Marcin Hammer „Kelner”
Nazywam się Marcin Hammer. Urodziłem się w 1923 roku.W czasie Powstania byłem w batalionie, właściwie w baonie pancernym „Golskiego”, tak się oficjalnie nazywała Kompania Szafrańskich. Mój stopień wojskowy to starszy strzelec. Po wyjściu z niewoli wszystkim podnieśli stopień wojskowy. Ja byłem strzelcem, natomiast jak ruszyłem do Powstania, byłem już starszym strzelcem.
- Proszę opowiedzieć o tym, co pan robił przed 1939 rokiem?
Przed 1939 rokiem chodziłem do szkoły Towarzystwa Opieki Zawodowej, która mieściła się na Pradze. To było I Gimnazjum Mechaniczne w Warszawie. Jak wybuchła wojna oczywiście wszystkie gimnazja i szkoły średnie Niemcy zlikwidowali, ale szkołę, do której chodziłem przed wojną przemianowali na Państwową Szkołę Mechaniczną. Oficjalnie uczyliśmy się tam mechaniki, a nieoficjalnie jeszcze dodatkowo takich przedmiotów, że można było zrobić tak zwaną małą maturę. Dużą maturę zrobiłem zaraz po wojnie w szkole dla dorosłych. Urodziłem się w dzielnicy Stare Miasto na ulicy Brzozowej. Później jakiś czas mieszkaliśmy na Żoliborzu, a jeszcze później na Pradze, na ulicy Środkowej. W czasie okupacji mieszkałem z ojcem i z macochą, bo moja mama zmarła w 1939 roku.
- Z czego państwo się utrzymywali?
Macocha miała cukiernię na ulicy Stalowej. W czasie wojny, kto handlował, ten jako tako żył. Także żyliśmy w czasie wojny względnie możliwie, jak na warunki wojenne. Ojciec pracował na kolei.
- W jaki sposób trafił pan do konspiracji? Czy starszy brat panu w tym pomógł?
Nie. Pracowałem na lotnisku, ponieważ Niemcy część osób kończących moją szkołę zawodową wysłali do pracy na lotnisko, na Okęcie. Montowałem samoloty niemieckie i w konspiracji uczyłem się jak je psuć. Nie było to bezpieczne [zajęcie], bo pewnego dnia w szkole na Pradze zobaczyliśmy przed hangarem szubienice i powieszonych pięciu naszych kolegów. Do tej pory nie wiem… Oni nie należeli do organizacji, z którą ja miałem coś wspólnego. Prawdopodobnie była to jakaś organizacja o zabarwieniu komunistycznym. Jak by nie było, to na pewno bez przyczyny by ich nie powiesili. Oni coś musieli robić, [skoro] niemieckie samoloty spadały… […] Do konspiracji trafiłem przez kolegów na przełomie lat 1943 i 1944. […] Mieliśmy ćwiczenia i zebrania w szybie kołowym. Już nie pamiętam dokładnie adresu… w każdym razie pamiętam taki fakt, że strzelać uczyliśmy się w takiej piwnicy właściwie. To była wytwórnia wody sodowej czy czegoś… Pamiętam, że wchodziło się tam schodkami bardzo głęboko do drugiej piwnicy, żeby nie było słychać strzałów… Tam ćwiczyliśmy do wybuchu Powstania. Nie pamiętam, która to była godzina… Dużo osób z nas nie wiedziało, kiedy wybuchnie Powstanie. Ja na przykład nie wiedziałem. Wiedziałem, że wybuchnie w tym i tym tygodniu, ale nie pamiętam, żeby mi ktoś podał godzinę. Z kolegą Kowalskim, który też był w tej jednostce organizacyjnej, byliśmy akurat o godzinie może trzeciej na obiedzie u jego rodziców na [ulicy] Marszałkowskiej. Jego ojciec był szewcem. Biedni ludzie. Mieszkał chyba na szóstym piętrze, bo to była taka trzecia oficyna… Wyszliśmy na ulicę i słyszymy strzały. Zobaczyliśmy, że coś się dzieje, że stawiają jakieś barykady, odrywają płyty z chodników… Ponieważ nie było możliwości dostania się na Stare Miasto do mojego oddziału, to od razu 2 sierpnia zgłosiliśmy się do najbliższego oddziału Armii Krajowej. W tym wypadku była to Kompania porucznika…, niestety nie pamiętam nazwiska […]. Początkowo pełniłem służbę wartowniczą z tym kolegą. Później na ulicy Natolińskiej, w rejonie [ulicy] Mokotowskiej, byliśmy we trzech na patrolu i Kowalskiego Niemcy postrzelili tak nieszczęśliwie, że strzelili mu w tętnicę w rękę. W szpitalu ledwo go odratowali, miał olbrzymie upływy krwi. Baliśmy się, że po prostu nie wytrzyma, ale jakoś przeżył… Od kilku lat już nie żyje. Umarł po wojnie w Olsztynie. Zostałem w armii do 8 sierpnia. Na barykadzie przy Placu Zbawiciela wszystkie wyjścia ulic do Placu były zablokowane. Patrzyliśmy przez wizjer – okienko zrobione z płyt chodnikowych, obserwowaliśmy Niemców, którzy na Litewskiej…, były przegrupowania w kierunku Pola Mokotowskiego… tam dużo domów oczywiście teraz stoi, inaczej to wszystko wygląda… W pewnym momencie obróciłem się do kolegi obok, leżącego też na barykadzie, żeby mu coś powiedzieć i niestety dostałem. Przestrzelono mi obojczyk, ręka bezwładna… Bałem się bardzo, że nie będę miał ręki, takie miałem paskudne wrażenie. Koledzy odprowadzili mnie do najbliższego punktu opatrunkowego, a później do szpitala na [ulicy] Sapieżyńskiej chyba… […] Tam [trafiłem] na stół operacyjny, oczywiście oczyścili mi ranę… Widziałem tam taką bardzo przystojną blondynkę, nie wiem jak się nazywała. Wtedy zwracał człowiek uwagę na kobiety, bo jednak dwadzieścia jeden to nie osiemdziesiąt lat. Ona niestety była tylko przyuczona do ratowania rannych i na ten strzaskany obojczyk zaczęła mi polewać jodynę. Na ten moment podszedł jakiś młody lekarz, zaraz chyba po medycynie i w taki ordynarny sposób ją pouczał, że co ona robi! Mówił, że przecież nie mają tyle jodyny! Poza tym, jodyna nie pomoże i tak będą musieli ranę zszyć. To taki fakt. W tym szpitalu byłem półtora tygodnia. Ponieważ Niemcy od strony Politechniki bardzo atakowali… (ta ulica obecnie dochodzi do placu Jedności Robotniczej, od placu Konstytucji, nie pamiętam jej nazwy, nie była to Nowowiejska, Waryńskiego, ani Koszykowa…) szpital został przeniesiony, oczywiście razem z rannymi, na ulicę Marszałkowską, bodajże [numer] 80. W oficynie takiej, wewnątrz tego stały domy. Tam była firma, która zajmowała się handlem papierem. Leżałem tam chyba do 18 sierpnia. Miałem szczęście albo nieszczęście, bo wyszedłem 18 sierpnia, a dzień później w ten szpital trafiła ciężka artyleria niemiecka. Budynek zaczął się palić i sam na własne oczy widziałem, jak człowiek z amputowanymi nogami schodził po drabinie, to znaczy zsuwał się z tego palącego budynku. Dużo ludzi tam zginęło po raz drugi: bo raz, że ciężko jest wytrzymać takie operacje bez narkozy, a drugi raz – przez Niemców…Po wyjściu ze szpitala pełniłem jakiś czas służbę wartowniczą na ulicy Wilczej. Dowódcą naszego odcinka był Tamborski chyba… Mogłem już rzucać granatem, bo to była lewa ręka, ten obojczyk… Później byliśmy w rejonie Instytutu Głuchoniemych na Placu Trzech Krzyży (który jest odbudowany rzeczywiście taki jak był, z tym, że tego narożnego wieżowca nie było, tam było co innego…). Z tyłu [budynku] były ogrody a Niemcy atakowali od strony ulicy Książęcej. Tam były takie potyczki. Strzelaliśmy do nich, ale to raczej nie na wiele się zdało. W końcu Niemcy zdobyli jednak szpital na Książęcej. To był szpital zakaźny chyba, pamiętam. Tam była taka scena, ciekawa może… Z drugiej strony Wisły zaczęła nas ostrzeliwać artyleria i wszystko wskazywało na to, że to jest artyleria radziecka. Widocznie albo robili to specjalnie, albo po prostu z głupoty, bo nie mieli dobrych namiarów. Jakoś nie mogli mnie trafić. Natomiast przeżyłem tam jeden taki bardzo ciężki nalot sztukasów, samolotów nurkujących niemieckich. Zrzucili tam kilka bomb. Na szczęście tylko troszeczkę dostałem odłamkami po wierzchu. Na głowie miałem hełm zrobiony z miski do jedzenia i dostałem kilka razy jakimś może większym odłamkiem w tą miskę, to mnie uratowało. Jeszcze takie momenty z życia, z walki z Niemcami… Często mnie się pytają ludzie, nie tylko mnie zresztą, czy się bardzo człowiek bał? Najpierw trochę zacząłem się bać, jak mnie trafili. Mnie się wydawało z początku, że na mnie nie mogą zapolować, ale niestety… to musiał być jakiś wyborowy strzelec, bo strzelał z daleka, tak jak jest szpital dziecięcy przy Litewskiej – to chyba stamtąd. Odwróciłem się, bo gdybym się nie odwrócił do kolegi, to prawdopodobnie byśmy ze sobą tu nie rozmawiali. To jest taki przypadek, że zacząłem jednak po tym nie pchać się na pierwszego bohatera, bo już człowiek wiedział, że może niestety mieć tam ostatnie bohaterstwo w życiu… Do szpitala przychodził ksiądz, bo jednak dużo [ludzi] umierało i to umierało w sposób taki bardzo dziwny… Kiedyś ostrzelali nas tak zwanymi krowami. To są takie granatniki. Kilka razy szpital był tym ostrzeliwany. Raz trafili nieszczęśliwie na salę operacyjną. Zginęły dwie pielęgniarki, dwóch lekarzy, a ocalał ten, który leżał na stole operacyjnym. Cały ten gabinet, cała sala operacyjna została zniszczona. Często mówią ludzie, że oni się nie bali… Nieprawda! Człowiek się śmierci boi bardzo. Najwięcej to się bałem… Był taki wypadek, którego nie zapomnę do końca życia, bo to jest wypadek nieprzyjemny. Jak szliśmy do Instytutu Głuchoniemych, tam dochodzi chyba Hoża do Placu Trzech Krzyży. Tam były zwalone olbrzymie budynki i zrobiła się taka potężna góra gruzu, dwupiętrowa. Była już noc, ciemno, wszystko dookoła się paliło, a ja niechcący wszedłem w nieżyjącego człowieka. Spojrzałem tak… myślałem, że on mnie chwycił za nogę, bo nie mogłem jej wyciągnąć… To był chyba mój największy strach w czasie Powstania. Nie żywego człowieka się bałem, tylko właśnie tego nieżyjącego, nie wiem właśnie czy to był żołnierz, czy kto?... Nie wierzcie państwo, że człowiek się nie boi, chyba, że jest jakiś pijany albo nienormalny. Potem już, pod koniec Powstania, kiedy to wszystko zaczęło się troszeczkę po stronie Niemców uspokajać, bo co i raz zdobywali kawałeczek terenu, w końcu doszło do tego, że Powstanie upadło. Nieprzyjemny fakt był taki, że każdy powstaniec, w każdym razie w rejonie Śródmieścia, nie oficer, tylko żołnierz albo podoficer dostawał dziesięć dolarów. Swojego dowódcy już nie pamiętam. Dowódca drużyny, taki starszy już pan, kapral dostał pieniądze do rozdziału: miał tylko setki. Poszedł rozmienić […] i do tej pory go nie widziałem. To żadna strata nie była, ale okazuje się, że dziesięć dolarów w obozie coś tam było warte. To był taki przykry wypadek. Prawdopodobnie on nie wyszedł. Kiedy potem wychodziliśmy kompaniami, w szyku takim wojskowym trochę, jego nie widziałem. Myśmy chcieli [dostać] po te dziesięć dolarów. […] Trzeba było zdobyć jakieś pieniądze na podróż do niewoli – wówczas już wiedzieliśmy, że jesteśmy uznani za kombatantów. To było gdzieś w drugiej połowie sierpnia. Niemcy brali nas do niewoli. Ale nie wszystkich… widzieliśmy w tyle oddziały „kalników”, na Dworkowej – wszyscy, którzy wychodzili z kanału przy Dworkowej zostali zastrzeleni. Tam właśnie były oddziały Jungera, czy jeszcze jakiegoś innego łobuza… Ja nie miałem tych dziesięciu dolarów, ale Kowalski miał jakiegoś takiego dobrego nosa… wyniuchał gdzieś piwnicę pełną mydła. Ktoś robił mydło i tam magazynował. Mydło wtenczas było bardzo drogie, bo ciągle owało środków do mycia. Myśmy całą tą piwnicę mydła rozprzedali za różne pieniądze, polskie i w markach… to już było w czasie zawieszenia broni, wtedy były trzy dni takiego spokoju. Trochę na tym zarobiliśmy, w związku z tym na drogę kupiliśmy dwie litrowe butelki wódki Baczewskiego – znanej lwowskiej firmy. Jedna butelka uratowała nas nawet od kłopotów, ale ta historia już nie łączy się z wojowaniem. Pożegnaliśmy się z Warszawą, budynek na Marszałkowskiej, on jeszcze stoi, koło kina „Polonia”. Tam na parterze, było nas chyba pięcioro, albo sześcioro, zrobiliśmy pożegnanie Warszawy. Mieliśmy tą buteleczkę, to już jest ważne i co było ciekawe… Z nami była wtedy sanitariuszka, kobieta. Zdobyliśmy dużo jarzyn, bo już można było wychodzić na Pola Mokotowskie i gdzieś tam zbierać jarzyny – trzy miesiące człowiek nie znał ani pomidora ani ogórka, ani jakiegoś ziemniaka, nic… To [wspomnienie] wiąże się z tym, że przychodził do nas na kwaterę przy Marszałkowskiej, bo kwaterowaliśmy na Marszałkowskiej, taki pies, chyba terier ostrowłosy. Myśmy go dokarmiali, ale jak wychodziliśmy do niewoli to musieliśmy coś z tym psem zrobić. Myśleliśmy, że jak przyjdą Niemcy, to go zastrzelą albo on sam gdzieś zdechnie z głodu. Zdecydowaliśmy, że my go zjemy. Na szczęście nie ja, tylko kolega – bo głosowaliśmy, kto go zastrzeli – wziął go na strych, przywiązał, zastrzelił go i przyniósł. Myśmy go oprawili, smakowało nam bardzo dobrze, bo mięsa też nikt dawno nie widział. Właśnie ta sanitariuszka, która mięso smażyła i przyprawiała, nie chciała tego jeść. Szkoda nam było psa, ale i tak by zginął – Warszawa była przecież pustynią, nie miałby co jeść. Ale najgorsze było to: gotowała nam się pierwszorzędna zupa jarzynowa, kolega powiedział, że trzeba dolać trochę wody, bo zrobiła się za gęsta. Światła oczywiście nie było, to było w suterenie, w ciemnym pokoju na parterze. [Kolega] wszedł na krzesło, wziął słój z wodą – bo z wodą też były kłopoty, trzeba było podejść do studni i nabrać, my mieliśmy taki słoik – i stojąc jeszcze na krześle wlał [zawartość słoja] do gara. Okazało się, że to była benzyna i cała zupa jarzynowa niestety… Mieliśmy do niego pretensję, ale nikt by nie zauważył! Taka jarzynowa zupa, na którą czekaliśmy z utęsknieniem, przepadła... To było ostatnie wspomnienie sprzed wyjścia do Ożarowa. Później w drodze do Ożarowa, zaczął padać deszcz. W Ożarowie zakwaterowali nas, zamknęli w budynkach starej fabryki kabli. Tam był korytarz z wodą i każdy się trochę obmył, bo to jednak marsz długi z Warszawy do Ożarowa. Rano patrzymy, a tu wszyscy czerwoni jesteśmy, bo okazuje się, że to była woda stosowana do izolacji kabli, z farbą. Także przez trzy dni każdy wyglądał jak Indianin. Dojechaliśmy do naszego punktu przeznaczenia, dostałem się do obozu jenieckiego, czyli stalagu… To był stalag XB, koło miejscowości Sandbostel (bardzo ładna miejscowość). Tak jak opowiadali miejscowi Niemcy, tam przez trzysta dni w roku padał deszcz, a reszta była pochmurna. Paskudna okolica, bagna… Na temat obozu jenieckiego to nie ma co opowiadać… Co tam było ciekawego? Zrobili nam oczywiście odwszenie, mycie: woda leciała przez dziesięć sekund ciepła, później zimna, na zmianę… Mam też takie przykre wspomnienie. Inaczej traktowano jeńców polskich, inaczej jeńców radzieckich, inaczej Anglików, inaczej Włochów. To była wyraźna segregacja. Najlepiej oczywiście byli szanowani Anglicy, oni mieli najlepsze jedzenie, jeżeli oczywiście… jedzenie jedynie z początku było marne, ale później to było możliwe zupełnie, ponieważ [pochodziło] z naszych magazynów z paczkami żywnościowymi. Niemcy ewakuowali to wszystko ze Wschodu w kierunku na zachód, bo posuwali się w tym kierunku. Także z jedzeniem nie było tak źle. Ale traktowani byliśmy… od Anglików gorzej, bo najlepiej byli traktowani Anglicy, później Francuzi, później Polacy, a najgorzej Rosjanie. To jest fakt, że Rosjanie w środku obozu mieli jeszcze specjalny obóz zamknięty, im nie wolno było się komunikować ani z Polakami, ani z nikim innym, bo byli zamknięci. Pilnowała ich specjalnie stworzona z takich drani Ukraińców –
Lagerpolizai. Oni nie mogli wyjść na zewnątrz. Myśmy wychodzili na tak zwane komenderówki. Zbieraliśmy na przykład drzewo na opał, przynosiliśmy kartofle do obozu. Coś tam można było zawsze skombinować od Niemców po wyjściu z obozu, bo dostał człowiek taką pięciokilową paczkę na dwóch z jakimiś tam frykasami, które nam były zupełnie niepotrzebne, na przykład czekolada… Zamiast czekolady woleliśmy jakieś mięso. […] Ryzyko było z przynoszenia, bo Niemcy zabierali. Jak się wychodziło z obozu, to oni widzieli, że się coś większego wynosi i zabierali to… Na przykład ja miałem taki wypadek, miałem dwie puszki kawy, kiedy przechodziłem przez taką wioskę, bo niedaleko była wioska, Niemcy sami się pytali, czy mamy coś do wymiany: czekoladę, kakao, kawę? Ja miałem kawę. Pytają: „A co byś chciał?”, „Dobrego mięsa!” Dali mi za dwie puszki, może to było pół kilo, może trzy czwarte kilograma, takiej wątróbki. Ja byłem taki głodny, że zanim doszliśmy, to ja tą wątróbkę na surowo zjadłem. Myślałem, że ją sobie usmażę – nie dało rady, tak się jeść chciało, że po kawałku, po kawałku, w końcu… Natomiast Rosjanie nie mieli żadnych szans. Żywili się tylko tym, co dostali, oczywiście bardzo mało… Ich tam było dużo, może kilkuset, ale opowiadano nam, że w tym obozie zmarło z głodu kilka tysięcy Rosyjskich jeńców i pokazywali nawet gdzie są pochowani… Jeszcze taka przykra sprawa, jeżeli chodzi o segregację. Akurat prawdopodobnie był to koniec bitwy w Ardenach, gdzie Niemcy na początku nawet troszeczkę zwyciężali, nabrali wtedy trochę Amerykanów do niewoli. Jak Amerykanie przyszli to było tak: na przykład żarówki się paliły w tych pokoikach naszych takie, że można było właściwie dmuchnąć, to by zgasła, jakieś piętnaście wat, dziesięć wat. Patrzymy, a u Amerykanów świeci się wszystko jak w Sylwestra. Oni mówią: „Konwencja genewska mówi, że oświetlenie pomieszczenia jeńca musi być takie i takie…” Powkręcali sobie setki, a myśmy nigdy w życiu więcej nie mieli niż czterdziestki. Jeńcy amerykańscy mieli swoje jedzenie. Przyjechały za nimi samochody z jedzeniem, mieli swoje kotły w kuchni, a jedzenie robili sobie oczywiście takie, że się Niemcy oblizywali na ten widok. My mieliśmy trochę gorzej, powiedzmy sobie… Jeszcze dwa fakty opowiem. Pod koniec marca, na początku kwietnia, zaczęli zwozić do obozu jeńców z obozów koncentracyjnych. Obóz był przedzielony olbrzymią ulicą na dwie części. Jedną część opróżnili, w drugiej zostali jeńcy i dopiero później Niemcy zaczęli przywozić na lorach do zwożenia piasku, tych jeńców z obozu koncentracyjnego. To byli przeważnie chorzy, bezsilni ludzie. Bo można sobie wyobrazić, że jak ktoś miał metr osiemdziesiąt, nawet może ponad, ważył czterdzieści jeden kilo, albo i mniej, taki był, że wszystkie kości można mu było na ręku policzyć. Zwozili ich esesmani. Oszacowaliśmy, że przywieźli może około tysiąca, tysiąca pięciuset ludzi. Pewnej nocy, to już było w kwietniu, zniknęli esesmani i jeńcy obozu koncentracyjnego nie byli już przez nikogo pilnowani. Musieli się tym zająć Niemcy, którzy pilnowali tego obozu – Wehrmacht. Dowódca obozu zgłosił się do naszego starszego obozu, to był Francuz, pułkownik francuski. Powiedział, że on oddaje cały obóz w ręce jeńców, niech robią, co chcą, rozdzielają paczki z żywnością i tak dalej, żeby tylko powiedzieć, że on nie brał udziału w mordowaniu, w wycieńczaniu tych z obozu koncentracyjnego. Wtedy słyszeliśmy już artylerię, to już był prawie koniec wojny. Zaczęliśmy tych ludzi jakoś ratować, najpierw rzucaliśmy im paczki, puszki jakieś, ale jak ktoś nie jadł mięsa przez dwa miesiące albo pół roku, zjadł paczkę, to już więcej się nie pożywił w życiu. Musieliśmy zrobić jakiś porządek, odseparować bardzo chorych, było ciężko… Papierosy… Przy mnie kolega poczęstował
Chesterfieldami (to były lepsze papierosy amerykańskie) takiego człowieka leżącego na pryczy. Tamten się zaciągnął ze dwa, trzy razy – ostatni raz w życiu. Zaczęliśmy jakoś leczyć tych ludzi. Niestety według naszych obliczeń – Francuzi się tym zajmowali – prawie połowa, ponad pięćset osób zginęło. Tak doczekaliśmy do 29 chyba albo 30 kwietnia. Przyjechały wojska angielskie, to byli Szkoci. Później to już było zupełnie spokojnie. Fakt jest taki, że pierwszą rzeczą, którą przywieźli nam ci Anglicy były olbrzymie pudła proszku do [dezynfekcji], przeciw robactwu. Jakoś zaczęliśmy po prostu wracać do normy. Jeszcze jedną rzecz chciałem powiedzieć… Rzadko kto widział taką rzecz, poza jeńcami, którzy do końca byli w obozie. Mnie nie wzięli do roboty, ponieważ w czasie transportu do obozu otworzyła mi się rana, cały szef mi pękł, więc otulony bandażami i ledwo żywy dojechałem do obozu. Od razu trafiłem do przyobozowego szpitalika. Tam leżałem z półtora miesiąca zanim to wszystko mi się jakoś posklejało. My po prostu widzieliśmy wojnę jako obserwatorzy. Do nas nikt nie strzelał. Wychodziliśmy na dach baraków obozowych i patrzyliśmy jak walczą Anglicy z Niemcami. I tak: na ślepe naboje, czołgi angielskie, a z drugiej strony Niemcy z tyłu pancerfaustami. Powiedziałbym: padali ranni, zabici, a my się przyglądamy – jak na filmie… Oczywiście w końcu Anglicy wykurzyli Niemców. Kilka czołgów Niemcy im spalili. Jeden czołg był spalony tylko trochę. Czołg miał ciekawe uzbrojenie, bo wewnątrz jak są takie kabury po bokach, to w jednej były pociski, a w drugiej czekolada i papierosy. Tak że oni powinni mieć pełno pocisków i tu i tu, ale, myślimy – takie wojsko... Ale jakoś Niemców załatwili. Potem Niemcy zaczęli szanować najwięcej Rosjan, bo taki fakt ostatni już zupełnie był. Już wspomniałem o
Lagerpolizai, tych Ukraińcach, co pilnowali, a chorych Rosjan dobijali młotkiem – to fakt jest! Przed tym, jak Anglicy weszli do obozu, ci Ukraińcy uciekli. Daleko może nie dotarli, ale mieli jakieś możliwości przebrania się w inny ubiór. Rosjanie (może ktoś powie, że to nieprawda, ale ja widziałem to na własne oczy, zresztą nie tylko ja) ukradli Anglikom dwa motory z przyczepami i zaczęli szukać Ukraińców po całym rejonie. Oni też nie mogli odejść daleko, bo przecież samochodu nie mieli, oni byli też na motorach. Kilkadziesiąt kilometrów za obozem złapali ich, nie wszystkich, trzech czy czterech, i przywieźli do obozu. Anglicy mieli do nich pretensje, że ukradli wojskowe motory. Powiedzieli, że oni teraz będą sądzili tych Ukraińców itd., że odbędzie się normalny sąd w Bremen, bo to miasteczko było niedaleko Bremen. Rosjanie im mówili, że oni sami ich osądzą. Była taka mała scysja… Rosjanie jak się wyrwali z tego obozu, to każdy był uzbrojony w co najmniej dwa automaty, szable (bardzo lubili szable) i obwieszeni amunicją i Anglicy się ich bali, bo to przecież afera międzynarodowa, że jeńcy Rosyjscy i chcieli do nich strzelać. Ale zamknęli gdzieś tych Ukraińców. Rano sensacja! Wychodzimy z baraków, a koło kuchni stały olbrzymie szubienice do suszenia węży pożarniczych, takie w wysokości dwóch albo i więcej pięter. Wychodzimy z baraków i widzimy na tych szubienicach wiszą ci z
Lagerpolizai. Powiesili ich… W nocy weszli do aresztu… Niemcy powiedzieli, że nie wiedzieli, co robić, bo [przyszli] do nich z automatami, że musieli ich wpuścić. Należało się tym Ukraińcom… Ale do czego zmierzam, że tak… nie mogli nic tym Rosjanom zrobić. Anglicy naszych Polaków też zaczęli traktować tak troszeczkę nieładnie... To samo było z Francuzami. Francuzi to też wielcy żołnierze i tak dalej. Do Rosjan to z respektem. Najciekawsze jest zakończenie tej historii, to było zanim wyjechaliśmy z kolegami do Bremen. Do obozu przyjechało trzech, może dwóch… kilku tych oficerów radzieckich. Mieli tych gwiazdek pełno. Zrobili zebranie wszystkich Ruskich, tych jeńców, którzy tam jeszcze zostali. Z tego, co żeśmy usłyszeli pamiętam to, że oni jutro jadą do ojczyzny. My im tłumaczymy: „…Daleko nie zajedziecie, bo najbliższa przesiadka to jest Brześć nad Bugiem, a dalej to jest Syberia…” Przecież tych jeńców przeważnie wysyłali na daleki wschód później. Oni mówią: „Nie, nie prawda!” Zostało dosłownie kilku, reszta wsiadła do tych wagonów. Zabrali ze sobą olbrzymie toboły nakradzionych tam jakiś pierzyn, czego w Rosji owało, a co na świecie normalnie jest… i pojechali do
matuszki Rosji… Na pewno nie dojechali do granicy. Rosjanie tam się odpowiednio przetrzepali. My jakiś czas byliśmy w Bremen. Później dotarliśmy do... bo Bremen to była taka
Zona, po polsku nazywają to strefą amerykańską. Oni tam mieli swoje magazyny, olbrzymie ilości żywności przecież przechodziły do Europy tamtędy. Pojechaliśmy później do strefy amerykańskiej, do Koburga. Jednak ja i moich dwóch kolegów, między innymi pan Niemczyk Leon, zdecydowaliśmy, […] że wrócimy do ojczyzny. To było w 1946 roku. Dalej człowiek zaczął się uczyć. Skończyłem maturę, Politechnikę. Zacząłem się budować. W każdym razie wyjechaliśmy przez Amerykanów, nie mieliśmy bardzo chęci, bo dojechaliśmy do takiego obozu cywilnego. Tam byli cywile z różnych części Niemiec cofani na repatriację do Polski. Różne rzeczy się robiło. Raz w takiej knajpie w Koburgu (bardzo ładne miasteczko) popiliśmy trochę piwa, czegoś w rodzaju piwa – bo Niemcy wtedy nie robili piwa, jeszcze marne mieli możliwości, nie byli tak zorganizowani po tych wojennych nalotach, po tym wszystkim. Wyszła jakaś scysja między Polakiem a Amerykaninem, polskim żołnierzem i amerykańskim, o jakąś Niemkę. Myśmy nie byli żołnierzami, nas nazywali ex-prisoner of war, czyli byli jeńcy wojenni. Ponieważ wszyscy wypili wtedy za dużo piwa, zaczęła się mała walka. Nie wiem, kto przegrywał, a kto wygrywał, bo to była olbrzymia kotłowanina, w każdym razie przyjechała MP, czyli militarna policja amerykańska. Oni się nie pytali, kto jest kto, tylko olbrzymimi pałami lali wszystkich, kto im podszedł pod rękę. Zrobili spokój. Ale najgorsze było to, że myśmy powiedzieli: „No jak to, przecież Amerykanie nas pierwsi zaczepili podobno…” A ten drań, już nie pamiętam, w jakiej szarży, w każdym razie jakiś starszy sierżant albo sierżant powiedział, że Amerykanie mają prawo nas uderzyć, a my Amerykańskiego żołnierza nie mamy prawa. I to przechyliło taką czarę naszej goryczy na obczyźnie, że jednak nie…Zawinęliśmy się i popłynęliśmy do Dziedzic. W Dziedzicach to wiadomo… Pan Niemczyk ze mną wysiadł. Mnie szybko załatwili w Dziedzicach, wypytali się, skąd wracam, i tak dalej. Rozmowa trwała może piętnaście minut. A on, jak wysiadł ze mną – przyjechaliśmy nad ranem, była ósma albo dziewiąta godzina – to wyszedł po dwunastej w nocy. Już myśleliśmy, że zostanie tam. Dręczyli go, bo on dostał się jakoś do wojska amerykańskiego, to znaczy był tam jakimś magazynierem w armii tego słynnego generała, który tam zginął, najwięcej rozrabiał w Niemczech. Był ubrany jak żołnierz amerykański, miał jakąś szarżę. Pokazywał nam dokumenty i mówił, że: „Ja mogę jechać do Ameryki zaraz, a jadę do Polski.” Ja mówię: „Dlaczego?” On mówi: „Zobacz.” Troszeczkę po angielsku [tam było napisane], ale trochę znaliśmy ten język... Kilku wyższych oficerów major pułkownik i tam jeszcze nie wiem…miał tych kartek chyba z pięć, dali mu na piśmie takie oświadczenie, że jak przyjedzie do Stanów Zjednoczonych, to będzie przez nich utrzymywany do czasu, aż nie wyląduje na własnych nogach, zacznie normalnie pracować. To się nazywało awid-awid taki dokument. O ten awid-awid ludzie bardzo walczyli. I gdyby był człowiek Żydem, to by niestety dostał ten awid-awid prawie od razu... On miał szansę wyjechać do Stanów Zjednoczonych od razu, ale pracował tam u tych Amerykanów. O tym oczywiście wiedzieli nasi wywiadowcy, bo przecież pełno się kręci różnych takich panów i pań. Posądzili go… chcieli go zamknąć, ale nie mieli bardzo podstaw, bo on tam przecież nie był jakimś generałem, pułkownikiem czy… Po prostu pracował tam jako magazynier z szarżą kaprala czy coś takiego…
- Czy rozmawiał pan z kolegami z oddziału o tym, czy Powstanie ma sens?
Nie przypominam sobie, żebyśmy na ten temat rozmawiali. Czy to ma sens? Mnie było smutno, bo o ile na początku Powstania ludność cywilna była po naszej stronie, można tak powiedzieć ogólnie, pomagała nam jak mogła (przecież budowali barykadę razem z nami, przewracaliśmy tramwaje razem z cywilami), o tyle, jak sytuacja zaczęła się pogarszać, zaczęło ować wody, to jest gorsze niż jedzenia, bo człowiek... higiena osobista i człowiek musi pić, dłużej wytrzyma bez jedzenia niż bez wody. Czy był sens? Jako żołnierze myśmy specjalnie nie analizowali posunięć naszych władz w Londynie czy... Największą pretensję mieliśmy jednak do Rosjan mimo wszystko, bo przecież oni mogli nam pomóc. Przecież ci berlingowcy – myśmy ich nazwali berlingowcami – to była dywizja generała Berlinga, część z nich przeszła na Powiśle. Jeden z nich pojechał nawet z nami do niewoli. Opowiadał, że nie chce do tego raju wracać, więc poszedł z nami. Mieliśmy pretensję do Rosjan... O samolotach, które nie mogły wylądować wszyscy wiedzą. Ale taki fakt: most Poniatowskiego, miał przy wejściu i wyjściu wieżyczki, teraz chyba częściowo odbudowane. Tam Niemcy mieli cięższe karabiny maszynowe i nawet małe działka przeciwlotnicze. Oni obstrzeliwali tych berlingowców, jak oni się przekradali przez Wisłę. Strzelali do nich jak do kaczek, tam sporo zginęło tych chłopaków. A przecież Rosjanie… to były wojska właściwie rosyjskie, tak?… Przecież jeszcze wystarczyły dwa naloty lekkich bombowców ruskich i cały [niezrozumiałe] razem z wieżyczkami zniknął. Czy mieliśmy [żal] do dowódców? Myśmy wykonywali rozkazy jako żołnierze, przecież nikt się z tym nie krył… Każdy się bał… Pod koniec może już trochę mniej, bo już widać było, że Niemcy jednak… było coraz mniej SS, coraz mniej tych grup Ukraińców, czy tam jak oni się nazywali, coraz mniej ich było… Tak że nie można powiedzieć, żeby ich pod koniec… tych jeńców, których wzięli do niewoli z początku rozstrzeliwali, ale później to wszystko było jakoś unormowane, walczyliśmy przecież jako wojsko… Ale czy Powstanie miało sens? Jak pojechaliśmy do niewoli, to mieliśmy dużo czasu żeby o tym rozprawiać, sześć miesięcy: listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, no i kwiecień prawie cały. Rozprawialiśmy, kto i co, jak i dlaczego? Ja byłem w obozie jenieckim żołnierskim, nie oficerskim. Nie było tam wielu wysokich szarż, jedynie dwóch oficerów polskich łącznikowych, którzy mogli się porozumiewać bezpośrednio z dowództwem obozu Niemcem i z innymi nacjami. Najlepiej psychicznie w czasie wojny czułem się właśnie w kwietniu 1945 roku. Bo każdy myślał, że wróci, że jakoś będzie, że pracę się znajdzie, że wszędzie będzie dobrze i tak dalej. Nikt jeszcze nie wiedział, co się zaczęło tutaj robić. My przecież o tym, ilu ludzi wywieźli tam na Wschód, dowiedzieliśmy się później. Z początku była euforia, później ta euforia coraz bardziej malała. Później te dzieci w piwnicach, kobiety ciężarne, przecież to już tragedia… My byliśmy młodymi ludźmi, to inaczej to przeżywaliśmy niż kobieta, która ma dwoje dzieci i nie ma co im dać się napić, to jest zupełnie co innego...
Warszawa, 17 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch