Marek Szandorowski „Majster”

Archiwum Historii Mówionej


Moje nazwisko Marek Szandorowski, urodzony 3 stycznia 1930 roku w Warszawie. Brałem udział w Powstaniu, w „Szarych Szeregach”. Mój pseudonim był „Majster”.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Gdzie pan chodził do szkoły?


Urodziłem się i mieszkałem w Warszawie cały czas. Chodziłem do szkoły – nazywała się [wówczas] szkoła powszechna.

  • Gdzie pan chodził do szkoły, gdzie pan mieszkał? Czym rodzice się zajmowali?


Mój ojciec [Wiktor Szandorowski] był lotnikiem, oficerem Wojska Polskiego. Moja matka prowadziła mały pensjonat przy ulicy Kopernika numer 16. Pensjonat nazywał się „Janina”, moja matka też miała na imię Janina. Natomiast ojciec był podpułkownikiem lotnictwa. Był jednym z twórców szkoły lotniczej w Dęblinie. Chodziłem do szkoły powszechnej na ulicy Żurawiej i mieszkałem również na ulicy Żurawiej 22.

  • Miał pan rodzeństwo?


Tak, było nas pięcioro. Najstarsza siostra była siostrą przyrodnią, Krystyna. Następnie był mój brat rodzony Stanisław oraz dwie starsze siostry Elżbieta i Teresa. Elżbieta, Teresa i ojciec, wszyscy brali udział w Powstaniu i są wymienieni w Encyklopedii Powstania.

  • Proszę mi powiedzieć o wrześniu 1939 roku. Pana tata był wojskowym, czy było wiadomo, że będzie wojna?


Tak, było wiadomo, że będzie wojna. Wojna się zbliżała. Nawet pamiętam, że było spotkanie rodzinne, gdzie ojcu zadawano pytania, jakie są perspektywy starcia z Niemcami. Nikt oczywiście nie przypuszczał, że uderzą również Sowieci. To się jakoś odbyło chyba w czerwcu. W każdym razie mój ojciec został już [w tym czasie] przeniesiony do Torunia i jego zadaniem było zorganizowanie obrony przeciwlotniczej [Pomorza]. Natomiast najstarszy brat był na obozie przysposobienia wojskowego – tak mi się wydaje, że tak się to nazywało, a siostry były na obozie harcerskim. Natomiast ja byłem z matką u mojego wuja w małym mająteczku o wdzięcznej nazwie Trąbki koło Garwolina, pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy.
Jeżeli chodzi o działania wojenne, w okolicy gdzie ja przebywałem, odbyło się bez żadnych specjalnych walk. Natomiast siostry i brat już wracali z obozów pod bombami. Oni dotarli do tej wioski i nastąpiło [wkrótce jej] zajęcie przez Niemców. Były to konne tabory. Wjechali na posesję, nie pytając o nic, zarekwirowali – był duży park na swoje miejsce spoczynku, wynieśli całą słomę, która była zebrana w stodole. Na słomie spali pod jakimiś namiotami, już nie pamiętam. W każdym razie zostawili to później wszystko, nic nie sprzątając.

Jeden epizod utkwił mi w pamięci. Dom był porośnięty winoroślą. Zauważyłem, że jeden z żołnierzy niemieckich ukrył karabin w winorośli. Nie wiedziałem, jaki jest tego cel, w każdym razie powiedziałem o tym mojemu wujowi. Wuj przyszedł, kiedy już tych Niemców nie było, i rzeczywiście znalazł karabin. Wrzucił go do starej studni – sprawa załatwiona. Za jakieś dwie godziny patrol niemiecki na motocyklach przyjechał i pytają się, czy tu nie ma ukrytej broni. Moja rodzina mówiła po niemiecku, […] a tu nagle wtargnęli barbarzyńcy. Leżały jabłka [na tacy], [jakiś żołnierz wziął jabłko],obierał bagnetem i rzucał łupiny na podłogę i je rozdeptywał.
[Niemcy z tego patrolu] zaczęli się rozglądać, czy tu nie ma broni. Ale coś ich dziwnie ciągnęło do winorośli. W końcu zajrzeli tam, oczywiście nic nie znaleźli. Odjechali, a dosłownie kwadrans później przyjechał znajomy wuja w mundurze polskim na motocyklu z rozbitej armii polskiej [...]. Schowaliśmy motocykl głęboko w krzaki malin. [Przyjezdny wojskowy] zdjął mundur, dostał jakieś cywilne ubranie i zaczął uchodzić za członka rodziny.
[W styczniu 1940 roku] zaraz po ustabilizowaniu się sytuacji pojechałem z moją matką do Warszawy na pierwszy rekonesans. Co zwróciło moją uwagę? Dziwna rzecz. Mianowicie na Dworcu Głównym było bardzo dużo Niemców w hełmach, uzbrojonych, ale przy tym wszyscy nosili laski i tymi laskami się podpierali. Nie mogłem wyjść z podziwu, dlaczego oni mają te laski? W końcu okazało się, po co. Mianowicie gdy przyjechał pociąg, mający wagony starego typu ze stopniami wzdłuż wagonu i oczywiście oblepione ludźmi. Gdy pociąg ruszał, to Niemcy zaczepiali ludzi stojących na stopniach za szyje i ściągali na peron. Po to im były te laski.


Z tej wioski później wszyscy przenieśliśmy się z powrotem do Warszawy. Sytuacja była tego rodzaju, że ojciec mój, jak wspomniałem, został przeniesiony do Torunia i cała rodzina po wakacjach 1939 miała również przenieść się do Torunia. W związku z tym mieszkanie [rodzinne] zostało zlikwidowane. [Po zakończeniu działań wojennych] dom przy Żurawiej 22 stał nietknięty, ale trzeba było szukać innego mieszkania. Matka znalazła mieszkanie [przy ulicy Wiejskiej, naprzeciwko ulicy Frascati], Wiejska 11. Ten dom dotychczas stoi. [Ojciec po dramatycznych przejściach w czasie odwrotu z Pomorza, dotarł do Twierdzy Modlin. Po jej kapitulacji uniknął niewoli i ukrywał się w Warszawie].

Rozpocząłem uczęszczanie do szkoły powszechnej (wtedy jeszcze chyba kompletów nie było), w każdym razie do szkoły, która kilkakrotnie zmieniała miejsce pobytu, bo szkoły były kolejno zajmowane przez niemieckie lazarety. W końcu na Mazowieckiej gdzieś ta szkoła wylądowała. To już było tuż przed Powstaniem. To była siódma klasa, tak się nazywała, bo w zasadzie polskiej młodzieży wolno było uczyć się tylko do poziomu siódmej klasy. Natomiast de facto odbywała się tam szkoła na poziomie pierwszej klasy gimnazjalnej. Tak że tę pierwszą klasę gimnazjalną ukończyłem w warunkach utajnionych. Oficjalnie była to siódma klasa szkoły powszechnej, [w rzeczywistości] to była klasa pierwsza gimnazjalna.

 

  • Mama cały czas prowadziła pensjonat?


Z pensjonatem to była taka sprawa, że matka zlikwidowała pensjonat przy ulicy [Kopernika 16] tuż przed wojną, przed planowanym wyjazdem [rodziny] do Torunia i oddała wszystkie meble i sprzęty zarówno ze swojego mieszkania na ulicy Żurawiej, jak i [pensjonatu] z ulicy Kopernika do przechowalni mebli. Nazywała się: Przechowalnia Wróblewski. Okazało się, że wszystkie meble i sprzęty, wszystko przetrwało [działania wojenne]. Matka miała tam pełne wyposażenie do prowadzenia pensjonatu. Zwróciła się zatem do władz niemieckich (matka bardzo dobrze mówiła po niemiecku) o pozwolenie na otworzenie pensjonatu. To było przyjęte przez władze niemieckie entuzjastycznie, bo przyjeżdżało dużo niemieckich urzędników i wojskowych, którzy nie mieli się gdzie zatrzymać. Wszystkie [przedwojenne] pensjonaty i hotele [w Warszawie] były zapełnione, część z nich przypuszczalnie była zniszczona i nie nadawała się do zamieszkania. [Niemcy] chętnie wyrazili zgodę na to, żeby matka otworzyła pensjonat.

Matka dostała dwa mieszkania naprzeciw siebie położone, na pierwszym piętrze, ulica Wiejska 11, naprzeciw wylotu ulicy Frascati. Pensjonat egzystował tam [krótko, tylko] do połowy 1941 roku [po czym] został wyeksmitowany, bo cała ulica Wiejska i okolice zostały włączone w obręb dzielnicy niemieckiej. Z tym że dano matce mieszkanie zastępcze w bardzo złym punkcie, mianowicie była to ulica Próżna 14. Próżna 14 z oknami wychodzącymi na plac Grzybowski. Wtedy już tam było getto, mur oddzielający dzielnicę aryjską od getta przebiegał pod oknami wzdłuż ulicy, dzieląc ją na pół, tak że za murem był plac Grzybowski, a po jednym torze tramwajowym, który został, jeździły nawet tramwaje. Tuż przy murze. To było bardzo złe miejsce, [głównie dlatego], że położone blisko getta, gdzie odbywały się sceny bardzo niemiłe…

  • Pamięta pan jakieś sceny z getta?


Tak oczywiście. To było drugie piętro, tak że z pewnej wysokości [mogłem obserwować, co tam się działo]. Ten dom też przetrwał wojnę, o dziwo. Pamiętam niesłychaną brutalność Niemców, z tym że brutalność po tej stronie muru, od naszej strony. Natomiast po tamtej stronie niezbyt ładnie zachowywała się policja żydowska. W murze okalającym getto były otwory dla odpływu wody przy jezdni. Małe dzieci mogły się tamtędy przecisnąć. One uprawiały coś w rodzaju szmuglu, z tej strony szmuglowały żywność do getta i często te dzieci były zabijane. I co dziwne, to nie przez Niemców, którzy stanowili posterunki wokół getta, tylko przez zupełnie przypadkowych Niemców [przechodzących w pobliżu].

  • A policja żydowska?


[Policjanci żydowscy] zachowywali się nieładnie. Policja polska miała krótkie gumowe pałki, natomiast policja żydowska miała długie pałki drewniane czy jakieś inne, nie wiem. Straszliwie bili ludzi, którzy starali się dostać do muru, żeby coś przerzucić przez mur czy [w innym celu]. Tam się odbywały dantejskie sceny.

 

  • Wtedy na Wiejskiej, jak mama prowadziła pensjonat, to jacy tam byli goście? Kto najczęściej się zatrzymywał?


Różni. Byli Niemcy i byli również Polacy z Generalnej Guberni. Również mieszkała tam Żydówka, pani Regina Meisel. Bardzo dobrze ją pamiętam. Ona była Żydówką z Berlina, świetnie mówiła po niemiecku. Zawsze chodziła w szlafroku frotte w szare i niebieskie pasy. I właściwie nikt się jej nie czepiał. Nikt nie wiedział, że jest Żydówką, ale jednak okazało się, że niemiecka administracja była bardzo dokładna. Doskonale wiedzieli, że jest pani, która jest Żydówką i należy ją w odpowiednim momencie zabrać do getta.

Przyjechało auto, dwóch dżentelmenów w mundurach SA. SA to jest Sonderabteilung, mieli żółto-pomarańczowe mundury i czapki w kształcie kepi. Weszli do jej pokoju, długo z nią rozmawiali, pomogli jej pakować walizki, wynieśli jej te walizki do auta i zawieźli ją do getta. Traf chciał, że za jakiś czas widziałem śmierć tej pani. Mianowicie ona była już starszą osobą, nie bardzo sobie zdawała sprawę z tego, co się dzieje naokoło, a znalazła się w getcie. Nie było co jeść, nie było może prądu… Poszła do posterunków niemieckich spytać się, co się dziej. A oni, nie pytając w ogóle [o nic], nie pozwoliwszy jej się zbliżyć, położyli na zasiekach (bo tam były zasieki) karabin i strzelili do niej. Tylko jeden strzał, ale celny, bo ona się przewróciła. Później siedziała na krawężniku jezdni, kiwając się do przodu, do tyłu, w końcu przewróciła się do tyłu. Później widziałem, jak przyszli ludzie z noszami i zabrali ją. Ona zawsze była w tym płaszczu kąpielowym, tak że absolutnie byłem pewien, że to jest ona.

 

Scen z getta widziałem bardzo wiele, ale również były rzeczy zupełnie nieoczekiwane. Mianowicie przyjeżdżał lotnik niemiecki, co jakiś czas z polską dziewczyną i tam nocowali. On kazał się budzić o piątej rano i gdzieś wychodził. Trochę to było dziwne, ale miał prawo wyjść. Wychodził i wracał koło dziewiątej, dziesiątej. Kiedyś przyszedł i rzucił [mojej] matce worek z jakimś ziarnem, może żytem, żeby matka sobie wzięła. No to matka wzięła, otworzyła worek, w tym życie był kawał mięsa. I co jeszcze? On oddał swój mundur do prania, do łokci był zakrwawiony. Po prostu wychodził [rano] na rogatki, zatrzymywał furmanki szmuglujące żywność do miasta i bił chłopów. Bił tak strasznie, że miał zakrwawione rękawy. Nie rozumiem tego. Co za okrucieństwo!

  • Ale on był już w pensjonacie na Próżnej?


[Tak na Próżnej]. Później matka wystarała się o nowe lokum na ulicy Wielkiej. Ta ulica nie istnieje, na tym miejscu jest jeden z pylonów Pałacu Kultury. Została [tylko] Zielna, a równoległa do niej, następny blok to była Wielka. Od ulicy Marszałkowskiej licząc Zielna, a później była ulica Wielka. Scen przeróżnych było mnóstwo, bo matka masowo pomagała Żydom w pensjonacie na Wielkiej. Na Wielkiej 11 się to rozpoczęło. W efekcie udzielania tej pomocy matka i siostra moja Elżbieta zostały odznaczone [po wojnie] medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Drzewko jest zasadzone w Yad Vashem w Jerozolimie.

  • Na czym ta pomoc polegała?


Zgłaszali się Żydzi przerażeni represjami, które ich spotykały, czasami mieli fałszywe dowody osobiste, tak zwane kenkarty, czasami ich nie mieli, więc trzeba było im pomóc wyrobić. Można było za kilkaset złotych okupacyjnych takie kenkarty wyrobić. Czasem byli zupełnie pozbawieni środków do życia, nic nie mieli, byli ograbieni przez tak zwanych szmalcowników, ludzi, którzy pod groźbą, że doniosą na nich do Niemców, wyłudzali od nich ostatnie grosze czy jakieś kosztowności. W każdym razie przewinęło się przez pensjonat matki pięćdziesiąt cztery osoby pochodzenia żydowskiego, z czego dwadzieścia dziewięć przeżyło wojnę. Epizody były dramatyczne niesłychanie. Coś niebywałego. Opisuję to zresztą w jednym z moich opowiadań z czasów wojny.
Kiedy matka miała jeszcze pensjonat na ulicy Kopernika, przed wojną częstymi gośćmi matki byli państwo [Rosenberg], oboje lekarze z Krynicy. Ona miała na imię [Karolina], a on [Ludwik]. W każdym razie nazwisko Rosenberg. On był lekarzem, ale niezależnie od tego był oficerem rezerwy w Wojsku Polskim. Kiedyś przyjechał w mundurze, może miał jakieś sprawy wojskowe do załatwienia.
Kiedy matka zlikwidowała pensjonat na ulicy Kopernika, oni o tym nie wiedzieli. Byli tam częstymi gośćmi, [gdy krótko przed wojną] przyjechali [do Warszawy, zastali pensjonat zamkniętym]. Więc matka udzieliła im schronienia na kilka dni w swoim mieszkaniu na ulicy Żurawiej. Stąd zawiązała się bliższa przyjaźń między nimi, między dwoma rodzinami Rosenbergów i Szandorowskich. [Rosenbergowie] mieli syna i córkę. Syn Roman, córka Janina. On był studentem drugiego roku medycyny w Lozannie, tak że przed wojną go nie znaliśmy [...]. Także nie znaliśmy córki Janki. Mieszkali w Krynicy, ale [głównym miejscem ich zamieszkania był Lwów].
[W 1941] Roman z Janką i z matką starali się dostać ze Lwowa do Warszawy, bo we Lwowie zaczęły się represje wobec Żydów. [Doktor Ludwik Rosenberg znalazł się w Anglii]
Jeszcze chcę dodać, że Roman przyjechał na wakacje z Lozanny, a tam [spotkała go okupacja] okupacja sowiecka, a później niemiecka w 1941 roku. Starali się dostać do Warszawy. Ciężka sprawa, Janka była śliczną dziewczyną zupełnie niepodobną do Żydówki, nie miała żadnych rysów żydowskich, natomiast Roman – typowy semicki wygląd twarzy z nosem zakrzywionym.
W każdym razie z matką jechali pociągiem ze Lwowa do Warszawy, w zasadzie nie mając żadnych planów, nie znając żadnych punktów zaczepienia, nic. Jechali w ciemno, jak to się mówi. Po drodze kontrola niemiecka. Matkę oddzielono, nie wiadomo na jakiej zasadzie, może nie podobały im się rysy, może miała dokumenty nie takie jak trzeba. W każdym razie oddzielono ją od dwójki dzieci i od tej pory ślad po niej zaginął. Natomiast spośród tej dwójki wywołano Romana, że on jest Żydem, żeby się wylegitymował. W końcu badanie fizyczne – on nie był obrzezany. […]. Roman mógł mieć jakieś cechy armeńskie czy aramejskie, wszystko jedno, z tym nosem i z takim wyglądem semickim – wypuścili go.
I tych dwoje przyjechało do Warszawy, starając się o jakiś kontakt. Gdzieś się dowiedzieli o nazwisku Szandorowskich i [zgłosili się] do matki na ulicę Wielką. Przerażeni, bo matkę stracili z oczu. No i wiedzieli, co ich może czekać. Matka ich ukrywała, ale w końcu dziewczyna postanowiła zgłosić się na dobrowolne roboty w Niemczech. Trafiła do Lublina do kierownika Arbeitsamtu jako pomoc domowa. Nic lepszego nie mogło być. Natomiast Roman ukrywał się, ale w końcu do getta się dostał – coś strasznego! – [znalazł się] na Umschlagplatz. Stamtąd uciekł z dwojgiem przyjaciół - [Beniaminem Bursztynem z żoną], których spotkał przypadkowo. Oni byli również studentami z Lozanny, jego koledzy. We trójkę zgłosili się do [mojej] matki. Coś trzeba było z nimi robić. Roman nie wychodził na ulicę, żeby nie pokazywać się ze względu na swój semicki wygląd twarzy. Tych dwoje – Beniamin z żoną Ireną [...] zostali ukryci przez znajomą panią Irenę Rycio, która udzielała schronienia Żydom w [swoim mieszkaniu przy ulicy Pańskiej 39]. Beniamin tam mieszkał z młodziutką żoną. Straszne przeżycia tam mieli.
Natomiast [dotarł do mojej matki] jeszcze jeden chłopak [student z Lozanny], pochodzący z Sambora] nazywał Salomon Jusym (mieli oczywiście fałszywe dokumenty, zastępcze). Ten Salomon Jusym [teraz] nazywał się Andrzej Jarosz. U nas w [mieszkaniu na Wielkiej] był mały wewnętrzny przedpokój [ze sporą wnęką], w którym mieściły się ogromne kosze służące od przeprowadzek, ustawione w piramidę jeden na drugim, pod sufit. Te kosze zostały odsunięte i on za [nimi] leżał całymi dniami. A na noc wychodził przez świetlik, w którym nie było szyby, i spał na kanapie. Ale zawsze była czujka w oknie, czy nie podjeżdża auto niemieckie, bo wtedy albo wracał do swojej skrytki za koszami, albo uciekał w skarpetach na strych.

Ale zdarzyło się tak, że było wiele kontroli niemieckich [w ciągu dnia]. Nigdy nie przypuszczali, że ktoś jest za koszami [...]. Kiedyś była taka sytuacja, że na rogu Zielnej i Złotej stał pijany niemiecki policjant. Był po służbie, ale pijany, miał czapkę zawadiacko na tył głowy przesuniętą i pistoletem wyławiał młodych ludzi spośród przechodniów [krzycząc]:Komm! Wyławiał takiego i legitymował. Taki był ważny. A któryś z nich zamiast dokumentów wyjął pistolet, strzelił mu w głowę. [Potem policjant ten] leżał na wznak na rogu Zielnej i Złotej [dwie godziny].
No i zaczęła się zabawa, dlatego że Niemcy zorganizowali na ogromną skalę obławę, w której uczestniczyli nie tylko policjanci, ale żołnierze Wehrmachtu i lotnicy i z wszystkich możliwych formacji [garnizonu warszawskiego]. Wszyscy byli uzbrojeni [w automaty], za pasem mieli granat trzonkowy i przeczesywali mieszkania. Akurat matka wracała do domu, kiedy znalazła na schodach pistolet w kaburze. Niesłychanie cenna zdobycz. Wniosła go do domu: „Patrzcie, co znalazłam”. A nie wiedziała, że dosłownie parę kroków [za nią] idzie obława. Ktoś chciał się pozbyć pistoletu, który miał przy sobie, porzucił go na schodach. A matka go przyniosła do mieszkania.
Kiedy Niemcy zaczęli się dobijać do mieszkania, wsunąłem pistolet do fotela tapicerskiego w przestrzeń pomiędzy siedzeniem i oparciem, tak że oni tego nie znaleźli, ale długo się przyglądali koszom. Wszyscy staliśmy z rękami podniesionymi do góry. W końcu poszli. To nie była byle jaka obława, bo jak ktoś się spóźniał z otwarciem drzwi, to wieszali na klamce granat. Oczywiście odbezpieczony, tak że co chwila słychać było wybuchy na różnych klatkach schodowych w kamienicy.

 

To był jeden niebezpieczny moment, a drugi jeszcze gorszy – z tym Salomonem - Andrzejem za koszami. Jeden pokój miał osobne wejście z klatki schodowej i tam moja siostra Teresa z chłopakami z AK urządzili skrytkę broni, granatów i amunicji w tapczanie. Gdy wychodzili na akcję, moja siostra Teresa przynosiła im broń i granaty na miejsce akcji, a gdy oni taką akcję kończyli, przynosiła z powrotem. Matka o tym nie wiedziała. W każdym razie ci chłopcy przychodzili czasem, żeby obejrzeć broń, żeby zapoznać się, jakie są jej elementy, rozbierali ją, składali i tak dalej, bo to nie była broń niemiecka, to była broń pochodząca ze zrzutów. Brytyjska broń, także pistolety automatyczne Sten. [...] Były mało znane chłopakom.
No i załadował jeden chłopak pistolet Sten i nie wiadomo co się stało, pistolet zaczął sam strzelać. Wielka dekonspiracja miejsca. Co robić, Boże? Wystrzelał część serii przez okno, a później skierował ją poprzez toaletkę z lustrami, przeciął to wszystko [...]. Jak straszna siła rażenia jest tych pocisków z bliskiej odległości, to wtedy mogłem się przekonać. Drzwi balkonowe runęły. Po prostu runęły. To wszystko było… straszne. [Ten chłopak z pistoletem strzelającym skierował broń] na tapczan, zapominając, że jest pełen granatów.
Wybiegli ci chłopcy stamtąd zdenerwowani. Co robić? Do telefonu. Za chwilę zjawiła się riksza. To był środek transportowy wtedy często używany [w Warszawie], osobowy i bagażowy. Zjawiła się riksza, na kocach wynieśli zawartość tapczanu, zostawili tylko jeden granat, który miał przestrzelony mechanizm zapłonowy. Ale nie wybuchł, żaden z nich nie wybuchł. Z tapczanu sterczały sprężyny, na ścianie dziury, coś strasznego, jaką dewastację ta jedna seria zrobiła. Trzeba było matkę poinformować, co się stało i zrobić coś z Andrzejem [czyli Salomonem Jusymem], bo przecież w każdej chwili mogli tam [wpaść]. Trzeba go [było] gdzieś ulokować natychmiast!
Musiał wyjść w biały dzień na ulicę z moją siostrą, która zaprowadziła go na ulicę Pańską 39, tam gdzie już ukrywał się u pani Ireny Rycio Beniamin Bursztyn z żoną Irką, w mieszkaniu na pierwszym piętrze. [W rezultacie] oni tam we trójkę zaczęli mieszkać. A tutaj trzeba było coś zrobić [z uszkodzeniami pokoju]. Na koszt tych chłopaków [z AK], na koszt oczywiście , okna zostały natychmiast naprawione. Co prawda [prowizorycznie, żeby nie było widać, że było przestrzelone, [...] szyby wstawione. Wszystko grało. Toaletka została nakryta kocem, na sprężyny, które wystawały z tapczanu, położyliśmy [z siostrą Teresą] kilka koców i to wyglądało w porządku. Na ścianie też jakieś makatki czy coś, żeby nie było widać przestrzelin. [Przestrzelony granat zakopaliśmy z siostrą na strychu w skrzynce z piaskiem przeciw pożarowym].


[…] Nagle była wpadka na ulicy Pańskiej. Wpadka tego rodzaju, że chcąc coś ugotować i zagrzać, [ukrywający się tam Żydzi] musieli palić pod płytą kuchenną. [Nagle] zaczęło się dymić z pieca. Sąsiedzi zaniepokojeni, że się dymi, dym się wydostawał na klatkę schodową, zaczęli się dobijać. W końcu, ponieważ nikt nie otwierał – ta trójka była zamknięta od zewnątrz – przystawili drabinę do balkonu, żeby wedrzeć się do mieszkania, [by ugasić ogień tworzący] tyle dymu!
W każdym razie nie było rady, zdecydowała się ta trójka na desperacki krok. Mianowicie otworzyli balkon, wyszli na balkon, jeden z chłopaków przeskoczył na balkon sąsiadów, który był niedaleko. Zresztą dom stoi – Pańska 39, w podwórzu, można to zobaczyć. Przerzucili dziewczynę na balkon do sąsiadów. W końcu Andrzej [czyli Salomon jako] trzeci przeskoczył i rozpoczęli ucieczkę ulicą, a tłum, który niby to zebrał się, żeby gasić pożar, nie wiedząc co to za ludzie… Nie sądzę, żeby gonili ich jako Żydów, po prostu gonili jako sprawców pożaru, nie wiem. Ten tłum ich gonił.
W pewnej chwili Irka skręciła sobie nogę, nie mogła biec dalej. W związku z tym jej mąż Marian [czyli Beniamin] został z nią, a Andrzej uciekł z powrotem do mojej matki, gdzie już raz musiał uciekać ze względu na strzelaninę. Wtedy już matka nie zdecydowała się na przechowywanie go, bo było bardzo dużo kontroli. Ciągle były kontrole niemieckie, bo kilkakrotnie wygarniali od matki Żydów z mieszkania. Zawsze się matce udawało wykaraskać z tych niebezpieczeństw, bo mówiła świetnie po niemiecku.
Taki był epizod jeszcze z czasów, gdy Andrzej leżał za koszami. W nocy dobijanie się do drzwi [i wrzaski niemieckie], matka postanowiła nie otwierać. Chłopy były silne po tamtej stronie drzwi, zaparli się, wyważyli drzwi i z wielkim wrzaskiem do matki: „Dlaczego nie otwierasz?!”. Matka mówi: „Myślałam, że to bandyci”. Ustawiła ich odpowiednio. Rozpoczęli poszukiwania w mieszkaniu, a tam była jeszcze dziewczynka jedenastoletnia, nazywała się Iwonka Rosenkranz. Spała z moją siostrą [w jednym łóżku]. Oni wszędzie szukali, otwierali tapczany, szafy. Wszędzie. Ale nie znaleźli tej dziewczynki. Ona leżała w fałdzie kołdry. Jak siostra wstała, to zostawiła tę dziewczynkę w fałdzie kołdry na łóżku i ona tam leżała [bez ruchu]. Nie zajrzeli tam. I przeżyła [tę przygodę].
W każdym razie trzeba było coś zrobić z Andrzejem, który nagle znalazł się sam. Tamtych dwoje niemiecka policja zaaresztowała: Irkę ze zwichnięta nogą i Mariana. Po ich zaaresztowaniu, po Irce ślad zaginął kompletnie, natomiast Marian dostał się do Pawiaka. Na Pawiaku spytali się, jaki jest jego zawód. Powiedział, że jest cholewkarzem czy szewcem. Potrzebowali szewców, dostał się do piwnic, gdzie były warsztaty różnych specjalności i jako więzień tam pracował.
Natomiast Andrzej został odprowadzony przez moją siostrę do szpitala, do pani Ireny Rycio, do Szpitala św. Łazarza, na ulicy Karolkowej. Nie wiem, czy to był Szpital Wolski [czy jego filia], ale w każdym razie na Karolkowej. Dostał miejsce stajennego. W szpitalu coś robił, dostawał wyżywienie, chodził w białym fartuchu, mieszkał w pokoju stajennego. Był bezpieczny, w najbezpieczniejszym wydawało się miejscu.
Tymczasem Marian razem z kolegami siedzącymi w piwnicy Pawiaka rozpoczęli przemyśliwać, jakby tutaj zorganizować ucieczkę. Część więźniów wychodziła do pracy w mieście, coś odgruzowywali, jakieś takie prace robili. Jeden z więźniów zatelefonował do mojej siostry [Elżbiety], że potrzebują świece i zapałki. No to siostra dostarczyła kilka kilogramów świec i zapałki. Pochowali to w spodnie i zanieśli na Pawiak. Za jakiś czas znowu telefon – potrzebowali latarki i baterie. Więzień, który to odbierał od siostry wyjaśnił, po co to jest [im potrzebne]. Oni robili podkop do sieci kanalizacyjnej i zrobili już tak głęboki tunel, że świece się nie paliły z u tlenu, w związku z tym potrzebowali latarki elektrycznej i baterie. W dalszym ciągu drążyli ten otwór w dramatycznych okolicznościach, bo był kilkakrotnie odkrywany przez Niemców. Leon Wanat opisuje tę ucieczkę w książce „Za murami Pawiaka”.
Następna prośba była o plany kanalizacji warszawskiej, rejonu, gdzie jest Pawiak. Siostra Elżbieta musiała w to zaangażować organizację podziemną akowską, żeby zrobili te plany. Plany były w posiadaniu Niemców w ratuszu – wtedy ratusz był na placu Teatralnym. W końcu udało się te plany skopiować i plan kanalizacji w pobliżu Pawiaka został dostarczony.
Udało się im uciec w dniu 1 sierpnia. W dniu wybuchu Powstania. O piątej rano [część z nich] zjawiła się na ulicy Granicznej u jakiegoś dozorcy. Oczywiście mokrzy, cuchnący. On im dał jakieś ubrania, [które] przyniosły [nieznajome] kobiety. Część z nich się umyła i wyruszyli w miasto, żeby znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Jedyny adres, który znali to był adres mojej matki [na ulicy Wielkiej]. Dziesięciu z nich zjawiło się w mieszkaniu mojej matki, część z nich była już w suchych ubraniach, umyci, ale część nie. Oczywiście z Marianem czyli Beniaminem Bursztynem, który pochodził z Warszawy i któremu udało się razem z Romanem i z żoną uciec z Umschlagplatz, [potem z mieszkania na Pańskiej].
Co robić z nimi? Gdzieś zaczęli rozchodzić się powolutku do znanych sobie miejsc, gdzie mogli się przechować. Oczywiście nikt nie wiedział, że tego dnia wybuchnie Powstanie. Siostra zaprowadziła Mariana [czyli Beniamina Bursztyna] do szpitala na Karolkowej do już tam egzystującego Andrzeja, czyli Salomona Jusyma. On tam wydawał się bezpieczny w szpitalu. Natychmiast zajęli się nim ludzie [ze szpitala], ubrali w biały fartuch, uchodził tam za lekarza. [Wydawało się, że to jest] najbezpieczniejsze miejsce.

Natomiast jeden z więźniów, [uciekinierów z Pawiaka], nie miał gdzie pójść. […] Nikogo nie znał w Warszawie, pochodził ze wschodniej Polski i matka postanowiła go przechować przez kilka dni, zanim nie znajdzie jakiegoś lokum dla niego. W piwnicy [w komórce] z węglem został zamknięty na kłódkę, ulica Wielka 11. W piwnicy siedział w ciemności. Matka mu donosiła tylko jedzenie, może miał jakieś wiaderko na nieczystości.
Siedział tak do 4 sierpnia. Gdy wybuchło Powstanie, matka postanowiła go nie ujawniać ze względu na to, że nie wiadomo, jaki Powstanie będzie miało zasięg, czy potrwa dzień czy dwa, a może znowu Warszawa wpadnie w ręce Niemców. W każdym razie do 4 sierpnia on tam siedział. 4 sierpnia nagle pojawiły się na niebie jakieś samoloty. Sąsiadka przyszła do mojej matki i mówi: „Wie pani co, jakieś samoloty się kręcą, może zejdziemy do piwnicy”. No i zeszły, nie przywiązując do tego większej wagi. Nikt więcej z sąsiadów nie schodził. Okazało się, że z samolotów spadły bomby, które zniszczyły dom. Zawaliły dom i matka znalazła się w piwnicy z sąsiadką tylko i z uciekinierem z Pawiaka, Żydem, który tam siedział. Oczywiście świece pogasły. Jak matka relacjonowała – powstała ogromna ilość kurzu z podmuchu i zapach amoniaku pewnie z ładunku wybuchowego bomby. Nagle w tych ciemnościach ktoś łapie matkę za rękę: „Proszę pani, niech się pani nie boi”. To był ukryty w komórce z węglem Żyd, który wydostał się, bo podmuch wyrwał drzwi. Ale wszystkie [wyjścia z piwnicy] zasypane. Udało mu się w ciągu [dwu] dni wykopać przez gruzy tunel do okienka i uwolnić siebie i te dwie kobiety. Wszyscy inni sąsiedzi w domu zginęli, bo dom był doszczętnie zniszczony.


Z tego co wiemy, część z tych uciekinierów z Pawiaka – wszyscy byli Żydami – walczyła później w Powstaniu. Nie wiem, co się z nimi stało, natomiast ciekawe są losy tych dwóch chłopaków, którzy byli w szpitalu na Karolkowej. 5 sierpnia wpadli tam własowcy czy inne oddziały SS, utworzyli kolumnę z chorych i personelu i prowadzili ich – o ile pamiętam – w kierunku placu Kercelego. W pewnej chwili zaczęli do nich strzelać, wymordowali wszystkich. [...]
Marian i Andrzej zginęli wśród personelu lub chorych przy wymarszu ze szpitala na Karolkowej. […]

  • A Roman przeżył?


Roman przeżył. Ale jeszcze chcę powiedzieć jedną rzecz. Mianowicie te ciała [zabitych zostały] spalone. Ale jedno ciało widocznie zostało pominięte przez tych, którzy kremowali stos ciał – [ciało] pani Ireny Rycio. Tej, która udzielała pomocy [Żydom] w swoim mieszkaniu, a później w szpitalu na Karolkowej. Przy niej znaleziono jakieś dokumenty, już po wojnie. Jej grób znajduje się na Cmentarzu Wolskim Napisane jest: Irena Rycio, lat 36 oraz czterdziestu trzech nieznanych. Przypuszczalnie ci chłopcy są wśród tych nieznanych.
Natomiast jedyny, któremu się udało przeżyć, był Roman [Rosenberg]. Roman ze swoim strasznym nosem, ale nieobrzezany. W mieszkaniu mojej matki odbyła się operacja. Przyszedł doktor, który przy pomocy dłuta i młotka ten nos mu prostował. Wycinał kość. Operacja się udała, co prawda były kłopoty, bo zgasło światło. Wyłączona została elektryczność, tak że część operacji odbywała się przy świecach.
Ten doktor już poszedł, gdy nagle wpada gestapo i zaczynają szukać. Nie Romana, ale szukać Żydów. Znajdują faceta zakrwawionego, leżącego na łóżku. Pytają się go, co on za jeden. Dokumenty – Dokumenten. A on mówi, że miał wypadek, że wypadł z tramwaju, dlatego jest zabandażowany i dokumenty zgubił. Schował je gdzieś [pod materac]. Tak że tylko sprawdzili, czy nie jest obrzezany i poszli. Jak rana na nosie mu się zagoiła, to Roman zgłosił się do tak zwanego Arbeitsamtu na dobrowolny wyjazd na roboty do Niemiec. Został wysłany do Austrii. W Austrii już była jego siostra, Janka, która po zakończeniu pracy u kierownika Arbeitsamtu, Niemca, w Lublinie ponownie zgłosiła się na dobrowolny wyjazd do Niemiec. [Tam] skierowali ją do Austrii. Traf chciał, że obydwoje, brat i siostra, znaleźli się stosunkowo blisko siebie.
W tym czasie Janka [...] miała przyjaciela Holendra. Gdy brat jeden raz, drugi raz odwiedził swoją siostrę – bo oni się znaleźli tam w jakiś sposób i zaczęli się odwiedzać – ten Holender zrobił się zazdrosny. Każdy miał inne nazwisko oczywiście. Wtedy Janka mu powiedziała: „Słuchaj, ty się nie wygłupiaj, my się ukrywamy, my jesteśmy Żydami, to jest mój brat”. To ten łobuz, ten Holender, poszedł do gestapo i doniósł na nich, że to są Żydzi. Zabrali ich do obozu, straszliwie ich storturowali i [Janka] się znalazła w Oświęcimiu. Oświęcim przeżyła. W czasie pobytu w Oświęcimiu poznała jakiegoś Greka. Jak tylko wyszli z Oświęcimia, bo przeżyli obóz, to pobrali się i wyjechali do Grecji. Ale obydwoje już zmarli.
Natomiast Roman dostał się do kilku obozów, między innymi był… w Płaszowie, w Mauthausen. [Niemcy mieli jeszcze czas], warunki i środki, żeby więźniów tak tasować? W każdym razie [Roman] w międzyczasie znalazł się [na krótko] w Krakowie Płaszowie. W końcu został wyzwolony w jakimś obozie [w Niemczech], nie wiem, czy przez Amerykanów, czy przez Brytyjczyków, na Zachodzie. Wrócił do Polski po wojnie, tutaj skończył medycynę i wyemigrował do Australii. [Zmienił nazwisko na Rossleigh]. Roman do tej pory żyje w Australii. Rocznik zdaje mi się, że 1920. Tak że on jest mocno starszy pan. Rozmawiałem z nim ostatnio przez telefon. Jest wielkim polskim patriotą. Udziela się nie tyle w organizacjach żydowskich, ile w organizacjach polskich kombatantów i patriotów [w Australii] .
Jeszcze takie śmieszne historie. Matka miała kontakt między innymi z profesorem Bartoszewskim, który z organizacji „Żegota” dostarczał fundusze na pomoc Żydom. Jedną z form pomocy [Żydom] były łapówki dla gestapowców. Łapówki w postaci paczek z delikatesami. O jakiekolwiek delikatesy w czasie okupacji było niesłychanie trudno, ale co znajdowało się w Warszawie? Przychodziły sardynki w puszkach z Portugalii i to można było dostać. Jakiś alkohol, jakieś czekolady ktoś miał przechowane. Z tego matka robiła paczkę i do określonego gestapowca była ona dostarczana.
Kto dostarczał? To byłem ja. Nosiłem te paczki. Ponieważ byłem mały chłopak, to warty niemieckie mnie przepuszczały. Jak jeszcze było napisane na paczce Hauptsturmführer taki i taki, no to proszę bardzo, dlaczego nie. Dostarczałem te paczki. To było tak zorganizowane, żeby nie przyjść, kiedy jest gestapowiec w mieszkaniu, kiedy jest rodzina lub służąca. I zostawić to. A tam w środku już był list (ja tam nie zaglądałem), na pewno był list, o kogo chodzi, żeby kogoś traktować łagodniej albo zamiast do obozu zagłady posłać go do obozu pracy. W jednym miejscu, w alei Szucha, w prywatnym mieszkaniu nie było gestapowca [w domu]. Była żona. Zauważyłem, że na stoliku w przedpokoju w talerzu leży pistolet. Wielką miałem ochotę, żeby go drapnąć, ale bałem się. Niemka przyniosła mi ciastko, poczęstowała mnie ciastkiem, porwałem to ciastko i uciekłem. Powiedziałem to chłopakom, kolegom mojej siostry [Teresy]. Wspaniali chłopcy! Boże, coś niebywałego, jak oni wspaniale walczyli i umierali. [Także] jeszcze przed Powstaniem w różnych zamachach na Niemców. Powiedziałem chłopakom, że jest w tym mieszkaniu pistolet. Bardzo się tym zainteresowali i za parę dni przychodzą, pokazują: „Patrz, to jest ten pistolet”. Bo ja dokładną topografię mieszkania im opisałem i jaka jest sytuacja, że jest Niemka sama, to oni to wykorzystali.

  • Czy pamięta pan może imiona albo nazwiska lub pseudonimy tych chłopców?


Nazwiska znam, pseudonimów [nie pamiętam]. Był taki Olek Bołtuć, on z Wileńszczyzny pochodził. Zginął na placu Narutowicza w czasie jakiegoś zamachu. Później był chłopak mojej siostry, to był Zbyszek Szajewski, to było [prawdziwe] nazwisko. Nie wiem, jakie miał nazwisko de facto [okupacyjne, zdaje się Siwoń. Chorąży] „Zjawa”, wspaniały chłopak.

  • Której siostry to był chłopak?


Teresy. Była taka sytuacja, że jak [Zbyszek] dostał się – oczywiście po Powstaniu – do niewoli i jak został wyzwolony przez Brytyjczyków a może nawet Sowietów, tutaj gdzieś na wschodnich terenach niemieckich, to nie miał żadnego zawodu, potrafił [zarabiać] tylko z pistoletem w ręku. Był zdeprawowany przez wojnę zupełnie, tak że jak dostał propozycję, żeby pracować w UB, to natychmiast ją przyjął. W ubecji pracował. Oczywiście chronił jakichś akowców, żeby im się nic nie stało, kiedy byli aresztowani. No to wzięli go na spytki do jakiegoś pokoju i zorientowali się, że on jest akowiec z Powstania. Zaczęli mu jakieś zarzuty robić. Wynikało z tego, że on zaraz zostanie zaaresztowany i potraktowany tak jak byli akowcy traktowani po wojnie. Ale on, chłopak szybki, wyciągnął pistolet i całą gromadę ubowców, którzy go przesłuchiwali, powystrzelał. Sam został ranny w rękę. Porwał motocykl i uciekł. To było w Zielonej Górze, o ile pamiętam. Z Zielonej Góry uciekł na motocyklu, dostał schronienie w jakimś klasztorze.
Po wygojeniu rany w jakiś sposób dowiedział się, że moje siostry, moja matka i ja jesteśmy w Gdańsku. Nagle zjawił się Zbyszek [u nas] w Gdańsku. Ale co z nim robić? Ubecja cała została postawiona na nogi. Trzeba go było w jakiś sposób ratować. Wpadłem na pomysł… Zauważyłem, że w Katedrze Oliwskiej jest ksiądz, który nosi buty oficerki. Spod sutanny wystawały mu te buty. Poszedłem do tego księdza do spowiedzi i powiedziałem mu, jaka jest sytuacja. Że chcemy, żeby akowiec z Powstania znalazł się w lesie. To był 1947 rok, przełom 1946/1947. Ksiądz miał duże wątpliwości, czy mi zaufać, ale powiedział: „Przyjdź do mnie za tydzień do spowiedzi”. Przyszedłem do spowiedzi do tego księdza i on mówi tak: „Niech ten twój podopieczny zjawi się tu i tu” – podał mi adres. I Zbyszek zniknął, do lasu poszedł. [...].

  • A Zbyszek żyje?


Żyje. Gdzieś we Wrocławiu, nie wiem, czy w Opolu, gdzieś w tych okolicach mieszka. Czy jeszcze mieszka, nie wiadomo, bo on był z 1926 roku, to już jest mocno starszy pan.

  • Pamiętam pan może nazwisko tego księdza?


Nie, nic.

  • Czy przychodzili jacyś szmalcownicy do mamy i ją szantażowali?


Tak, szantażowany był Roman Rosenberg, który miał nazwisko ochronne [Franciszek] Czajkowski. Otóż w okresie, kiedy miał jeszcze twarz semicką, z tym nosem, został zaczepiony na ulicy przez faceta, który się nazywał Szymański, z polskiej policji kryminalnej. Co miała policja kryminalna do Żydów? Coś chciał od niego wydostać. W każdym razie przyszedł jeszcze raz do Romana, jeszcze coś chciał od niego wyciągnąć, kiedy mieszkał u matki. W końcu matka wpadła na pomysł. Powiedziała panu Szymańskiemu: „Wie pan co, ojciec Romana to jest wysokiej rangi oficer Wojska Polskiego [na Zachodzie]. Jak wróci tu Wojsko Polskie, to dopiero pan dostanie w tyłek”. Przyszedł do Romana, po rękach go całował, przepraszał i tak dalej. Nazywał się Szymański, łobuza kawał.

  • Skąd pan poznał jego nazwisko, że on jest Szymański?


Bo Roman przysłał swoje wspomnienia, mam jego wspomnienia.

  • Teraz Powstanie. 1 sierpnia.


Powstanie, cóż. Nie byłem w żadnej organizacji harcerskiej w czasie mojego studiowania, nazwijmy to, w szkole powszechnej… W pierwszej gimnazjalnej była dziewczyna, która przyszła i powiedziała: „Słuchajcie chłopcy, zakładamy harcerstwo. Będziecie w harcerstwie”. No dobrze. Dziewczyna chłopaków uczyła harcerstwa. To wszystko ograniczało się tylko do jakichś bardzo prymitywnych zbiórek i na tym się skończyło. Ona nagle przestała przychodzić, podobno została zaaresztowana przez Niemców, trafiła do obozu koncentracyjnego, tak że zostaliśmy bez opiekunki.
Natomiast w czasie Powstania, w pierwszym dniu widziałem, że jacyś chłopcy budują barykadę, nosząc płyty chodnikowe. Przyłączyłem się jako wolontariusz, nosiłem z nimi. Jednym z nich był mój sąsiad, Wojtek Malinowski. Po pracy, jak skończyliśmy budować barykadę, mówi: „Słuchaj, to jest drużyna harcerska. Chcesz do nas przystąpić?”.. Mówię: „Naturalnie”. Okazuje się, że to była drużyna, która należała do plutonu transportowego druha Andrzeja Tomaszewskiego [na Powiślu]. Ja o tym nie wiedziałem, zostałem włączony i przez pierwsze siedem czy dziesięć dni z nimi działałem. Ale mój ojciec bardzo był z tego niezadowolony.

  • To było w którym rejonie, tam gdzie pan mieszkał?


Powiśle. Ulica Pierackiego – to jest obecnie ulica Foksal. Barykada była budowana u wlotu czy wylotu ulicy Foksal na Nowy Świat. Później na ulicy Dobrej, Tamce i okolicznych uliczkach działałem.
Natomiast jeszcze nie wspomniałem o jednym, że mój ojciec w 1939 roku nie dostał się do niewoli, tylko ukrywał się w Warszawie. Ukrywał się w Warszawie i żeby stworzyć pozory, że nie jesteśmy rodziną, mówiłem do niego „panie majstrze”. Bo ojciec zajmował się różnymi naprawami urządzeń elektrycznych i tak dalej, chcąc po prostu mieć środki na przeżycie. To zostało podchwycone przez chłopców, że mówię do mego ojca „panie majstrze” i zaczęli mi mówić: „Hej, majster”. To był mój pseudonim.
W pierwszej dekadzie sierpnia mój ojciec, będąc specjalistą od obrony przeciwlotniczej, postanowił zorganizować punkt obrony przeciwlotniczej przeciwko niemieckim samolotom, które coraz śmielej bombardowały Stare Miasto i [inne dzielnice]. Ale nie było broni, nie było amunicji. W jaki sposób ojciec do tego doszedł, że miał broń i miał amunicję? Mianowicie poszedł do dowódcy elektrowni na Powiślu i tam mieli karabin maszynowy, polski, przedwojenny, typu Maxim. Ustalił z nim, że na dwie, trzy godziny dziennie ten karabin będzie wypożyczony i będzie do dyspozycji ojca na stanowisku obrony przeciwlotniczej.
Rzeczywiście samoloty niemieckie, sztukasy, leciały na Stare Miasto, zataczając łuk nad Powiślem, więc w pewnym momencie były nisko i [w miejscu] bez żadnych zabudowań, dostępne do ostrzału z karabinu maszynowego. [Tam ojciec umieścił stanowisko obrony przeciwlotniczej, u zbiegu ulic Topiel i Zajęczej]. Mnie ojciec wysyłał z różnymi meldunkami do różnych miejsc na terenie Warszawy, w Śródmieściu. Między innymi Żelazna, te okolice, gdzie oni mieli zrzuty z samolotów brytyjskich i amunicji mieli dość dużo. Chodziłem i tę amunicję przynosiłem ojcu. Niezależnie od tego zanosiłem różne części od karabinu maszynowego do warsztatu rusznikarskiego. Tak że ojciec mnie z tej grupy, z plutonu transportowego zabrał, wolał mnie mieć przy sobie. Pomagałem mu właśnie w ten sposób, że nosiłem meldunki i przynosiłem amunicję, różne części zanosiłem do naprawy.
Ojciec wybrał miejsce na stanowisko karabinu maszynowego bardzo blisko Niemców, bardzo blisko stanowisk niemieckich, ażeby wyeliminować możliwość ostrzału artyleryjskiego tego miejsca przez Niemców lub bombardowania. To się nie bardzo udało w końcu, bo Niemcy bardzo silnie zaczęli później naciskać na ten właśnie rejon, bombardując go z samolotów i z różnych granatników.
Jeden samolot, chyba to był 26 sierpnia, został bardzo skutecznie ostrzelany z tego stanowiska. Przypuszczalnie ten samolot spadł gdzieś na Starym Mieście, [uderzając w dom Spiessa]. Został jeszcze dodatkowo ostrzelany na placu Teatralnym też z karabinu maszynowego, z jakiegoś stanowiska powstańczego. W końcu uderzył w budynek. Jeden z członków załogi, bo tam było dwóch: pilot i strzelec pokładowy, który siedział do niego plecami, ten [strzelec] ocalał.
Taki dziwny zbieg okoliczności, że członek rodziny [profesor Adam Smolana, artysta rzeźbiarz], był po wojnie w latach sześćdziesiątych w Syrii. Kiedyś został zaproszony do ambasady, francuskiej, i tam do niego podszedł jakiś facet i mówi: „Jestem Niemcem, który bombardował Warszawę. Przeżyłem, mój samolot został zestrzelony – w tym sensie, że pilot został zabity”. Pilot został ugodzony serią z karabinu maszynowego, stracił panowanie nad maszyną, może po prostu przestał ją pilotować i ona w takim locie ślizgowym uderzyła w dach budynku. Strzelec pokładowy przeżył. Ranny był ciężko, dostał się do szpitala powstańczego na Starym Mieście i był świadkiem bestialskiego wymordowania wszystkich rannych przez Niemców, a także lekarza, który udzielał mu pomocy. [...]

  • Kto?


Niemiec twierdził, że lekarz nazywał się Karpiński. Nazwiska tego Niemca nie udało mi się odtworzyć, dlatego że [profesor Smolana] wkrótce zmarł po powrocie z Syrii, tak że nie było możliwości nawiązania kontaktu.
Pod koniec sierpnia zaczął się silny nacisk Niemców na Powiśle, trzeba było stamtąd uciekać. Bodajże 6 września z ojcem przekroczyłem Nowy Świat, który cały, wzdłuż ulicy stał w płomieniach. Niemcy zrzucali z samolotów nie tylko bomby burzące, ale również zapalające. Po zbombardowaniu takimi bombami fosforowymi wszystkie dachy Nowego Światu zapaliły się i cały Nowy Świat stał w płomieniach. Bardzo to było tragiczne wydarzenie.
Dostaliśmy się z ojcem na ulicę Chmielną z ulicy Foksal i stamtąd ojciec zaprowadził mnie do matki na ulicę Wielką. Matka się gnieździła w piwnicy, w części nieuszkodzonej budynku, tego samego, w którym przeżyła bombardowanie, gdzie ten Żyd ją ratował. Zdaje mi się, że on się nazywał Mosze Zylberstein albo Zylberberg, coś takiego. Matka przyjęła mnie tam, warunki były potworne, bo mnóstwo ludzi, wszawica, dyzenteria, którą się też zaraziłem. Do końca Powstania właściwie byłem unieruchomiony przez krwawą dyzenterię. Dyzenteria pochodziła z picia wody pochodzącej z przygodnych źródeł [...]. To były źródła czy studnie zanieczyszczone odchodami ze ścieków. Łatwo się było zarazić. Tak że wszyscy w tym – nazwijmy to – schronie, w piwnicy chorowali na krwawą dyzenterię.
Wracając jeszcze do Żydów, to w tym schronie, w grupie może trzydziestu osób było pięciu Żydów, którzy z nami koczowali i walczyli z wszawicą, walczyli o kawałek chleba, walczyli z dyzenterią tak jak wszyscy inni.

  • A tata gdzie później walczył?


Ojciec był w sztabie, nie wiem, w Śródmieściu na ulicy Widok 8. Ojciec znał dobrze język rosyjski, bo pochodził z armii rosyjskiej i ojca wykorzystywano do tłumaczenia na język polski instrukcji broni, która była zrzucana przez Sowietów. To też była kpina. Zrzuty broni były wymuszone przez aliantów zachodnich na Sowietach, którzy nie chcieli brać udziału w tak zwanej awanturze warszawskiej. Broń była zrzucana na spadochronach, ale amunicja była zrzucana bez spadochronów, tak że nie nadawała się do użycia. Ojciec był na ulicy Widok 8, najwyższy budynek w owym czasie, który jeszcze istniał w Warszawie. Ojciec obserwował ruchy wojsk sowieckich na drugim brzegu [Wisły].

  • Pana siostry również brały udział w Powstaniu?


Siostry brały udział w Powstaniu, tak.

  • Gdzie?


Moja siostra Elżbieta brała udział w Powstaniu, będąc sanitariuszką na Starym Mieście.

  • W jakim zgrupowaniu?


Nie wiem, nie interesowałem się tym nigdy. Siostra młodsza, Teresa, [także jako sanitariuszka] była w Śródmieściu. To była ulica Złota, Zielna, Bagno, plac Grzybowski i okolice.

  • Jak przyszedł moment upadku Powstania Warszawskiego, to jak pan wyszedł?


Ojciec wyszedł już 4 października, bo taki był zdaje się ostateczny termin wymarszu jednostek powstańczych. Natomiast ja z matką i z siostrą Teresą wyszliśmy z Warszawy dopiero 9 października. Byliśmy skierowani do Ursusa, do Zakładów Mechanicznych w Ursusie, tam był obóz przejściowy utworzony przez Niemców.

  • Ci Żydzi też razem wyszli?


Tak. Później ich widywałem w Krakowie. Część z nich w każdym razie. Tak, oni wyszli i nikt ich nie represjonował za to, że byli Żydami. Zresztą w umowie kapitulacyjnej był taki paragraf, że władze niemieckie nie będą przeprowadzały dochodzenia i represjonowały ludności wychodzącej z Warszawy pod względem pochodzenia rasowego. Niemcy tego się trzymali, dotrzymali tej umowy. Ja natomiast z matką i siostra Teresą wyszliśmy 9 października skierowani nie do Pruszkowa, bo Pruszków już był zapełniony po brzegi, ale do Ursusa.
Wyszliśmy do Ursusa po południu, wkrótce zrobiło się ciemno. Warty niemieckie, które stały wzdłuż tego pochodu, raz że były, trudno powiedzieć przyjaźnie nastawione, albo lekceważyły swoje obowiązki. Tak że jak ktoś czmychnął z kolumny, to nie reagowali. Jak się zrobiło ciemno, już byliśmy w miejscowości Włochy. I nagle skręciliśmy w bok, bo dwóch wartowników niemieckich przyszło zapalić papierosa. Wtedy czmychnęliśmy do jakiegoś gospodarstwa wiejskiego. Tam bez wiedzy właścicieli weszliśmy do pomieszczenia, gdzie świnki chrząkały. W jednym z kojców była słoma. Weszliśmy pod tę słomę. To nas uratowało, bo w nocy była obława przez Niemców i wyłapywanie tych, którzy się po sąsiednich gospodarstwach zatrzymali. Nas nie znaleźli.
Zatrzymaliśmy się najpierw we Włochach przez parę dni, później pod Grodziskiem Mazowieckim, a następnie nagle odezwała się siostra Elżbieta, że ona jest w miejscowości Liszki pod Krakowem i że pracuje w szpitalu dla ludności Warszawy, która została masowo skierowana do Krakowa i okolicy. A w tej miejscowości szwajcarski Czerwony Krzyż zaopatrywał, nazwijmy to, szpital. Był to były budynek więzienia, który został ad hoc zamieniony na szpital z funduszy szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Tam był personel lekarski i sanitarny i moja siostra była właśnie pielęgniarką w tym szpitaliku na kilkadziesiąt osób.
Napisała, że porozumiała się z administracją miejscowości i że jeżeli przyjedziemy, to dla nas [też znajdzie] miejsce. Dla siostry Teresy też jest miejsce jako pielęgniarka w szpitalu w Liszkach. W Liszkach byliśmy aż do wyzwolenia, a nawet dłużej, bo do maja 1945 roku. Wtedy siostry pojechały w Polskę, żeby szukać miejsca. Jedna, Elżbieta pojechała do Warszawy, tam nie było czego szukać, Warszawa była kompletnie zniszczona. Ale dostaliśmy nagle wiadomość od drugiej siostry, Teresy, która pisała do nas z Gdańska, że ma pracę, dostała mieszkanie opuszczone przez Niemców, którzy uciekli, i że jeżeli przyjedziemy, to jest wszystko dla nas. Wybraliśmy się do Gdańska z moją matką. No i tak się zaczęło.

  • A tata?


Ojciec poszedł do niewoli. Odprowadziłem go tak dalece, jak to było możliwe, do granic terenu zajętego przez powstańców. Uścisnęliśmy się i poszedł do niewoli. Jak został wyzwolony przez Brytyjczyków w maju 1945 roku, był w niezbyt dobrej formie, bo miał odmrożone nogi. Niemcy utworzyli przemarsze jeńców z obozu do obozu. Akurat przyszły silne mrozy, [i jeńcy] musieli iść w tych silnych mrozach [przy czym] ojciec odmroził sobie palce u nóg. Musiał mieć amputowane jakieś palce. W obozie jenieckim lekarz, jakiś Holender mu te stopy leczył. Ale najgorsze było to, że ojciec, [będąc w obozie jenieckim], musiał leżeć na jednej pryczy z chłopakiem, którzy miał zaawansowana gruźlicę. Ojciec zaraził się gruźlicą i w niedługi czas potem [w 1948 roku] umarł na gruźlicę.

  • Ale zdążył wrócić do Polski?


Nie, nie.

  • W obozie umarł?


Nie, ojciec został skierowany do sanatorium RAF (Royal Air Force) [w miejscowości Bad Rheburg koło Hanoweru] i tam brytyjscy lekarze nim się zajmowali, ale nic nie mogli poradzić. W tym czasie nie było żadnych leków na gruźlicę. [Tam jest pochowany na miejscowym cmentarzu].

  • Ostatni raz pan widział…


Ojca widziałem jak wychodził z Powstania [dnia 3 października 1944 roku].

  • Jakby pan miał znowu czternaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?


Oczywiście, naturalnie.




Sopot, 23 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Marek Szandorowski Pseudonim: „Majster” Stopień: służby pomocnicze Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter