Maria Majewska-Wołoszyn „Maria”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria z domu Majewska, z męża Wołoszyn, urodziłam się w 1929 roku, pseudonim „Maria”. Byłam łączniczką w zgrupowaniu „Gozdawy”, które działało najpierw na Starówce, a potem po przejściu kanałami, w Śródmieściu.

  • Będziemy mówić głównie o Powstaniu, ale chcielibyśmy się dowiedzieć, jak pani zapamiętała początki wszystkiego, bo w chwili wybuchu wojny miała pani zaledwie 10 lat. Czy pamięta pani wybuch wojny?

Pamiętam doskonale. Mój ojciec był oficerem do zadań specjalnych w Instytucie Zbrojenia i w 1939 roku cała nasza rodzina została przewieziona z Warszawy do Podwołoczysk, bliżej Lwowa. Tam Instytut miał dalej pracować, ale okazało się, że już po dojściu Związku Radzieckiego i Niemców do porozumienia, musieliśmy wracać. Całe wojsko, które tam było z Instytutu, zostało zdemobilizowane. Kupione były wozy cygańskie, konne i tym wracaliśmy do Warszawy. Inni oficerowie, którzy nie chcieli iść w stronę Rumunii byli ewakuowani z powrotem do Warszawy.

  • Wracali jako cywile?

Jako cywile, tak. We Włodawie na Bugu była granica, tam przechodziliśmy przez walący się most pontonowy, na stronę niemiecką, we Włodawie już byli Niemcy. Następnie przyjechaliśmy do Warszawy…

  • Do swojego mieszkania?

Nie. Mieszkaliśmy w alei Niepodległości 117, ale tam już byli Niemcy, bo to był piękny blok. Niemcy już ten blok zajęli dla potrzeb oficerów, a my mieszkaliśmy w alei Niepodległości 130. Miałam dwóch starszych braci i starszą siostrę. Siostra kończyła w czasie okupacji szkołę pielęgniarską, jeden brat kończył podchorążówkę, drugi był w harcerstwie. Ojciec od początku, jak tylko wróciliśmy, już był w konspiracji.

  • Wróciliście w komplecie?

Wróciliśmy całą rodziną, w komplecie.

  • Nie poszukiwano ojca?

Nie, ponieważ jak wróciliśmy, to ojciec już się ukrywał. Mieliśmy zmieniony adres, nie mieszkaliśmy w tym samym miejscu i już od tego momentu się ukrywaliśmy. U nas w domu odbywały się szkolenia, podchorążowie przychodzili, ojciec ich szkolił i jeszcze inni przychodzili, szkolili, ciągle była broń, ciągle były ulotki…

  • Tak się ukrywaliście?

Tak, tak się ukrywaliśmy. Następnie organizacja kupiła domek w miejscowości Baniocha pod Górą Kalwarią i tam się przeprowadziliśmy, tam się odbywały dalsze szkolenia. Wszystko było dobrze, młodzieży bardzo dużo przychodziło. Wszyscy braliśmy udział, czy w przenoszeniu ulotek, czy w przenoszeniu broni…

  • Rodzice nie ukrywali przed panią tego?

Wręcz przeciwnie, byłam szkolona. Pamiętam jak mnie brat uczył rzucać pierwszy granat w lesie, to mało wszystkim głów nie poobrywałam, bo jeszcze nie miałam tyle siły, żeby rzucać. Pamiętam takie historie jak rozbieranie i składanie broni, to już dla nas nie było żadnym problemem, ani dla mnie, ani dla brata. Brat był ode mnie o rok starszy.

  • Do kiedy państwo mieszkaliście w Baniosze?

Do listopada 1943. W listopadzie 1943 roku zostaliśmy aresztowani wszyscy, właśnie w Baniosze, całą rodzinę aresztowali i narzeczonego mojej siostry i jeszcze jednego chłopca. Przewieźli nas do Góry Kalwarii, tam chłopcy byli bardzo ostro badani, następnie przewieźli nas do Grójca. Organizacja załatwiła zwolnienie młodzieży, czyli mnie, brata, ojca i mamy, ponieważ nikogo nie wydano. Z Grójca nas zwolnili i przewieźli na Pawiak, ale nie byliśmy rejestrowani, tylko w nocy nas wywieźli pod Górę Kalwarię i tam nas zwolnili w lasku pod cmentarzem. Następnie brat Lech, siostry narzeczony i jeszcze jeden kolega, zostali rozstrzelani w 1944 roku. My dalej ukrywaliśmy się, mieliśmy zmieniane dokumenty, nazwiska, daty urodzenia, wszystkie dane i już od tego czasu trzymałam się z siostrą, brat troszkę samodzielnie, rodzice razem. Właściwie trudno mi powiedzieć, ile zmienialiśmy mieszkań, ile lokali, to było ciągle zmieniane, bo gdzie byliśmy, to już była jakaś wsypa, trzeba było się przenosić gdzie indziej, tak było do Powstania. Powstanie było dla nas wyzwoleniem z życia w takiej ciągłej, bardzo ścisłej konspiracji.

  • Jak dostała się pani do konspiracji?

Przez starsze rodzeństwo, po prostu byłam wszędzie. Na początku 1944 roku brat mnie wprowadził. Halina Boczkowska-Latek też była później u „Gozdawy”, tylko w innej kompanii, była zastępową w harcerstwie i w jej zastępie byłam przed Powstaniem. Tam też byliśmy szkoleni, na przykład, jakimi bramami można przejść z jednego podwórka na drugie, jakie ulice się łączyły…

  • Mówi pani o Starówce?

To było szkolenie po całej Warszawie, bo to było przed Powstaniem. Od początku 1944 roku do Powstania, byłam w zastępie harcerskim, w którym była zastępową Halina Boczkowska, pseudonim „Ewa Lisowska”.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?

Pierwszy dzień Powstania. Siostra miała przydział do „Gozdawy”, ale wybuch Powstania zastał mnie i siostrę na Woli. Ona była pielęgniarką, stamtąd medykamenty miała przenieść na Stare Miasto i tam zastał nas wybuch Powstania. Zgłosiłyśmy się do Haberbuscha, to był browar, tam były oddziały „Zośka” i „Parasol”. Byłyśmy tam dwa dni i trzeciego dnia przechodziłyśmy przez halę na Stare Miasto, straszny obstrzał był. Doszłyśmy na Stare Miasto do „Gozdawy”, na Długą 16, tam miałyśmy się zgłosić…

  • Same doszłyście we dwie?

… same we dwie i miałyśmy wrócić, ale już nie było możliwości powrotu i u „Gozdawy” zostałyśmy.

  • Siostra była sanitariuszką…

Tak, bo siostra była dyplomowaną pielęgniarką, a ja byłam łączniczką. Matka nasza już tam była, ponieważ na Starym Mieście, na ulicy Podwale róg Piekiełka, była restauracja „Gołąbek”. To był lokal organizacji i moja matka prowadziła ten lokal i cała organizacja tam się schodziła, tam się spotykali, tam był rozdział broni. Jak się zaczęło Powstanie, to matka zgłosiła się do „Gozdawy”. Następnie około 6 sierpnia, mój ojciec był w Śródmieściu, szedł do PAST-y i z jakimiś rozkazami przyszedł na Stare Miasto do „Gozdawy” i też już został, bo już nie było możliwości powrotu. Mój brat był w innym oddziale, dopiero później jak przeszedł na Stare Miasto, to już się przeniósł [do nas] do „Gozdawy”. Ojciec i matka byli ranni w czasie Powstania, natomiast brat pod koniec sierpnia zginął na Starym Mieście, odznaczony został krzyżem Virtuti Militari.

  • Jak pani pamięta przebieg wydarzeń mniej więcej, bo przecież to, co najistotniejsze, to było przejście kanałami…

Tak, w zasadzie mnie się teraz tak wydaje, że tam dzień był podobny do dnia, biegało się piwnicami…

  • Pamięta pani, gdzie to było?

Długa 16, Druga Kompania Szturmowa, najpierw dowódcą był porucznik „Wrona”. Następnie on z jakimś oddziałem przeszedł na Żoliborz i dowództwo przejął porucznik „Szczerba”.

  • Jakie pani miała zadania do wykonania jako łączniczka?

Przenoszenie różnych rozkazów, przede wszystkim. Trudno powiedzieć, jakie, bo to było tajne, nie czytało się tego.

  • Pamięta pani trasy mniej więcej?

To było tak: Bank Polski, Reduta Matki Boskiej, Pałac Blanka. Dowództwo było najpierw chyba na Miodowej, później na Długiej. W dowództwie była Wanda, ona się opiekowała łącznikami i tam bardzo często miałyśmy z nią kontakt. Chodziło się najczęściej, trudno powiedzieć po powierzchni, bo najczęściej piwnicami. Ważniejsze przeżycia… dużym przeżyciem była na pewno śmierć mojego brata, bo on był bardzo ciężko ranny i w czasie operacji zmarł. Był ranny w Pasażu Simonsa i jak się o tym dowiedzieliśmy, to go przenieśliśmy do szpitala. Drugie przeżycie bardzo duże, to jak był zbombardowany szpital na Długiej 15, bo tam najpierw bomby padły, a później pociski zapalające. Naprzeciwko mieliśmy kwaterę, więc wszyscy tam się rzucili ratować. To zostało zasypane i tylko kilka osób tam się uratowało, niewiele. Następne przeżycie, to wybuch czołgu na Kilińskiego, też prawie naprzeciwko, przez trzypiętrowy budynek, górą przelatywały resztki ciał ludzkich na podwórko. To były sytuacje przerażające. Poza tym przeżywało się każdą śmierć, każdego, kto zginął. Bardzo dużo zginęło jak już szykowaliśmy się do przejścia kanałami, jak było przebicie górą naszych oddziałów przez Redutę Matki Boskiej. To się nie udało, tam zginęło wiele łączniczek, łączników, oficerów, żołnierzy. Później, następne bardzo duże przeżycie, to było przejście kanałami.

  • To było pierwsze zejście pani do kanałów?

Tak, jedyne. Wchodziliśmy na rogu ulic Długiej i Miodowej, a wychodziliśmy na Nowym Świecie przy Wareckiej. Nasza grupa, która została sprowadzona do kanałów nocą z trzydziestego pierwszego sierpnia na pierwszego września, poprowadzona została na Żoliborz, mieliśmy wyjść na Żoliborzu. Doszliśmy do Dworca Gdańskiego, tam kanał obniżał się bardzo i były liny po bokach do trzymania się. Zeszliśmy jeszcze na dół, tam prowadziła nas kobieta i zatrzymała nas, ponieważ woda podnosiła się momentalnie. Jak początkowo mieliśmy wody po kolana, to w przeciągu kilku minut już była pod pachy. Niemcy w tym czasie już zamknęli ujście do Wisły burzowcem. Zarządzono odwrót, więc wszyscy w tył zwrot, a nieśliśmy rannych, z nami szła Żydówka, która z Gęsiówki była uratowana, Polka z Radomia i trzech Żydów węgierskich, to byli noszowi, oni ciężej rannych nieśli, bo przechodziliśmy ze szpitalem i część łączników szła. Wróciliśmy do wejścia na placu Krasińskich, podano nam coś gorącego do picia, przypuszczam, że to była po prostu woda zagrzana, byliśmy cali mokrzy i po odpoczynku jakimś ruszyliśmy w kierunku Śródmieścia. Co jakiś czas przewodniczka dawała sygnał światłem, żeby się zatrzymać, przede wszystkim obowiązywała cisza absolutna, tak że słychać było na górze rozmowy niemieckie, strzały i jak przejeżdżały czołgi. W kanałach byłam łącznie trzynaście godzin, jedno wejście, przeczekanie na Starówce i drugie wejście, to trwało trzynaście godzin. Pod koniec już miało się halucynacje, już wydawało mi się, że są jakieś sale olbrzymie, jakieś filary, jakieś światło, jakaś jasność, później nagle ciemno, wydawało mi się, że schody są gdzieś do góry. Po prostu ten długi pobyt w ciemności… To wszystko było obślizgłe, cuchnące, jakieś porzucane tobołki.

  • Jak wysokie były te kanały?

To były burzowce, więc były wysokie, ale miejscami trzeba było się pochylać. Wtedy byłam jeszcze niska, miałam piętnaście lat, ale ci wyżsi, to musieli się pochylać. Przy wyjściu z kanałów byliśmy już opasywani linami i nas wyciągano.

  • Czy także mama, siostra…

…ojciec, wszyscy przechodzili kanałami. Z tym, że siostra przeszła kanałem do Śródmieścia z rannymi, natychmiast wróciła na Stare Miasto jeszcze z bronią. Nie wiem, po co w drugą stronę przenosiło się broń. Przeszła z powrotem i jeszcze raz do Śródmieścia. Ze Starówki to by było mniej więcej wszystko.

  • Jakie było odczucie, jak wyszliście z kanału w Śródmieściu?

Niesamowite, tam był jeden wielki luksus.

  • Właśnie, bo były szyby w oknach?

Były szyby w oknach, była kąpiel, bo zaprowadzili nas na Tamkę do zakonnic, tam byliśmy myci, szorowani, bo wszystko lepiło się od brudu, ubrania nowe dostaliśmy, jeść dostaliśmy. To wszystko było nieprawdopodobne, że taka może być szalona różnica po przejściu kilku godzin.

  • To dobrze świadczy o organizacji…

Tak, jak się wychodziło, od razu było jakieś picie gorące, ale jak najprędzej na kwatery, żeby tam się umyć.

  • Jak wyglądały dalsze dni po wyjściu?

Chyba dwa dni były wolniejsze, na odpoczynek. Następnie byliśmy na kwaterze na placu Napoleona, tam w międzyczasie chyba były trzy kwatery, ponieważ były bombardowane, to tak nas przenoszono. Ostatnia była na Chmielnej, hotel „Royal”, tam był szpital i stanowisko łączników, zbierali się łącznicy i stamtąd w różne miejsca się biegało. Mnie się wydaje, że już młodsi łącznicy byli chyba bardziej oszczędzani w Śródmieściu, może dlatego, że inne warunki były. Przejście na drugą stronę Alei, to też było straszne, bo cały czas ostrzał był i jedno przejście było wykopanym rowem, osłonięte jakoś.

  • Jak pani odbierała każdy kolejny rozkaz, bała się pani?

Nie, nie było strachu. Byli młodsi ode mnie, z nami był ten „Warszawiak”.

  • Proszę o tym opowiedzieć.

Bardzo dobrze go znałam, bo byliśmy razem w „Gozdawie”, on był łącznikiem, razem przechodziliśmy kanałami, on był malutki. Jak na Żoliborz doszliśmy, to ktoś go na ramiona wziął, bo tam by go chyba zalało, to był mały chłopczyk. Poszedł też z nami do zakonnic, tam też dostał broń, wykąpał się i w nocy uciekł. Jak się okazało, uciekł do „Parasola” na Mokotów. Na Mokotowie jak się wycofywali, został przez Niemców złapany i rozstrzelany. Bardzo fajny chłopaczek był, bardzo miły, sympatyczny. On się w ogóle nie bał, jego powstrzymywali jak tylko mogli, ale jeszcze dziecinny był, może ja tego tak nie pamiętam, ale z opowiadań starszych, którzy teraz się spotykają i o nim opowiadają, to on był bardzo dziecinny.

  • Zawsze się zastanawiałam, jak matki mogły pozwolić takim dzieciom na udział w Powstaniu?

Moi rodzice, tak jak mówiłam, byli od początku wojny zaangażowani i rodzice wiedzieli, że chcą mieć nas przy sobie, ale żeby mieć przy sobie, to musieliśmy też być zaangażowani. Jak matka szła z bronią, niosła broń, to szłam razem z matką, z bronią.

  • Dlaczego matka miała broń?

Przenosiła broń, całe paczki broni, całe paczki ulotek. Bracia starsi też byli wszyscy wychowani w wielkim szacunku dla ojczyzny, wszystko było dla ojczyzny.

  • Z rodziny tylko pani przetrwała?

Teraz, w tej chwili już nikt nie żyje z rodziny. Ojciec zmarł w 1965 roku, ale [przedtem] był aresztowany, siedział kilka lat, miał wyrok.

  • Wrócimy do tego, do czasów po Powstaniu. Teraz gdyby pani zechciała jeszcze powiedzieć, jak pani zapamiętała życie codzienne? Już nie o walkę chodzi, tylko o to żeby przetrwać.

W szpitalu była kuchnia polowa, a na Starym Mieście było dużo żywności ze Stawek. Jakoś nie przypominam sobie, żeby był straszny głód, gorzej było w Śródmieściu, tam był większy głód, nawet sobie pieska jedliśmy, nawet był dobry. Już po kapitulacji z Pola Mokotowskiego zdobyliśmy ziemniaki i cebulę, to był w ogóle rarytas. Był głód, trochę sucharów było, ale najlepiej pamiętam sago i dużo cukru, tego nie owało. Wodę gotowaną się piło.

  • „Pluj-zupę” pani pamięta?

Tak, oczywiście. Mnie się jakoś nie utrwalił w pamięci głód. Większy głód mi się utrwalił jak w więzieniu byłam, a tutaj może mniej, może mniejszą wagę się do tego przykładało.

  • Czy miała pani okazję obserwować ludność cywilną, jak ludzie się zachowywali?

To różnie było, bo pamiętam na Starym Mieście, to nawet chyba Krysia wtedy [z nami] była, byłam ja, siostra i jeszcze kilka osób od „Gozdawy” i szliśmy piwnicami. To już było pod koniec sierpnia, pod koniec Starówki. Ludność cywilna zaczęła wypytywać: „Co słychać? Jak tam jest?” Więc dziewczyny z entuzjazmem zaczęły mówić „Jest [nadzieja], po drugiej stronie Wisły już może coś, jakaś pomoc będzie.” Wtedy ci ludzie rzucili się niemal do bicia, do nas. Trzeba było się wycofać, nic nie mówić, bo ludność była rozdrażniona, rozgoryczona już pod koniec, bo już chyba niektórzy przechodzili kanałami, już coś wiedzieli może o ewakuacji Starówki. Tak było pod koniec, ale na początku bardzo pomagali, bardzo byli oddani.

  • Takie relacje się powtarzają...

Moje spostrzeżenia są może nie takie jak starszych. Zawsze to zaznaczam, bo może młodsi tak na to uwagi nie zwracali, raczej ci starsi.

  • W jakich okolicznościach poznała pani panią Krystynę?

Właśnie u „Gozdawy”. Tam się jakoś wszyscy spotykali.

  • Ale pani nie była łączniczką, tylko sanitariuszką?

Tak, ale pod szesnastym byli łącznicy i sanitariusze, i żołnierze, wszyscy, to była cała Druga Kompania Szturmowa, tam miała kwaterę.

  • Przy przejściu kanałami pani Krystyna też była?

Nie, pani Krystyna dzień później przechodziła kanałami....

  • Skończyło się wszystko, jak wiadomo kapitulacją, ale mówiła pani, że wyjście z Warszawy było 15 października…

Tak, zeszliśmy się wszyscy w Śródmieściu, w hotelu „Royal" i ojciec, i matka, i siostra, i ja, i trzy sanitariuszki. To była moja siostra, Zosia Barlak i Ewa Milocz, one były po szkole pielęgniarskiej, dyplomowane pielęgniarki, Krystyna i Żydówka Rena. Moi rodzice byli ranni i zdecydowaliśmy, że nie wychodzimy z oddziałem, bo było do wyboru, kto chciał. Wypłacali jakieś dolary i poszliśmy w kierunku Szpitala Dzieciątka Jezus, większą grupą. Niemcy się zorientowali, że przybywa niby chorych i rannych, a wcześniej było ich dużo mniej, a ponieważ moja siostra i jej koleżanki tam pracowały w czasie okupacji, to dostały zaświadczenia, że są ranni i że wychodzimy ze szpitalem. Chyba 15 października udaliśmy się na Dworzec Zachodni i w kierunku Częstochowy. Tak się skończyło nasze Powstanie.

  • Jakie były dalsze losy, mieszkaliście tam jakiś czas?

Mieszkaliśmy pod Częstochową, to była wieś Pławno obok Gidli, w Gidlach jest sławny klasztor. Tam od razu łączność z chłopcami z lasu, przychodzili na zastrzyki, chodziliśmy z bronią, z żywnością do lasu, tak że łączność z partyzantką była w dalszym ciągu, aż do wyzwolenia.

  • Z Jędrusiami?

Z Jędrusiami, tak.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Do Warszawy wróciliśmy około 20 stycznia. Armia radziecka 19 stycznia oswobodziła tę wioskę i może po tygodniu wracaliśmy do Warszawy.

  • Jaką Warszawę pani zobaczyła?

Strasznie, to w ogóle nie da się opowiedzieć. Zatrzymaliśmy się na Sadybie w Warszawie, tam mieliśmy lokal, który był przez organizację wynajęty, a później wyjechaliśmy do Węgorzewa, na Ziemie Odzyskane. Tam nikt się nie ujawnił i ojciec jak mógł udzielał się z pomocą. […]

  • I przez jakiś czas mieszkaliście w Węgorzewie?

Tak. W Węgorzewie mieszkaliśmy chyba trzy lata. Później ojciec został aresztowany…

  • W którym roku?

Musiałabym zajrzeć, bo już te wszystkie lata mi się mylą, chyba to był rok 1947 czy 1948.

  • Siedział do 1949?

Tak trzy, cztery lata chyba siedział.

  • A jaki zarzut był?

Za przynależność do organizacji i za przechowywanie bandytów, bo rodzice gospodarstwo objęli i przechowywali się u nas tacy, którzy byli „spaleni” tutaj, to tam przyjeżdżali, więc tych bandytów przechowywał i za to miał wyrok. Niemcy nam zlikwidowali mieszkania raz jak nas aresztowali, już nie wróciliśmy, bo już mieliśmy inne papiery, później nasze władze ludowe też nam zlikwidowały to [gospodarstwo], więc wróciliśmy do Warszawy i mieszkaliśmy u rodziny pod Warszawą w Aninie. Ojciec siedział, później siostra wyszła za mąż, szwagier też był aresztowany, tak to się dalej potoczyło.

  • Represje dotyczyły tylko ojca czy innych członków rodziny też?

Siostra nie mogła studiować, starała się na medycynę, nie dostała się. Ja starałam się na politechnikę, nie dostałam się, nie mogłam pracy dostać, siostra też nie pracowała jako pielęgniarka, nie mogła dostać pracy. Nawet jak w 1965 roku ojciec zmarł i chcieliśmy go pochować na Powązkach, tam gdzie już był pochowany brat, w kwaterze „Miotły” na Powązkach i chcieliśmy też ojca tam pochować, to mama poszła do ZBOWiD-u i powiedziała, że ma tam syna pochowanego, że jeden syn zginął w Powstaniu, był w Armii Krajowej, drugi był rozstrzelany, był w Armii Krajowej, odpowiedzieli, że nie ma się czym chwalić, że bandytów wychowała. To był 1965 rok. Dopiero jak wrócił pułkownik Mazurkiewicz, bo jego nie było wtedy w kraju, a to był wielki przyjaciel mojego ojca…

  • „Radosław”?

Tak, „Radosław”, bo on był w ZBOWiD-zie i dał zgodę na pochowanie ojca na cmentarzu wojskowym.

  • Czy udało się pani w końcu dostać na wyższą uczelnię?

Nie, skończyłam korespondencyjnie technikum budowlane i pracowałam w „Energoprojekcie”. Przyjęli mnie w 1951 roku, w 1952 roku wyszłam za mąż, też za powstańca, mąż był w batalionie „Ruczaj” w Śródmieściu. Później jeszcze wielokrotnie byliśmy [represjonowani], bo w 1978 roku byłam z „Energoprojektu” zabrana na Rakowiecką, na przesłuchanie. Właściwie oni poszukiwali mojego ojca, nie wiedzieli, że już nie żyje. Potem jeszcze kilka razy mój mąż był wzywany i ja byłam wzywana.

  • Mówiła panie w czasie naszej wcześniejszej rozmowy, że rodzina opiekowała się jedną Żydówką ocalałą z Gęsiówki…

Tak, Irena, nie pamiętam nazwiska, albo Wintal, albo Winter. Rodzice ją wyprowadzili ze sobą po Powstaniu, pojechała z nami aż do Pławna, tam się ukrywała. Miała charakterystyczny wygląd Żydówki. Jak ojciec był aresztowany, to matka się do niej zwróciła, żeby ona zeznała, że została wyprowadzona, że uratowano jej życie, bo przecież by nie przeżyła. Ci węgierscy Żydzi nie przeżyli zostali gdzieś rozstrzelani później. Ona natomiast powiedziała, że nic nam nie zawdzięcza, ani moim rodzicom, bo ją Armia Radziecka oswobodziła. Zresztą ona miała syna, jedenastoletniego Jureczka, który wychowywał się poza gettem, niańkę miał, która go wychowała właściwie na katolika, jak to dzieci żydowskie się w tym czasie chowało. Ona miała wielkie pretensje do niani, natychmiast ją usunęła i wyjechali do Izraela. Po jakimś czasie urwał się z nią kontakt.

  • Mówiła pani na samym początku, że niechętnie pani wraca do tych wspomnień...

Tak.

  • Właśnie chciałam zapytać, opowiadała pani o kilku straszliwych momentach związanych z Powstaniem, na przykład wybuch goliata na Podwalu…

Te rzeczy się czasami śnią po nocach. Trochę się leczyłam u neurologów i zrobiłam sobie takie założenie, odsunąć się od tego wszystkiego. Zrobiłam dzieciom pamiątkowe albumy, wnukom i chciałam się od tego wszystkiego odsunąć. Od czasu jak pani zatelefonowała, to ja znowu to wszystko przeżywam ciągle. Zaczyna mi się po nocach śnić jakaś strzelanina i kanały, i Powstanie, i wszystko. Nie mogę chodzić za często do Muzeum, nie mogę czytać tych list rozstrzelanych, na których jest brat i koledzy, po prostu staram się książek na ten temat nie czytać, już chciałabym te ostatnie lata życia, bo to są pewnie ostatnie, w spokoju przeżyć, bez wspomnień.

  • Ale zdaje sobie pani sprawę, jak wiele pani zrobiła dla swoich dzieci, wnuków…

Wnuki znają całe Powstanie bardzo dokładnie, bardzo się tym interesują. Życie teraz jest ciężkie, może nie mogą już tak w tej chwili, jak jeszcze kilka lat temu. Kiedy chcą ze mną na ten temat rozmawiać, to zawsze z nimi rozmawiam i wracam [do wspomnień]. Mam pięcioletnią prawnuczkę, czekam, kiedy będę mogła jej jeszcze przekazać…

  • Jak dojdzie do piętnastego roku życia, wtedy będzie odpowiedni moment...

Ona też już się interesuje strzelaniem i jakimś bombardowaniem...

  • To dotyczyło bardzo wielu takich młodych ludzi jak pani, ale te piętnastolatki też stwarzały rzeczy wielkie i tworzyły historię Polski, za to bardzo serdecznie dziękujemy

Byłam aresztowana, ponad miesiąc siedziałam w Gestapo, przesłuchiwania były, widziałam jak przesłuchują innych. Jak nas aresztowali, to wieźli nas na samochodzie otwartym, to zima była, karabin maszynowy i nie wiadomo było, gdzie nas wiozą, czy nas wiozą rozstrzelać, co się dzieje. Mnie się wydaje, że w tym czasie się chyba zahartowałam.
Warszawa, 9 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Maria Majewska-Wołoszyn Pseudonim: „Maria” Stopień: łączniczka Formacja: batalion „Gozdawa” Dzielnica: Starówka, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter