Maria Dotryw

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Dotryw.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak wyglądało życie pani i pańskiej rodziny przed wybuchem II wojny światowej?

No więc było to tak, że ojciec był łodzianinem, mama była sieradzanką. Jak rodzice się pobrali, to mieszkali w Sieradzu przed samą wojną, to znaczy w latach trzydziestych mieszkali w Sieradzu. Tata był takim i społecznikiem, i dużo dla tego miasta zrobił. Oczywiście był legionistą, w domu było kult Piłsudskiego i ja się na tym wychowywałam. Tata oczywiście był w tych Legionach, potem był w POW, był radnym miasta, no bardzo, bardzo udzielał się społecznie. No i jak wkroczyli Niemcy... To znaczy tak było, że jak już front się zbliżał i ci Niemcy byli coraz bliżej, to ludzi ogarnęła jakaś taka straszliwa panika i wszyscy z tego miasta uciekali. Moi rodzice mieszkali w samym centrum, w swoim domu (to była taka kamienica w centrum, w rynku) i mieli dwa duże sklepy, takie delikatesy jak gdyby, też w tym rynku. To były i hurtownie, i detaliczna sprzedaż. I drugi sklep to był sklep tytoniowy. [Rodzice] byli ludźmi zamożnymi, po wojnie zawsze się mówiło, że byli kapitalistami.
Jak wybuchła wojna, znaczy jak zaczęła się ta panika, to wszyscy zaczęli z miasta uciekać i ponieważ tata zatrudniał takich przewoźników Żydów, to jeden z nich przyjechał taką wielką rolwagą, jak to się mówiło, taką platformą do przewożenia towarów. Załadował tam swoją rodziną (wiem, że były jakieś młode Żydówki, była taka stara babcia, która cały czas niańczyła dziecko, maleńkie dziecko, nie wiem, ile ono miało, cztery, pięć miesięcy) i tych kilku Żydów i nasza rodzina, to znaczy mama, tata i jeszcze taka dziewczyna, która u nas pracowała, to wszyscy byliśmy na tej platformie i gdzieś jechaliśmy, przed siebie. Wylądowaliśmy pod Łowiczem. Oczywiście zabrał masę żywności, dużo papierosów, żeby mieć na wymianę, coś za coś. No, w ogóle to była koszmarna droga, jeszcze po drodze, pod Sieradzem ktoś puścił wiadomość, że gazy są puszczane, że są jakieś, nie wiem, czy to bomby, nie bomby, jakieś takie wypełnione gazem. W każdym razie przesiedzieliśmy w lesie, ja też w jakiejś takiej masce przeciwgazowej, jeszcze w takim otoczeniu niesamowitym, bo ewakuowano szpital psychiatryczny i ci wszyscy...

  • To było pod Łowiczem?

Nie, nie, to było pod Sieradzem, pod Sieradzem. Ewakuowano szpital psychiatryczny w Warcie [obecnie części Sieradza] i ci wszyscy ludzie chorzy znaleźli się w tym lesie i trudni byli do opanowania. Wychodzili na drogę, kiwali, dawali jakieś tam znaki, a tutaj cały czas samoloty krążyły, w ogóle to był koszmar. No ale jakoś to przeżyliśmy, ruszyliśmy dalej i wylądowaliśmy gdzieś pod Łowiczem. Oczywiście pamiętam te drogi zapchane wojskiem, to wszystko przemieszane, i ludność cywilna, i wojsko, i taki specyficzny zapach, nie wiem, ropy, który potem czasami, jeszcze jak jeździły te stare autobusy, te berliety, to czułam ten zapach i sobie przypominałam właśnie tę drogę, tę naszą ucieczkę. No i już blisko, blisko, gdzieś pod Łowiczem, tak myślę, to była taka wieś Gacki. Dojeżdżaliśmy do tej wsi i nadleciała eskadra samolotów niemieckich i zaczęli... Głównie chodziło im pewnie o wojsko, więc zaczęli ostrzeliwać drogę, no a przy okazji dostało się cywilom. Tata w jednej chwili chwycił mamę, chwycił mnie, rzucił nas tak pod drzewo, nakrył prochowcem i ja tylko słyszałam, jak te kulki lecą po drzewie. Jak to wszystko przeszło, tata wstał, strząsnął ten kurz, bo to pełno kurzu, pełno ziemi, to wszystko rozpryskiwało się... Dla mnie to było straszne przeżycie. Pierwszy raz coś takiego słyszałam, widziałam. Jak już tak oprzytomniał, oprzytomnieli wszyscy, to okazało się, że poza nami i tą dziewczyną, która leżała pod następnym drzewem, wszyscy Żydzi byli ranni. A ta stara kobieta, która miała dziecko, ta Żydówka upuściła to dziecko, wypadło jej z rąk, a ją zastrzelili. Pamiętam, że zawijali ją panowie (ja się nawet temu przyglądałam) w koce. Tata miał takie pasy skórzane, ściągnęli to i ona leżała tak w nogach u woźnicy i na pierwszym napotkanym cmentarzu żydowskim została pochowana.
No i potem wróciliśmy do tego Sieradza. Oczywiście sklepy były splądrowane, masę rzeczy pokradzionych, no więc w ogóle wszystko było okropne. No i zaczęło się... Nie wiem, jak to trwało, ale niedługo Niemcy wkroczyli. Pierwsza rzecz, którą zrobili, sporządzili listę ludzi, którzy coś w tym mieście znaczyli, byli zamożni, inteligenci, i taką listę tych takich dwudziestu pięciu osób czy dwudziestu siedmiu sporządzili. Na tej liście znalazł się mój ojciec. No i przyszli tatę aresztować. Całe szczęście, że weszli kuchennym wejściem, więc Niemiec stał na podwórku, a folksdojcz, który miał tatę wyprowadzić, wszedł do mieszkania. Jak ja się zorientowałam, że mojego ukochanego tatę chcą zabrać, to ja rzuciłam się, objęłam tatę za nogi i strasznie płakałam, krzyczałam, że ja nie pozwolę, że ja nie chcę, żeby tata był zabrany. No i tak to podobno jakoś wzruszyło tego folksdojcza, to był podobno jakiś Ślązak, ale ja dokładnie nie wiem. Jedni mówią, mama mówiła, że to był Ślązak, ktoś inny mówił, że to był jakiś folksdojcz miejscowy, ale myślę, że nie. No i powiedział: „Proszę pana, ja powiem, że pana nie było i niech pan natychmiast ucieka, niech pan natychmiast opuści miasto”. No i rzeczywiście wujek mój, który mieszkał też w tej kamienicy, miał bryczkę, miał konia, więc tą bryczką gdzieś tam taką okrężną drogą do stacji tata się przedostał i przyjechał do Warszawy. A po jakimś czasie, tylko też nie potrafię tego w czasie ulokować, mama uporządkowała, zabezpieczyła tam jakoś to mieszkanie, które potem przejął Niemiec, i przyjechała do Warszawy razem ze mną.

  • Gdzie państwo zamieszkali?

Zamieszkaliśmy na Górnośląskiej przy Rozbrat, tam mieszkała rodzina mamy i wszyscy, ta uciekająca z Rzeszy rodzina tam znalazła schronienie. No ale nie mogliśmy przecież w tak zagęszczonym mieszkaniu mieszkać, więc ja chyba przez miesiąc czy przez dwa mieszkałam u cioci na Saskiej Kępie, na Lipskiej, bo tam mieli mieszkanie i to mieszkanie nie było zniszczone, bo w trzydziestym dziewiątym roku też dużo domów było zniszczonych, ale tam się nic nie stało. Wujostwo mieszkali i ja przetrwałam ten okres, kiedy moi rodzice się zaczęli urządzać, wynajęli mieszkanie na Senatorskiej, na rogu Senatorskiej i Nowego Zjazdu, kiedyś [to była] ulica Daniłowiczowska. I tam wynajęli mieszkanie duże, czteropokojowe i tam zamieszkaliśmy.
A jeszcze jak mieszkałam na Górnośląskiej, no to zaczął się rok szkolny. Ja już mogłam iść do szkoły (nie wiem, przecież byłam jeszcze chyba mała, miałam z sześć lat w czterdziestym roku) i chodziłam z moimi kuzynkami do [szkoły Zofii] Wołowskiej. To była szkoła, ale to nie były takie szkoły jak teraz. To były prywatne szkoły, przed wojną też tak było i one się przeważnie mieściły w kamienicach na ostatnim piętrze, tak że czasami była winda, czasami windy nie było, trzeba było wchodzić po [schodach]. I to były tak zwane prywatne szkoły. Ja chodziłam z nimi do tej Wołowskiej, która się mieściła na ulicy Piusa. Piusa to teraz Piękna, tam była ambasada niemiecka, tak vis-à-vis tej ambasady, nie dochodząc do placu Konstytucji. Ale tam ta nauka to trwała, nie wiem, czy miesiąc, czy dwa. Potem jak rodzice się przeprowadzili na Senatorską, to ja zaczęłam od razu chodzić do drugiej klasy. Jakiś taki egzamin zdałam, umiałam czytać, umiałam liczyć i zdałam do szkoły też oczywiście prywatnej, do Gagatnickiej. Ta Gagatnicka to była na Senatorskiej, potem ją przenieśli na Wierzbową, czyli na róg placu Teatralnego i Senatorskiej, no i tam chodziłam. Też się mieściła się w jakimś wielkim mieszkaniu, ileś tam klas było, nie wiem. No i ja się straszliwie bałam Niemców. Tak się okropnie bałam, a trzeba było, idąc do szkoły, przejść obok pałacu Blanka, gdzie stały takie budki wartownicze, zasieki i stali żołnierze niemieccy w hełmach. Ja się tych hełmów potwornie bałam i to mi zostało do dzisiaj – ja się boję żołnierzy w hełmach. No i pamiętam, że zawsze mama musiała mnie przez ten plac Teatralny do tej szkoły przeprowadzać, mimo że było blisko.

  • Czym zajmowali się pani rodzice podczas okupacji?

Żyli z kapitału, to, co uratowali. Kiedyś ludzie się bardzo zabezpieczali na różne sposoby, mieli jakieś tam kosztowności, mieli złoto, mieli dolary, mieli to. Potem wymieniali to, sprzedawali i z tego żyli. No i tata po jakimś czasie z wujkiem, mamy jakimś tam kuzynem, ale to krótko trwało, prowadzili taki sklep, gdzieś, nie wiem, na Wspólnej, tytoniowy. Tytoniowy, bo były sklepy, ale jak ktoś chciał ten sklep otworzyć, to musiał mieć specjalną zgodę. Ten wujek uzyskał taką zgodę i tak było.
No i ja zaczęłam chodzić do tej szkoły, potem tą szkołę przenieśli na Alberta, to było tuż przy Ogrodzie Saskim. I potem była znów zmiana szkoły, bo tą szkołę gdzieś tam już stracili, straciła szkoła lokal i tylko komplety gdzieś w prywatnych mieszkaniach. No i za namową mamy mojej dobrej koleżanki przeniesiono mnie do Wareckiej. To była szkoła, która mieściła się na Krakowskim Przedmieściu, vis-à-vis Bednarskiej i tego skweru, który tam jest. I ta szkoła to też bardzo krótko trwało i też [chodziłam] na komplety. Wiem, że znów chodziłam na Świętokrzyską i w Aleje Jerozolimskie i też byłam odprowadzana przez mamę, więc te wszystkie ulice bardzo mi się w pamięci utrwaliły.

  • Czy ktoś z pani rodziny bądź znajomych pani rodziny miał kontakty z konspiracją?

No tak, tak, tak.

  • Mogłaby pani coś o tym opowiedzieć?

To znaczy mieli kontakty. Ja z nimi po wojnie nie rozmawiałam, ale wiem, że byli w konspiracji. Podejrzewam, że mój ojciec też, dlatego że zaraz dojdę do tego, ale moja... To jeszcze potem dojdę do tego. Aha, no i tam mieszkaliśmy do czterdziestego trzeciego roku. I w czterdziestym trzecim roku ja normalnie chodziłam do szkoły, przystąpiłam do Pierwszej Komunii u Świętego Antoniego, bo to była nasza parafia. Wszystko się jakoś tak toczyło.
Oczywiście były łapanki, więc mama się ciągle bała o ojca, ale zaczęły się też różne takie rzeczy dziać, że tu zastrzelili Niemca, tam zastrzelili Niemca i zaczęły się te egzekucje. No i któregoś dnia, któregoś dnia... Zawsze tak było, że siedzieliśmy przy świecach albo się oświetlało mieszkania lampami karbidowymi. Oczywiście rolety musiały być, okna musiały być zaciemnione. Jeżeli wieczorem, już po godzinie takiej, że światło gasło, jeżeli zapalało się nagle, no to wiadomo, że gestapo przyszło kogoś aresztować. I to był koniec chyba października, obudził mnie straszliwy łomot, hałas. Ja taka wyrwana z tego pierwszego snu, a spałam w pokoju razem z rodzicami, ta dziewczyna spała w jednym z tych pokoi. I okazało się, że już są Niemcy w naszym mieszkaniu. Oczywiście światło się zapaliło, tata, nie wiem, czy był w kuchni, czy... Jeszcze rodzice nie spali i tatę wyprowadzili do pokoju, w którym ja byłam. Od razu kazali mu uklęknąć, założyli kajdanki. Ja krzyczałam, nie wiedziałam, co się dzieje, mama też dostała jakiegoś takiego szoku, że biegała podobno dookoła stołu. Ja tego nie wiem, znam to z relacji tej dziewczyny. No i oczywiście zabrali [tatę]. Była lista tych, których mieli aresztować. Ojciec został aresztowany, ta dziewczyna też. Niemcy zaplombowali ostatni pokój, bo dwa pokoje były w amfiladzie, więc ten jeden pokój... Tata tam podobno przechowywał broń, więc zostały te drzwi zaplombowane.
Z relacji tej dziewczyny dowiedziałam się, że mamie powiedzieli, Niemcy: „My po panią jutro przyjdziemy”. Ale mama w tym takim szoku, jakiego doznała, to widocznie, nie wiem, jakoś źle zrozumiała, czy jak to było, ja nie mam pojęcia. W każdym razie mama chciała za wszelką cenę ocalić to mieszkanie i ten nasz dobytek. I pamiętam, że mama mnie ubrała ciepło, bo to był prawie listopad, październik, ale wtedy było zimno, ubrała mnie i wyprowadziła mnie na podwórko. Powiedziała dozorcy, że jedzie naradzić się z kuzynami, co ma robić. Zadzwoniła do swojej siostry, która mieszkała na Niemcewicza, żeby przyjechała i żeby mnie zabrała. I tak się stało, ciocia przyjechała, zabrała mnie z tego podwórka. Mama podobno pojechała naradzać się z wujkami gdzieś na plac Trzech Krzyży czy gdzieś i wszyscy jej odradzali, mówili, żeby mama gdzieś tam uciekała, żeby się nie pokazywała w tym mieszkaniu. No ale mama myślała, że jak przyjedzie, otworzy, zresztą drzwi były przez nich niezaplombowane, [tylko] pokój był zaplombowany, i że jak im otworzy drzwi, to oni zabiorą to, co tam mają zabrać, a mamie pozwolą zostać w tym mieszkaniu. A stało się inaczej. Mama została aresztowana. Wszyscy, cała trójka wylądowała na Pawiaku.
A ja znalazłam się u cioci. No i potem, ponieważ ciocia się bała – ja byłam taka blondyneczka z niebieskimi oczami – to ciocia potem mi mówiła, że się tak bała o mnie, że może i po mnie [przyjdą], gdzieś mnie tam odnajdą ci Niemcy, więc wysłali mnie do braci mojej mamy, którzy mieli inny pomysł na spędzenie tej okupacji. Pojechali do Moszczenicy, tam u chłopów wynajęli pokoje, tam sobie siedzieli jak u Pana Boga za piecem. Najpierw mieszkali w Warszawie, a potem tam wyjechali. No i ja pojechałam do tej Moszczenicy na miesiąc, Jak wróciłam, no to zaczęło się takie normalne życie u cioci, z tym że byłam nieszczęśliwa. A jeszcze wydarzyła się taka historia. To też taka ciekawa historia, bo nasi sąsiedzi z wyższego piętra (ta kamienica miała chyba cztery piętra) w obawie, że są naloty, są bombardowania, bo te bombardowania były często, zwłaszcza w tym czterdziestym trzecim roku, i ciągle drżeli, że jak bomba uderzy, no to my jesteśmy na drugim piętrze, to może coś tam ocaleje. I znieśli do nas kufry, te kufry miał inicjały i w tych kufrach mieli jakieś tam swoje ubrania, jakieś tam swoje rzeczy. Jak Niemcy zaplombowali mieszkanie, to oni się zgłosili do tych Niemców, jak usłyszeli, że się tam ktoś kręci po tym mieszkaniu. I usłyszeli kanarka. Był kanarek, ten kanarek stał w kuchni, klatka z kanarkiem i poprosili, czy mogą tego kanarka wziąć. Nie wiem, jak to się stało, prawdopodobnie telefon cioci dostali od dozorcy, nawiązali kontakt i ciocia... A ja strasznie rozpaczałam. Jaka to jest mentalność dziecka, że tu tata ukochany aresztowany, mama, w ogóle wszystko się zawaliło, rozleciało, a ja tylko się martwiłam o tego biednego, nieszczęsnego kanarka. Ciocia pojechała, dozorca zadzwonił, żeby ciocia przyjechała i ci państwo oddali cioci tego kanarka. Ciocia go w mufce przywiozła, biednego, bez klatki, bez niczego. Ale on był bardzo oswojony, więc fruwał po mieszkaniu.
I też zaczęłam... Ponieważ do szkoły żadnej mnie już nie zapisano, na żadne komplety, tylko chodziłam do takiej pani nauczycielki, która mieszkała w naszych blokach i ona mnie uczyła. Potem zdawałam taki eksternistyczny egzamin, pamiętam, w tym lokalu, gdzie się teraz na Filtrowej mieści „Halinka”, przy Asnyka, blisko placu Narutowicza, mieści się taka kawiarnia i ja tam zdawałam egzamin.

  • W którym roku?

Właśnie w czterdziestym czwartym, czterdziestym czwartym. No i życie się toczyło normalnie, moje dwie siostry, jedna chodziła do szkoły, druga już była po maturze, studiowała medycynę. Studiowała medycynę oczywiście na tajnych kompletach, i była w AK. Była w AK, była sanitariuszką, pracowała u Dzieciątka Jezus, no i...

  • Może przejdźmy już do wybuchu samego Powstania. Gdzie panią zastał moment wybuchu Powstania?

Tak. Więc my przed samym wybuchem Powstania... To znaczy gdzieś w maju wujostwo wynajęli letnisko, bo taki był zwyczaj, że się wyjeżdżało z miasta i to zawsze na linii Otwock. Tam były domy do wynajęcia, takie letniskowe, że trzeba było przyjechać tylko z pościelą, z jakimiś tam garnkami. No i jak ten front już był coraz bliżej, to się już czuło jakieś takie napięcie. No i w końcu tuż przed pierwszym, kilka dni przed wybuchem Powstania, już się tak zrobiło, że słychać było te odgłosy, odgłosy zbliżającego się frontu i zaczęli panowie kopać okopy. Więc jedną noc spędziliśmy w takim okopie no i ciocia z wujkiem oczywiście zaczęli szukać jakiegoś transportu, żeby nas zabrać z tego Michalina i żebyśmy wrócili do Warszawy. No więc już było wszystko zapakowane, wiecznie tam wystawali na tej szosie, gdzieś tam, też nie wiem dzisiaj gdzie, na tej drodze. I w końcu znaleźli jakiegoś przewoźnika. Przyjechaliśmy do Warszawy, to wszystko było nierozpakowane jeszcze i po dwóch dniach właśnie moja kuzynka była u Dzieciątka Jezus, a my byliśmy w domu i wybuchło Powstanie. Wybuchło Powstanie, no więc...

  • Jak pani zapamiętała sam moment wybuchu?

Sam moment to był taki, że już Niemcy... My nie widzieliśmy tak specjalnie, co się dzieje, ale ponieważ okna naszego mieszkania wychodziły tak, że widzieliśmy Grójecką, bo to tuż na Niemcewicza przy Grójeckiej i domy były niskie, to wujek stanął w oknie i zobaczył, że jedzie czołg i przed tym czołgiem mężczyźni z podniesionymi rękami, takie zabezpieczenie. Na czołgu oczywiście siedzieli Niemcy, a byli pędzeni Polacy. Wujek wszedł do służbowego pokoju i tak przyglądał się temu wszystkiemu. Niemiec dojrzał wujka i strzelił, nawet przestrzelił obraz. Tak że tak to się zaczęło, więc my już dosłownie na czworaka po tym mieszkaniu chodziliśmy. Ale winda stanęła, już winda nie działała, nawet ktoś tam ugrzązł w tej windzie, nie zdążył zjechać. A my się przenieśliśmy do mieszkania na parterze, które mieściło się w takim bocznym skrzydle, bo to był blok od frontu i stały takie bloki prostopadłe do Niemcewicza. No i tam jeszcze były jakieś osoby poza nami.
Dla mnie osobiście to była wielka frajda, bo dzieci jak to dzieci, biegały. Zbierałam odłamki, więc pełne kieszenie tych odłamków. No ale przeżyliśmy też i takie straszne chwile, dlatego że dowiedzieliśmy się, że na ulicy Słupeckiej... Ta dzielnica była w ogóle opanowana najpierw przez Niemców, tak przechodziła z rąk do rąk. Wiem, że tam był dom akademicki, to byli i Powstańcy i wszyscy się cieszyli, że tam są Powstańcy. Potem znów byli Niemcy, potem znów ci... Tam się ciągle coś zmieniało, ale tak było, że właśnie na tej Spiskiej Powstańcy ustawili jakiś karabin maszynowy i zaczynali stamtąd strzelać. Niemcy to spostrzegli, wyprowadzili wszystkich mężczyzn i tych wszystkich mężczyzn rozstrzelali na podwórku. No i u nas była taka sytuacja, że przyszli Powstańcy, chcieli ustawić karabin maszynowy piętro niżej, ale nie wiem dlaczego, z jakich względów nie ustawili. Wiem, że na którymś z dachów, bo tam było tak, że się wchodziło na dach i dachy były płaskie, ale było takie miejsce na trzepak osłonięte i to był dobry taki punkt do ostrzału. I wszyscy byli przerażeni.
Oni potem poszli, po jednym [dniu] czy... Ale ktoś wpadł na pomysł, że trzeba zabarykadować bramy (były dwie bramy od Niemcewicza) i zaczęli ściągać piach, bo pod każdym oknem na parterze była skrzynia z piachem. Ten piach zaczęli [ściągać], nie wiem, czy w jakichś workach, czy... Nie mam pojęcia, jak to się działo, że ten piach zaczęli przenosić w bramy. I była taka straszna noc, gdzie wszyscy siedzieliśmy, wszyscy się trzęśli ze strachu i nawet był taki pomysł, żebyśmy my, nasza rodzina, przedostali się jakoś Tarczyńską, Raszyńską do Dzieciątka Jezus, tam na teren szpitala, tam gdzie była siostra. Ale na pewno byśmy zginęli, bo już było pełno Niemców i w nocy jakbyśmy zaczęli przymykać tymi ulicami, to na pewno byśmy zginęli. No ale wszyscy myśleli, że w związku z tym że było u nas to stanowisko na dachu, że przyjdą i wywloką wszystkich mężczyzn (a przecież to były duże bloki), że spotka ich to samo, co tych na Słupeckiej, i zaczęli w popłochu tę całą barykadą rozbierać. To to pamiętam.
No i ciągle gdzieś coś wybuchało. Przynosili zmarłych, tam na końcu tego podwórka układali te zwłoki. My siedzieliśmy na parterze w takim mieszkaniu, za nami był ogródek... Znaczy były ogródki i były domy przy Grójeckiej i tam ludzie sobie porobili jakieś grządki, coś tam sadzili i pod tym oknem też rosły jakieś marchewki, buraczki i tam jeszcze coś. A snajper siedział... Bo to było oddzielone, część tych ogródków należała do tych domów przy Grójeckiej, część do naszego bloku. Snajper siedział i ktokolwiek chciałby się przedostać z jednej strony na drugą, [on] natychmiast strzelał. Ja byłam takim chucherkiem, mała i szczuplutka, więc wsadzali mnie w siatkę czy w kosz i pamiętam, że pod osłoną nocy spuszczali z tego parteru. Parter na szczęście nie był wysoki i ja szybko łapałam te marchewki, to wszystko i wciągali mnie z powrotem. No jakoś się to wszystko udawało.
I w końcu po jakimś czasie... Tylko ja nie potrafię tego ulokować w czasie, ile my tam czasu byliśmy. Oczywiście był kanarek, cały czas był tam z nami, trafił do tego mieszkania. I pewnym momencie usłyszeliśmy straszne krzyki. Aha, najpierw jakiś wybuch. Wszyscy pognali do piwnicy i nagle krzyki takie okropne. Patrzymy, wyrzucają, każą nam wyjść z tej piwnicy i przed każdą klatkę schodową – a tych klatek schodowych było tam kilkanaście, bo my mieszkaliśmy na trzynastej klatce – stał karabin maszynowy na takim jakimś trójnogu. I Niemiec z wycelowaną lufą w drzwi na klatkę schodową. „Raus, Raus! Wychodzić, wychodzić, wychodzić!” Więc na tyle już wszyscy byli przygotowani, że mieli jakieś tam tobołki przygotowane, jakieś walizki, jakieś to, jakieś tamto. Ja miałam te wszystkie swoje ciepłe rzeczy. Mimo że było bardzo ciepło, bardzo ciepło, to ja wyszłam w jakichś dwóch sukienkach, w jakimś płaszczyku i futerku fokowym. O, tak wyszłam. No i oczywiście z klatką z kanarkiem. Były dwa kanarki, bo dokupiono samiczkę w międzyczasie do tego mojego ukochanego, uratowanego. No i jak już z tych piwnic wszyscy wyszli, to wtedy kazali wyjść na ulicę i zobaczyliśmy, jak to wygląda. Coś strasznego – jedne wielkie pobojowisko. Pozrywana sieć trakcyjna, domy już takie ponadpalane, pełno jakichś cegieł. Przy placu Narutowicza, pamiętam, jak doszliśmy, to leżał jakiś koń wielki. Nie wiem, skąd on się tam wziął, no, widok był okropny. A najgorsze było to, że już Niemcy nas opuścili i dostaliśmy się w dwa szpalery „ukraińców”, tych „własowców”. Oni mieli karabiny na sznurkach. To była dzicz. To była tak straszna dzicz i tylko polowali na zegarki i wszystkim te zegarki ściągali z rąk. No i dziewczyny, dziewczyny młode ich interesowały. No więc jak ruszyliśmy w tym całym pochodzie takim... Wujek niósł jakiś taki wielki, wielki tłumok na plecach, mnie dali jakąś tam mąkę, tu miałam jakiegoś… Tu trzymałam tą klatkę. Gdzieś w połowie drogi między Banacha, tam gdzie teraz jest to targowisko na Banacha.
  • Hala Banacha.

Hala Banacha. Tam gdzieś mnie zatrzymał taki „ukrainiec” i chciał mi tą klatkę wyrwać. Mój wujek jak to zobaczył, natychmiast zareagował, nie pozwolił. Popchnął mnie tak do przodu z tą klatką i jakoś tak. Natomiast moją siostrę, gdzieś na wysokości właśnie domu akademickiego „ukrainiec” (była młodą dziewczyną, miała szesnaście czy siedemnaście lat) odstawił ją na bok. Jak wujek to zobaczył, a miał taki dosyć tubalny głos, doszedł do niej i chwycił ją za rękę. Wciągnął w ten tłum idących i wrzasnął na tego „ukraińca”: „To jest moja córka”. I coś tam mu jeszcze powiedział takiego, że on kompletnie zgłupiał. No i udało się ją uratować.
No ale jak doszliśmy do Zieleniaka… Zieleniak to był tam, gdzie jest Hala Banacha, tak? Dobrze mówię? Dobrze. Na rogu. To był taki zieleniak otoczony czerwonym murkiem. Był taki domek wartowniczy czerwony, też pamiętam. Wejście było vis-à-vis tego domu, który do tej pory stoi i ma takie charakterystyczne okna z takich szyb. Znaczy nie są to jednolite szyby, tylko kilka tych. Jak państwo będziecie przejeżdżali, to spójrzcie. I tam wszystkich spędzili na ten Zieleniak. Tam były jeszcze stragany. I zaczęło się. To było coś koszmarnego. Ja się tak tych „ukraińców” potwornie bałam, zresztą wszyscy się bali. Jak chcieli, żeby ludzie się przesunęli z jednego końca na drugi, to po prostu strzelali do ludzi. Dziewczyny były w nocy wywlekane, gwałcone i rano leżały trupy tam pod tym. Tego się nie da opisać. Ja leżałam pod jakimś tam stoiskiem, kramem takim. Moja siostra cała tam... Wiem, że jakąś chustkę miała na głowie założoną. Była ubrudzona ziemią, żeby wyglądała i starzej, i okropnie, tak że też gdzieś tam ukryta pod tym straganem przetrwała. No i potem był okropny, okropny moment przejścia przez bramę. Bo oni siedzieli i też z góry obserwowali. Jak kogoś chcieli odstawić na bok, no to odstawili. No ale jakoś udało się tej naszej rodzinie szczęśliwie wyjść i tam przez jakieś takie opłotki, tam wzdłuż... Jak się teraz ta ulica nazywa? Boże, ja nigdy nie wiem. Nie Wery Kostrzewy dawno, tylko [Bitwy Warszawskiej 1920 roku]. Jak się dojeżdża do tego skrzyżowania, gdzie w jedną stronę się idzie na [Dworzec] Zachodni, a w drugą stronę się idzie do szpitala. To tam na tym skrzyżowaniu. No a tutaj był ten Zieleniak. Tam były też ogródki działkowe i takie jakieś parterowe domki. I pamiętam, też taki obrazek mi się utrwalił w pamięci, że od jezdni oddzielał ścieżkę, po której szliśmy, taki jakiś rów i był położony materac i na tym materacu leżała taka starowinka siwiusieńka, nieżywa oczywiście. Tak sobie ktoś widocznie nie chciał, żeby ona została w jakimś tam palącym [się] domu. A może już nie żyła, może była tak słaba, że nie mogła wyjść i tak ją ułożyli na tym materacu.
No i potem gnali nas tam na Dworzec Zachodni. I na tym dworcu Zachodnim do pociągów i zawieźli nas… Tam byliśmy na Zieleniaku chyba ze trzy dni.

  • Nie potrafi pani dokładnie powiedzieć?

Nie potrafię powiedzieć, ale to był koszmar. To był koszmar. Wiem, że jak ludzie zobaczyli Niemca gdzieś przy Dworcu Zachodnim, to byli cali szczęśliwi. No bo na tle tych dzikich ludzi, no to oni byli rzeczywiście trochę inni. No i wsadzili nas w pociągi. Jeszcze tam po drodze w Ursusie pociąg się tak... [chwilowo, częściowo] zatrzymywał. Ludzie nam tam wrzucali kanapki, coś do picia. No i od tyłu, od tyłu… Tam jest jeszcze ta brama, bo jak ja przejeżdżam pociągiem czasami, to widzę to wejście w narożu. I tam nas wysadzili z tych wagonów.
No i oczywiście [trafiliśmy] na teren tego pruszkowskiego obozu. No i też to było straszne, bo tych ludzi było dużo, właściwie jedni koczowali gdzieś na dworze, inni w jakichś takich halach. Tam stały jakieś… Tam nie wiem właściwie, co tam było robione, ale pamiętam takie hale okropne. No i tam też byliśmy kilka dni. Za wszelką cenę ciocia chciała, żebym ja wyszła pierwsza. No i szczęśliwie się złożyło, że kiedyś tak siedząc przed tą halą, zobaczył wujek swoją kuzyneczkę, która też studiowała medycynę i która się tam zatrudniła. Też prawdopodobnie była w organizacji i tam się zatrudniła jako sanitariuszka, jako pielęgniarka. No i ciocia ją ubłagała, żeby jakoś mnie przemyciła, żebym ja się z tego obozu wydostała. No i… A ona mieszkała w Pruszkowie z rodziną. I tak było, że widocznie obiecała, że jak będzie mogła coś załatwić, no to oczywiście ja wyjdę. I któregoś dnia siedzieliśmy tam w jakimś określonym miejscu i nagle ona mówi: „Już, szybciutko niech tu dołączy do tych dzieci”. Prowadziła takie dzieci, to były dzieci z sierocińca czy skądś. Niemcy się potwornie bali zakaźnych chorób, potwornie, więc mówiło się, że te dzieci są chore na czerwonkę. No i dołączyła mnie do tych dzieci. Jeszcze ciocia przemyciła jakieś tam paczki no i oczywiście nie mogłam zabrać klatki z kanarkiem. Zarzucono mi taki plecak, taką apteczkę z lekarstwami, taką torbę. Ja tak uklękłam i ciocia mówi: „No trudno, musisz się z tymi kanarkami pożegnać”. Ja wyjęłam tego Kubusia i włożyłam go do tej torby, takiego biednego, zamknęłam te torbę i ruszamy. To było chyba największe przeżycie w moim życiu, naprawdę. I idziemy, te dzieci idą, tu idą, obstawione jesteśmy tymi pielęgniarkami. Tam był taki układ, że była jedna brama – przynajmniej ja to tak zapamiętałam, że była jedna brama – a potem była taka przestrzeń, wartownia i wyjście na ulicę i druga brama. Jak znaleźliśmy się między tymi bramami, Niemiec stanął w takiej charakterystycznej dla nich pozie, takie te nogi rozkraczone, ta czapa taka straszna, okropny, no i pielęgniarka mu podała listę. A ja wiedziałam, że mnie na tej liście nie ma. I on wyczytuje, dzieci przechodzą na drugą stronę, ta grupka tych niewyczytanych coraz mniejsza, a ja wiem, że mnie na tej liście nie ma, cała się trzęsę. No już w ogóle… Ja się tak potwornie tych Niemców bałam. I jeszcze sama świadomość, że mnie tam nie ma i co się ze mną stanie. I w tym momencie coś się zaczęło dziać przy tej wartowni. Czy to był człowiek na noszach, czy to był człowiek na wózku, w każdym razie Niemiec przestał wyczytywać tę listę i zaczął patrzeć w tamtą stronę. Wtedy ta pielęgniarka pociągała mnie i przyłączyła do tej grupy wyczytanych. Ale te ileś tam minut to było coś potwornego.
Wyszliśmy już na ulicę, już się właściwie robiło szaro, już za chwilę była godzina policyjna. Ja miałam kartkę na szyi czy tam gdzieś, czy w kieszeni, gdzie ja mam się zgłosić, bo tam była rodzina. Ale ponieważ to już była godzina policyjna, to powiedziała: „Nie, nie, zaprowadzimy ją gdzieś do takich naszych znajomych i niech ona przenocuje, a rano się ją zaprowadzi tam pod ten adres”. No i pamiętam, że zaprowadzili mnie do takich ludzi bardzo sympatycznych. I tak wypytywali o wszystko: „A dziecko, a gdzie ty, a jak to było, a jak tam było? A jak było w czasie tego Powstania?”. A ja tak siedziałam. Dali mi... Do tej pory pamiętam smak tej obrzydliwej lipowej herbaty, bo nie było innej. A jeszcze jak tylko wyszłam z obozu, odchyliłam tą klapę tej torby, patrzę, kanarka nie ma. No ale już machnęłam ręką. I jak położyłam tą torbę i tak im opowiadałam o tym wszystkim, to nagle coś zaczęło piszczeć w tej torbie. No i okazało się, że wylały się na tego biedaka jakieś krople waleriany czy czegoś i on taki biedny, mokry, na wpół żywy, ale żywy przetrwał.
No i potem zabrali mnie do rodziny i tak pomalutku, najpierw wyszła moja ciocia, potem udało się siostrze wyjść, na końcu wyszedł wujek. No ale to trwało. To było przez jakiś czas. No i wszyscy potem pojechaliśmy znów do rodziny do Podkowy Zachodniej. I w tej Podkowie Zachodniej właśnie rodzina wujka miała dom. I w tym domu… Ten dom nie był duży, bo też właśnie ten wujka brat się ukrywał, więc mieszkał przedtem gdzie indziej, a ten dom potem zamienił czy kupił i tam się ukrywał. No ale przyjął wszystkich, którzy się tam zgłaszali. Był straszny, straszny był [tłok]. Dużo było tych osób, tłok był taki okropny w tym domu, nie było się gdzie ruszyć. No i wszyscy przejęci niesamowicie, no bo nie wiadomo było, co z siostrą. W tym szpitalu Dzieciątka Jezus co się stało? Gdzie ona jest, jaki jest jej los? Pamiętam, że panie namiętnie wywoływały duchy, odbywały się te seanse spirytystyczne. Dzieci były oczywiście wypraszane, ale zawsze tam coś w ucho wpadło.
No i dopóki było ciepło, to jakoś tam na werandzie, poupychani w przedpokoju, tu, tam, wszyscy się jakoś tam pomieściliśmy. Kiedyś jak pojechaliśmy do kościoła, do Podkowy Głównej, to okazało się, że przyjechał, nie wiem, ewakuowali szpital Dzieciątka Jezus. I tam w parku stał taki dom, który do tej pory zresztą stoi. Tam właśnie była część chorych i był personel. I tam moi wujostwo znaleźli swoją córkę. Więc już pełnia szczęścia. Wszyscy byliśmy w komplecie. Ona oczywiście pracowała w takim szpitalu, w szpitalu w Milanówku, gdzie tych rannych z Powstania przetransportowano. Nazywała się ta willa Perełka i w tej Perełce. Tak że już jak się zaczęło zimno robić, no to znów musieliśmy się stamtąd ewakuować. I wtedy pojechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego, bo tam też była rodzina.
No i tam już byliśmy… Ja chodziłam oczywiście na komplety. Ci wujostwo, u których się zatrzymaliśmy, byli wyrzuceni ze swojego mieszkania. To mieszkanie, ponieważ mieszkanie było duże i ładne, i w takiej ładnej dzielnicy, to oczywiście byli wyrzuceni gdzieś na peryferia, a mieszkanie zajęte było przez Niemców. No i moi wujostwo wynajęli mieszkanie, właściwie dwa pokoje, tak że przechodziliśmy w amfiladzie przez pokoje tych, którzy nam wynajęli to mieszkanie. No i tam doczekaliśmy wyzwolenia.

  • Co się stało z pani rodzicami?

Tata został rozstrzelany na Nowym Świecie i mnie oczywiście o tym nie mówiono. Ja tylko mogłam się domyślać, że tam coś złego się dzieje, bo przychodziły ciocie na czarno ubrane, wszyscy coś szeptali. Ale w tym w dniu, tej samej nocy, kiedy mój tata był aresztowany, na liście był również taty brat rodzony, który mieszkał gdzie indziej, po drugiej stronie Wisły, i to był młody człowiek. Tata też zresztą jeszcze był młody, ale to był młodszy brat. I wujek też był zabrany. Ale cioci nie zabrali, tylko zabrali wujka. Ale ponieważ mój wujek pracował w jakiejś firmie niemieckiej, znał przede wszystkim świetnie język niemiecki, znał czeski i znał włoski, w ogóle był takim poliglotą i dzięki temu niemieckiemu językowi i temu czeskiemu tam znalazł zatrudnienie. Ten dyrektor okazał się takim czeskim folksdojczem, on wujka bardzo lubił. Jak został wujek aresztowany i mój ojciec, to on ciągle wychodził tam ścieżki i poruszył niebo i ziemię, żeby tego wujka wypuszczono. No i rzeczywiście, podobno jak… Oczywiście moja mama… Najpierw siedzieli na Pawiaku wszyscy. Przesłuchania odbywały się w alei Szucha. Tam ich wozili na te przesłuchania. Tata podobno mieszkał w jednej celi z wujkiem. Jak przywieźli tatę z takiego przesłuchania, to okazało się, że ma ucho naderwane, że ma nerki odbite, że jest straszliwie spuchnięty i tylko prosił wujka, żeby się mną opiekował, jeżeli wyjdzie, jeżeli ocaleje. No ale potem znaleźli się na tej liście do rozstrzelania i tak było, że podobno już wyszli na ten dziedziniec… Oczywiście sprawdzana była lista. I w tym momencie ktoś przyszedł, jakiś Niemiec i coś tam szepnął temu, który tym wszystkim kierował, i wujka odstawiono na bok. Musiał swojemu bratu i innym wiązać ręce. I wujek ocalał, wybroniony został przez tego właśnie [folksdojcza].

  • Czy wie pani dokładnie, kiedy była ta egzekucja?

Wiem, tak, 13 grudnia. I wiem jeszcze, że ciocia... chodziłam z ciocią na Łucką, to jest taka ulica tutaj od Żelaznej. Chodziłam i zanosiłyśmy paczki. I ciocia poszła zanieść taką świąteczną paczkę, to już jeżeli chodzi o tatę, to paczka nie została przyjęta, bo tata już był strzelany. Z tym że chcieli się upewnić, czy na pewno tam. Niemcy rozwieszali plakaty i na tych plakatach byli ci zakładnicy. Tam oczywiście musiał zginąć Niemiec, w tym miejscu. No i rodzina już wiedziała, że… Zresztą jak się te listy pokazały, tam było tylko napisane, którego dnia, ale nie było napisane, w którym miejscu. Wszyscy nasi znajomi byli poinformowani, wiedzieli, że ta egzekucja się ma odbyć. No i z tych różnych takich ustaleń [wynika], że trzynastego odbyła się ta egzekucja na Nowym Świecie. Stąd wiem, że tata tam zginął. Gdzie jest pochowany, nie mam pojęcia. Prawdopodobnie zostali wszyscy spaleni gdzieś ta na tej „Gęsiówce” za Pawiakiem. I nie wiem, gdzieś te prochy są. Może w tym kurhanie na Woli, nie mam pojęcia, ale zawsze pierwszego kładę kwiatki na Nowym Świecie.

  • A co z pani mamą?

Mama trafiła do Ravensbrück, do obozu, a ta dziewczyna trafiła do Oświęcimia. I mama, i ona wróciły. Mama jeszcze była takim jak gdyby, trudno powiedzieć, królikiem doświadczalnym, bo trzydziestu takim wybranym więźniarkom dali jakieś zastrzyki. Mama cały czas żyła pod strachem Boga, czym się to skończy. No ale nie zachorowała. Dożyła do siedemdziesięciu dziewięciu lat, więc nie wiem, co to było. Wiem, że potem mama pracowała w fabryce amunicji, tam gdzieś je wozili ci Niemcy. I potem ta część obozu, nie wiem, czy cały obóz, czy część obozu, trafiła w ręce Czerwonego Krzyża. Wsadzili ich wszystkich w wagony i wieźli przez ileś tam dni i one myślały, że jadą do komór gazowych. Dopiero jak się okazało, że przejmuje je ten szwedzki Czerwony Krzyż, no to w ogóle nie wiedziały, co mają ze sobą robić z tego szczęścia. No i mama przeszła kwarantannę w Danii, a potem trafiła do takiego przygotowanego przez Szwedów ośrodka w [niezrozumiałe], gdzie je odżywili, ubrali. Pojeździły sobie trochę po tej Szwecji, pozwiedzały. Jednym słowem to był taki dobry okres, bo mama odżyła, już zupełnie inaczej wyglądała.
Zaczęli przyjeżdżać z Polski agitatorzy i wszyscy strasznie namawiali te Polki, żeby one wracały, że tu jest Polska zniszczona, tyle potrzebują rąk do pracy. No ale jak mama zdecydowała się na powrót, nie wiedziała, co się ze mną dzieje, ale wiedziała, że byłam pod opieką cioci, więc była spokojniejsza. Zresztą chyba nawet jakiś kontakt został nawiązany, ale naprawdę tego nie wiem. No i wiem tylko tyle, że mama wróciła. Jak wróciła do Gdyni, to dostała tak marne pieniądze, że chyba nawet na dorożkę nie wystarczyły. No i oczywiście jak wróciła… Wróciła do Łodzi. A my z tego Piotrkowa też, jak już Rosjanie wkroczyli, wujostwo odzyskali swoje mieszkanie, pojechaliśmy do Łodzi. Do Łodzi dlatego, że wujek pracował w dyrekcji Monopolu Tytoniowego i cała ta dyrekcja z Warszawy wylądowała w Łodzi. I wujek pojechał do Łodzi z nami. Już wiedział, że tam ta posada na niego czeka. I tak było, że w tej Łodzi – takim wozem jechaliśmy z naszymi wszystkimi rzeczami – dostaliśmy takie mieszkanie poniemieckie i tam zamieszkaliśmy. I tam mama w tym czasie wróciła.
Moje spotkanie z mamą nastąpiło w Sieradzu, dlatego że mama nie znała adresu cioci, więc pojechała tam, gdzie byli jej bracia, gdzie był dom. Niestety w tym domu już wszystkie mieszkania były pozajmowane, mama nie miała gdzie mieszkać. Nie mogła znaleźć żadnej pracy, żadnej, dlatego że żona przedwojennego kapitalisty, legionisty, no więc koniec. W końcu znalazła jakąś tam pracę w magazynie UNRRA. Ściągnęła mnie do tego Sieradza, ale tam też nie było warunków, bo mieszkałyśmy okropnie w takim zagęszczonym mieszkaniu z bratem, który miał dzieci, żonę, też ocalił małe mieszkanie. Rodzina postanowiła, że ja pojadę, wujkowie...
Na szczęście miałam dobrą rodzinę. Właśnie ten brat taty, który też miał być rozstrzelany... Trafił do obozu w Gross-Rosen, ale tam był króciutko i ten Niemiec [jego pracodawca] tak jakoś pokierował całą tą sprawą, że wujka przywieźli do Warszawy i był przez parę dni na Daniłowiczowskiej, właśnie na tym Nowym Zjeździe. Tam było więzienie, takie normalne więzienie. Potem ciocię zawiadomiono, że ma wujka odebrać, bo będzie czekał na placu Teatralnym. I tak wujek ocalał. Nie wiem tylko, gdzie on był w czasie Powstania, jak to wszystko było. Ale też pojechał do Sieradza. Tu wszystko było zniszczone, więc cała rodzina [pojechała] do Sieradza. Wujek był młodym człowiekiem, ale widocznie ten pobyt w więzieniu, te wszystkie przejścia okupacyjne tak go zrujnowały, tak mu zrujnowały zdrowie, że wujek zachorował na prosówkę i w wieku trzydziestu ośmiu lat umarł.
Wtedy jak mama przyjechała i nie było miejsca dla mnie, to wujek zdecydował, że pojadę do Kalisza, do sióstr nazaretanek. Tam był taki azyl. Tu szalał stalinizm. Jeszcze może nie taki straszny, jak potem, po pięćdziesiątym roku, ale już dawał o sobie znać, no to moja mama nie mogła znaleźć pracy. Zawsze wszędzie trzeba było [dać] zaświadczenie o stanie majątkowym, była kamienica, ale nie było w niej mieszkania dla mojej mamy. No i pojechałam do Kalisza i tam przeszłam przez całe gimnazjum, liceum. To było coś wspaniałego, bo tu szalał stalinizm, a tam było jak w niebie. Oczywiście to była szkoła prywatna, trzeba było płacić. Potem jak wujek umarł, no to cały ciężar utrzymania spadł na moją mamę. Mama sobie jakoś tam inaczej życie ułożyła, ja już nie wróciłam do mamy, tylko jeszcze maturę zdawałam w Sieradzu. Maturę zdawałam, chodziłam tam parę miesięcy do ostatniej klasy i pojechałam do Łodzi, żeby zarobić punkty. No bo z koleżankami miałyśmy bardzo złą opinię, no bo jedne jedyne nie należałyśmy... Ona też z tego nazaretu, więc miałyśmy opinię okropną. Były trzy klasy i tylko troje nas nie należało do ZMP, wszyscy inni należeli do ZMP. I opinia straszna, nie miałyśmy szans dostać się na studia. Pracowałyśmy tam w takiej fabryce, ja pracowałam w księgowości, druga też pracowała w księgowości, jedna była w laboratorium. Ale to też był taki ciekawy okres, bo zobaczyłam, jak wyglądały te fabryki w tamtych czasach. To były takie duże zakłady włókiennicze. Bardzo nas to wszystko interesowało, chodziłyśmy po halach, rozmawiałyśmy z tymi robotnikami. Tam jeszcze trafiłyśmy na taki okres, że był strajk, co w tamtych czasach było w ogóle do pomyślenia. Tak że wszystko to było bardzo ciekawe, ale niestety tu zdawałam na historię sztuki, zawsze z takim skutkiem, że nie. Przyjmowano...

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy powróciłam w pięćdziesiątym drugim roku i od tej pory już [jej] nie opuszczam. [Wprowadziłam się] do tego samego mieszkania na Niemcewicza, bo mieszkanie ocalało. Wujostwo potem jeszcze z tej Łodzi przenieśli się do Gorzowa, bo wujek tam dostał stanowisko. Potem to mieszkanie trzymały te moje kuzynki, mieszkanie oczywiście było tak zagęszczone, że w każdym pokoju inna rodzina. Potem się to zaczęło stopniowo rozgęszczać, ale to też był okropny, koszmarny czas. No ale jakoś, jakoś wszyscy przebrnęliśmy przez to, przez te wszystkie niewygody, przez te lata takiej udręki okropnej. No i tak to się zaczęło jakoś tam układać. Pracę też zdobyłam dzięki temu, że mój szwagier był geodetą, pracował w przedsiębiorstwie geodezyjnym. I tak wsiąkłam w to.

  • Czy na koniec chciałaby pani jeszcze dodać coś na temat Powstania, na przykład jak pani ocenia z dzisiejszej perspektywy Powstanie?

Wie pani, ja przede wszystkim [wiem, że] wojna była czymś potwornym. A Powstanie? Czy ja wiem. Ja nie mam na ten temat zdania. Z jednej strony jak słucham wypowiedzi różnych, czytam różne publikacje, że to było potrzebne, że jakoś tak zaakcentowaliśmy to, że w ogóle jesteśmy, że przecież prawie tej Polski nie było, więc to było też... Że nas nie wchłonął Związek Radziecki, że jednak zgodzili się na to, żeby ta Polska, jaka była, taka była, ale żeby była. Wie pani, ale z drugiej strony, to Boże, tylu wspaniałych młodych ludzi zginęło. Ludzie potracili cały dobytek swojego życia. Wyszli właściwie z niczym i jeszcze potem te wszystkie perypetie. Musieli się gdzieś urządzać, jedni wrócili do zniszczonej Warszawy, inni rozproszyli się po całej Polsce. No, to było straszne, naprawdę straszne. Te losy Polaków po wojnie też okropne. Nie można było powiedzieć, że ktoś tam z rodziny należał, to wszystko było w tajemnicy utrzymywane, że walczył, że był w AK. To był koszmar, naprawdę koszmar.


Warszawa, 4 lutego 2014 roku
Rozmowę prowadziła Kamila Cichocka
Maria Dotryw Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter