na początek… […] Powstanie zaczęło się w sierpniu, a że na Solcu była jakaś rocznica też, to były msze święte, a na Zagórnej to mamy przy końcu chyba sierpnia, na zakończenie Powstania. Na Zagórnej to akurat na wprost właśnie tego kościoła, to stamtąd Niemcy do nas weszli 15 września.
  • Punkt opatrunkowy mieścił się na Przemysłowej, pani mieszkała na Przemysłowej na samym początku. Czy pani cały dzień przebywała na punkcie opatrunkowym, czy na przykład na noc wracała pani spać do domu?

Z początku mogłam wracać do domu, ale potem już, jak przenieśliśmy się na Czerniakowską, to rodzice zostali na Przemysłowej. Jeszcze pamiętam 13 września, chciałam dojść do rodziców, ale już nie mogłam, bo był taki ostrzał, że nie można było wejść.

  • Punkt opatrunkowy, w którym pani była, to był właśnie ze Zgrupowania „Kryska”?

Ze Zgrupowania „Kryska”. Cały czas był, trwał do 26 września. Dopiero 15 września weszli do nas Niemcy i przedtem lekarz kazał, dali rozkaz wywieszenia czerwonego krzyża wszędzie na ścianach, rozwieszałyśmy to. 15 września weszli Niemcy. Do piwnicy schodziło się po schodkach na dół, Niemcy stali u góry z karabinami i tak: Bandit, AK, Bandit, AK. Stałam i doktór Przyżycki [mówi]: „On nie, to jest Kranke, chorzy i nie AK”, bo oni: Bandit, AK, Bandit, AK – na każdym kroku to się słyszało. Weszli i nie rozstrzelali ani mnie z lekarzem, ani na razie nikogo. Ale był jakiś chory, przecież my, jak brałyśmy z ulicy chorego, to jak był w cywilu, to my nie wiedziałyśmy [kim jest]. Zresztą Powstańcy byli różnie poubierani. Jeden, jak zdobył czapkę, to miał czapkę wojskową, a tak to wszystko w cywilu, buty miał różnie. Niemcy jak to Niemcy, byli ubrani, bo byli tymi, co zdobywają. Piętnastego września właśnie tak stałam przy wyjściu z lekarzem, weszli, byli z nami, jeszcze pytali. A jeszcze przed tym, nim weszli Niemcy, to trzeba było chorym pozabierać, ranni mieli broń ze sobą w łóżku, to jeden broń, to jeden opaskę, to jeden: „Siostro, to mam jeszcze rewolwer”, to nie było gdzie chować w słomie. Potem chyba po dwóch dniach był jakiś chory, który wskazał, że ten, który leży na tym i na tym łóżku to jest akowiec. Niemcy zastrzelili tego akowca. Ale doktór, tak jak powiedziałam, był Żydem, Przyżycki, przyszedł ze Starówki, dobrze mówił po niemiecku, mówi tak: „Dobrze, on powiedział, że jest Niemcem, proszę go wylegitymować”. Jak my brałyśmy chorego tak, to my też nie legitymowałyśmy kto, ale on nie miał żadnego dowodu, więc co, lekarz mówi: „Dezerter”. Rozstrzelali, było jeden na jeden, rozstrzelali tego, który wskazał na Polaka, że jest akowcem, rozstrzelali tego Niemca w cywilu. Byli z nami dziesięć dni.
Dwudziestego szóstego września było coraz gorzej, jeszcze Powstańcy byli na Czerniakowskiej po drugiej stronie, widać jeszcze strzelali do nas, do szpitala, bo to byli Niemcy. Najpierw kazali nam lżej chorych przenieść do Szpitala Ujazdowskiego, który był w parku Paderewskiego, teraz tam nie ma szpitala. Był szpital − czyli po prostu punkt opatrunkowy. Przenosiliśmy tego z Górnośląskiej, ale to był kawał drogi. My, jakby nie było w Powstaniu sanitariuszki, byłyśmy zmęczone przecież tym noszeniem. [Nosiłyśmy] po jednym lżej rannych, bo ciężko rannych Niemcy nie pozwolili, a potem ich podobno wrzucili na ciężarówkę jak worki z kartoflami, niby to zawieźli, ale uratowali się niektórzy, bo potem się spotykałam jeszcze. Potem niesiemy jednego takiego faceta, znaczy chorego, z koleżanką, Irena Dobrowolska (wtedy nazywała się Dutkiewicz, ona już nie żyje, umarła, była córką policjanta granatowego, jak to się dawniej mówiło), to było ciężko, bo przecież myśmy były bardzo zmęczone. Dzień i noc spać między chorymi, na słomie wszy, wszędzie były wszy, w ubraniu, wszędzie. Niosłyśmy chorego, a obok niego szła [jego żona] (bierze się z łóżka niewiadomo [kogo], w każdym razie lżej chorych, tych ciężko nie), niesiemy go, po schodkach wniosłyśmy i na górze, już róg Górnośląskiej, w pewnym momencie Niemiec mówi, żeby stanąć. Aufstehen – wstawaj. On wstał, chory, którego myśmy niosły, a jego żona dreptała koło nas, jeszcze położyła nam walizkę, tą co sama niosła. Nie wiem, co z nią zrobili, jego też zatrzymali, a my wróciłyśmy po nowego chorego. Były takie różne przygody.
Potem wyprowadzili nas i prowadzili taki ulicami, zaszliśmy na aleję Szucha. W alei Szucha, bo zawsze nas witali – Bandit, AK – postawili nas na wprost tego biura w alei Szucha (chyba ten dom jest jeszcze w tej chwili) i znów: Bandit, AK – ale nie rozstrzelali, bo już wtedy Europa się wtrąciła, że nie mogli tak rozstrzelać; co w walce to w walce, a nie rozstrzelać grupowo, tak jak Wolę całą wystrzelali przecież, [już nie można]. Potem dalej nas prowadzili, bo Śródmieście jeszcze walczyło, trudno mi powiedzieć, jakimi ulicami, ale na plac Narutowicza i kilkaset nas było, bo jeszcze z innych dzielnic też naprowadzali, i tak staliśmy w takim czworoboku. W tym momencie Niemiec, nie wiem dlaczego… Mówiłam, że jeden z tych lekarzy to był Żyd Załęski i miał syna, syn nie był jeszcze lekarzem, ale z nami był i pomagał. Tego syna zabrali i na naszych oczach rozstrzelali. Potem kogoś drugiego, ale kto to był, to nie wiem.
Stamtąd nas pędzili do Dworca Zachodniego, w takich towarowych wagonach nas wieźli do Pruszkowa. Kilka dni jechaliśmy do Pruszkowa. Widocznie był ostrzał czy jak. W Pruszkowie byliśmy chyba kilka dni, bo zaraz zrobili jakiś szpital, tak jak zawsze kierownictwo… Na przykład Niemcy bardzo cenili i potrzebowali sanitariuszki, pielęgniarki i lekarzy. To oni zabrali, ale lekarze jak to Polacy – Polak Polakowi pomagał, tak że nawet nam… Bo najpierw to się spało, jak na dworcu kolejowym to na szynach, na tym leżałyśmy. Potem nas [wypuszczali] jako chorych na gruźlicę, a Niemcy się bali gruźlicy, nie rozstrzelali. Jak gruźlica, to tylko z daleka patrzył. Wysłali nas gdzieś, nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, ale pojechaliśmy w Kieleckie, jechaliśmy pięć dni. Pamiętam, w Brwinowie (w Brwinowie rodzice mieli willę, ale tuż przed wojną ojciec sprzedał, tak że już willi nie było) rzucili coś do jedzenia, bułkę czy coś, ja złapałam, bo z siostrą byłyśmy w wagonie otwartym. Jechaliśmy kilka dni, gdzieniegdzie trzeba było wyjść za własną potrzebą, to puszczali, ale uważali, żeby nie uciekać.
Do gospodarzy nas zawieźli, u takiej gospodyni w Kieleckim − ja, siostra i Irena Dutkiewicz (ta córka policjanta) byliśmy u gospodyni. Bieda była, biedna była gospodyni, kopałyśmy kartofle. Pamiętam, pierwszy raz nie wiedziałam, jak kopać kartofle, w momencie gdy [wcześniej nigdy] nie kopałam kartofli. […] Starałyśmy się coś pomagać, jak się je, [to trzeba pracować]. Moja siostra to raczej była… trudno powiedzieć, że bojaźliwa, ale nie lubiła się narażać, tylko ja z tą Ireną Dutkiewiczówną, policjanta córką, mówi: „Co będziemy siedziały, jedziemy do Kielc”. Miałyśmy takich kolejarzy znajomych − gdzieś poznałyśmy tego kolejarza, nie pamiętam. W każdym bądź razie mówimy z Ireną: „Jedziemy do Kielc”. Ale doszłyśmy tylko do stacji Samsonów, u tej gospodyni co byłyśmy w trzy, i mówi: „Musimy sobie zahandlować, mamy tych znajomych z Kielc, z obozu”. W każdym bądź razie do Kielc chciałyśmy się wybrać. Moja siostra została u gospodyni, potem patrzymy, ją przyprowadzają. I wtedy najpierw w Kielcach siedziałyśmy w więzieniu chyba dwa dni, nie pamiętam, czy dali coś jeść, czy nie.

  • Niemcy panie osadzili?

Niemcy, tak. Bo jak nas posłali na wieś do gospodarzy, potem nas złapali we wsi Samsonów i zawieźli do obozu Oleszno, taka słynna stacja kolejowa – Włoszczowa. Zawieźli właśnie wtedy nas do obozu Oleszna. W Olesznie, w obozie były druty, jeszcze mam łyżki, bo przecież nie było ani łyżek, ani czym jeść. To były zagrodzone baraki, bo to były podobno tymczasowe baraki, że tak jak karuzela, na okrągło – był barak i słoma przedzielona deskami, i myśmy spali, a mycie pod studnią. W obozie, właśnie przez druty, bo zagrodzone takim drutem kolczastym, nie miałyśmy czym jeść, bo zupę dawali i można było wziąć zupy, ile się chciało, ale nie było czym jeść. To do tej pory mam łyżki aluminiowe, na pamiątkę zostały, co nam dali gospodarze, przez druty się prosiło, nam dawali, pomagali coś. W tym obozie, pamiętam, to był już październik, potem się postarałyśmy, żebyśmy mieszkały prywatnie u gospodarzy, a tylko do obozu przychodziły i taką przepustkę, chyba mam tą przepustkę. Wychodziło się z obozu na roboty, a potem wracałyśmy do obozu, żeby zjeść zupę, bo dawali.
Prywatnie, jak mieszkałyśmy to, to samo. Kolejarze byli, którzy nie byli zamknięci w obozie, kolejarze z Kielc, jeden Marian Karczewski się nazywał, nawet był u nas już po wojnie. Dawali zupy, to oni postarali się dla nas o taką bańkę, po ogórkach może, taką dużą, jak nas trzy mieszkało u tych wieśniaków, to jak tą zupę [dawali], to całą tą zupę [brałyśmy w bańkę]. Chleba w ogóle nie dawali, chleba [nie jadłam] przez cały czas. Jak się było w Powstanie, to jeszcze czasem coś się trafiło, ale potem to tylko zupa. Zupy można było nabrać i jeść tyle, ile się chciało, tak że głodne potem już nie byłyśmy.
Potem pierwszy był taki, to nie pamiętam, jak się nazywał, potem drugi Szmidt się nazywał, Niemiec, mały, chyba niższy ode mnie. Jeszcze mam takie ścierki, zostały, bo powiedział, że dadzą nam derki, to znaczy koce, a tak to się każdy zakrywał tym, co miał, różnymi paltami, kto sobie zdołał zabrać z domu. Taki barak był, za tym barakiem pocałował mnie i mówi tak, żebym została jego narzeczoną, to będę pracować w biurze, bo dość dobrze mówiłam wtedy po niemiecku, a ja mówię: „Nie, ja już tak zostanę”. Na drugi dzień, jak nas ustawili w taki czworobok, osiemset osób było, to na mnie: „Na roboty”. Z powrotem do kopania, bo w Kieleckim to było trudno kopać, bo to rowy takie się kopało, to miały trzy metry, chyba dwa metry głębokości i chyba cztery metry szerokości, tak żeby czołg wpadł tam. Wcześniej w kuchni pracowałyśmy, obierałyśmy kartofle, było ciepło. Potem, jak on chciał, żebym została jego narzeczoną, nie chciałam, to z powrotem poszłam na roboty do lasu. Zemścił się.
Ale potem był inny, nazywał się Rudolf Felker i był dobry dla Polaków, inteligentny, pracował w drukarni, był zecerem. Na Boże Narodzenie przyniósł nam ciasto. Jak mieszkałyśmy u gospodarzy, to nie było czym palić. Ja z Ireną Dutkiewicz […] szłyśmy po drzewo, ale [było] za trudno – nie wytniemy drzewa w lesie, bo nie miałyśmy na to siły. Szłyśmy do baraku (to za przepustką, tą przepustkę mam) i brałyśmy drzewo, co było porąbane. Niemiec zagroził, to potem się pyta, jak mam na imię – Wie heisst? − „Magdalena”. – „A to co?”. – „Holz do palenia”. Poszłam. Tak mnie pytał. A potem kiedyś ktoś wali w okno, w kilka dni później. Zapytał, jak się nazywam, powiedziałam: „Magdalena” – „Magdalena. Holz.” – i rzucił drzewo i poszedł. Tak że Niemcy byli też dobrzy. Tak było w tym obozie.
Na Boże Narodzenie, ponieważ Irena Dutkiewicz miała [ojca] policjanta, który w dalszym ciągu był policjantem jeszcze po Powstaniu, jak byli w Warszawie Niemcy, on przyjechał i ją zabrał. Wtedy ona pojechała do domu. Potem Niemiec, który był, Felker, taki dobry, przyniósł nam list od ojca, pierwszy list z domu, bo tak to nie wiedziałyśmy, pisałyśmy po różnych [organizacjach], nikt nie wiedział, gdzie byli rodzice. Przyszedł pierwszy raz, Felker przyniósł do domu nam list, za nic, nie byłam jego narzeczoną ani siostra też nie, po prostu był dobry. Potem mówi, że też może nas zwolnić, a myśmy nie miały gdzie jechać, nie wiadomo gdzie jechać. Zostałyśmy do 15 [stycznia], bo to już koniec wojny się zrobił. Na Boże Narodzenie przyjechał ojciec Dutkiewiczówny i ją zabrał. My zostaliśmy. Pamiętam jeszcze na Boże Narodzenie to Felker przyniósł nam ciasto do domu, też narzeczoną nie zostałam jego, po prostu dobry był, Rudolf Felker się nazywał. Szmidt [to był ten,] co chciał, żebym była jego narzeczoną, potem mnie wyrzucił na roboty, a jakie miał imię, to nie wiem. Boże Narodzenie i jakoś wkrótce, bo 17 stycznia weszli ruscy.

  • Siedemnastego stycznia weszli Rosjanie w Kieleckim?

W Kieleckim weszli i patrzymy przez jedną noc. My trzy razem mieszkałyśmy, taka była prycza, co nam zbudowali kolejarze, spałyśmy w trzy, nie było już Ireny, tylko była inna, na to miejsce z nami mieszkała w mieszkaniu u gospodarza i przez jedną noc to były trzy jednostki niemieckie. I tak − przychodzili, wykładał, co miał, [zdejmował] chlebak, wykładał radio, bo słuchał, co się dzieje, i uciekał, bo oni uciekali. Potem druga jednostka, to samo wyciągał, raz z chlebaka wyciągnął jedzenie, kroił to, smarował i jadł. To tak było, trzy niemieckie [jednostki], a potem nad ranem patrzę − ruscy. Płaszcze z frędzlami na dole. Aha − jeszcze nim uciekli, to zostawili taką kuchnię na samochodzie i takie wiadro, i był taki klej, wyglądał jakby z mąki pszennej ugotowany taki klej. Trzy jednostki niemieckie – wyjmowali, co miał w chlebaku, i jadł. Patrzę, a z tego wiadra taka ruska żołnierka rękami ten klajster je. Niemcy, jak uciekali na Boże Narodzenie, to sobie wzięłyśmy chleb pierwszy raz, bo zaraz gospodarze zabrali się do magazynów. Niemcy uciekli − magazyny zostawili, bo co wzięli, to wzięli. Myśmy sobie wzięły kilkanaście szprotek czy jakichś konserw i chyba ze trzy chleby, biały chleb normalny. Chleb pod pryczą [trzymałyśmy]. Jakoś jeden chleb, jak weszli ruscy, to nam zabrali, bo zobaczyli, że jest, i zabrali. Konserwy to nie, bo były dalej, nie wiem, czy myśmy spały na nich. Tak że zostało nam kilkanaście skradzionych z magazynów. Potem inne nam groziły sprawy. Taki oficer, bo to był pokój i kuchnia, gospodarz mieszkał w pokoju, a my w kuchni. Jak mieszkałyśmy w trzy u gospodarza, miałyśmy swoją kuchnię, na kuchni stał klajster taki. Potem rano oficer woła mnie do pokoju, pyta, ile ludzi było w obozie, jak było. Opowiadam, a on mnie wtedy przewrócił na łóżko, ale wtedy wszedł żołnierz. Uciekłam i skończyło się dobrze. Ale kultura i kultura, łapą klajster do buzi się jadło, a Niemcy, chociaż uciekali, ale po prostu. A płaszcze to naprawdę były z frędzlami na końcu, płaszcze zielone i frędzle. Nie wiem, dlaczego tak szyli. Buty takie ze słomy, nie wiem z czego, z filcu − ruscy.
Potem zdecydowałyśmy, że musimy iść do domu. Pojechałyśmy na parowozie, tender się nazywa, trzymało się komina i musimy do Kielc, bo kolejarze (tak jak mówiłam, co nam zrobili) puszkę dali, bo oni byli nie w obozie i im dobrze jeść dawali. Tak że do tych kolejarzy miałam adres i do tych kolejarzy pojechaliśmy. Czekałyśmy w jakiś sposób, żeby już zacząć do Warszawy się pchać. Już miałyśmy adres, bo dobry Niemiec przyniósł list od ojca. W jakiejś suterynie w Pruszkowie… Myśmy z obozu jechałyśmy na parowozie, potem do Kielc, u tych ludzi byłyśmy trzy tygodnie. Jeden raz to spałyśmy na takim małym łóżeczku we dwie, Ireny już nie było, bo ją ojciec zabrał. Trzy tygodnie nas trzymali, jeden to mnie bardzo lubił, nawet przyjeżdżał potem, Marian się nazywał, zapomniałam nazwisko, ale mnie się nie podobał. W każdym bądź razie trzymali nas tyle czasu i potem wybrałyśmy się do Warszawy. Znów się jechało ciężarowymi samochodami, ruscy brali nas z grzeczności, trzeba było mu coś dać, jak się miało, konserwy miałyśmy, to się coś dało trochę. Jedną ciężarówką, drugą ciężarówką. Miałyśmy jakiś adres, gdzie rodzice podali, jakaś suteryna, to była taka suteryna jak sklep, ale to było nie w Pruszkowie. Już nie pamiętam. Podsiadły się nazywał, on też był wojsku, potem był studentem gdzieś w filharmonii chyba.
  • Udało się paniom wrócić do Warszawy?

Tak. Znaczy pod Warszawę, bo chyba było Pruszków albo Włochy, nie pamiętam już dokładnie. Nawiązałyśmy kontakt z doktorem Załęskim, to był główny doktór. […] Jakoś zajechałyśmy po trochu tymi pociągami przez parę dni, do rodziców. Ale, że tak powiem, bieda była, brata jeszcze nie było, wróciłyśmy do domu − to było 15 lutego chyba, a on wrócił 22, w tydzień brat przyszedł w cywilu. Powiedzieć o bracie też? On był w Powstaniu i jako akowiec wstąpił do wojska, oni wtedy przyjmowali, do Berlinga. Gdzieś w Lubelskim chyba służył, ale kiedy się zaczęły aresztowania i wstąpił jako akowiec, bo był już sierżantem, po prostu tak… Zresztą wtedy jeszcze nie wiedziało się, że to nie można. Potem, jak się zaczęły aresztowania, to ich trzech zdezerterowało. Wrócił do Warszawy.
Najpierw to myśmy wróciły, mieszkałyśmy tu, a potem do Warszawy piechotą szłyśmy, można było zajmować mieszkania, zajęliśmy, w trójkę pojechaliśmy do Warszawy, właśnie tu już był brat. Pamiętam, jak wrócił jeszcze w takich butach, buty mu zostały oficerskie, musiał się jakoś przebrać, jakiś ksiądz im pomagał na wsi i ci leśni ludzie. Wróciliśmy na ulicę Wrońskiego, to od Górnośląskiej taka uliczka willowa, willa hrabiego Seredyńskiego […]. On potem wrócił, też jeszcze był dla niego pokój, potem jego córka wróciła − Zosia [Janina] Seredyńska (było takie [słuchowisko radiowe] „Matysiakowie”, Zosię grała). Mieszkaliśmy w tej willi. Mama zachorowała na krwawą biegunkę, to było 4 września w 1945 roku. Brat już zaczął pracować, w kwaterunku gdzieś pracował, bo on wrócił jako cywil. Tak że właśnie potem mieszkaliśmy w willi tego [ hrabiego na] Wrońskiego. Przyszli Niemcy [ruscy] i ta willa im się podobała. Już wyrzucali, bo potem jeszcze jedna znajoma przyszła, jeszcze ktoś przyszedł, nawet pan Seredyński wrócił, jeszcze dla niego był pokój, jego córka, ta Zosia też [wróciła], ale potem Niemcy [ruscy] przyszli, powiedzieli, żebyśmy się wynieśli. Nie było gdzie, ale poza tym mama zachorowała na krwawą biegunkę, zaraziła się i już z tego nie wyszła, umarła. 4 września zachorowała, 24 września zmarła w 1945 roku. Tylko czekali ubowcy, żeby mama umarła, pozwolili pogrzebać jeszcze, potem nas na samochody, wywieźli do Włoch. Dwa pokoje z kuchnią miało to mieszkanie, z tym że ubowcy też mieszkali w tym samym domu. Jak się wchodziło, to stali przy bramie: „Stój, bo strzelam”, tylko po niemiecku. Zaraz, nie, to byli ruscy, bo to był już 1945 rok.

  • Państwa wyrzucili tylko w związku z tym?

Na Wrońskiego mieszkaliśmy w wilii [Seredyńskiego].

  • Tak, ale tylko dlatego, że państwo właśnie zajmowali ten atrakcyjny lokal?

Nie, bo oni chcieli cały dom, zajęli cały dom.

  • Czy za bratem nie ciągnęło się, nie szukano brata, wojsko go próbowało znaleźć?

Tak, z nim to były kłopoty. Gdzieś wywieźli nas do Włoch na dwa pokoje, potem stamtąd, brat gdzieś nawiązał kontakt, jego przyjęli, to różnie mogą ludzie myśleć, ale [trafił] do kontrwywiadu, to jest jego zdjęcie z kontrwywiadu. Przyjęli tak, on jako Sikorski, bo jak uciekł z tego wojska, to sobie zrobił [nazwisko] Sikorskiego, musiał zmienić lata na dwudziesty, bo z początku, jak uciekł z tego wojska, jak jeszcze był w tym normalnym wojsku ludowym, to był jako Duchiński, jak uciekł, to pomagali mu leśni ludzie jeszcze, bo byli, jakiś ksiądz. Był Sikorski i rocznik 1920 zrobił, podobno tych z 1920 roku, jak ktoś się urodził, to nie brali do wojska. A tu nie wiem, jak to było, w każdym razie, czy on się bał, czy jak, jak mu zaproponowali, był w tym kontrwywiadzie, pracował. Był też jeden taki Onowczuk się nazywał, on z Białos, też już był w tym, ale nie miał takich kłopotów jak brat, że miał inne nazwisko niż my, że już był jako Sikorski w tym wojsku.
Potem to różnie to było. Jak były jakieś aresztowania, to mi dawał nazwiska, zawiadamiałam tego kogoś, że ma być aresztowany. Pamiętam, jednemu takiemu panu na schodach [mówię], a on mówi: „Nie, niemożliwe”. – „Proszę pana, to co wiem, to mówię, więcej nie mówię. Po prostu ma pan być aresztowany”. W ten sposób myśmy pracowali. Potem on się zwolnił, ale jeszcze ślub brał, potem już Sikorskim został, bo już było za trudno w okupację [odkręcać]. Ślub brał też jako Sikorski. Skomplikowane miał życie. Przypuśćmy tak, jestem Duchińska, jego syn jest Sikorski, umieram, co − mieszkanie dla bratanka, a to Sikorski? Jaki bratanek?...

  • Czy po powrocie do domu, po wyzwoleniu, pani podjęła dalszą naukę?

Nie, siostra tylko, ja już nie, miałam tylko małą maturę, to co kończyłam w latach po Powstaniu, szkołę handlową, już wyższej szkoły nie. Siostra tylko Akademię Sztuk Pięknych [skończyła]. […]

  • Chciałbym jeszcze zapytać odnośnie samego Powstania Warszawskiego. Pani cały czas przebywała w tym punkcie opatrunkowym na Przemysłowej?

Na Przemysłowej.

  • Wracała pani na noc do domu czasami?

Tak wracałam do domu, póki jeszcze można było, bo było na tej samej ulicy.

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich, z którymi zdarzyło się pani spotykać? Czy na przykład zdarzyło się pani jeszcze poza tym jednym przypadkiem?

Jeszcze drugi, futro mi dał. Przyniósł, już na Górnośląskiej, zimno, przecież ubrana byłam tak jak w lecie, bose nogi, jak teraz się chodzi bosymi nogami, okupacja, tak samo się chodziło z bosymi nogami bez pończoch, rajstop to w ogóle nie było jeszcze wtedy, już tak mówię ze szczegółami.
[…] Potem jak już w tym szpitalu na Górnośląskiej, gdzie potem już [jako] Powstańcy, uciekliśmy, Niemcy nas wyprowadzili, bo oni weszli do nas. Weszli 15 września, 26 września już kazali powywozić mniej rannych do szpitali, właśnie, jak nosiłyśmy, to mówiłam, o tej pani [z mężem i walizką]. Potem z Niemcami co jeszcze? Jeszcze jak byłam w tym szpitalu na Górnośląskiej, to przyniósł Niemiec futro mi, mówi: Komm, schlafen. Mówię: „Nie chcę”. Jak nie, to on mi smyrgnął futro, sam się położył, był pijany i zasnął. Powiedziałam doktorowi: „Panie doktorze, rzucił to futro, chciał, żebym była narzeczoną, powiedziałam, że nie chcę, to on się położył i śpi. To co, zabrać to futro?”. – „Pewnie, zabierz to futro”. Futro zabrałam, to było używane futro fokowe, czarne, miałam przynajmniej [coś ciepłego], bo siostra tak była jakoś [rozgarnięta], że zdążyła sobie wziąć z piwnicy jesionkę i miała, a ja nie byłam w domu.

  • Czy zdarzyło się pani zetknąć w czasie Powstania z jakimiś przypadkami zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców?

Zbrodni wojennych − to jak chcieli rozstrzelać tego Polaka, to mówiłam. Strzelali do Powstańców, to były zbrodnie, ale to było… to znaczy, nie wiem.

  • Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?

Wiedzieli, bo się chodziło z tymi... Przychylnie. Pomagali, bo rodzice przeprowadzili się do suteryny, gdzie kupowali, bo nie było papierosów, a mama paliła i ojciec palił. To u takiej pani w piwnicy, też na Przemysłowej, sobie sami kupowali papierosy. Zaraz, to mama to jeszcze na Przemysłową… To z początku na tej samej ulicy, co chodziliśmy spać, a potem to już nie, to już spałyśmy u siebie, a rodzice u siebie. Jak 13 sierpnia chciałyśmy iść do rodziców, to już powiedzieli, że nie, mowy nie ma, nie da rady przejść z Czerniakowskiej róg Górnośląskiej na Przemysłową.

  • Jeszcze wiem, że w tym rejonie działał pluton słowacki w czasie Powstania.

Tak, podobno byli Słowacy.

  • Nie miała pani z nimi styczności?

Zaraz… Po 15 września to do nas jeszcze właśnie żołnierze przyszli, tylko że z Powstańcami to oni nie umieli się zachować, myśleli, że to jest równa walka, a to trzeba było strzelać i się kryć. Ale żeby bezpośrednio ze Słowakiem to nie [miałam styczności], tylko jak do nas weszli Niemcy, to w jednej, jak mówiłam, jak myśmy mieszkali, że było to wiadro tego klajstru, co ruska [armia] weszła i jadła, a Niemcy mieli swoje chlebaki, jedli, to między nimi był Czech. W pewnym momencie on powiedział nam tak… Jak mi się przypomni, to powiem. W każdym bądź razie powiedział tak, pierwsze coś o Niemcach mówił, to do rymu wszystko było, u Niemców tamto, u Czechów muzyka, a u Polaków gówno. Co miałam mu odpowiedzieć, ale był w mundurze niemieckim, nic [nie powiedziałam].

  • Rozumiem, że z siostrą panie były razem?

Razem do końca. Razem byłyśmy cały czas, razem w obozie.

  • Jak wyglądało takie życie codzienne w czasie Powstania, chodzi mi o takie kwestie jak żywność na przykład?

Tak. To zdobywali Powstańcy, nie wiem, w jaki sposób. Też poszłam, był taki dom, my razem z dwoma sanitariuszkami coś niosłyśmy, coś myśmy dostały, jakiś makaron, nie pamiętam co, niosłyśmy. Ten dom chyba ocalał, zresztą nie pamiętam, na rogu Czerniakowskiej, to tak, ale tak to oni się w jakiś sposób starali, ale to już nie my sanitariuszki.

  • Kwestia noclegów, czy panie nocowały?

W domu, a potem to razem z chorymi na słomie.

  • Kwestia higieny − to znaczy wodę mieli państwo w punkcie opatrunkowym?

Studnia z początku była… Jak szłam, poszła koleżanka po wodę na Górnośląską, to do góry trzeba było iść, szkoła była, dwie szkoły, one ocalały, jedna handlowa, a druga na rogu Górnośląskiej, tak na dole. Pamiętam, na Górnośląskiej, idąc od Czerniakowskiej po prawej stronie, była jakaś szkoła ogólnokształcąca, a tu była handlowa szkoła, ogrodzona. Na wprost szkoły była studnia, szła koleżanka [po wodę], przynieśli ją na noszach z mózgiem wywieszonym, to do tej pory pamiętam, ale potem poszłam, mnie nie trafili, ale wiedziałam, że mnie nie trafią.

  • Jaka atmosfera panowała w pani zespole, duży był zespół, który pracował w tym punkcie?

W tym punkcie ile nas pracowało? Dużo, z początku to dużo. Doktór Janusz, ja, jest „Kropka”, siostra. […]

  • Rozumiem, że się panie przyjaźniły.

Tak. Z tą „Kropką”. […] Z tą Ireną to był kontakt, potem z jej siostrą, bo ponieważ ona mieszkała w naszym domu, w tym domu na Przemysłowej, to znałam przecież jej ojca, bo był tym posterunkowym, była bardzo ważna wtedy, że był jej ojciec posterunkowy, to z tą Ireną. Ale ona umarła, miała tarczycę, operację zrobili chyba z dziesięć lat temu, może więcej, umarła. Też miałam tarczycę, ale byłam leczona jodem, żyję.

  • Wspominała pani, że w czasie Powstania, jeszcze 15 sierpnia, odprawiano mszę. Czy później w trakcie Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym?

To każdy, jak się modlił, jak ranni, tak, ale takiej mszy zbiorowej to nie było, ale był z nami ksiądz. Ksiądz, nie wiem skąd się wziął, ale potem był z nami. Potem, pamiętam, jak do Pruszkowa nas zawieźli, już nawet przez Warszawę myśmy szli całą. Potem ustawili nas, tak jak mówiłam, przed gestapo, potem piechotą chyba do dworca, nie, ale potem do pociągu, do Pruszkowa. Pamiętam, jak do pociągu wsiadaliśmy, wsiadał ksiądz z nami, to Niemiec w ostatniej chwili zatrzymał go za rękę, kazał mu oddać zegarek, zabrał mu zegarek ten Niemiec. To nie zdarzało się, żeby Niemcy kradli, ale podobał mu się księdza zegarek, tak że ksiądz był [z nami].

  • Czy miała pani styczność z prasą podziemną, zdarzały się jakieś słuchania radia czy też jakieś koncerty na przykład?

Nie, koncerty nie, bo nie było gdzie, bo w piwnicach przeważnie byliśmy. Raz na Czerniakowskiej na parterze był punkt opatrunkowy, ale już mało, już było nie tak dużo, jak było nas na początku, jakoś to się rozpadło potem. Już ksiądz był na Górnośląskiej w tych magazynach, był z nami.

  • Jakie było takie najgorsze wspomnienie z Powstania i czy było jakieś najlepsze?

Najlepsze, trudno powiedzieć, że coś mogło być najlepszego, jak był głód, nie było co jeść. Najgorsze było, jak wchodzili Niemcy, to nie wiedzieliśmy, jak powiedziałam, 15 września, po tych schodkach z tym lekarzem, lekarz Przyżycki, on powiedział, że to jest Kranklazarett cywilny. Każdego dnia nie wiedziałam, co zrobią Niemcy; czy nas rozstrzelą, czy nas nie rozstrzelą. Chociaż przy końcu to już nie rozstrzeliwali tak masowo jak na Woli. To było tylko takie życie między tymi chorymi. Jak jeszcze do rodziców 13 września chciałam iść, to już nie mogłam, już nie było przejścia z Górnośląskiej. Potem, jak weszli Niemcy, to opowiedziałam jak było.




Warszawa, 28 września 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Magdalena Duchińska Pseudonim: „Lady” Stopień: sanitariuszka Formacja: „Kryska” Dzielnica: Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter