Maria Kobuszewska-Faryna „Marysia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Kobuszewska-Faryna, urodziłam się 5 stycznia 1920 roku.

  • Jak pani wspomina czasy dzieciństwa i swój rodzinny dom?

Dzieciństwo w okresie międzywojennym miałam bardzo szczęśliwe, [spędzone] w atmosferze serdeczności, dobroci i miłości. Ojciec, Edward Kobuszewski, był pracownikiem Pocztowej Kasy Oszczędnościowej. Jednocześnie [ojciec] był potomkiem rodu Kobuszewskich z Nowego Bródna, gdzie dziadek Mikołaj Kobuszewski był cenionym obywatelem. W okresie przedwojennym (mówię o pierwszej wojnie światowej) Bródno było całe wybudowane z drewna, taki był rozkaz cara, ponieważ jako przedpole do Warszawy powinno być wypalone dość szybko. Mieszkałam wtedy w drewnianym domu (wybudowanym jeszcze przez dziadka Mikołaja), który był na ulicy Nadwiślańskiej 5. Teraz stoi tam Dom Kultury na Nowym Bródnie. Miałam jedną siostrę o półtora roku młodszą – Hannę (obecnie Zborowską, która opisała okres dzieciństwa we wspomnieniowej książce biograficznej pod tytułem „Humor w genach”). Kiedy miałam lat czternaście, urodził się brat, obecnie dość znany aktor – Jan Kobuszewski. My właściwie byłyśmy trochę zdziwione takim odstępem czasu, jaki zafundowali nam rodzice, jeśli chodzi o sprawę rodzeństwa, ale Jasio był naszym ukochanym braciszkiem-synkiem. Mieszkaliśmy na Bródnie mniej więcej do roku 1934, przełom 1935. Właściwie w 1935 roku przenieśliśmy się do centrum Warszawy, tam rodzice wynajęli mieszkanie na ulicy Śliskiej, tuż przy ulicy Wielkiej. Tam właściwie spędziliśmy ostatnie lata od 1934 roku do początku wojny, już w centrum Warszawy, też z konieczną zmianą mieszkania, ponieważ jak weszli Niemcy w pierwszym etapie okupacji Warszawy, zarządzili getto. Ulica Śliska była na granicy getta i musieliśmy zamienić mieszkanie. Przenieśliśmy się na ulicę księdza Skorupki, dawniej znana jako ulica Sadowa.

  • Jak pani zapamiętała 1 września?

1 września nie byłam w Warszawie, ponieważ dziadek miał jeszcze dość rozległe posiadłości w Strudze pod Radzyminem. Byłam już studentką, maturę robiłam, mając lat siedemnaście, a w roku 1939 roku miałam dziewiętnaście lat i byłam na pierwszym roku medycyny. Zaliczyłam pierwszy rok medycyny. Pierwszy rok byłam studentką prawa, ponieważ dla kobiet było numerus clausus i nie można było się łatwo dostać na medycynę. Gdy nie dostałam się na medycynę, jeden rok spędziłam, studiując prawo, a potem – wiedząc jakie są warunki, wymagania – łatwiej mi było dostać się i zdać egzamin. Byłam studentką pierwszego roku medycyny, jak wybuchła wojna.
[1 września] zastał mnie w Strudze, wydaje mi się, że to była sobota... Dość wcześnie wstałam, ponieważ oczekiwaliśmy gości, robiłam jakieś porządki na podwórzu i [zwróciłam uwagę na] jakieś dość częste przeloty samolotów, wysoko. Raz podniosłam głowę – patrzę, coś się z tymi samolotami dzieje. Zaobserwowałam, że jeden z nich zaczął spadać, płonąc, gdzieś bardzo daleko, bo to w pewnej odległości. Jednocześnie nastawiłam radio i już koło piątej rano, zaraz po wkroczeniu Niemców, dowiedziałam się, że mamy wojnę.

  • Jak pani pamięta sam początek wybuchu wojny?

Było przerażenie i nie wiedzieliśmy, czy zostać, czy wracać do mieszkania w Warszawie. Ojciec przyjechał [do Strugi], sądząc, że będzie mógł zostać w Warszawie, ale przyjechali właśnie jego zwierzchnicy i [dostał] rozkaz powrotu na miejsce pracy, ponieważ był kierownikiem biura kasetek i tam był wzmożony ruch. Zabrano ojca, a w Warszawie już się toczyły walki i drugiego dnia wkroczyli do nas Niemcy. Mały chłopiec, taki nastolatek, syn dozorcy przybiegł [do nas] od szosy, ponieważ my mieszkaliśmy pod lasem, daleko od głównych dróg, [i mówi]: „Niemcy! Już idą Niemcy!”. I rzeczywiście po godzinie do nas dotarł już jakiś oddział niemiecki w niebiesko-zielonych ubraniach i zakwaterował się. Mama przerażona, pochowała nas gdzieś w głąb mieszkania. Okazuje się, że przyszedł [niemiecki] porucznik i spytał się, czy są jacyś mężczyźni, kto tu jest? Był bardzo elegancki. Jak się dowiedział, że jestem studentką medycyny, to powiedział: „Pani będzie mogła kontynuować dalsze studia w Wiedniu” – tak pięknie powiedział. Nie zakwaterowali się w naszym mieszkaniu, tylko na swój oddział objęli jakieś puste mieszkania, bo to były takie mieszkania letniskowe.
Może to co teraz powiem, było śmieszne, ale miałam ukochanego koguta, którego nazywałam Karmazyn. Już jako młoda medyczka wyleczyłam mu złamaną nogę. [Rodzice] chcieli dać go do garnka, ale go uratowałam. Był tak przywiązany do mnie, że chodził za mną do lasu na spacer, jak się uczyłam, to siadał [ze mną] na fotelu. Przywiązanie ptaka do człowieka, któremu widocznie coś zawdzięczał. Pierwsza rzecz, jak wpadli [Niemcy] przed willę, złapali mojego „Karmazyna” i od razu łeb mu ukręcili. Pamiętam, że uznałam to za jakiś zły omen. Potem przyszedł mały Jasio Kobuszewski, mój brat, i powiedział: „Mamo, chciał mi dać cukierka, ale ja nie wziąłem”.
To trwało jednak kilka tygodni. Warszawa zaczęła płonąć, widzieliśmy z daleka. Ojciec był w Warszawie, cała rodzina najbliższa była w Strudze i zamartwiałyśmy się, co tam się dzieje w Warszawie? Warszawa już częściowo była zbombardowana, już były pierwsze ofiary. Bombardowania dotyczyły pierwszych dni 1939 roku. Po kapitulacji z ciotką udałyśmy się do Warszawy. [W naszym domu] wszystkie okna były oczywiście bez szyb i trzeba było jakoś przewozić szkła, na furmankach... Chodziła ciuchcia, która była chwilowo nieczynna. W Strudze obserwowaliśmy, jak ci Niemcy też mieli swoje taktyki oszukańcze. Niewielki oddział, może liczył ze trzydzieści osób, to chcieli sprawiać wrażenie, że ich jest dużo więcej... To był wrzesień, było ciepło, pogoda była dość ładna, to raz chodzili tylko w koszulach, później raz w niebieskich [mundurach], a później kładli szynele i zawsze te same osoby maszerowały, a to sprawiało, że ludności miejscowej wydawało się, że tego wojska jest dużo więcej. Wiem, że [Niemcy] szturmowali [Warszawę] od strony Marek, szosa wychodziła od strony Stalowej. Kilka osób nie wróciło, oni też o tym [mówili].
Język niemiecki znałam powierzchownie. Zaczęłam się uczyć, ale pierwszy język, jaki znałam dobrze, to był francuski, później angielski, a niemiecki to później z konieczności. Trzeba było raczej wiedzieć. W ostatnie wakacje [przed wojną] jakoś tak się złożyło, że miałam panią, przyjaciółkę rodziców, która dobrowolnie na spacerach uczyła mnie niemieckiego. Coś niecoś potrafiłam już zrozumieć.
Później zaczęło się niewolnicze życie w Warszawie. Trzeba było mieć Artsbeitkartę, w przeciwnym razie młodzież była łapana na ulicach i wywożona na roboty – to była segregacja. Jeżeli ktoś nie miał zatrudnienia, czyli tej karty pracy, to albo był brany gdzieś, nawet nie wcielany do wojska, ale gdzieś do robót cięższych, albo przydzielani byli do rolników niemieckich jako pomoc przy pracy rolniczej. Dostałam taką kartę u pana magistra Albrechta Michała, który był znajomym ojca, miał aptekę na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Przyjął mnie [do pracy] jako pracownika trzeciego stołu. [Pracownik trzeciego stołu] w mówiąc w codziennym języku, to był „tyran” – taki co to nalewał płyny do buteleczek i robił proszki od bólu głowy, to była taka specjalna maszyna, robił takie najprostsze, prymitywne czynności. [Pan Albrecht] wiedział, że jestem studentką medycyny.
Już doszły wiadomości w pierwszych miesiącach, że zaczyna się nauka konspiracyjna... Szkoły dla pomocniczego personelu medycznego założył ówczesny docent chirurg Jan Zaorski i później to była sławna szkoła Zaorskiego, gdzie dla pomocniczego personelu mogliśmy po ukończeniu mieć tytuł laboranta, czyli taka średnia pomoc. Dalej Polak nie miał szans uczenia się. Niestety wszystkie uniwersytety było do razu zamknięte, a profesorowie wywiezieni do obozów koncentracyjnych. Tak było w Warszawie, w Krakowie. Od razu była taka akacja niszczenia inteligencji.
W aptece miałam zapewnione, że mogłam przyjść do pracy w każdej godzinie. Apteka była otwarta do godziny policyjnej. Początkowo ta godzina była wczesna, gdzieś do osiemnastej, a potem była do dwudziestej, to zależało od sytuacji, jaka była w Warszawie. Robiłam swoją robotę, właściciel apteki wiedział, że studiuję, że po prostu mam zakonspirowane zajęcia w szpitalach. W szpitalach, żeby zmylić Niemców, co my robimy, i mieć jakieś zaświadczenie, że jestem pracownikiem szpitala, to z kolei należałam do ekipy młodzieży noszącej po piętrach chorych do schronu w razie alarmu przeciwlotniczego (nie wszystkie szpitale miały wówczas windy). [....]
Były łapanki. Wychodziło się na ulice i nie wiadomo było, czy się wróci, czy nie wróci. Koledzy ginęli, bo byli w konspiracji. Były jakieś nielegalne drukarnie dla Niemców. Jak złapali w noszeniu ulotek, to od razu były ofiary – rozstrzeliwali na miejscu, tak straciłam dwóch kolegów. Mniej więcej w tej konspiracyjnej sytuacji uczelni (to znaczy, że byłam niby uczącym się laborantem) de facto przerabialiśmy bardzo sumiennie programy [...] medycyny. Byłam na drugim roku medycyny. Docent Zaorski spiętrzył nam zajęcia, skumulował tak, że w pół roku przerabialiśmy program roku. [...] Każdy miał swój przydział. System [nauczania] był angielski – mieliśmy grupy dwunastoosobowe ze swoim tutorem – opiekunem, on nam mówił, gdzie mamy się stawiać, do jakiego szpitala i była realizacja programu. Bardzo sprawnie szło to nauczanie.
Cóż takiego ciekawego zdarzyło się tego pierwszego roku? [...] Rozwiązano uniwersytet i dostaliśmy tylko takie... Był jeden obywatel polski i niemiecki, nazywał się profesor Lauber, był okulistą i Niemcy zrobili go czasowym dziekanem, który właściwie przeprowadził likwidację wydziału lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego i on każdemu dał zaświadczenia, że „byłam słuchaczką na pierwszym roku i przerobiłam pierwszy rok medycyny. Kolega mój mówi: „Weź to moje zaświadczenie, bo teraz łapią, nie wiadomo co ze mną będzie, a może u ciebie to przetrwa dłużej”. Wzięłam to zaświadczenie i podczas jednej z pierwszych łapanek złapano tego kolegę. Był w obozach, ale uratowało go to, że był muzykalny. Włączyli go do tak zwanej orkiestry obozowej. Siedział w Oświęcimiu. Przeżył to wszystko dzięki temu, że był w orkiestrze. Szczęśliwie po wojnie zgłosił się po to zaświadczenie do mnie. Były takie drobne, ale niezwykłe przypadki, że miało się intuicję i można było się ratować.
Potem to było to przeniesienie się do centrum Warszawy. W 1943 roku nagle wpadli do mnie po godzinie policyjnej Niemcy, gdzieś z dwóch stron, bo mieszkanie miało wejście kuchenne i wejście centralne. To była godzina dziesiąta [wpadli z krzykiem] i zabrali mnie na Pawiak, byłam zaaresztowana. Nie wiadomo było, o co chodzi. Zrobili krótką rewizję, wyrzucili rzeczy z mojej torby i zobaczyli, że mam słuchawki, ponieważ musiałam je mieć do swoich zajęć. Krzyknęli: Arzt! Arzt! – powiedziałam: „Nie”. Zabrali mnie z tym wszystkim i przesiedziałam na Pawiaku siedem miesięcy. Siedziałam razem z panią Polą Gojawiczyńską, pisarką, która później napisała „Kratę” jako wspomnienia z tego pobytu. [...]
Przeszłam tam ciekawy, ale i smutny okres życia, przeszłam wszystkie stopnie, jakie się przechodziło. Pierwsze dwa tygodnie [siedziałam] z osobami, które handlowały – jakieś przestępstwa niepolityczne, jednocześnie później polityczne. Tych bardzo politycznie zaangażowanych brali od razu i tam niekiedy nie wychodzili z Szucha, bo padali od razu ofiarą tortur i śmierci. Byłam zawieziona na Pawiak. Pamiętam, jak zamknęła się ogromna brama. Jeszcze mam w uszach ten łoskot zamykającej się bramy. Potem były dwa tygodnie kwarantanny i znalazłam się w kobiecym więzieniu, nazywało się to Serbia. Pawiak był męski, Serbia żeńska. Spędziłam tam chyba trzy miesiące. Później nagle zostałam zwolniona. Spotkałam tam może z dziesięć osób, słuchaczy tej szkoły (córkę głównego dyrektora, pana docenta Zaorskiego) i po prostu od czasu do czasu przeżywałam takie oczyszczania tego więzienia, ale już z wyjazdem do koncentracyjnych obozów – albo Majdanek, albo Oświęcim. Była taka uroczystość dla Niemców i oni tam wybierali, wyciągali i robili miejsca dla nowych aresztowanych. Dwa razy to przeżyłam i nagle mnie wypuścili. Był jeden profesor z Łodzi, internista, ja i jeden z moich kolegów – nagle nas wypuścili. Były to oczywiście starania robione i przez rodziców, i przez pana docenta Zaorskiego. Od czasu do czasu jak mógł, to wyciągał. Okazało się później po wojnie, że miał jakiegoś znajomego Austriaka ze szkolnych czasów, który był przeznaczony – nie był nazistą – był szefem służby zdrowia w Warszawie i tam zdaje się dzięki temu mogłam z profesorem medycyny i z kolegą wyjść wtedy. Bałam się, bo zdarzało się, że czasami ludzi wypuszczano, żeby robić dalsze aresztowania.
Jeszcze jak byłam na Pawiaku, to była [bardzo dobra] organizacja pomocy więźniom. Muszę powiedzieć, że po kilku dniach, w czasie tak zwanego jednego spaceru po małym podwórzu więziennym, jakaś pani podeszła do mnie z tyłu [i powiedziała]: „W razie przesłuchania na Szucha mów, że znasz tego i tego”. Dwa nazwiska mi podała (później okazało się, że jeden już nie żył, a drugi był poza granicami kraju), żeby twardo się trzymać, że: „Tych znałaś kolegów”. Więc już taka pomoc była tam. [...]
Potem była taka sytuacja, że mąż mojej koleżanki też medyczki, był przed wojną lekarzem więziennym polskiego więzienia, nazywał się Józef Koenig. Ponieważ oni prawdopodobnie [uważali], że on może podać się za folksdojcza, ale się nie podał za folksdojcza, zaproponowali mu pracę. On naturalnie był w porozumieniu z naszą konspiracją i powiedzieli: „Weź oczywiście, weź, zadzwoń, będziemy mieli kontakt stały”. Siedziałam w Serbii, gdzie na trzecim piętrze, jak mnie dali już przydział... Wtedy już było porozumienie, że ten właśnie doktór Koenig powiedział, że ja jestem tam i że mogę być w łączności z nim, ponieważ cele trzeciego piętra wychodziły na szpitalik. Szpitalik był jeden, bo chyba nawet nie było drugiego i nawet mężczyźni byli przyprowadzani do jakichś takich operacyjnych drobnych spraw. Była mała sala operacyjna i tam był syn profesora Lotha, Felicjan Loth, który był więźniem i on miał funkcję opieki nad chorymi więźniami. Czasami przychodził też do nas na operację. Miałam tą rekomendację od Koeniga i zrobili mnie korytarzową, to znaczy dostałam funkcję. To wszystko było już ścisła jakby kooperacja i przecieki naszej organizacji z konspiracją więźniów. Nagle zabrano mnie i powiedzieli: „Jesteś medyczką, studentką medycyny, to będziesz tutaj korytarzową”. Korytarzowa, to już można było się poruszać poza celę. Moim obowiązkiem było wydawanie posiłków. Rano dostawałam cały plik maleńkich bilecików przyniesionych przez dwie osoby, przez doktora Józefa Koeniga i doktora, który nazywał się Babski. To dwie osoby, które przychodziły z zewnątrz. Myśmy prowadzili korespondencję, bo oni brali maleńkie grypsy. [...] Przy wydawaniu posiłków oni mi najwięcej dawali. […] Jeżeli ktoś zgłaszał jakieś choroby, to byłam w stałym kontakcie ze szpitalikiem. Ten okres zaliczam do szczęśliwych zbiegów okoliczności. Byłam jeszcze dwa razy wożona na Szucha na przesłuchania. Siedziałam w „tramwaju” – tak to się nazywało. To była poczekalnia i żeby nie porozumiewać się ze sobą, to były dwa rzędy foteli ustawionych, że siedziało się [jeden za drugim] i czekało na wezwanie, żeby dopiero tam [wejść] wezwanym na przesłuchanie. Pierwszego dnia jechałam, przypuszczam, że nic się nie działo. Siedziałam tam z siedem godzin. [Wieźli mnie] budą dla więźniów, myśmy te samochody nazywali „suką”. Odwieźli mnie i nie byłam wezwana, później drugi raz mnie zawieźli, wtedy było odbicie „Rudego”. Jak było odbicie „Rudego”, jechałam w drugim samochodzie. [To była] akcja robiona przez AK. Wiem, że kilka osób rozbiegło się, ale to nie z naszego samochodu. Jeden Niemiec wtedy został zabity i wróciłam... [...] Uciekły dwie osoby... Jako korytarzowa musiałam codziennie zeznawać stan obecny naszemu „szwabowi”, który był odpowiedzialny za całe piętro. Mówiłam, że tyle i tyle, jedna nie wróciła z przesłuchania, ktoś, kto zbiegł. Powtarzałam to z pięć razy. Później wrzasnął, żeby już nie mówić o tym dalej.

  •  
  • Nie kusiło panią, żeby wtedy uciec?

Nie. Nie miałam możliwości, bo byłam w drugim samochodzie. Jechały dwie „suki”, z tego pierwszego [samochodu] pouciekali. [...] Dla pocieszenie ludziom mówiłam coś... Zorientowali się, że ja mogę wróżyć, a ja tak po prostu [wymyślałam], żeby ludzi trochę podnieść na duchu. Miałam opinię wróżki. Przychodziły do mnie lekarki, siedziała tam Marysia Kopciówna, córka profesora Kopcia, która jeszcze chyba żyje jako starsza pani. Ona była aresztowana, jak zabili ich syna, to była dosyć znana sprawa. Później ją wzięli też z ojcem i z bratem. Profesor Kopeć i jego syn zostali od razu rozstrzelani, a ona była do końca na Pawiaku. Była w ekipie sanitarnej. […] Siedziałam do 1943 roku.
  • Jak wyglądało życie pani rodziny podczas okupacji? Jakie były warunki życiowe?

Oni szaleli. Ojciec mój właściwie był nadal w Kasie Pocztowej i dostawał jakieś tam [środki]. A tak to jednak moja ciotka starała się, handlowała; jeździła gdzieś pod Warszawę, przywoziła... Zwłaszcza że przed wojną miała sklep na Saskiej Kępie. Sklep, który był z drobnymi rzeczami – jakieś nici, drobne pończoszki. [...] Potem to zostało niezniszczone i właściwie dzięki niej później przeżyliśmy jakoś możliwie okres okupacji. Ona prowadziła ten sklep nadal, przychodzili do niej, więc miała jakieś pończoszki, bieliznę. Zresztą wtedy handlowali, czym było można. Raczej miała takie coś nie z żywnością, tylko takimi rzeczami... Na Saskiej Kępie miała wielkich przyjaciół, wyrobiła sobie [znajomości]. Kępa była taką elitarną troszeczkę [dzielnicą]. [Mieszkała tam] w okresie międzywojennym inteligencja. Wille były w rękach ludzi zamożnych, którzy sobie wybudowali te wille. Ciocia Janeczka bardzo nam pomagała – Janina Kowalska, moja rodzona ciotka. Pomagałyśmy jej taszczyć ogromne ciężary różnych towarów, a mieszkaliśmy na Skorupki, więc to było [daleko]. Często [we dwie z siostrą] pomagałyśmy jej w przemieszczaniu [towarów].
Mam była gospodynią domową i mamą, strasznie modlącą się, żeby każdy przetrwał. Może i te modlitwy uchroniły nas, bo jednak ci, co byli u nas, [przeżyli]. Z Grodna przedostawali się jeszcze przez zieloną granicę różni przyjaciele, to później się przyjmowało i ratowali się wzajemnie, póki nie znaleźli jakiegoś zaczepienia. Dom był zawsze pełen ludzi. Mama zawsze jak godzina policyjna zapadała, to wtedy wszyscy obowiązkowo musieli odmówić cząstkę różańca. Rzeczywiście z tych codziennych modlitw nikt nie zginął. Tak że myśmy jako młodzi ludzie prędko te zdrowaśki mówili, że mama aż się oglądała do tyłu – co to za „pytel” się robi, taka mąka pytlowa z tego wszystkiego.

  • Jak wyglądało pani życie towarzyskie poza związkami okupacyjnymi, odsiadką na Pawiaku?

Moje życie towarzyskie to była młodzież. Ja i moja siostra byłyśmy młodymi dziewczynami i miałyśmy też towarzystwo kolegów. Każde z nich miało jakieś zaczepienie. To byli bardzo zdolni ludzie, bardzo utalentowani. Zresztą większość z nich padła w Powstaniu. Spotykaliśmy się. Były urządzane prywatne koncerty, więc jak ktoś miał większe mieszkanie i dobry instrument to przychodził taki pan Staniewicz (kiedyś tam pianista), który grywał po południu w jakichś kawiarniach, a później robił prywatne koncerty. W święto, kiedy ta godzina nie przeszkadzała, to wewnętrznie byliśmy zapraszani. [Ważne było, żeby] nie przychodzić tłumnie, tylko chodziło się gromadkami, wchodziło i wychodziło się pojedynczo. Na przykład u państwa Kotowskich, gdzie był dobry instrument, to [były] koncerty chopinowskie, beethovenowskie. To była wielka przyjemność. Był czynny Teatr Polski, gdzie Niemcy urządzili kino. Absolutnie myśmy potępiali, jak ktoś chodził: „Tylko świnie siedzą w kinie” – takie napisy były rozlepiane. Teatr też nie był odwiedzany. Byłam raz na jakiejś operetce gdzieś z początku, a później już jednak stwierdziliśmy, że nie można pokazywać, że normalnie żyjemy. Absolutnie nie brało się [kin, teatrów] pod uwagę. Raczej koncerty prywatne były dobrze widziane. Uczęszczałam na takie koncerty. Tylko też baliśmy się, że później padniemy ofiarą jakiejś... robiło się to bardzo ostrożnie, ale młodzież jak zawsze – ryzykuje. Wtedy tego strachu nie było.
Były łapanki... Chodziło się na plaże, jak była dobra pogoda, i już szły takie fort-poczty, że od Grochowa już jest łapanka, no to uciekaliśmy na most w stronę Pragi, a jak z kolei była od strony mostu Poniatowskiego, no to się leciało gdzieś tam. Szła taka fama od razu, po prostu podawali takie informacje. W łapance żadnej nie byłam, poza tym aresztowaniem i potem szczęśliwym wyciągnięciem mnie z [Pawiaka]. Przypuszczam, że profesor Zaorski i moja rodzina musieli opłacać tych Niemców... oni też brali biżuterię czy coś takiego, wszystko szło po tej linii. I tak to było.
Była bardzo wielka [akcja] – dostarczanie żywności. Były kobiety, które gdzieś w ubraniu przeniosły różne [produkty] – masła nie masła. Drożyzna była. Potem później pamiętam takich dwóch małych chłopców żydowskiego pochodzenia, jak te dzieci się prześlizgiwały przez dziury i przychodziły. Mama miała zawsze gotową porcję ubrań i takie tłumoczki dla nich robiła. Przede wszystkim żywności. I taki był szmerek, ten chłopaczek trafiał do domów i gdzieś znikał później i potem przestał przychodzić. Mama mówiła, że jej się przyśnił i gdzieś tam do nieba poleciał. Tak że mogli go gdzieś zastrzelić po drodze czy padł ofiarą. Straszne to było. Jakoś widocznie człowiek miał tę opiekę [Boską], czy to jego przeznaczeniem było, że [ma żyć]... W każdym bądź razie przeżyłam i kilka osób z mojego [otoczenia].
Niektórzy byli poza Warszawą. My byliśmy przygotowani na to wszystko. Dawaliśmy sobie na przykład takie punkty, gdzie mieliśmy jakichś krewnych. Jednych krewnych miałam w Koluszkach, a drugich krewnych w Stalowej Woli. Wuj był w Koluszkach i mówiliśmy: „Jeżeli ktoś się zaplącze, nie będzie wiedział co zrobić, odłączą od rodziny, to piszcie – jedne na adres...”. Adres był po jednej stronie Wisły i rzeczywiście w ten sposób odnalazła się później moja siostra, bo pisała na te umówione adresy, a nas już wywieźli wtedy z Warszawy. [...] Uciekłam wtedy z rodziną.

  • Co działo się z panią po epizodzie pawiakowym?

Wróciłam do domu. I bojąc się bardzo, wróciłam do obowiązków szpitalnych. To znaczy [wróciłam] do apteki i w szpitalu uczyłam się dalej. Zdawałam egzaminy. Właściwie poza psychiatrią miałam przerobione wszystko. To trwało dość długo. Podobno profesorowie później mówili, że tak uczących się studentów nie pamiętają. Myśmy nie mieli podręczników, te podręczniki dzieliliśmy na pięć sztuk i tak krążyły. Zdawałam egzamin z dermatologii też w czasie konspiracji. Profesor Marian Grzybowski był naszym profesorem. Ja, idąc do tego, wiedziałam, że jedna część tego rozkładanego podręcznika nie doszła. I widocznie tak intensywnie myślałam, żeby on mnie z tego nie zapytał, że on pierwsze pytanie mi dał właśnie z tego, zadziałałam telepatycznie. Ja ani słowa. On patrzy, zawsze dawał trzy pytania. Później dał drugie pytanie – [odpowiedziałam] świetnie, wyrecytowałam na pięć, trzecie pytanie – na pięć. On powiedział: „Mogłaby się pani wszystkiego uczyć!” – a ja nie miałam odwagi mu powiedzieć, że ta część [podręcznika] do mnie nie doszła. Właśnie to, że było tak trudno, że to było takie niebezpieczne, że było niedozwolone, to dla nas było bodźcem, żeby być przygotowanym na medal. [...] Zdawało się, a to w parku, a to u profesora w jakimś wypożyczonym domu, żeby nie było u niego. Bardzo to było dobrze zorganizowane. Z tego wyszli później bardzo dobrzy lekarze. Dużo kolegów zajęło później znaczące stanowiska w medycynie.

  • Dochodzimy do okresu Powstania.

Wtedy kiedy się uczyłam, konspirowałam i pracowałam, nie miałam... Chłopcy wszyscy robili podchorążówki, a ja nie miałam kontaktów, jeżeli chodzi o jakąś działalność. Nie byłam przedtem harcerką. Bardziej harcerstwo było zaangażowane w różnych demonstracjach, napisach czy w jakiejś akcji czynnej. W czerwcu już przyszła do mnie starsza koleżanka, z mojej grupy z gimnazjum, która już była w konspiracji, wiedziała, że będzie Powstanie, miała do mnie zaufanie... To była starsza koleżanka z pensji prywatnej imienia Leonii Rudzkiej, córka adiunkta internisty Bratkowskiego. Nazywała się Zofia Bratkowska z domu. Później jak przeżyła Powstanie była znana jako doktór Szklarska. Ona przyszła do mnie i mówi: „Marysiu, coś się szykuje, czy mogę na ciebie liczyć w razie, jak będzie coś takiego”. Ja mówię: „Oczywiście Zosiu”. – „No to dobrze. Ja ci dam znać, jak będzie trzeba”. Ponieważ wybuch Powstania był odsuwany dwa razy o kilka dni, było odwołanie, później znowuż, znowuż. To miał być koniec lipca, a w sumie był sierpień, to ja od niej dostawałam kartki, że: „Staw się tu, tu, tu na tą godzinę”. Jak dostałam tą ostatnią kartkę, to moja trochę młodsza siostra niezaangażowana w to, bo nie była medyczką (później przenosiła pocztę, ale tak to nie była): „Znowuż alarmik – mówi – znowuż nic z tego nie wyjdzie”. No i właśnie wyszło.
Poszłam. Miałam wyznaczone dwa punkty, [...] na ulicy Wspólnej był jeden punkt sanitarny, a później nas przenieśli na ulicę Hożą. Później pierwszego dnia było bez żadnych [rannych]. Później przyszedł postrzelony w miękkie części ramienia, a potem dopiero się zaczęło, jak zaczęły te.... Ostatni punkt na Hożej, to byliśmy na linii frontu w czasie Powstania, dlatego że to był dom, jak się zbiegają ulica Hoża do politechniki, mniej więcej za bazarem Koszykowa – Hoża. My byliśmy w domu tuż przed politechniką, a okna wychodziły na ogród pomologiczny, wtedy jeszcze kościół Świętej Barbary i placyk z ogrodem. Teraz chyba nie ma tam nic z tych rzeczy, już jest zabudowane. Mieliśmy w oknach worki z piaskiem, bo był obstrzał. Niemcy byli w politechnice, a tutaj właściwie wejście z tego budynku, gdzie ja byłam, wychodziło już na pozycje niemieckie. Tam była gromada naszych powstańców z karabinem maszynowym, a z tyłu był mały powstańczy szpitalik i jednego dnia nasi powstańcy dostali rozkaz, że muszą się wycofać. [...] Zostawili nas z otwartymi drzwiami na tych Niemców. [...] Tu byli nasi chorzy, ranni. Pościągałam jak mogłam szafy [i zastawiłam drzwi]. To było takie prowizoryczne [zabezpieczenie]. Przez dwie doby byliśmy bez osłony, bo Niemcy nie wiedzieli, że tu jesteśmy i nie wtargnęli, zresztą to była raczej taka pozycyjna strzelanina, jeszcze od tej politechniki. Po dwóch dniach dopiero znów przyszedł taki wzmocniony posterunek powstańczy. Myśmy się tylko poczuli pewniej. Różne były rzeczy, zupełnie niesamowite.
Była też taka sytuacja, że pod Pruszkowem stał pociąg niemiecki, „gruba Berta” ją nazywali. Oni mieli takie pociski, z tego pociągu rzucali na Warszawę, że waliły się trzy piętra. Było to bardzo ciężkie bombardowanie. Jak to Niemcy – co drugi dom dostawał, tam gdzie żeśmy byli. Akuratnie dostał ten dom przy nas. Nagle straszny huk, straszliwy wrzask, były ofiary w ludziach i zrobiło się popielato. Wszyscy ludzie byli [pokryci pyłem], włosy popielate, cera popielata. Biegały popielate ludziki. Tych rannych ciągnęli, bo to był dom obok. Przybiegła do mnie siostra, też popielata, przyprowadziła kogoś z tego sąsiedniego domu i mówi: „To ja już lecę! Zostawiam pani to”. Patrzę, ale mówię: „Siostro, siostro, chwileczkę pani ma tutaj taki czerwony punkt i zdaje się, że pani krwawi. Niech pani siada”. Ona siadła, wzięłam pęsetę i mnie tak zabrzęczało, jakbym o szkło trafiła pęseta. Mówię: „Chwileczkę”. Złapałam ją za wystający kawałek szkła i wyciągnęłam [długi] sztylet zbitej szyby, która jej się wbiła pod mostkiem. Jak to wyciągnęłam, to mnie słabo się zrobiło; jak ona zobaczyła ten sztylet, który jej wyciągnęłam zza mostka, to też jej się tak jakoś [słabo zrobiło]. [To była poważna rana], przecież tam jest serce, duże naczynia [krwionośne]. Myślałam, że jak jej to wyciągnęłam, to ona mi zaraz umrze, że będzie jakiś wewnętrzny krwotok. Obydwie siadłyśmy, przemywam jej rankę denaturatem. Ona mi mówi: „Nic, nic”. Biorę ją za puls, patrzę, wszystko w porządku. Ona mówi: „Nic, nic, idę dalej pracować”. Przerażona byłam To był raz, kiedy mi się zrobiło słabo z wrażenia. Na drugi dzień poszłam jej szukać jako sanitariuszki. Ona mówi: „Niech się pani nie przejmuje, wszystko jest w porządku, nawet mnie nic tutaj nie boli, nie zakaziło się”. Jakoś tak szczęśliwie – ten sztylet był dość gruby, dość szeroki. Widocznie ześlizgnął się wewnątrz po mostku. Różne były takie niesamowite historie. Ale to były straszne czasy.

  • Czy na punkcie przyjmowaliście też rannych przeciwnika?

Nie zdarzyło mi się to. Nie miałam takich [przypadków], ale jakby się zdarzył, to bym przyjęła. Oni działali... byli od nas silniejsi. Siedzieli gdzieś na dachu i strzelali z góry. Były takie sytuacje, że naszych ofiar było bardzo dużo. [Chłopcy] mieli pozycje z karabinami maszynowymi, a później były tak zwane szafy i [krowy], strzelali z takich niby-armatek. Tego było najwięcej, jak ludzie stali po wodę, bo tragedia była z wodą. Po wodę trzeba było stać w kolejce, to oni [strzelali] tam, gdzie większe skupienie, żeby trafić [w ludzi]. Też było dużo ofiar. To były właściwie takie szrapnele. Rzucali też dużo zapalających bomb, to trzeba było być [czujnym]. Wyznaczaliśmy sobie dyżury na dachach, żeby w porę gasić te zapalające bomby, później to już systematycznie palili.
Ja byłam przy politechnice, rodzina była na Sadowej, to czasami potrafiłam odwiedzić rodzinę, jak miałam nie-dyżur. Wtedy nie szło się górą. Cała Warszawa to było kretowisko i szło się dołem. Były poprzebijane dziury w piwnicach, napisane, jaka ulica i jeszcze tak zwani cywile niewalczący siedzieli i wskazywali, że tędy na ta ulicę przejdę, tędy na tą. Czasami wyjątkowo nie było przejścia [i trzeba było] na przykład przebiec Marszałkowską, to tam nasi robili barykadę i pod tą barykadą się biegło schylonym. Barykada była też tutaj w Alejach Jerozolimskich, a tutaj na górze gdzieś siedział Niemiec i jak mógł, to już o zmroku się biegało, żeby nie było widać. Człowiek to jest taka istota, że się zaadoptuje do każdych warunków i w jakiś sposób żyje, jeszcze dalej ratuje się. Trzeba było czasami z noszami lecieć. Siły się brało nie wiadomo skąd.
Żywienie było bardzo różne. Na początku to żywili ludzie cywilni, mieli zapasy jakieś, to się nami zajmowali. Do końca właściwie ludność cywilna bardzo pomagała, bo prali nam bieliznę, to wszystko zakrwawione, to te panie cywilne brały to do jakiegoś doprowadzenia [do porządku], przynosiły nam to, dostawaliśmy stale porcje jakichś prześcieradeł, jakichś płócien... To wszystko była ofiara ludzi, którzy byli cywilami i cierpieli tak jak my.
Były nawet takie wypadki, że trzeba było [wezwać] neurochirurga – ktoś był ranny w głowę, to trzeba było szukać, później transportować, bardzo było trudno. Były niesamowite rzeczy. Na przykład taka tragiczna historia. W pewnym momencie jak byłam na Wspólnej, przyszła taka para, on miał około pięćdziesięciu lat, ona młodsza. On miał zabandażowaną głowę. Trudno było powiedzieć, ona mało podobna do Żydówki, ale jak robiłam mu opatrunki, to widziałam, że ona się rwie, żeby mi pomóc, wiec mówię: „A może pani jest lekarzem?”. Nie pytałam co i jak. Ona mówi: „Tak, ja jestem lekarzem”. Jak nabrała do mnie trochę zaufania, to powiedziała: „Proszę pani, ja z mężem jesteśmy lekarzami i tutaj do tej pory...”. Ja mówię: „Niech się pani nie martwi, tutaj mąż ma zasłonięte pół twarzy. Jak najdłużej ten opatrunek noście, dopóki to oko się nie wygoi”. Trochę się podgoiło, może i ona mi zniknęła z oczu. Później był okres, że już jest porozumienie niby, że nas uznali za walczących, nie za bandytów, tak jak dawniej mówili i były dwa dni do opuszczenia Warszawy. I wtedy przyszła właśnie ta Żydówka lekarka i mówi: „Proszę pani, błagam panią, niech mi pani da tyle i tyle morfiny”. Zrozumiałam, że to jest dawka śmiertelna i mówię: „Proszę pani, ja tą morfinę mam, ale pani chce coś niedobrego z nią zrobić”. Ona mówi: „Tak, ja przysięgłam mężowi, on mnie błagał na wszystko, że on nie chce dostać się w ręce niemieckie. Ja przysięgłam, że ja mu to zrobię”. Ja mówię: „Proszę pani, niech pani tego nie robi. Do tej pory jakoś w tym tłumie w tym wszystkim jesteście, niech pani tego nie robi”. I nie dałam jej [morfiny]. „Mnie ta morfina jest potrzebna dla ludzi cierpiących, dla tego celu to ja pani nie dam”.
Później, jak uciekłam znalazłam się za Kielcami w zupełnie innym [otoczeniu]... Upłynęło już kilka miesięcy po wojnie i jedna z moich przyjaciółek mówi: „Wiesz co, byłam gdzieś w zupełnie innej stronie, w jakimś dworze – bo ci warszawiacy tak się porozchodzili, każdy gdzie mógł, to się ratował – i tam pokazywałam twoją fotografię i tam jedna z pań mówi: „O, to jest doktór Marysia! Czy pani ją zna?”. – „Tak, my się znamy od dziecka. Na pewno ją znajdę, jak wrócę do Warszawy”. – „ To niech jej pani powie, że nie posłuchałam jej, zrobiłam to, o co ją tak wtedy prosiłam i do końca życia sobie tego nie daruję”. I ta mnie powiedziała, że jednak zdobyła tą morfinę i spełniła życzenie męża. A na pewno mogli przeżyć, to trudno powiedzieć, ale on tak sobie życzył. To są właśnie takie tragiczne sprawy.

  • Wracając do powstańczego szpitalika, czy cały czas była pani w jednym miejscu?

Nie. W dwóch miejscach byliśmy. Pierwsze [miejsce] to była ulica Wspólna, w prywatnym mieszkaniu na parterze, jednego z [chłopców] należących do AK, pseudo „Jatrzębiec”, to był pierwszy powstańczy punkt opatrunkowy. Później był w tym mieszkaniu pożar i trzeba było się wynieść dalej, ze Wspólnej 49 wynieśliśmy się na ulicę Hożą 41. Tam trafiliśmy już na dużo lepszy lokal, ponieważ był tam skład materiałów aptecznych, w suterynie takiej, która miała drewnianą podłogę. Było tam czysto i nawet było sporo leków. Tam był skład apteczny, a właściciel nie wrócił. Wyjechał i nie mógł się dostać, jak wybuchło Powstanie. Myśmy nawet z tymi lekami zaopatrywali niedaleko położoną aptekę. Było to bardzo niedaleko ulicy Poznańskiej, gdzie był profesor Zawadowski, który był rentgenologiem i całe Powstanie ze swoją jedną laborantką, którą też zaskoczyło to Powstanie u niego, urządził w jednym z pokoi swojego mieszkania salę operacyjną z pomocą chirurgów. Miał aparat rentgena i oni usuwali odłamki przy kontroli rentgenowskiej od razu. To była później bardzo wielka pomoc dla chirurgów, którzy tam działali. [Rannych] z odłamkami, nafaszerowanych żelastwem było później bardzo dużo. To była taka okoliczność i myśmy miały łączność z panem profesorem Zawadowskim – znany rentgenolog. Apteka nazywała się „Pod Aniołem”.

  • Może przychodzą pani do głowy jakieś interwencje poza rejonem szpitala. Czy wychodziła pani?

Wychodziłam. Nosiliśmy na noszach [rannych] do rentgena. Przenosiło się ich pod barykadą. Przez Poznańską po drugiej stronie... Wracałam do rodziców przeważnie korytarzami po piwnicach, dopiero na Marszałkowskiej pod barykadą się przebiegało. Nawet przecież Fogg koncerty robił. Miał kolegów z harmonią i śpiewał dla powstańców. W czasie akcji, jak była jakaś przerwa, to on organizował publiczne koncerty. W kombinezonie z opaską biało-czerwoną... Pogrzeby były. Wszystkie podwórza, gdzie można było kopać, to wszędzie mogiła za mogiłą, a potem po Powstaniu była dopiero ekshumacja. Warszawa była wtedy właściwie jednym wielkim cmentarzyskiem.

  • Ma pani jakieś wspomnienia z życia prywatnego podczas Powstania?

Mój chłopak nie poszedł do Powstania, bo nie cierpiał wojska, szpitala i więzienia Twierdził, że te wszystkie instytucje ograniczają wolę człowieka. Zginął w czasie Powstania, ponieważ uważał, że nasza postawa jest w ogóle bez sensu, ale właściwie – co było robić? To był odruch straconego człowieka. Szanse były na to, że w jakiś sposób byśmy byli uratowani – to było niemożliwe. On był pesymistyczny i powiedział, że nie będzie siedział z jakimiś karaluchami, pająkami w piwnicy i poszedł spać o piętro niżej na drugie piętro (na trzecim mieszkał). Później była bomba i on zginął tragicznie pod swoimi książkami, pod ogromną biblioteką ojca.
Jeśli chodzi o moich kolegów, z którymi już nie tak bardzo byłam uczuciowo związana, to dwóch czy trzech zginęło, a dwóch ocalało. Nawet nie wiem, w jakich okolicznościach zginęli. Jak głosiła jakaś plotka czy wiadomość ustna, nasz zaprzyjaźniony przyjaciel był ostatnio widziany nad Wisłą, gdzieś przy moście Poniatowskiego – tak że on z kolegą [tam zginął]. Przypuszczam, że został zastrzelony, że wpadł do Wisły i w ogóle o nim już nic więcej nie było wiadomo; musiał po prostu zginąć i wpaść do wody. Tak tylko można wytłumaczyć, bo ostatnio widzieli go po tamtej stronie [Wisły]. Było tam okropnie, konie zabite, ludzie się dobierali, żeby mięso zdobyć – wszystko było strasznie smutne.

Jak wyrzucali nas z Warszawy, to bydlęcymi wagonami jechaliśmy do obozu w Pruszkowie. W Pruszkowie ładowali nas... Znowuż segregacja była, do rowu, to do Niemiec. Posmarowałam sobie twarz jakimś brudem, zgarbiona, wzięłam za rękę dziesięcioletniego brata i w ten sposób przeszłam jako taka staruszka. Moja siostra była wyższa ode mnie, szczupła bardzo i jej żal było ubrań zostawiać. Nakładała na siebie, co mogła, i potężna baba się z niej zrobiła. Niemiec ją zauważył. Nas puścił na eksport do Generalnego Gubernatorstwa, a ją wyciągnęli i przeszła gehennę. Dopiero wróciła po trzech miesiącach rozlicznych przygód, jakie miała, gdzie ją dobrzy ludzie ratowali i wreszcie nie pojechała na roboty. [...] Właściwie dzięki Bogu z najbliższych nikogo nie straciłam. Wszystkośmy stracili, ale wszycyśmy się odnaleźli. Tak jakby modlitwy matki nas uratowały.
Pociąg, którym wywozili ludność z Warszawy, był przeznaczony do Bochni, jak się później dowiedziałam. Część moich znajomych i koleżanek dojechała do końca, wywozili i rozładowywali po mieszkańcach Bochni, a myśmy uciekli za Kielcami. Duża stacja... Pierwszą pomoc dali nam kolejarze. My uciekliśmy, dając kilka precjozów w rękę tym kolejarzom, i oni nas prędko zabrali do domów i wpół drogi byliśmy bliżej Warszawy. Później uciekła moja rodzina bez tej jednej siostry, którą zabrali na roboty do Niemiec. Ona później przez adres [kontaktowy] w Koluszkach znalazła nas po dwóch, trzech miesiącach w Sędziszowie. Później z Sędziszowa skierowali mnie jako prawie lekarkę do wsi Krzcięcice – między szosą, jaka prowadzi do Krakowa, a linią kolejową, która przechodzi przez Sędziszów. Już niedaleko był Kraków. Potem była jedna stacja na granicy Krakowskiego i Kieleckiego i już rodzice jeździli do Krakowa po jakieś pierwsze niezbędne dla mnie [środki lecznicze], bo ja tam prowadziłam akcję nielegalnego leczenia. [...]
Jak uciekliśmy do kolejarzy, to [zgłosiłam] się do miejscowego lekarza, bo pierwszy rzut jak gdyby wyrwanych ze swoich domów i pierwszych tak zwanych zesłańców do centrum, do GG, czyli Generalnej Guberni, to byli poznańczycy. Część znalazła ratunek w Warszawie, a część znalazła się tam. Przeczytałam nazwisko lekarza niedaleko, gdzie ci kolejarze nas karmili i dali nam trochę słomy, żeby się przespać na podłogach. Poszłam do niego i mówię: „Panie doktorze, pan widzę tutaj jest już jakiś czas”. – „A, bo ja z Poznania”. To był 1940 rok, był jak wyrzucali z Poznania, bo to już były Niemcy – Reich był, a my byliśmy GG, więc Niemcy wyrzucali Polaków. Ja mówię: „Może pan dla mnie coś znajdzie, jakieś zajęcie, może zastrzyki, może coś, bo mam tutaj rodzinę i takie starsze dwie panie”. On mówi: „Dziecko kochane, ja tu jestem już od 1940 roku, ale tu przyjeżdżają profesorowie, ważne osoby. Tu wszędzie po dworach są polokowani sławni lekarze, ale niech się pani dowiaduje”. Poszłam raz – nic dla mnie nie miał. Za trzecim razem mówi: „Wie pani co, ja pani coś powiem, tutaj między tymi, osiem kilometrów stąd jest taka strasznie błotnista droga, okropne błoto. Tam jest taka bogata, niezniszczona wieś, nazywa się Krzcięcice i oni mnie tam stale ciągną, jakby pani... Ja bym powiedział, że pani jest lekarzem, bo widzę, że się pani orientuje, to pani w razie cięższego przypadku mnie dałaby znać i ja bym pani pomógł, a pani by tam ich na miejscu ratowała”. I tak się stało. Ja w tych Krzcięcicach byłam lekarzem – pierwsza moja praktyka. Modliłam się tylko, żeby był taki przypadek, żebym dała radę, bo jak będzie jakiś umierający człowiek, to ja już nic nie będę mogła zrobić, to od razu opinię już będę miała do niczego. [...]
Pierwszy przypadek – ulokowali nas w zamkniętym... Ksiądz był erudytą, Europejczyk, nazywał się Mateja i niegdyś był wyrzucony, był proboszczem katedry w Katowicach. Ci Matejowie byli bardzo różni. Jedni się podawali za Niemców, drudzy się podawali za folksdojczów, a on powiedział, że jest Polakiem i za karę go skierowali do głuchej wsi w Kielecczyźnie. Ludność w ogóle go nie zrozumiała, bo on chciał fotografować tych, co stoją przed kościołem podczas mszy, a nie wchodzą. Takie miał [upodobanie], że fotografował tych, co zamiast być na mszy, to stoją i gadają przed kościołem – ostro się brał za towarzystwo. Jednocześnie miał zabudowania, gdzie były mieszkania – dla organisty, dla jednego księdza, a z tyłu były dwa pokoje puste, bo on sobie rezerwował, że jak będzie miał jakąś awaryjną sytuację, żeby mieć, i powiedział, że on to przeznacza dla takich strażników niby-Niemców, którzy... Nasi wysadzali tory i robili [sabotaż], żeby [zamiast] pociągi niemieckie, które szły na wschód wysadzać, to ratować, że dla takiej straży niemieckiej. Właściwie nie było tej straży, tylko były puste dwa pokoje. I za to mieli mu złe bardzo nasi działacze i wiedzieli, że ksiądz ma puste pomieszczenie. Jak się ten doktór dowiedział, że jestem lekarzem, porozumiał się z takim głównym naszym od urządzania repatriantów. On przeważnie rozwoził po rodzinach bogatych i to wtedy było uciążliwe, być takim warszawiakiem wtrąconym do jakiejś miejscowej rodziny. Różnie się trafiało. Jedni byli zadowoleni i pomagali, drudzy nie bardzo. On przywiózł mnie tutaj, że jeszcze ksiądz ma wolne [pomieszczenie] niech ksiądz da. Moja rodzina z dalszymi krewnymi liczyła około dziesięciu osób. Przyszedł, zwalił księdzu kłódkę i wpakował nas do [pokoju]. Myśmy się z ojcem popatrzyli jedno na drugie i mówimy: „Trzeba się z tej słomy jakiejś [oczyścić] – bo wieźli nas wozem do tego błota – do księdza pójść, bo to jest księdza chata”. Otrzepaliśmy się trochę i poszłam z ojcem się przywitać i podziękować księdzu, że niby nas przyjął. Weszliśmy do [posiadłości księdza], wielki pokój, plebania bardzo duża, my byliśmy w dole, oni na górze przy kościele i ojciec mówi: „Proszę księdza, my chcieliśmy powiedzieć, że nas tu RGO wpakowało do księdza budynku. Bardzo jesteśmy wdzięczni, podziękować chcemy – jesteśmy z Warszawy”. Ksiądz z nami rozmawia i mówi tak: „A w brydża państwo grają?”. Odwiedził nas później. Widząc, że nie mamy na czym usiąść, powiedział, żeby [wziąć] ławkę kościelną. Umeblowali nas trochę, a tak to się spało na ziemi i na słomie. Kiedyś w nocy (okrywałam się futerkiem, miałam takie foczki) budzę się, a jedynym przykryciem było to palto zimowe, więc nogi w rękawy poszły i patrzę, że coś mi biega po nodze i wreszcie mokro mi się w tym rękawie zrobiło. Okazało się, że myszy się dostały. Jest powiedzenie, że spocił się jak mysz, a to mysz ze strachu po prostu sika. Takie były przygody.
Potem była [wielka] przyjaźń z księdzem. On nas zaprosił na przyjęcie na Boże Narodzenie, przychodził do nas na pogawędkę, ja śpiewałam na chórze. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z organistą i jego rodziną, to był dobry, serdeczny człowiek. Po wojnie jak ksiądz przyjeżdżał do Warszawy, to odwiedzał rodziców. [...]

  • Jak wyglądało życie niemalże wolnościowe?

Zaczęło się tak: siostra moja jest malarką, to malowała [portrety]. Za pół worka mąki wymalowała portret akwarelowy młynarza. Ojciec pojechał do Krakowa, przywiózł akwarelowy papier i akwarele, i zostawiła kilka portretów. W ten sposób zyskiwaliśmy [pożywienie]. Ja leczyłam. Mama... Jak później pojechałyśmy do Warszawy, to dostała jakąś skromną posadę w mleczarni, miała jakąś tam funkcję i jeszcze kilka złotych zarabiała i dostawała mleko. Wróciłam do Warszawy, nie wiedząc, na co wracam. Wtedy była zmiana pieniędzy. Jak podjeżdżałam do Warszawy z moją ciotką we dwie, to nie miałyśmy ani grosza, bo była zmiana pieniędzy. Bardzo niewiele wymieniali. Ciotka zaczęła handlować kiełbasą, inaczej nie mogła, gdzieś chodziła dziesięć kilometrów, żeby zdobyć kiełbasę. Ten sklep, który ona miała z pasmanterią, ocalał, [towar] rozkradli, ale lokal ocalał i ona miała już miejsce, gdzie mogła handel prowadzić na ulicy Francuskiej. Na Boremlowie już się zaczynały studia. Nie miałam zrobionej psychiatrii, bo nie można było w czasie okupacji robić [specjalizacji]. Niemcy wymordowali wszystkich chorych i wszystkich lekarzy psychiatrów. Było całkowite wyniszczenie tego typu – jak [Niemcy] mówili: nierasowych ludzi, miała być czysta rasa.
Wynajęłam z ciotką pokój u znajomych, którzy przetrwali, bo [Saska] Kępa jednak mniej była wyludniona, tutaj przetrwało wiele osób, nie było takiego zniszczenia, jak po tamtej stronie – Niemcy nie palili później [Saskiej Kępy]. Przyjęli [nas na pokój] znajomi ciotki, a ona jak miała sklep w czasie okupacji to miała różne znajomości. Zaczęłam się dowiadywać, jak to jest, bo wydział lekarski uniwersytetu zaczął tworzyć się na Boremlowie, to jest na Pradze, tam były pierwsze placówki, zanim się przenieśliśmy później do Warszawy. Na jednej sali było spanie dla studentów, jadalnia i sala wykładowa. To było w szkole powszechnej i tam wszystko było. Chodziłam z Saskiej Kępy codziennie na Boremlów, bo tutaj miałam mieszkanie z ciocią, ten pokój wynajęty. I tak to się zaczęło. Potem już zaczęli przyjeżdżać profesorowie. Jeszcze chodziłam po lodzie, bo była taka zima, że Wisła była do przejścia, a później jeździliśmy łodziami. Duże, kryte łodzie. Pierwszy most drewniany, który powstał, był mniej więcej na poziomie dalszej Pragi. To były czasy nie z tej ziemi. Ale pierwsze wędrówki były po lodzie. Zima była surowa. Pierwsza i druga zima to Wisła zamarzała – na szczęście. Z [naszego domu] nic nie ocalało. Ocalał wieszak staroświecki, przestrzelony. Kredens ocalał u moich teściów – nie ukradli, bo przez drzwi nie przechodził. Stół i jedno krzesło, a dwanaście [krzeseł] było. I tak pomału zaczęłam się urządzać. Dwa obrazy ocalały. […] Potem moja sekretarka malarka przywiozła to wszystko w rulonie, więc farba poodskakiwała. Potem jedna z moich przyjaciółek doprowadziła do porządku ten obraz.

  • Jak pani zapamiętała wyzwolenie?

W dzień wyzwolenia byłam w Lublinie. Wracałam... Jechałam do rodziców, którzy byli w Krzcięcicach i w dzień wyzwolenia byłam u znajomych, gdzie przenocowałam. Był entuzjazm ogromny. Ludzie zachłystywali się bimbrem i radością. Ochrypłam okropnie, bo jechałam później otwartym wagonem towarowym do Warszawy i śpiewaliśmy. Później przez dwa czy trzy tygodnie miałam bezgłos zupełny, bo pęd powietrza w otwartym wagonie i jednocześnie głupota, żeśmy śpiewali. W Lublinie tworzył się wtedy rząd.

  • Podsumowując wywiad, chciałbym panią poprosić o opinię, jak pani teraz po latach patrzy na samo Powstanie?

To była tragedia. Według mnie to właściwie można porównać do pewnego stopnia z powstaniem w getcie, bo oni też nie mieli właściwie żadnych szans, tyle że myśmy mieli większe szanse. [Były] jakieś nadzieje, że może nam pomogą ze Wschodu, bo na Londyn to nie było co liczyć. Niestety oni nam tylko marsze grali. Chodziłam słuchać tego Londynu w czasie Powstania, bo radiostacje były gdzieś rozrzucone. Zawsze [grali] „Z dymem pożarów”, bo było jakoś umówione. Jak [grali] „Z dymem pożarów”, to miał być jakiś zlot czy coś. Od melodii zależało, czego się należy spodziewać z tamtej strony, czy będą jakieś kontakty, czy nie. Były zrzutki – to jak oni zrzucali, to większość dostawali Niemcy, bo nie wiedzieli, gdzie jest jakaś sytuacja, gdzie można zrzucać. Jak w Warszawie zrzucali, to powstańcy bardzo mało z tego mieli. Przeważnie broń czy coś to Niemcy przechwytywali. Natomiast był jakiś jeden nieudany przelot tych Anglików. Oni zginęli, leżą w parku Paderewskiego.
[Byliśmy] młodzi, to był jakiś odruch samoobrony, człowiek nie da się prowadzić na rzeź, jak to mówią, więc to była jakaś nadzieja, jakiś wybuch nadziei, której myśmy jeszcze mieli; nadziei, że z tego wyjdzie coś dobrego. De facto jak teraz na to patrzę, to na pewno nie byłoby nic dobrego, nawet gdyby Stalin nie zatrzymał, tylko by wojska radzieckie weszły. To samo by zrobili co z resztą, na przykład na południu. Powywozili przecież ludzi i też wielu nie przeżyło, wiele osób zginęło albo przeszło, dzieci nie wytrzymywały tych wędrówek tam, gdzie oni później robili łapanki wieczorem i wywozili na Wschód zupełnie bez możliwych warunków do życia. To była straszna tragedia.
Właściwie to co było robić? Jak człowiek jest młody, jeszcze ma szansę, żeby mieć nadzieję, a tu żadnej nadziei. To chyba tylko wyraz tego zapału, żeby się nie bać. Ale jak ten mój kolega mówił, co była nastawiony do tej akcji negatywnie, no to miał rację, że to nie miało szans powodzenia w tym okresie. Może tylko to, że przeszło później do historii, do pamięci jako taki bohaterski zryw. Zginęła wspaniała młodzież, wspaniałe miasto zginęło, ile dobra kultury polskiej [zginęło]. Niemcy później chodzili i palili to wszystko systematycznie. Warszawa była spalona przez ekipy niemieckie. Nie ma co oceniać, widocznie tak musiało być. Całe rodziny poginęły wtedy, a ile dobra kulturowego. To miasto zostało zniszczone. Trudno to oceniać, widocznie tak musiało być. Później może wart był ten entuzjazm odbudowy Warszawy, żeby to odgruzować. Później pomału odbudować to miasto, bo Hitler powiedział, że ona musi zniknąć z mapy, już była wymazana z mapy. Jest to jakiś symbol przetrwania czy symbol woli narodu... Były przez jakiś czas tendencje przeniesienia stolicy do Krakowa.
Później elita kulturalna była przez długi czas w Łodzi. Łódź była miejscem, gdzie przez jakiś czas przetrwały jakieś placówki kulturalne, pierwsze teatry. Potem dopiero jak tutaj się otworzyły możliwości, to Praga jako pierwsza miała teatr, a potem dopiero zaczęli odgruzowywać. Chodziłam na odgruzowywanie Warszawy. Wszyscy się poświęcaliśmy – młodzież z łopatą i trzeba było uprzątnąć te gruzy przede wszystkim. Wszystko się wywoziło, tu gdzie teraz stoi stadion, taka nizinka była. Ja tam się uczyłam przed wojną, to jeszcze chodziłam strzelać z łuku, tam była taka strzelnica dla łucznictwa. Warszawa to był taki feniks – odrodzenie się z popiołów.
Później to wszystko cieszyło człowieka, aczkolwiek później też nie było pociechy, bo komunizm miał swoje plusy i minusy. Nie należałam do żadnej partii, bo mnie polityka nigdy nie wydawała się rzeczą ciekawą ani słuszną, ale bardzo dużo ludzi później się ofiarnie poświęcało, żeby odbudować ten kraj. I rzeczywiście szły pieniądze, przyjeżdżali z innych miast do nas. Mimo wszystko to: jeszcze Polska nie zginęła! Mówili: nie ma Warszawy – a tu jest Warszawa!


Warszawa, 08 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc
Maria Kobuszewska-Faryna Pseudonim: „Marysia” Stopień: członek punktu sanitarnego Formacja: WSK, WSOP Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter