Katarzyna Kujawska „Kasia Dudek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Katarzyna Kujawska, mój pseudonim: „Kasia Dudek”, byłam harcerką 1. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, która miała wyznaczony już w 1940 roku punkt sanitarny na placu Trzech Krzyży, na ewentualne Powstanie Warszawskie.

  • Teraz cofniemy się troszeczkę w czasie. Mogłaby pani powiedzieć w kilku słowach o rodzinie, z której pani pochodzi?

Pochodzę z rodziny, gdzie moja matka była legionistką, Albertyna Kujawska, nauczycielka i pracownik Ministerstwa Oświaty. Mój ojciec był burmistrzem w małym mieście Wielkopolski, pracował w kancelarii cywilnej prezydenta Wojciechowskiego, a później Mościckiego, był inspektorem głównych gmachów reprezentacyjnych w Polsce. Rodzice moi mieszkali w Łazienkach. Mój brat najstarszy urodził się w Warszawie. Ja niestety już urodziłam się w Poznaniu, gdyż moja matka za zasługi otrzymała możność zakupienia resztówki pod Gnieznem (była to obrona przed kolonizacją tych terenów przez Niemców). Tam spędziliśmy nasze dzieciństwo. Kiedy chłopcy podrośli i mieli już iść do szkoły ojciec otrzymał nominację na burmistrza miasteczka Witkowo pod Poznaniem. Resztówka została oddana w dzierżawę i przenieśliśmy się do Witkowa.

  • Jak to się stało, że rodzice się przenieśli do Poznania?

Moja matka dostała za zasługi w legionach możliwość kupna resztówki pod Gnieznem. Tam się przenieśli, jako że dzieci były małe. Chodziło o to, żeby były na świeżym powietrzu. Wobec tego tam żeśmy mieszkali.

  • Pani jest najmłodsza z rodzeństwa?

Przedostatnia.

  • Kto jest jeszcze?

Mój o dwa lata młodszy brat. Tylko we dwójkę żyjemy. Już nikt nie żyje.

  • Kto jeszcze był?

Mój brat Józef, kapral podchorąży, pseudonim „Borejsza”, brał udział w Powstaniu i jest na Górze Pamięci, mój brat Wojciech, pseudonim „Bocian” był w partyzantce pod Radomiem i mój brat Aleksander, pseudonim „Piórkowski” był w Batalionie „Bicz”, w Zgrupowaniu „Krybar” w czasie Powstania.

  • Cała rodzina zaangażowana?

Tak jest.

  • Jak to się stało, że z powrotem trafiła pani do Warszawy?

Bardzo proste. Mój ojciec został burmistrzem miasteczka Witkowo, gdzie jeszcze moi bracia chodzili do szkoły, a ja do przedszkola. Ale kiedy już mieliśmy więcej lat, rodzice przenieśli się do Warszawy. Od tego czasu byliśmy zawsze w Warszawie.

  • Gdzie państwo mieszkali?

Najpierw na Pradze, bardzo krótko, żeby zdobyć mieszkanie w Warszawie, a potem na Mokotowie, potem w Śródmieściu, na rogu Hożej i Kruczej (Hoża 19 mieszkanie 22).

  • Kiedy wybuchła wojna, pani miała dwanaście lat. Jak pani to wspomina?

Nie byłam w Warszawie, gdy wybuchła wojna. Byłam pod Warszawą, pod Górą Kalwarią, w majątku mojego wuja. Tam także była moja rodzina dalsza i tam spędziłam z nimi początek wojny i przyjście Niemców. Ale przedostaliśmy się do Warszawy. Mój wuj Stanisław Wasiutyński został w majątku, a myśmy jednak z moim młodszym bratem po śmierci mojej matki zostali przywiezieni do Warszawy na jej pogrzeb. Potem byłam w Warszawie do czasu wybuchu Powstania. Ponieważ już czuło się napięcie w Warszawie w lipcu, więc pozorowałam, że muszę mieć operację migdałków i nie wyjadę z Warszawy na wakacje.

  • Komu pani tak mówiła?

Mojemu ojcu, bo już matka nie żyła.

  • Od kiedy pani należała do harcerstwa?

Najpierw od 1937 roku, ale potem, w okresie okupacji, dopiero 1942/1943 rok, wróciłam do harcerstwa. To już było tajne, przedtem to było dla młodszych w szkole powszechnej.

  • Uczestniczyła pani w tajnych kompletach?

Naturalnie. Chodziłam do szkoły Kowalczykówny i Jawurkówny, której siedziba mieściła się naprzeciwko Sejmu, na ulicy Wiejskiej 5. To była kamienica, gdzie były mieszkania prywatne zaadoptowane. Szkoła mieściła się w pięknych salach, bo przerobiono je na szkołę. To była dosyć słynna szkoła, na bardzo wysokim poziomie, świetny zespół nauczycieli. Nasze panie były nadzwyczajne, pani Czarna Jadwiga Kowalczykówna i pani Biała Jadwiga Jawurkówna. Tam odbywały się lekcje na wysokim poziomie. Była szkoła podstawowa, wtedy mówiło się powszechna, gimnazjum i liceum. Ale w 1941 roku wyrzucili szkołę Niemcy. Wynosiłyśmy meble na własnych barkach, rozwoziło się meble po całej Warszawie, żeby nie zginęły. Do Platerówny trochę, gdzieś na Czerniaków, do Lasek pod Warszawę. O to chodziło, żeby nic nie stracić ze szkoły. Przeszłyśmy na komplety. Jeszcze przez pewien czas byłyśmy przyjęte do Platerówny, ale to było krótko. Młodsze klasy znalazły się w prywatnej szkole na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, u Tymińskiej. Tam pozorowana była szkoła handlowa i chyba krawiecka, ale ja byłam w handlówce. Naturalnie miałyśmy książki do handlówki, a uczyłyśmy się normalnie, wszystkich naszych, koniecznych przedmiotów. Z tym, że już na kompletach były lekcje języków obcych i łaciny. Doszłyśmy do Powstania w ten sposób.

  • Czy małą maturę pani robiła przed Powstaniem?

Nie było wtedy małej matury. Myśmy doszły do czwartej klasy gimnazjum na kompletach Kowalczykówny i w szkole u Tymińskiej. Weszłam do Powstania jakby po małej maturze, bo po czwartej gimnazjalnej.

  • Ciężko było zdać?

Nie, myśmy nie zdawały wtedy. W ogóle u nas nic się nie zdawało, dlatego że nauczyciele tak nas znali „jak łyse konie”, wiedzieli co umiemy.

  • Wiedzieli, co kto umie?

Naturalnie. W ogóle nie było żadnych egzaminów.

  • Proszę opowiedzieć o harcerstwie okresu okupacji.

Na czym polegało to harcerstwo? Na wprowadzeniu nas w prawdziwe życie harcerskie – system zastępowy, wycieczki, obozy – naturalnie ukryte. Jednak były takie momenty, że mogłyśmy brać udział w jakiś nie ukrytych harcerskich zbiórkach. Miałyśmy bardzo dużo terenoznawstwa, znajomości Warszawy. Były także sprawności: jak na przykład przewodnik po Warszawie… Najróżniejsze sprawności, które nam kazały w tym się wyszkolić. Już nie pamiętam nazw tych sprawności, ale w każdym razie to było, owszem, odbierane bardzo surowo od nas. Między innymi mój zastęp miał kiedyś zadanie, żeby znaleźć na Starym Mieście dom, z którego można wychodzić na trzy strony świata. Pamiętam, że przyszłyśmy na Stary Rynek i potem niżej. Wchodzimy na piętro i łapie nas dozorca. Wtedy byli dozorcy albo stróże. Mówi: „A wy gdzie?”. Mówię: „Do krawcowej Kowalskiej”. On mówi: „Tu taka nie mieszka”. Mówię: „Nie mieszka? Na trzecim piętrze?”. – „Nie ma tu takiej”. – „No to przepraszamy, do widzenia”. Ale już byłyśmy w tym domu. To był dom na rogu Brzozowej, dotąd istniejący, dom profesorski, który ma rzeczywiście wyjścia na trzy strony. Bardzo się przydał w czasie okupacji. Takie miałyśmy między innymi ćwiczenia. Miałyśmy też podobozik w prywatnym domku w Rybienku, ale to tylko nasz zastęp i jeszcze jeden młodszy zastęp. Po prostu domek letni rodziców jednej z koleżanek. Tam byłyśmy, spędzałyśmy jak na obozie swoje życie.

  • Co się robiło? Śpiewało się piosenki harcerskie?

Śpiewało się piosenki harcerskie, miałyśmy też swoje ćwiczenia i trzeba było zdobyć coś do jedzenia. Ja między innymi tam byłam. Bardzo łatwo nawiązywałam kontakt z dziećmi. Poszłyśmy na wieś, nie pamiętam, jak ta wieś się nazywała. Gdzieś blisko Rybienka. Dostałyśmy wszystko: i masło, i ser, i chleb. Wszystko i obładowane szłyśmy. Ale za mną szły wszystkie dzieci ze wsi, a to był konspiracyjny obóz, więc straszną za to miałam burę. Jak szłyśmy, to słychać było: „Oj, to chyba harcerki”. Krok był równy, sportowy, więc strasznie to było trudno ukryć, [ale] i tak ludzie byli przyjaźnie nastawieni. Tak to było przed Powstaniem.

  • Czy były kursy sanitarne?

Były kursy sanitarne na bardzo wysokim poziomie. Na wysokim… Nie wiem, ale dosyć wysokim na pewno. Uczyłyśmy się robienia zastrzyków, prostych opatrunków naturalnie. Zbierałyśmy … To jest świetne: robiłyśmy szarpie. Szarpie to są nitki wyskubywane z prześcieradeł. To ma służyć jako wata. W czasie I, a może i II wojny były szarpie używane. Myśmy szarpie też robiły. Oprócz tego zdobywałyśmy materiały opatrunkowe. Zbierałyśmy kaszę, słoninę wędzoną, mąkę, cukier, suchary. Złapała nas nasza komendantka, że odkładałyśmy z każdego śniadania część na to, żeby były suchary – w szafie w rogu pokoju. Tam zbierałyśmy wszystkie nasze zdobycze. Kiedyś usłyszeliśmy znany sygnał gestapo przed naszym domem. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy przyszła rewizja do nas, wyrzucało się wszelkie obciążające materiały. Mnóstwo było gazetek, bo moi bracia wszyscy byli w konspiracji. Całe szczęście, że nie przeszukiwali, bo broni było mnóstwo. Nie w tym mieszkaniu, ale w ogóle w całym domu. Leżałam na łóżku, a pode mną na materacu, pod prześcieradłem, przestrzeń wypełniona była gazetkami. Udawałam, że śpię. Zobaczyli dziewczynkę, zgasili światło i poszli. Męczyli mojego ojca, moim dwóm braciom, bo akurat dwóch starszych było na ćwiczeniach w lesie, kazali stać z rękami podniesionymi do góry. Odjechali, ale po tym fakcie powiedzieli, że będą obserwować dom. Ale nic się nie stało. Mój najstarszy brat Józef, który był w „Parasolu” (pseudonim „Borejsza”), był na ćwiczeniach w lesie. Ponieważ było zimno, wziął bekieszę ojca. To była gruba, podbita owczym kożuchem bekiesza. Jak leśniczy ich zdradził, że są ćwiczenia i Niemcy zrobili obławę na oddział, mój brat uciekał. Proszę sobie wyobrazić: zrzucił bekieszę, bo już nie miał siły biec z takim ciężarem, ale zapomniał, że tam miał swoje dokumenty. Udało mu się uciec gdzieś pod Grodzisk. Po kilku dniach bekiesza wróciła do nas na Hożą.

  • Jak to się stało?

Nie wiemy, ktoś przyniósł, odniósł mojemu ojcu, więc Duch Święty nad nami czuwał jednak.

  • Nie było później po tym fakcie kłopotów?

Nie, nie było. Już potem nie było u nas rewizji.Mój ojciec prowadził spółdzielnię pracy Instytutu Fermentacyjnego na Krakowskim Przedmieściu 66. To jest brama, która jest przy świętej Annie, tam się wchodzi do biblioteki rolniczej, a w budynkach w podwórzu była spółdzielnia wytwórcza. Spółdzielnię zorganizowano po masakrze w Wawrze - Niemcy rozstrzelali stu Polaków w odwecie za jednego zastrzelonego Niemca. Spółdzielnia była po to zorganizowana, żeby chronić młodych ludzi, mężczyzn, którzy byli wywożeni albo aresztowani przez Niemców. Mój ojciec był tam dyrektorem. Pracownicy robili kostki bulionowe jarzynowe wstawiane do sklepów. Mnóstwo młodzieży się tam przechowywało przez to, że dostawali Arbeitskartę i już byli zabezpieczeni przed wywożeniem, bo pracowali. Tak było, że akurat przed Powstaniem, 6 czerwca, był jakiś donos i gestapo otoczyło spółdzielnię. Mój ojciec był wtedy w mieście. Kogoś rozstrzelali, pytali się o ojca. Pomimo ostrzeżeń, że jest gestapo ojciec wrócił do spółdzielni, do baru. W bramie był bar, który doskonale służył jako miejsce przekazywania grypsów, wiadomości. Był bar z ciastkami, kawą czarną. [Ojciec] zapytał po niemiecku, czy może się napić czarnej kawy. Niemcy mu pozwolili i panie, które obsługiwały bar, napisały mu na serwetkach wszystko, co się dzieje. Mój ojciec napił się kawy, wrócił na Hożą, gdzie mieszkaliśmy, spakował walizeczkę i z Warszawy się ulotnił. My wszyscy, którzyśmy mieszkali na Hożej, młodzi, musieliśmy opuścić mieszkanie i każdy gdzie indziej zaczął mieszkać, bo baliśmy się, że będą poszukiwać ojca. W mieszkaniu została tylko babcia i ciocia.

  • Gdzie pani trafiła?

Trafiłam naturalnie nie do żadnej cioci, bo dla harcerki u cioci!? Pobiegłam do mojej drużynowej i hufcowej na Złotą 35, do Jolanty Weneckiej. Tam były dwie drużynowe: Maryla Rychczyńska i Zofia Zawadzka, wszystkie trzy – moje władze harcerskie. Tam zamieszkałam.

  • Już do Powstania?

Tam mieszkałam do Powstania. Jeszcze muszę powiedzieć, że jak była godzina „W” i wszystkie harcerki naturalnie były zawiadomione tak zwaną siecią alarmową, stawiłam się na punkt, na plac Trzech Krzyży. Ale musiałam przecież nasze rzeczy z mojego mieszkania wynieść do punktu sanitarnego. Doszłam na Hożą, ale było zamknięte, cioci nie było, babcia już nie żyła. Poszłam do ślusarza i mówię mu, że musi mi otworzyć moje mieszkanie. Na to on: „Jak to!? Wytrychem? Mieszkanie?”. Ubłagałam go. Poszedł ze mną i zaczął otwierać. W tym czasie przyszła moja ciocia: „Kasieńko! Jak ty możesz? Do mieszkania wytrychem?”. Mówię: „Ciociu! Powstanie!”. Ciocia nie zrozumiała, ale wychyliła się dentystka mieszkająca naprzeciwko. Ona już wiedziała. Dała mi białe fartuchy i dużo narzędzi chirurgicznych. Tak z tym wszystkim doszłam na punkt.

  • I z jedzeniem z szafki?

Tak, wszystko wzięłam i przyniosłam to na punkt. Bardzo się to nam przydało na początku Powstania.W Powstanie myśmy były na naszym punkcie do 12 września. Potem komenda AK (harcerstwo żeńskie w czasie okupacji było podporządkowane Wojskowej Służbie Kobiet) kazała nam się wynieść. Chorych przeniosłyśmy do szpitala na Mokotowską 55, względnie gdzie indziej. Tam została tylko pani doktor Burska - laryngolog lekarz głuchoniemych, a z ramienia WSK nasza lekarka - z ciężko chorymi, bo ich nie można było przenosić, a myśmy wszystkie stamtąd musiały się ewakuować. Na szczęście zamieszkałyśmy w piwnicach na rogu Mokotowskiej i Wilczej.

  • To już po 12 września. Chciałabym wrócić do dni sierpniowych. To był Instytut Głuchoniemych? Tam był punkt?

Tak. Tam byłyśmy.

  • Dotarła pani z wszystkimi rzeczami…

Tak. Po stawieniu się na punkcie natychmiast nasza komendantka ustawiła nas w szeregu na baczność, przeczytała nam rozkaz, kto ma co robić, czym się zająć. No i już nie błąkałyśmy się.

  • Kiedy trafili pierwsi ranni?

Już pierwszego dnia był pierwszy ranny. Stosunkowo było mało roboty na początku Powstania, miałyśmy tylko kilku rannych, bo Śródmieście, właśnie w tym miejscu, było raczej spokojne, bo tam zajęte było wszystko przez Niemców. To jest budynek YMCA, to jest gimnazjum Królowej Jadwigi. Gdzie stoi Witos, tam była część główna gmachu gimnazjum Królowej Jadwigi. Wszędzie byli Niemcy, dlatego stosunkowo rzadko trafiał się jakiś ranny. Długi blok na placu Trzech Krzyży - z jednej strony jest Instytut Głuchoniemych, a z drugiej długi budynek Komisji Planowania.

  • Tam, gdzie jest teraz ministerstwo?

Tak. Tam byli snajperzy, którzy strzelali. Każdy, kto przechodził przez plac Trzech Krzyży mógł zostać trafiony, oni tam dobrze patrzyli, kto biega. Tak to było.Do nas przechodziło się też od strony Książęcej, można było wejść do Instytutu przez furtkę, od strony gdzie jest Muzeum Ziemi, czyli blisko budynku YMCA. Stamtąd miałyśmy też rannych, bo przy tej furtce siedział szpieg i dawał sygnały do strzału Niemcom, gdy ktoś przechodził.Udało się zidentyfikować go dzięki temu, że łączniczka została trafiona. Nasze sanitariuszki poprzez ogrody czołgając się, wciągnęły ją na tył. Zmarła, ale przy niej był spis wszystkich szpiegów i ten z furtki był wymieniony, więc go naturalnie sprzątnęli chłopcy. Zastrzelili go po prostu.

  • Przy Instytucie Głuchoniemych był Batalion ”Miłosz”.

Tak, i pluton „Mundka”. W głównej sieni jest tablica mówiąca o tym.

  • Oni razem walczyli?

Oni mieli swoje zadania, a my swoje. Wiedzieliśmy o sobie, ale nie walczyłyśmy razem.

  • Ale wszystko w jednym budynku?

Wszystko było w jednym budynku. Myśmy zasadniczo byli w oficynie, oni byli w głównym budynku. Oficyna teraz nie istnieje, tam gdzie myśmy miały szpital. Tak to było.

  • U nich walczyli też głuchoniemi. Czy pani miała jakiś kontakt z głuchoniemymi?

Tak, miałyśmy i były nawet dzieci głuchonieme. Przypominam sobie, że trzeba było migać. Pomyliłam się, bo w miganiu jak się kręci palcem, to jest: „Jestem świnia”, a [jak inaczej], to: „Chcę się bawić z tobą”. Pomyliłam się i się bardzo śmieli. Więc trochę zajmowałyśmy się tymi dziećmi.

  • Znała pani język migowy wcześniej?

Nie, nie znałam. W każdym razie tak to jakoś było. Potem te dzieci, nie wiem, czy wychowawcy, czy rodzice dzieci z Instytutu Głuchoniemych, nie było ich w czasie Powstania.

  • Za co konkretnie pani była odpowiedzialna?

Byłam sanitariuszką, pełniłam taką służbę jak inne. Byłam indywidualnie odpowiedzialna za kuchnię, za gotowanie i za zapasy.

  • Miała pani trochę zapasów z szafy, ale pewnie one na długo nie starczyły?

Nie, ale przecież jeszcze inne też przyniosły, więc na początku były. Jeszcze chyba nam wystarczyły zapasy do czasu, jak byłyśmy w Instytucie Głuchoniemych. Nie pamiętam, czy myśmy miały jakiś przydział. Może ryżu. Jak chłopcy zdobyli sklep Mainla, to miałyśmy miód sztuczny, a jak zdobyli Królową Jadwigę (gimnazjum u zbiegu ulicy Wiejskiej, placu Trzech Krzyży i Alej Ujazdowskich), stamtąd miałyśmy dużo zapasów. Świetny był budyń niemiecki, sypało się na niego kaszkę mannę i robiło się potrawę gęstą, dobrą.

  • Czyli było z czego gotować?

Było z czego gotować na początku - był ryż, kasza, budyń, mąka.

  • Pani gotowała dla wszystkich, czy tylko dla harcerek?

Nie, tylko dla nas. Natomiast oni mieli swoją kuchnię. Kiedyś przyszli, patrzyłam, jak gotowali i kucharz mi zaimponował, bo robił naleśniki i podrzucał patelnią i one się przekręcały, a ja tak nie umiałam.

  • Dla ilu osób pani musiała przygotowywać jedzenie?

Nas było… Nie wiem… Nas było dwadzieścia, pewnie do trzydziestu. To znaczy nas mniej, ale jeszcze byli ranni, do pomocy miałam najmłodszą, trzynastoletnią harcerkę-łączniczkę.

  • Opatrywała pani też rannych?

Naturalnie.Kiedyś był wspaniały obrazek. Bomba trafiła w dymnik, a myśmy gotowały. Wyszłyśmy z kuchni jak Murzyni i już nie było co jeść tego dnia, bo wszystko było zasypane sadzą. Takie różne są śmieszne rzeczy.

  • Był jakiś bardzo niebezpieczny moment, który pani wspomina?

Był. To było bombardowanie placu Trzech Krzyży 8/10. Tam nas wezwali na pomoc w nocy i brałyśmy w tym udział. W nocy zbombardowali dom i to strasznie makabrycznie wyglądało. Jeden ranny wisiał głową w dół, za nogi, w klatce schodowej został. Mnóstwo tam było rannych i wynosiłyśmy ich. Wynosiłyśmy trupy i rannych i kładłyśmy jeden koło drugiego, trupy razem z rannymi. Wnosiłyśmy do nas. To było makabryczne, rzeczywiście. To była noc straszna.Drugi raz to już później, jak byłyśmy na patrolach sanitarnych. Jak kazali nam opuścić Instytut, to byłyśmy pod komendą „Hołomnickiego” Olgierda Buraczewskiego. Już w tej chwili nie pamiętam, jak on się nazywał, ale jest wszędzie umieszczony, kapitan chyba „Hołomnicki”. Wtedy nami dyrygował, patrolami sanitarnymi, gdzie mamy iść i co robić. Byłam w takim patrolu i kiedyś dostałyśmy rozkaz, żeby pójść na ulicę Żurawią. Podchodzimy tam, to była Żurawia blisko placu Trzech Krzyży. Niemcy spuścili bombę, było wszystko zasypane, gruzy i płomienie, ale wiadomo było, że pod domem był schron i trzeba było się tam dostać. Ale jak się dostać? Szpara była między zwałami gruzów i kto tam się mógł dostać? Byłam tak szczupła, że tylko ja mogłam wejść. Spuścili mnie na dół, paliłam się już, ale mnie zaraz ugasili. Tam była bomba chyba burząca i zapalająca. Naturalnie wszystko zostało natychmiast wygaszone. Spuściłam się do schronu ze świeczką, a tam strasznie zestresowani ludzie, kulili się, pył, bo jak bomba spadnie, jest straszny pył oblepiający, w ogóle nie ma czym oddychać. Tam nawet zauważyłam moją ciocię, ale nic, byłam jak stal, nic mnie nie obchodziło, czy to moja ciocia czy nie moja ciocia. Kazałam wychodzić, zrobiona była drabinka sznurowa i wychodzili wszyscy. Potem jeszcze dyrygowałam, bo wiedziałam, gdzie jest woda. Dyrygowałam przenoszeniem wody dla ludzi. To bardzo ważne, dlatego że w niektórych podwórzach były wykopane studnie. Nie działała kanalizacja. W ten sposób jakoś przetrwaliśmy. To był jeden obrazek. Drugi obrazek […], jak kiedyś biegłam przez plac Trzech Krzyży. Była namalowana flaga przed kościołem świętego Aleksandra, biało-czerwona. Myśmy [były] z moją koleżanką, Hanką Czarnecką-Kościa, która miała pseudonim „Katarzyna Miś”, a ja „Kasia Dudek” i ona podarła kenkartę, bo uważałyśmy, że to wolność, flaga biało-czerwona wymalowana. A to było miejsce dla zrzutów. To wesoła była historia. Co jeszcze?

  • Proszę opowiedzieć o patrolach sanitarnych.

Na patrole sanitarne chodziłam. Jeszcze byłam wyznaczona do pójścia – z Hanką byłyśmy wyznaczone, bo już zaczynało być źle z jedzeniem i chodziło się do Haberbuscha i Schiele po jęczmień. Trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie wykopem, potem trzeba było wrócić. To było bardzo trudne, ale widocznie siły człowiek ma wielkie. Że przeniosłam dwadzieścia pięć kilo, to w ogóle mnie się teraz nie wydaje, że było możliwe. Może to było mniej, ale w każdym razie to były wory okropnie duże i trzeba było przekopem iść. To nie tylko było między podwórkami, ale też przez przekop przez Aleje Jerozolimskie, chyba 10. Przechodziło się na Widok, przez Widok i nagle patrzę, a jestem na podwórku Bracka 23, gdzie mieszka moja babcia. Pozwolili mi wejść, weszłam do babci na pierwsze piętro. Babcia mi dała kawałek chleba z miodem, więc to w ogóle nadzwyczajne i powiedziała mi, że mój brat Józef jest ciężko ranny, że jest na Chmielnej, że go będą górą przez Aleje przenosić na noszach chłopcy, moi kuzyni, jeden cioteczny brat, drugi stryjeczny, na Lwowską do Degi. Profesor Dega, chirurg, był wtedy doktorem tylko. Taka to była historia. Dostałam przepustkę, żebym pełniła rolę sanitariuszki-pielęgniarki na Lwowskiej, więc trzy dni byłam u mojego brata i dla całej sali, dla wszystkich rannych [przygotowywałam posiłki]. Było bardzo ciężko, całe doby. Nie jadłam, nie piłam, piłam wodę, słaniałam się. Moja komendantka przysłała inną sanitariuszkę, żeby mnie zastąpiła, a mnie wezwała. Ale niedługo było odpoczynku, bo trzeba było przy kanałach w Alejach Ujazdowskich pomagać, wyciągać tych, którzy wychodzili kanałami w Alejach Ujazdowskich, niedaleko Wilczej. Tam miałyśmy służbę.

  • Proszę powiedzieć, jak było ze środkami do opatrunków.

Bardzo było ciężko już potem, ale jakoś nie pamiętam, żebyśmy nie miały. Zawsze coś było jednak. Tego, muszę się przyznać, nie pamiętam w ogóle.Jeszcze miałam takie swoje ambicje, że udałam się na Piękną i z jęczmienia piekłam chleb na piątym piętrze. Straszną dostałam burę od chłopców, powstańców: „Jak to możliwe?! Przecież widać dym! Wychodzi kominem!”. Ale chleb upiekłam.

  • Tak, nie była to kasza-pluj, tylko chleb z jęczmienia.

W każdym razie wspomnienia dumne.

  • Czy pamięta pani zrzuty?

Nie pamiętam zrzutów, bo ciągle nas uziemiała nasza komendantka, żebyśmy tam nie latały, nie gadały, to nie było widać tego. Nie pamiętam. Wiem tylko tę wielką radość. Była radość, że Polska jest już, a to było miejsce dla zrzutów. Ze zrzutami było bardzo źle, to znaczy one bardzo rzadko trafiały do powstańców. Niestety tak Niemcy manewrowali, że one bardzo często trafiały do Niemców.

  • Czy były w okolicy, jak była pani w Instytucie Głuchoniemych, msze, nabożeństwa?

Owszem. Miałyśmy kapelana od głuchoniemych, który odprawiał mszę świętą. Dostałam tak zwanej świerzby ropiejącej. Świerzb z powodu gruzów. Tam był hotel „Apollo”, włoski i myśmy przez gruzy przechodziły na Wiejską. Dostałam świerzbu ropiejącego, to straszne świństwo, bo ropieją maleńkie krosteczki z powodu brudu. Ksiądz mnie nazwał „trędowata” i czasem mi dawał troszkę wina mszalnego, żebym się napiła. „O, idzie nasza trędowata” - mówił.15 sierpnia, jak byłyśmy u głuchoniemych, zrobiłyśmy akademię dla wszystkich, którzy tam byli, żołnierską, bo to Dzień Wojska Polskiego. Między innymi ja deklamowałam i podtrzymywałam powstańca rannego, więc to wielkie wrażenie zrobiło.

  • Czyli była też chwila na kulturę?

Tak, była chwila na kulturę i kiedyś… Bo plac Trzech Krzyży później dopiero był strasznie bombardowany. Na początku Niemców nie obchodziło Śródmieście, jako że tam Niemcy naokoło byli. Więc miałyśmy czasem harcerskie chwilki, mogłyśmy śpiewać, deklamować.

  • Śpiewanie było tylko w gronie harcerskim, czy też dla ogółu?

I dla ogółu, bo zawsze koło nas byli ludzie jacyś. To tak było.

  • Jeśli chodzi o moment zakończenia Powstania, jak pani to wspomina?

Okropne to było, kiedy powiedzieli nam, że jest kapitulacja i kazali nam wyjść z „Mundkiem”. Pluton, który stacjonował u Głuchoniemych, a walczył w rejonie placu Trzech Krzyży. Nasza hufcowa naturalnie znów wydała rozkaz. Dwóm z nas, do których ja należałam i Zocha Zawadzka, „Koza”, kazała zostać. Dlaczego? Dlatego, że wiedziała, że mój ojciec ukrywa się pod Radomiem, a Zocha ma rodziców w Radości. Reszta harcerek była w takiej sytuacji, że albo już nie miała rodziców, byli rozstrzelani albo gdzieś zginęli, albo nie wiedziała, gdzie są, gdzie się ukrywają. Wobec tego z nimi poszła do niewoli, a nam kazała zostać w Warszawie. Myśmy się zgłosiły do szpitala na ulicę Jaworzyńską i tam byłyśmy jako sanitariuszki. Używano nas głównie do przenoszenia resztek mienia ludzkiego, opatrunków, albo czasem rannych. Jak znalazłyśmy w gruzach kogoś rannego, to na noszach przynosiłyśmy na Jaworzyńską, tam gdzie teraz jest Teatr „Współczesny”.

  • Od Mokotowskiej?

Tak. To był straszny okres, bo kiedy się walczy, kiedy jest walka, człowiek ma nadzieję, że zwyciężymy. Długo była ta nadzieja w czasie Powstania, że się zwycięży. A tu, już po kapitulacji, patrole niemieckie, Niemcy wyrzucali dobytek ludzki na Marszałkowską – kupy były różnych rzeczy – i to wszystko podpalali. Szwędały się biedne szkielety kotów, bo psy były zjedzone, konie były zjedzone, tak że tylko koty. To było straszne, to był okropny okres. Aż tu 15 października przyszła do szpitala na Jaworzyńską jakaś kobieta, szabrowniczka i powiedziała nam, że przechodzi, że zupełnie łatwo można przez Belgijską wyjść z Warszawy. Myśmy to usłyszały z Zochą i postanowiłyśmy wyjść z Warszawy, bo miałyśmy psychicznie już kompletnie dosyć.

  • Musiało być strasznie przygnębiające to opuszczone miasto.

Okropne to było. Wyszłyśmy.

  • Nie miała pani jakichś nieprzyjemności z patrolami niemieckimi w tym czasie?

Nie, muszę powiedzieć, że nie.

  • Jakoś się udało?

Jakoś się udawało. A tutaj szłyśmy i patrol niemiecki nas zatrzymał, ale nic, nawet mi pomógł zarzucić worek, który miałam w charakterze plecaka… Nawet zarzucili mi na plecy. Wyglądałyśmy pewnie tak nędznie i takie byłyśmy dziewczęce, że tak powiem, młode, że co ich to obchodziło? Tak że nas przepuścili. Potem spotkałyśmy patrol kałmuków, kałmucy to była dokładka do wojsk niemieckich, nie wiem, czy to byli Ukraińcy, czy to byli Białorusini, którą oni po prostu do porządkowania chyba zatrudniali. Byli strasznie chamscy. Chamscy, strzelający, bijący, gwałcili dziewczynki i kobiety i tak dalej.

  • Dzicy.

Dzicy. Szłyśmy i ten patrol nas zatrzymał. Ale patrolowi się spodobałam i zaczęli koniecznie chcieć ze mną iść na „schadzkę”. A ja udawałam, że jestem mężatką. Miałam pierścionek zaręczynowy brata, który zginął, złoty. Więc: „Czy masz męża?”. Mówiłam, że mam. „Tak? No to chodź na schadzkę”. Mówię: „Teraz? Wieczorem. W tej szopie się spotkamy”. Moja drużynowa była przerażona, że takie gadki uprawiam, a ja z uśmiechem powiedziałam: „Wieczorem tutaj się spotkamy, w szopie”. Poszłyśmy i nas przepuścili. Następne kobiety, to już nie było im tak łatwo. Myśmy szły, szły, doszłyśmy do Pyr. W Pyrach jak gdyby nigdy nic: normalnie ubrane kobiety, umalowane. Ciastka sprzedają też jakieś, a my głodne, zmęczone. Nikt nie chciał nas na nocleg przyjąć, bali się, bo Niemcy okolice Warszawy obstawiali i wyłapywali powstańców. Wreszcie się ktoś zlitował i pozwolił nam na słomie po Niemcach się przespać. Boże, jaka to była dla nas straszliwa chwila! Po Niemcach na słomie! Ale położyłyśmy się. Potem dopiero właściciele tego domku zobaczyli, z kim mają do czynienia i nawet kubek mleka nam dali. Tak że już szłyśmy.

  • Gdzie później panie trafiły?

Szłyśmy do mojego wuja pod Górę Kalwarię. Szłyśmy do Baniochy […], to jest w kierunku Góry Kalwarii. Tam schowałyśmy się w stóg, bo jakiś patrol niemiecki był. Doszłyśmy do wuja, a u wuja było SS. Ale udało nam się jakoś wślizgnąć do domu, wuj nas ukrył. Tam spałyśmy i spałyśmy. Karmili nas ziemniakami, bo tam nic też nie było. Wuj udawał, że myśmy były najęte do pomocy, więc ja chodziłam do podwórza, Zocha była jako gospodyni w domu. Tam się przechowałyśmy do grudnia. Wuj Stanisław Wasiutyński, właściciel majątku Czaplin, ciągle szukał okazji, żeby Niemcom zejść z oczu, żeby nas odwieźć do mojego ojca pod Radom. W Wigilię 1944 roku o trzeciej rano czy o czwartej owinął baranicą i nas na saniach przywiózł do majątku, do Chronówka pod Radom. Tak się skończyła nasza wędrówka.

  • Pod Radomiem panią zastał koniec wojny?

Tam zastał mnie koniec wojny, tam przeżywałam przyjście pierwszego frontu Ruskich.

  • Jak pani to wspomina?

Tragicznie. Szli tyralierą, widziałam tylko małe postacie, a Niemcy uciekali. Już poprzedniego dnia uciekali, wszystkie tabory, które stały obok majątku, wszystko zabrali. A tu nawała Ruskich. Naturalnie wpadli do majątku i natychmiast chcieli zająć wszystko. Ale mój ojciec doskonale znał język rosyjski, więc z ciocią, która prowadziła majątek… (Jej mąż był zabrany do Katynia, zginął w Ostaszkowie). Ciocia była jedyną kobietą, tam było mnóstwo ludzi z Powstania, którzy się w majątku znaleźli. Ojciec załatwił, żeby nie zabrali nam pokoi, tak że mogliśmy gdzieś się ulokować i jakoś przetrwaliśmy. Oni potem opuścili majątek i tam siedzieliśmy do końca. W styczniu wróciliśmy do Warszawy, do ruin naszego mieszkania.

  • Jak się zaczęło nowe życie w nowej Polsce, w nowej Warszawie?

W nowej Warszawie? Życie było bardzo trudne. Doszliśmy na Bracką, do cioci, bo nasz dom był zburzony, naszego domu już nie było. U cioci, u babci na Brackiej, w drugiej oficynie było mnóstwo ludzi, ale babcia nas przyjęła. Mieliśmy swój pokój i tam się przechowaliśmy. Powolutku, powolutku, zaczynało się życie. Pomagaliśmy, ciocia zaczęła produkować ciastka, musiała z czegoś żyć. Ciocia była wygnana z majątku i też u babci osiadła. I tak. To już za dużo do opowieści.

  • Proszę powiedzieć, czy miała pani jakieś nieprzyjemności kiedykolwiek z racji tego, że brała pani udział w Powstaniu, że należała pani do „Szarych Szeregów”?

Nie, nie. Kiedy zgłosiłam się do szkoły Batorego na Myśliwieckiej, gdzie wszyscy moi bracia się kształcili, moja rodzina i przyjaciele, to nie chcieli mnie przyjąć, bo to był kwiecień, mówili, że już koniec roku szkolnego, a ja się zgłaszam do szkoły. Powiedziałam: „Przecież nie mogę roku stracić szkolnego, tutaj cała moja rodzina chodziła”. Starzy profesorowie przyjęli mnie do gimnazjum. Tak że do liceum chodziłam do Batorego i tam uzyskałam maturę w 1946 roku.

  • Proszę powiedzieć, jak pani teraz myśli o Powstaniu, z perspektywy wiedzy, która pani ma teraz, doświadczenia.

Uważam, że to był zryw, który wynikał ze straszliwego terroru niemieckiego. Myśmy już nie mogli wytrzymać. Polacy już nie mogli wytrzymać tego terroru, więc i tak niestety musieli się uwolnić z tego, bez względu na to, co tam generałowie, gdzie tam Anglicy uważali. Żadnej pomocy nie było. Po prostu to było psychicznie niemożliwe. Ja w każdym razie uważam, że musiało być Powstanie. Tak uważam. Wiem, teraz historycy myślą, czy trzeba było, jak było, kto zawinił. To było nie do wytrzymania, naprawdę. Tylu ludzi zginęło, tylu ludzi złapanych i przetrzymywanych było w straszliwych męczarniach, torturach, ginęli rozstrzelani. Naprawdę, jakby ci ludzie, którzy teraz to piszą, widzieli tych prowadzonych… Ja między innymi widziałam na Nowym Świecie: prowadzeni jeńcy polscy, zaaresztowani, zaklejone plastrami usta, ręce w kajdanach i prowadzeni w ruinach Nowego Światu na rozstrzelanie. Przed gmachami gimnazjum Platerówny też na naszych oczach rozstrzelano Polaków. Wystarczy kilka takich rzeczy zobaczyć.

  • Żeby zrozumieć?

Żeby zrozumieć, że to już było ponad ludzką wytrzymałość - trwanie i przeżywanie okupacji niemieckiej.

  • Rozumiem, że gdyby pani znowu miała siedemnaście lat i znowu byłyby takie same okoliczności, to samo by pani zrobiła?

Poszłabym, na pewno bym poszła. Na pewno tak.
Warszawa, 4 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek
Katarzyna Kujawska Pseudonim: „Kasia Dudek” Stopień: ZHP Wędrowniczka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter