Maria Stani

Archiwum Historii Mówionej

Maria Stani, urodzona 28 października 1929 roku w Warszawie, Rynek Starego Miasta. Cały czas, od początku Powstania do zakończenia [mieszkałam] na Rynku Starego Miasta.

  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych? Czym zajmowali się pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?

Miałam rodzeństwo. Było nas pięcioro, ale brat zmarł, jak miał trzynaście lat, tak że zostało nas czworo. Byłam najmłodsza z rodzeństwa. Przed wojną powodziło nam się bardzo dobrze. Mama nie pracowała. Tata był [urzędnikiem państwowym]. Wszystkie warszawskie szpitale podlegały pod mojego ojca. Z domu nazywam się Maria Pomaska. Mój tata był na wysokim stanowisku, bardzo dobrze zarabiał i nam przed wojną naprawdę bardzo dobrze się powodziło.

  • Jak pani zapamiętała lata przedwojenne, Starówkę, jak ona wyglądała? Jak tam toczyło się życie?

Po prostu było wspaniale, naprawdę. Przede wszystkim [było dużo] kościołów, a ja bardzo lubiłam śluby i mama mnie zawsze w kościele znalazła, bo jak były śluby, to ja zawsze byłam w kościele. Życie po prostu było wspaniałe. Najstarszy brat skończył studia przed wojną, drugi [brat] niestety nie zdążył. Miał przerwane [studia], chodził tylko później [na tak zwane komplety]. Siostra miała zostać lekarzem, ale też niestety nie dało rady. A ja... przed wojną miałam dziewięć lat, tak że wspominam to jak przez mgłę, ale wiem, że było dobrze, bardzo dobrze. [Przed wojną ruch na Starówce był bardzo duży, ale było bezpiecznie i spokojnie].

  • Pamięta pani jakieś zabawy z kolegami, z koleżankami na Starówce?

[Oczywiście, że pamiętam]. Przecież bracia mieli swoje towarzystwo, ciągle było u nas pełno osób. Zawsze pełno [było kolegów braci i] było bardzo przyjemnie. [Koledzy braci byli starsi ode mnie i] tylko byłam za młoda, nie do wszystkiego mnie dopuszczali. Zawsze mnie troszkę [odsuwali], [mówili], że im przeszkadzałam. Najstarszy brat był siedemnaście lat ode mnie starszy, tak że w domu byłam taki wyskrobek.

  • Na Starówce przed wojną mieszkali robotnicy, mieszkało tam trochę biedoty.

Tak, ale było spokojnie. Można było wyjść. Nie było tak, że ktoś kogoś zaczepił. Było bardzo spokojnie. Co prawda byłam młoda, ale miałam dwóch [starszych] braci i siostrę, to oni przecież [wychodzili na różne imprezy. Mieli swoje towarzystwo]. Nigdy nie było żadnego problemu [z braćmi i siostrą] – rodzice nie mieli żadnego problemu.

  • Czy faktycznie na Rynku codziennie był targ i można było kupić jakieś owoce?

Na samym Rynku targu nie było. Teraz jest fontanna na środku, a jak jeszcze pamiętam, to nic nie było. Rynek był zupełnie pusty. Jak koledzy i koleżanki przychodzili do mnie, to na Rynku się ganiało od jednego rogu do drugiego rogu. Mieszkałam w domu Piotra Skargi, Rynek 2. Mieliśmy okna na Brzozową, z daleka było widać Wisłę, tak że mieszkanie mieliśmy śliczne. Naprawdę nam nie było źle.

  • Przed wybuchem wojny zaczęła pani już chodzić do szkoły?

Tak. [Do szkoły zaczęłam chodzić w 1937 roku. Przed wojną, czyli w 1939 roku byłam u I Komunii Świętej w katedrze – to było w drugiej klasie szkoły podstawowej].

  • Pamięta pani swoją szkołę?

[Moja szkoła mieściła się przed wojna na ulicy Senatorskiej. W czasie wojny chodziłam do szkoły na Żoliborzu]. Panią Żulomin to nawet do dziś [pamiętam] [− była nauczycielką].

  • Jaka to była szkoła?

W czasie okupacji rodzice mi pozwalali, bo nie było przecież szkoły, żeby można było się tak [normalnie] uczyć, to [chodziłam] na komplety na Żoliborzu. […] [Trudno to nazwać szkołą. Nauka odbywała się w prywatnej willi. Dzieci nie było dużo]. Dyrektor nazywał się Litwiniuk. To były komplety, to było potajemnie. Za okupacji rodzice już [mi pozwalali, żebym jechała] tramwajem z koleżankami. Daleko było, bo ze Starówki na Żoliborz. Dla mnie to był wypad.

  • Chodziła pani ze znajomymi nad Wisłę?

No pewnie, że chodziłam, bo mój najstarszy brat w 1939 roku brał ślub i zaraz [potem] wybuchła wojna. To było wydarzenie. Miałam pierwsze pozwolenie od rodziców, że całą noc mogłam się bawić na weselu. To było moje pierwsze pozwolenie, że mogłam [tak długo] być. [Brat] miał kolegów, którzy bardzo mnie lubili. Mogłam tańczyć. Jechałam karetą. Brat miał frak, ona miała piękną suknię przysłaną z Francji. Ten ślub był wydarzeniem roku na Starówce.

  • W którym to było kościele?

W katedrze. Jechaliśmy po młodą karetą. Jak niosłam wiązankę, to niektórzy mówili: „Jaka ta panna młoda młoda” – a my jechaliśmy po młodą.

  • Gdzie się odbyła zabawa?

U nas w mieszkaniu, bo myśmy mieli jeden pokój taki [bardzo duży], że mogłyby się w nim [zmieścić] konie z furmanką.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny w 1939 roku?

Zapamiętałam właśnie tak, że poszłyśmy z mamą do katedry. Jak szłyśmy, to na naszych oczach pocisk zabił konia. Jezu! Chciałam ratować tego konia. Mama mówi: „Dziecko, zostaw! Nic mu nie pomoże”. On tak leżał zabity i dla mnie to już było okropne wrażenie. Nie mogłam sobie tego darować, że on tak [leżał] zabity. Chciałam, żeby wstał. Tego konia pamiętam, jakby [to było] dziś.

  • Jak była obrona Warszawy to pani starsi bracia poszli do obrony? Brali w tym udział?

Właśnie tata i najstarszy brat poszedł. Co to była za rozpacz, to było coś niesamowitego. Nikt nie wiedział, czy żyją, czy nie żyją, ale wrócili. Boże, w jakim stanie, coś okropnego! Mój tata był bardzo dobrym człowiekiem.

  • Jak wyglądała obrona Warszawy w 1939 roku? Były naloty?

Tak, ale nasz dom został nietknięty i Starówka nie była zniszczona. Były odłamki, ale w 1939 roku Starówka nie była zniszczona.

  • Pamięta pani płonący Zamek Królewski?

Tak. Przed wojną [byłam] w Zamku Królewskim, bo tata był zaproszony na bal. Byłam tam przed wojną z tatą jako dzieciak, pięknie ubrana. Pamiętam Zamek Królewski. Jak płonął, to było bardzo straszne, ale tak to Starówka nie była [zniszczona]. Mama nie bardzo mnie puszczała, to było tak, że nawet jakbym chciałam wyjść, to niestety nie mogłam.

  • Słuchała pani przemówień Stefana Starzyńskiego?

U nas to było obowiązkowe. U nas nie było mowy, żeby można było nie słuchać.

  • Dlaczego?

Bo tata w ogóle był Polakiem z krwi i kości. Dla niego [wybuch wojny był tragedią]. A Starzyńskiego bardzo szanował, a tego, co mówił, wszyscy musieliśmy słuchać. Nie było tak, że nie. Mój tata bardzo uważał Dmowskiego. U nas nawet wisiał portret Dmowskiego. Ojciec był bardzo kochany, nawet przez obcych ludzi, a przez nas – to już się w ogóle nie mówi.

  • A jak Niemcy wkroczyli?

Było już zupełnie inaczej. Pamiętam kartki [na żywność], to tata nieraz mnie brał i szliśmy [po prowiant]. Nieraz tam, gdzie tata pracował, dostawał deputat. Boże, jak [przyniósł] kawałek masła, marmolada, bo przecież nic takiego nie było. A jakie to było dobre, to było święto. Chodziłam z tatą, zawsze brał mnie ze sobą.

  • Tata zaczął pracować w czasie okupacji?

Tak, chodził do pracy.

  • Na tym samym stanowisku, co przed wojną?

Był, ale to już nie było to. Wcześniej zarządzał dosłownie wszystkimi [szpitalami]. Teraz skoncentrował się bardziej na jednym [szpitalu], to już nie było to.

  • To trudno mu było utrzymać rodzinę?

Ciężko. Brat przed samą wojną się ożenił, więc już [był] z żoną, ale mieszkali u nas. Tata nikogo [nie wyrzucił]. On by wszystkich przygarnął... Nie wiem (nie chcę skłamać), ale chyba jeszcze Wieśka (mojego brata) wziął do siebie do pracy, żeby nam wszystkim było lżej. Mój drugi brat starał się, chciał jeździć na tramwajach. Co to było, że może będzie jeździł na tramwajach, ale mama moja się nie zgodziła i powiedziała: „No nie! Daj sobie spokój z taką pracą. Co ty, żartujesz?”. Wiem, że brat poszedł też do kancelarii adwokackiej. Już było tak, że trzeba było jakoś utrzymać ten dom. Siostra chodziła na komplety, też prywatnie. Nikt nie wiedział, gdzie chodzi. Moja siostra była jak iskra. Ona była wszędzie, dla niej nie było „nie”. Potrafiła z jednego gimnazjum [do drugiego przejść], bo tam jakiś profesor przeszedł. Mama mówi: „Wandziu, już dawno nie byłam [u ciebie] w szkole. Muszę iść”. – „Mama nie chodzi do tej szkoły, bo ja już chodzę do innego gimnazjum”. Mama zrobiła oczy i mówi: „Jak to?”. – „Tak – mówi – chodzę tutaj, ale wszystko jest w porządku. Proszę bardzo, idź się dowiedz”. Ona się zawsze bardzo dobrze uczyła. Później jej się to w życiu bardzo przydało, bo miała być lekarzem – nie skończyła [akademii], ale znała się na wszystkich chorobach. Do końca swojego życia, to w nocy przychodzili do niej, bo kto [z lekarzy] by poszedł za darmo, a ona do wszystkich poszła – zastrzyki robiła, okłady, opiekowała się starszymi ludźmi. W ogóle szkoda słów. [Była pielęgniarka i „lekarzem” dla wszystkich, którzy potrzebowali pomocy]. […]

  • Czy utkwiły pani w pamięci łapanki, rozstrzeliwania na ulicy?

Na Krakowskim Przedmieściu, co to było! Mama płakała, ale mnie po prostu nie puszczali. To było przecież okropne. Na Miodowej rozstrzelali, na Krakowskim Przedmieściu, przecież ciągle się słyszało. Jak [domownicy] nie wrócili na daną godzinę, to mama była cała w nerwach, że nie wiadomo, co jest, ale jakoś szczęśliwie [wracali]. Naprawdę nie mogę powiedzieć, bo u nas nie było tak, żeby złapali jednego czy drugiego brata ani tatę, nie. Co prawda, oni tylko [chodzili] do pracy i z pracy, nie chodzili specjalnie nigdzie.

  • Jak pani jeździła na Żoliborz, na tajne komplety?

Mama przeżywała to strasznie, ale zawsze to było tak, że parę osób się zbierało i zawsze ktoś starszy [był], kto nas przypilnował. Mama przecież drżała, ale pozwoliła. Było pozwolenie od mamy, żebym [jeździła]. Tata koniecznie chciał. [Mówił]: „Nie. Musi i koniec”. No i tak jakoś się udało. Te czasy w ogóle były okropne.

  • I jeszcze zimy były strasznie mroźne.

To nie to, co dzisiaj, tylko była prawdziwa zima, a śniegu ile. Jak człowiek szedł, to tylko wszystko chrupało pod nogami. Ale jakoś naprawdę nie wiem – że my w domu chorzy nie byliśmy, tylko mój tata całe życie cierpiał na ból głowy – miał migreny. Jak była gosposia (mieliśmy gosposię), to musiała być szklanka wody i proszki – „kogutek”. Pamiętam, jak biegałam do apteki po proszki z „kogutkiem” dla taty. Och, ile nieraz dziennie ich brał, a do lekarza nigdy nie poszedł. Umarł, a nie poszedł do lekarza.

  • Pamięta pani powstanie w getcie warszawskim?

To było okropne. Mojego męża (wtedy jeszcze nie męża) tata był administratorem. Miał kilka domów na Hożej i miał niektóre z tych, które były w getcie. Miał specjalną przepustkę i chodził. To było straszne, że on tam musiał wejść. Nic mu się nie stało, bo był administratorem. […] Pamięta człowiek – to było okropne. Strzelaniny było słychać, bo Starówka nie była tak daleko i wszystko było słychać. Okropne to było.

  • Słyszała pani o Żydach, którzy gdzieś się ukrywają?

Nie.

  • Pani tata działał w podziemiu, w konspiracji?

Wiem, że nieraz [chodziłam] z tatą, [ale nie wszędzie. Czasami mówił]: „Dzisiaj nie, dzisiaj będziesz w domu”, bo nie mógł mnie tam gdzieś wziąć. Ja zawsze byłam z tatą. Tata był moją wyrocznią. Jak już wiedziałam, że mi nie wolno, to wiedziałam, że tata idzie sam. Tata wychodził, ale gdzie, to nie wiem, bo byłam za mała, żebym coś wiedziała. [Przy mnie w domu nie rozmawiano o podziemiu i konspiracji].

  • To właśnie pani ojciec wciągnął pani przyszłego męża do konspiracji?

Tak. Swoich synów i mojego męża [też], bo to był kolega moich braci. Przecież nikt nie przypuszczał, że to będzie kiedyś mój mąż.
  • Nie podobał się pani wtedy?

On mi się zawsze podobał. Moja siostra była ode mnie o siedem lat starsza, to zawsze się mówiło, że do Wandy pasuje, bo mój mąż był prawie o dziesięć lat ode mnie starszy, więc gdzie ja takiego starego... Miałam dwanaście czy trzynaście lat, a on miał już dwadzieścia parę. Taki stary, no to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Zawsze się mówiło: „Do Wandy pasuje”, a mnie absolutnie. Później, jak przychodził, to powiedzieli, że przychodzi i sobie żonkę chowa. Kto to przypuszczał, że on będzie moim mężem. Przychodził do nas i mój tata go zwerbował. Może nie tylko jego jednego [z tych], którzy przychodzili, ale teraz to już nie wiem. Na pewno niejednego zwerbował, bo Polska to dla niego było wszystko.

  • Gdy wybuchło Powstanie, to ojciec i bracia mówili, że będzie Powstanie?

Tak. Tata wiedział już wcześniej i on się tak jakby przyszykowywał. Najstarszy brat – Wiesiek, na Pragę miał [iść]. Młodszy brat – Tadek, był na Śródmieściu. Mój mąż dostał [rozkaz pójścia] też na Śródmieście. Wiem jak dziś, bo akurat w dzień Powstania byłam bardzo przeziębiona, a on przyszedł się pożegnać, bo Powstanie już wybuchło, ale jego mama też zachorowała i on mówi: „Muszę zostać”. Jego tata zmarł w kwietniu przed Powstaniem i została tylko mama i jego brat Andrzej, który miał niecałe dwanaście lat, więc mówi: „Muszę zostać [i pomóc] mamie. Po prostu nie mogę iść”. Przez kogoś dał znać, że przyjdzie [później] i 3 sierpnia, a nie 1 sierpnia, poszedł na Śródmieście. Mój tata się żegnał z nim, sami sobie rozmawiali. Tata nigdzie nie poszedł, cały czas byliśmy na Starówce. Był okres, że przyszli do nas wszyscy z Woli, to w piwnicy tak się zrobiło [ciasno], że się w ogóle nie można było ruszyć, bo przecież bardzo dużo ludzi przyszło na Starówkę.
W nasz dom trafiła bomba, wszystko zaczęło się palić. Mury nie były takie jak teraz. To były przedwojenne mury, więc w piwnicy nic się nam nie stało. Tak było zrobione, że jak była pierwsza piwnica (bo mój dom, numer 2, jest na rogu), to było przejście piwnicami aż do samego końca. Przez całą Starówkę piwnicami można było przejść. Jak bomba [uderzyła], to myśmy chcieli uciec, żeby dalej przejść, bo tu się paliło. [W domu] cała ściana to była biblioteka, to były książki mojego ojca. Mój tata nie chciał [iść]. Powiedział, że pójdzie, ale musi iść na górę (myśmy mieszkali na pierwszym piętrze) zobaczyć, czy tam się czasami nie pali, a to wszystko już się paliło. Mój tata nie chciał wyjść. Powstańcy przyszli do nas do piwnicy i powiedzieli, że [ojciec] nie chce w ogóle zejść z [piętra], bo powiedział: „Jak giną wszystkie książki, cały dorobek życia mojego i moich rodziców, to ja też nie mam już po co żyć”. Pobiegłam po tatę i powiedziałam mu w ten sposób: „Jeżeli ty nie pójdziesz to i ja z tobą zostanę”, bo bardzo kochałam ojca. Mówię: „To ja zostanę z tobą. Trudno, to się spalimy”. I w ostatniej chwili powstańcy zakryli nas płachtami i wyprowadzili, bo [ojciec] nie chciał wyjść. Wszystko spłonęło. Wszystko poszło, cały dorobek, ale tata nie chciał wyjść, jednak dla mnie wyszedł. Chciał zginąć. Mówił: „Trudno, to jest moje i tu zostanę”, bardzo to przeżył.
Największe przeżycie to był czołg, [zdobyty przez powstańców na ulicy Długiej]. To było coś niesamowitego. Bardzo chciałam tam pójść, prosiłam mamę. Mówiłam: „Mama! Pójdę! Proszę cię!”. Od nas dużo osób szło zobaczyć tą zdobycz. To była szalona zdobycz. No niestety, nikt nie wrócił, tak że później mama to podwójnie mnie trzymała. Ja już się nie mogłam ruszyć.

  • Ale na początku był duży entuzjazm, budowaliście barykady.

No tak, przecież jaka to radość była. Moja siostra z radości po wszystkich biegała. Dostała w głowę [odłamkiem]. Po wojnie miała wyciągany [ten] odłamek. Całe szczęście, że jak się skończyło Powstanie, to cały bandaż jej zdjęli, bo by na pewno nie żyła, bo nasz sąsiad zginął przez bandaż. [Niemcy zabili go, bo myśleli, ze to powstaniec].

  • Pamięta pani pierwsze dni Powstania?

Entuzjazm był niesamowity – że to wszystko może się nareszcie skończy, że będziemy [wolni]. Ale później stopniowo entuzjazm gasł.

  • Czy w czasie pierwszych dni pomagała pani na przykład budować barykady?

Nie, ponieważ nawet kroku nie mogłam bez mamy zrobić. Nie było nawet mowy, żebym się nie wiem jak cieszyła. A z mamą tak – proszę bardzo, ale żebym sama poszła tam, [to nie]. Byłam wychowana na Starym Mieście. Koleżanki mogły [pójść]. Mama mówiła: „Proszę bardzo, niech idą, a ty nie pójdziesz. Ciebie nie puszczę”. Tata też nie był za tym, żebym gdzieś poszła.

  • W jaki sposób dotarła do was wiadomość o czołgu, gdy siedzieliście w piwnicy?

Tą wiadomość przynieśli powstańcy. Jaka była radość! Mało nie zgnietli tego powstańca za to, że przyniósł taką wspaniałą wiadomość o zdobyciu czołgu. Każdy się cieszył. Nawet [jedna] matka zostawiła dwoje dzieci – pani Karczmarewiczowa, córka tej znanej baletnicy. Jedno miało może dwa latka, drugie ze cztery. Mówi do mojej mamy: „Pójdę zobaczyć! Pani Pomaska, pani pozwoli, przecież ja ją przypilnuję”. A mama mówi: „Nie, niestety. Nie puszczę jej już nigdzie”. No i nie wróciła. Dwoje dzieci zostało. Przecież rozerwało tych ludzi na strzępy. Dlatego dali nam go zdobyć, bo był naszpikowany... Okropność.

  • Tam była jakaś solidarność? Ktoś zajął się tymi dziećmi?

Tam została jeszcze jej teściowa i wzięła te dzieci. Tylko ona została, bo mąż [ojciec małych dzieci] też poszedł na Powstanie, a ona z tej radości chciała zobaczyć czołg. Może gdybym z nią poszła, to by mnie już nie było. Niestety mama mnie nie puściła.
Dwa momenty z Powstania, które pamiętam, to właśnie to [z czołgiem-pułapką] i że paliło się nasze mieszkanie, ta bomba. A te „krowy”! Boże! Co pół godziny. To było okropne. Wiedzieliśmy, bo powstańcy przychodzili i nam mówili, że Rosjanie są na Pradze, że pewnie przyjdą i nam pomogą. No to tak nam pomogli. Czekali, aż się wszystko wybije i... Szkoda w ogóle słów. Mój tata wyczuł to wszystko. Powiedział: „Pomogą, zobaczycie, jak »pomogą«” – i jego słowa się spełniły. Mówili do niego: „Co pan takie rzeczy opowiada! Pomogą, pomogą, już tak blisko są”. A tata sceptycznie [odpowiadał]: „Nie, nie, nie. Nie wierzę. Nie, nigdy”.

  • Ci ludzie, którzy przyszli z Woli, opowiadali straszne rzeczy.

Okropne! Poszedł jeden syn, poszedł drugi syn, to mama była już pewna, że nie żyją. To, co opowiadali, [było okropne]... Mnie to mama nawet nie pozwoliła tego słuchać. To się w głowie nie mieściło, co oni opowiadali, w jakim oni stanie przyszli. Myśmy sami nic takiego [do jedzenia] nie mieli, ale co się mogło, [to się pomogło]. Mieli gdzie się chociaż umyć. To o pomstę do Boga [woła], jak oni wyglądali, jak przyszli, a przecież nawet z dziećmi byli. To była tragedia! Później w piwnicy było tak ciasno, że nie można się było przejść, trzeba było uważać. Jak [moi] bracia poszli [walczyć], to jeden brat miał córkę Lidkę, która miała dwa lata, a Alusia miała roczek. Ta roczna była jeszcze przy piersi. Lidka była już mądrala. Miała pasek przy palteczku z przyczepionym kubeczkiem aluminiowym i gdzie kto tylko jadł, to podchodziła i mówiła: „Chcesz, to ci zatańczę, zaśpiewam, ale daj trochę zupy, bo taka Lidzia głodna”. Kto jej mógł odmówić? Przy sobie nosiła ten garczek i każdy sam nie zjadł, a dziecku dał. Śmieli się: „Lidzia to chyba najedzona”. To był dzieciak i też ciągle tylko w tej piwnicy. Tragedia straszna.

  • Była z wami w tej samej piwnicy?

Tak, w tej samej piwnicy... Ale już przyszli do nas powstańcy powiedzieć: „Niestety musicie się przyszykować, bo Niemcy was zajmą. My niestety będziemy się starali jakoś przebić”. Tak nam powiedzieli. Jeszcze z ojcem moim tak rozmawiali. Co Bóg da, to będzie. Nie wiadomo co. Jak Niemcy? Nikt nie chciał wierzyć, że to koniec i że na nowo Niemcy będą. Jak Niemcy do nas przyszli, powstańców przy nas nie było. Sąsiad, który mieszkał w drzwi obok nas, miał sklep. Nie mieli dzieci. Mieli sklep i dawali nam wszystko na kartki. Oni mnie bardzo lubili. Często u nich bywałam. Tego momentu do końca życia nie zapomnę. Nie było mowy o tym, żeby on poszedł na Powstanie, nawet na barykady, bo on po prostu panicznie się bał. Jak myśmy przechodzili z jednej piwnicy do drugiej, spadła mu na głowę cegła. Sanitariuszka zaraz go opatrzyła, zabandażowała mu całą głowę. To było na dwa dni przed zakończeniem Powstania [na Starówce]. Niemcy wzięli go za powstańca i na naszych oczach, na oczach żony i siostry, rozstrzelali go [myśląc], że to powstaniec. Ten Niemiec jeszcze wziął karabin od jednego i zaczął strzelać, ale ten karabin nie wystrzelił, to wziął od drugiego, a on patrzył na to. To było na oczach nas wszystkich. Tego momentu [nie zapomnę]. […] To było niepojęte. Człowiek, który naprawdę nie brał żadnego udziału w Powstaniu, bo się bał, nosa z piwnicy prawie nie wyściubiał, a wzięli go za powstańca, bo miał obandażowaną [głowę]. Siostra moja [też miała bandaż]. Dobrze, że powstańcy powiedzieli: „Zdejmij ten bandaż!” – i ona zdjęła. Miała dwa odłamki w głowie, które wyjęli jej dopiero po wojnie.
Mojego tatę strasznie bili, kopali, a w życiu nie skrzywdziłby muchy. Ojciec miał czapkę. Czapki szpitalnictwa to były takie czapki, jak apteki miały. Miały lampas na około i wąż... Tata to nosił, a Niemcy myśleli, że to nie wiadomo co. […] Tak go kopali, krew mu leciała z ust. To było coś niesamowitego, nie mogłam się z tym pogodzić, że go tak biją. Taki był dobry. Nas wszystkich na Starówce, na samym Rynku, Niemcy rozdzielili. Bratowe z dziećmi poszły w inną stronę, a ja, tata, mama i siostra (z braćmi nie było wiadomo, co jest), nas czworo wzięli do domu pekaowskiego na drugą stronę, zupełnie oddzielnie. Właśnie w domu PKO zginął sąsiad i tata był bity. Później nas wzięli, żeby pędzić do Pruszkowa. Żeśmy szli pieszo do Pruszkowa. Tata to ledwo szedł, taki był pobity, że musieliśmy [go prowadzić]. Siostra była taka operatywna, to pomagała ojcu, robiła niesamowite rzeczy. [Przynosiła wodę, robiła opatrunki z chustek do nosa].

  • Jak na Starówce wyglądała kwestia wyżywienia i wody?

Wodę myśmy mieli, bo były krany. W piwnicach myśmy mieli czyściutko, było wszystko. Było nas coraz więcej osób, bo każdy chciał do piwnicy wejść, ale myśmy mieli [wszystko], bo ten właśnie sąsiad miał sklep. Powstańcom otworzył, ale powstańcy powiedzieli: „Zostawcie sobie, bo nie wiadomo, jak to długo będzie trwało”. Były cukierki z tego sklepu. W piwnicy nie było tak, bo jak jedna rodzina zupę gotowała, to każdy dostał po trochu tej zupy. Nie było tak, że ty mogłeś coś zjeść i się nie podzielić. Jak powstańcy przychodzili do nas, to ich częstowaliśmy tym, co żeśmy mieli, ale chłopaki nie brali, tylko mówili: „Trzymajcie, trzymajcie, bo nie wiadomo, jak długo [to potrwa]”.

  • Jak nazywał się ten sąsiad?

Teraz już zapomniałam. Na imię miał Kazio, ona miała na imię Felka, Felicja, ale nazwiska już nie pamiętam. To był dobry człowiek i tak zginął. Zginął przez ten bandaż, przez to, że cegła mu spadła na głowę. Patrzyła na to żona, siostra i wszyscy, co go znali.

  • Przychodziły do was jakieś wiadomości z zewnątrz? Jakieś listy, gazetki?

Nie. Nic żeśmy nie mieli. W ogóle nawet nie wiedzieliśmy ani o jednym bracie, ani o drugim, nawet jednego zdania. Mama była pewna, że nie żyją. Były tylko pogłoski od powstańców, że Praga niestety nie walczy, to już żeśmy coś wiedzieli. Jak tam byli Rosjanie, to żeśmy mówili: „Wiadomo, co tam z tymi powstańcami zrobili? Co tam się w ogóle dzieje?”. Nikt nie wiedział. Nie mieliśmy żadnych gazetek, bo to by tata miał.

  • Pani w ogóle z tej piwnicy nie wychodziła?

Nie. Jak mama wyszła, to dopiero mnie wzięła za rękę. Ja w ogóle nie wychodziłam z piwnicy. Tylko jedynie jak był moment, że powstańcy szli z karabinami, to mnie to strasznie ciekawiło i jak tata wyszedł i mama, to ja też. Ale znów „krowy” zaczynały [wyć] i znów [wróciłam] do piwnicy. Co pół godziny [wyły] „krowy”. A jeszcze jak się dom zawalił, to już w ogóle było [strasznie]...

  • Jakie wrażenie zrobiła na pani Starówka po wszystkich bombardowaniach, gdy wyszła pani z piwnic?

Jak żeśmy wyszli z piwnic, to po gruzach żeśmy szli. Trzeba było się wdrapywać, żeby [iść] tam, gdzie Niemcy nas prowadzili. Na Jezuickiej były sterty gruzu … To tak jakby po górach trzeba było chodzić. Wrażenie było okropne. W ogóle myśmy myśleli, że to koniec. Jak oni nas tłukli, jak oni nas prowadzili do pekaowskiego domu…

  • Wiedziała pani, że powstańcy wycofali się kanałami?

Tak. Oni nam właśnie mówili: „Będziemy się starali jakoś uciec, żeby nas nie wzięli”. A w katedrze ile rannych leżało? Jak mogli uciec?

  • Pani nie chciała uciekać z rodzicami kanałami?

Nie. Dużo osób poszło, chcieli, po prostu bali się, że Niemcy tu przyjdą na nowo, ale tata powiedział (nie było zresztą i siostry, ona do ostatniej chwili [była na mieście]): „Wandę tu zostawimy? Nie ma mowy”. Tata powiedział: „Nie”, że ja jestem za mała, za młoda, żeby [iść] w kanały, mówi: „Nie, co będzie, to będzie. To już oni poszli, żyją, nie żyją. Trudno, zginiemy”. Tata nie chciał iść na Śródmieście. Powiedział w ten sposób: „I w Śródmieściu Niemcy, tu Niemcy. Co to za różnica, gdzie zginę”. Tata myślał, że zginie. Nigdy nie mówił, że przeżyje, bo ja dla odmiany znów mówiłam, że przeżyję wszystko. Były takie momenty, że mama kazała mi się modlić o szczęśliwą śmierć, a ja powiedziałam: „Ja?! Ja przeżyję”. Może nie zdawałam sobie sprawy z tego wszystkiego. Tak że byłam pewna, że na pewno nie zginę.

  • Potem zagnali was do Pruszkowa do obozu?

Do Pruszkowa do obozu. Byliśmy w Pruszkowie i mówią: „Rodzin nie rozdzielają” – taki był apel, a myśmy [byli] jako rodzina, bo był tata, mama, ja i siostra. Idziemy razem i mówimy: „Rodzina”, a ten Niemiec [rozdzielił] nas na pół: siostra z tatą na jedną stronę, ja, mama i sąsiad na [drugą] stronę. Oni chcieli do nas przejść, jak nas tak rozdzielili. Już wiedziałyśmy, że coś będzie. Niemiec powiedział do nich: „Stójcie tu, gdzie stoicie!”. Moją siostrę i tatę do Polaków na wieś wzięli. Tu do Rzeszy, ale w Polsce. Mój tata krowy pasł z siostrą. Spali w oborze. Siostra miała wrzody z zimna. To było coś potwornego, co oni przeżyli, ale nie byli w obozie. Mnie z mamą [wzięli] na [drugą] stronę i wsadzili w świńskie wagony. W tych wagonach się załatwiało wszystko. Nabite jak nie wiem, ludzi pełno. Gdzie jedziemy? Powiedzieli, że jedziemy do Niemiec, będziemy Niemcom [usługiwać]. Mama przez to powiedziała, że jest krawcową, i że ja jestem krawcowa, żeby po prostu nas nie rozdzieli, bo jedziemy do Niemiec szyć dla Niemców.
Wiozą nas, a tu Oświęcim. No to mama już mówi, że będzie po nas, że nie ma w ogóle sprawy, to jest już po nas. W Oświęcimiu, jak nas wzięli... Ja miałam to, co na sobie, ale [miałam] i palto, jeden sweter i drugi, to co się dało wziąć. Niemcy oczywiście [kazali] się rozebrać. Chodził taki Niemiec z pejczem i [uderzał] sobie po butach. [Kazał] się rozbierać. Mówię: „Mama, ja się nie rozbiorę. Niech pójdzie sobie, to się rozbiorę”. Mama mnie błagała i mówiła: „To ja stara się rozbieram, a ty nie chcesz?”. [Wkładaliśmy] wszystko do worków. [Mówili], że to wszystko będzie oddane. I to wszystko poszło. Jak ten Niemiec z tym pejczem do mnie podszedł, bo się nie chciałam rozebrać, to ze strachu zaczęłam się prędko rozbierać. I później trzeba prosto iść. Idziemy prosto i mamę [skierowali] do jednego pokoju, a mnie do drugiego. Mama [krzyczała], że mnie już nie zobaczy, a to nas tam mieli ogolić, całkiem wszystko. Ogolone jak sierotki. Jak wyszłyśmy i mama na mnie spojrzała, to zaczęła płakać, nie mogła się powstrzymać. Wszystkie funkcje pełniły Żydówki, ani jednej Polki nie było, wszystko Żydówki były w Oświęcimiu. Żydówka podeszła do mamy i mówi: „A co jesteś taka głupia, trzeba było dać kawał złota, to by ci te włosy zostały”. Jakaś pani też była z córką i mówi: „Tak, a druga by powiedziała: idź, bo wszystkie ostrzyżone, to jedna może być we włosach?”. Co myśmy w tym Oświęcimiu przeszły... Wchodziło się na ławy. Mama zawsze mówiła: „Tylko nie za wysoko nie za wysoko”, bo puszczali parę. Nic się nie widziało, [nawet] gdzie się jest. Chwilami oddechu nie można było złapać. Niektóre panie to już zostawały na górze, nie dawały rady. Tak że mama mówiła, żebyśmy nigdy na górę nie wchodziły, tylko zawsze [zostawały] na [dole]. To jak nas tak rozdzielali, były komory gazowe (to później się dowiedziałam), mówię: „Co tam jest?”, z ciekawości tylko, a to były komory gazowe. Tak robili: idziemy czwórkami, jedni tu, drudzy tu. Codziennie była ta kąpiel. To był październik. O wycieraniu w ogóle nie było mowy, bo jak myśmy poszły, to nie było już pasiaków. Dostawało się tylko koszulę i sukienkę na mokre [ciało], i na dwór, na całą noc. Moja mama nie mogła już wytrzymać, żeby stać całą noc. Był taki pręt – pamiętam jak dziś – i mama mówi: „Muszę usiąść, bo już nie wytrzymuję”, bo nas trzymali tak na dworze. Mama na tym pręcie siadała, a ja kładłam się w październiku na ziemi, bo mówię, że się muszę przespać. Żadna z nas nie miała kataru ani kaszlu, żadna. Były już takie momenty, [że było nam wszystko jedno...].
  • Dlaczego mama nie chciała, żeby pani poszła do dzieci?

No bo powiedziała, że jak [zostanę] z nią, to będę żyła, a jak nie, to mama by chyba nie przeżyła tego rozstania. Powiedziała: „Tylko ciebie mam, nie ma nawet mowy”. W Oświęcimiu oddała wszystkie złoto, które miała.

  • Czemu oni puszczali na was tą żółtą parę?

To tak, jakbyśmy mieli robactwo, czy co, tylko po to, żeby nas parą [umyć], bo nie dostawałam żadnego mydła, żadnej wody nie było, tylko tą parą nas [myli], jakbyśmy coś miały na ciele. Tak puszczali tą parę, że nic nie było widać, gdzie się jest, co się robi. To była straszna okropność. Koja była taka, że deska nie była przy desce, tylko jedna deska, przerwa, druga deska i trzecia deska, bo to już tyle ludzi było. To jak się położyło, to było gorzej. Mówię do mamy: „Mama, my mamy dwa łóżka, to z tego twojego łóżka weźmie się deski do mojego i będziemy we dwie spały, to nam będzie cieplej” – dopóki nie zobaczyła [strażniczka]. Nawet gdzieś mam wycinek [z gazety], że tą z Oświęcimia poznali na ulicy. Boże, toż to był potwór. Mówi: „Co, chcesz, żebym cię wydała!?” – [dlatego że] pozwoliłam sobie razem z mamą spać, żeby było cieplej. Przecież nie było ani siennika, ani nic, tylko na tych deskach gołych.
Jak był transport, to przyszła taka pani powiedzieć, że jest transport, a mama mówi: „Gdzie by nie był, aby tylko nie ten Oświęcim”. Myśmy się zgłosiły z Oświęcimia do transportu. Znów świńskie wagony. Jedziemy, jedziemy, [w wagonach] zimnica, szkoda mówić. Dostałam jeszcze sukienkę, to mi zazdrościli, bo dostałam długą, czarną, wizytową sukienkę, to powiedzieli: „Jak ci dobrze”, bo nogi były zakryte, cieplej mi było. Patrzymy, Ravensbrück. W Ravensbrück było okropnie. Tam, to było. W Oświęcimiu stało się czwórkami i druga para czwórkami, a w Ravensbrück musiała być przerwa – jedna stała od drugiej tak, że jedna nie mogła się do drugiej przytulić. Dostałyśmy tam tylko szare [pasiaki] z napisem, żeśmy były w Ravensbrück. Prawie co godzinę były apele i godzinę się stało. Trochę przerwy i znów apel. I znów tylko w takiej odległości. Trzeba było tylko odliczyć, żadna do żadnej nie mogła się przytulić. W Ravensbrück chcieli mnie wziąć na eksperymenty, już byłam naznaczona. [Jedna pani] powiedziała do mamy: „Słuchajcie, jeżeli będzie jakiś transport, wyjedźcie. Jeśli wam się uda, to wyjedźcie – mówi – ty jesteś naznaczona na eksperymenty”. [Wyjechałyśmy]. Znów w pociąg. Mama dostała wtedy krwotok. Wszystkie panie w tym wagonie myślały, że mama już się wykończy, [ale przeżyła]. Patrzymy, Buchenwald. O Matko Przenajświętsza! Do Buchenwaldu. W Buchenwaldzie – filia Meuselwitz, tam była fabryka amunicji. Oczywiście [poszłyśmy] do tej fabryki. Zmiana trwała dwanaście godzin. Dwanaście godzin jedna zmiana, a maszyny tak pracowały, że się maszyn nie wyłączało, tylko druga zmiana przychodziła na te maszyny. Byłam kontrolerką i miałam dwanaście maszyn pod sobą. Maszyny bez przerwy się psuły. Były [produkowane] zatyczki do granatów i to sprawdzałam jako kontrolerka. Było tak, że (a to nie była przecież moja wina) jak sprawdziłam ostatnią maszynę, poszłam do [pierwszej], to się zrobiła cała skrzynka bubli, no i Niemcy powiedzieli, że robię sabotaż. Mój majster to był Francuz. Zawsze mówił: „Myszka, wrócisz. Wrócisz do Polski”. To on się wykłócił, bo na apelu miałam już dostać baty, za to, że robię sabotaż. Byłam najmłodsza w całym obozie, mnie tam wszyscy [lubili]. Sami nie zjedli, a mi [dali], żebym czasami głodna nie była.
Na fabrykę amunicji w Meuselwitz (bo ten obóz był w takiej jakby kotlinie, a obok piękne lasy, góry) [był] nalot, ale to już było przed samym końcem. To było tydzień przed zakończeniem naszego pobytu w obozie, jak był nalot Amerykanów, bo to przecież Amerykanie zajęli. Wszyscy zaczęli uciekać. Niemcy gdzieś pouciekali, bo mieli bunkry, a myśmy nawet nie wiedziały. Wszystko zaczęło uciekać do lasu. Moja mama [krzyczy]: „Uciekamy!”. Była pani Maria – pani profesor z Krakowa i mówi: „Myszka, uciekamy?!”. Mówię: „Pani Mario. Niech mi pani powie, jaki to jest sens, czy ja zginę tutaj, na swojej koi, czy w tym lesie? Jaka to jest różnica? Żadna!”. Ona mówi: „A co, chcesz zginąć, kiedy można się uratować?”. Jaki był wywiad amerykański. Zbombardowali cały las, bo tam były składy amunicji, a na nasz obóz nawet jedna bomba nie spadła. My wszyscy, co zostaliśmy [w obozie], żeśmy się uratowali. Żeśmy się zebrały i modliłyśmy się, a wszystkie panie, które poszły do lasu, [zginęły]. To była straszna masakra. Od tamtej pory miałam bardzo duży autorytet, bo powiedzieli, że jak „Myszka” coś powie, to trzeba się jej słuchać. […] Byłam tam najmłodsza, więc nie miałam najgorzej. Wszystkie panie opiekowały się mną.

  • Była pani w trzech obozach: Oświęcim, Ravensbrück i Buchenwald. Który według pani był najgorszy?

W Oświęcimiu byłam krótko – tylko dwa tygodnie, niecałe trzy, dlatego że myśmy po prostu starały się uciec z tego obozu. W Ravensbrück, gdy mama się dowiedziała, że jestem naznaczona na eksperymenty, to od razu, jak była możliwość, żeśmy wyjechały. W Buchenwaldzie, [ w filii Meuselwitz] w fabryce, myśmy były najdłużej. Na dwa dni przed oswobodzeniem naszego obozu Niemcy ewakuowali nasz obóz. Prowadzili nas po bezdrożach, aż pod ruskich nas zaprowadzili. Myśmy nie wiedziały, że wojna jest skończona. Żeśmy spały na polanie, w stodołach. Moja mama to już nie przełożyła nogi przez próg, musiałam mamie przełożyć. Jak na zdjęciach z Oświęcimia są szkielety, to moja mama już taka była. Jeszcze dwa-trzy dni, to nie wiem, czy by przeżyła, bo sąsiadka, która mieszkała w naszym domu na Starówce – pani Ładygowa, to też z głodu zmarła. Usnęła na naszych oczach w stodole.

  • Niemcy zostawili was?

Zostawili nas nad rzeczką. Myśmy wszystkie razem się trzymały. [Panie] zaczęły szukać puszki, żeby trawę ugotować. Trochę wody [można wziąć] z rzeki, bo [niedaleko] płynie rzeka, to może byśmy sobie coś pojadły. Poszłyśmy nad rzekę i patrzymy, mundury niemieckie płyną. Mówimy: „Boże, czy Niemców zabili? Ktoś ich zabił?”. Ludzi nie ma, a mundury płyną. Byliśmy na tej polanie, a z daleka idzie trzech mężczyzn. My patrzymy, do nas [idą]? Co to się dzieje? Pokazujemy, żeby nie szli, bo wiemy, że Niemcy są. Po co mają zabić tych ludzi. Myśleli sobie, co one pokazują? Oni doszli i mówią, że wojna skończona, a myśmy nic nie wiedziały. Oni uciekali potem od nas, bo jak się wszystkie na nich rzuciłyśmy [z radości, jeden z nich] mówi: „Co wy, głodne pewnie jesteście?”. Pani Maria poszła i przyniosła dla mamy jedzenie, bo mama nie mogła chodzić. Tam zajęli się nami, no ale Rosjanie... Co tam się działo. Ja, to pod moją chorą mamą leżałam, bo Rosjanie szukali dziewczynek. Przecież tam się działy niesamowite sceny. Mama mówiła: „Umrę w drodze, tylko żeby Bóg mi dał, żebym na polskiej ziemi umarła”.
W Czechosłowacji (bo to było na granicy z Czechosłowacją) mamę wzięli od razu do szpitala, więc byłam przy mamie. Tam był bardzo przyjemny lekarz, zaopiekował się mamą i pytał się, co ze mną. Mówił, że się mną zaopiekuje. Jak mama to usłyszała... Ja musiałam mamę ze szpitala wykraść, bo mama powiedziała, że umrze na polskiej ziemi, a nie tu, w Czechach. I mówi: „Weź mnie, błagam cię. Mam do ciebie tą prośbę”, no i wzięłam mamę. [Wsadzili] nas w wagon. Powiedzieli, że do Polski. Jak wsadzili nas w wagon do Polski, to miesiąc czasu na bocznicy żeśmy stali. Miesiąc czasu na bocznicy, tylko że nas Gruzin – bardzo porządny człowiek – zamknął w wagonie, dosłownie zamknął. To był wagon do [przewozu] lekarstw. Były same półki. To był zakryty wagon. Przynosił nam po kryjomu jedzenie. Co tam się działo. Rosjanie rozwalali wagony. Fakt, do naszego wagonu przyszedł Polak. Miał małego, trzymiesięcznego synka Zbysia. Byli na wolnych robotach w Niemczech. Do nikogo się nie zwrócił, tylu nas było, a do mnie mówi: „Czy pani mi pozwoli [wejść] z tym dzieckiem, bo jestem w świńskim wagonie, a leje deszcz. Mamy małego synka”. On przyszedł w cyrkowych spodniach. Mówię: „Niech pan przychodzi z żoną, będzie wesoło. Pan taki cyrkowiec”. On mi się odwdzięczył za to, że go wzięłam z żoną. On miał zezwolenie na mleko dla tego dziecka. Mógł wyjść do wsi i wziąć mleka. Tylko ja miałam prawo napić się tego mleka ze Zbysiem, tak że mnie nie było tak źle. Później mojej mamie wózek skombinował. [Dojechaliśmy] do Wrocławia. Dopiero w Wrocławiu żeśmy się rozstali. Dowiózł moją mamę do Wrocławia, bo nie nadawała się [do samodzielnej podróży].
Jak było Powstanie, to wszyscy żeśmy powiedzieli w ten sposób, że w Warszawie nie ma się co już spotykać, bo wszystko jest zniszczone, nie ma nic. W Żychlinie miałam ciocię – [nazywała się] Krasowska. To była pani profesor, dyrektor gimnazjum. Było powiedziane, że kto przeżyje, to jedzie do Żychlina. Wiedziałam, że z Wrocławia mam jechać do Żychlina. Dopiero jak ciocia mamę zobaczyła, to mama też od razu poszła do szpitala. Tam trochę mamę podleczyli. W Żychlinie żeśmy się dowiedzieli, że za mnie i za moją mamę moja siostra już mszę żałobną zamówiła. [Myślała], że my nie żyjemy, tak że miałam już mszę żałobną za siebie. Siostra żyła. Dowiedzieliśmy się, że obydwie bratowe żyły, brat jeden i drugi, i tata [też żyli]. O tym, że wszyscy żeśmy przeżyli, dowiedzieliśmy się w Żychlinie. Gdzie jechać? No do Łodzi, bo bratowa ma tam mieszkanie i wszyscy [pojechaliśmy] do Łodzi, dlatego po Powstaniu znalazłam się Łodzi.

  • Pani mąż też właściwie walczył w Powstaniu, był w obozie jenieckim?

Tak, był w Stalagu X-B i wrócił. Wrócił w amerykańskim mundurze. Fajnie mu w nim było.

  • Wtedy zaczęła pani widzieć w nim chłopaka?

To nie tak jeszcze było. Może by tego i nie było, ale moja mama była pewna, że umrze po obozie. Chciała mnie [ustatkować], a znała mojego męża bardzo dobrze, tyle czasu przychodził. Powiedziała [do niego]: „Ty się nią zaopiekujesz, więc weźmiecie ślub”. Ksiądz mi nie chciał dać ślubu, bo przecież miałam szesnaście lat, ale jak ksiądz zobaczył mamę i słyszał, jak ona powiedziała: „Ja chcę, żeby on się [nią] zaopiekował. Jest tata – tata mój żył – ale niech on się nią zaopiekuje. On jest bardzo dobrym człowiekiem, to on się będzie nią [opiekował]”. No i się spełniło, bo on był bardzo dobry, dlatego wyszłam za mąż. Był bardzo dobrym człowiekiem, ale mąż myślał inaczej, bo on wrócił tylko dla mnie, jak się dowiedział. Jak się dowiedział u swojej mamy, że nie żyję (bo ja już u swojej przyszłej teściowej w ramkach żałobnych stałam), to podobnież nawet zemdlał, a jak się dowiedział, że żyję, to od razu przyjechał do Łodzi w tym mundurze. To był elegancki chłopak. Dlatego tak się stało.

  • W sumie to się sprawdziło, że jak przychodził w czasie okupacji...

Ja myślałam, że on przychodzi do siostry, bo przecież siostra była starsza [a on przychodził do mnie, a nie do siostry].

  • Kiedy państwo wzięli ślub?

2 marca 1946 roku w Łodzi, no bo przecież byłam w Łodzi. Teściowa cały czas mieszkała na Siennej, w tym mieszkaniu, gdzie [mąż] mieszkał. Do Siennej się wchodziło po takiej górze jak pierwsze piętro, bo to gruzy jeszcze przecież leżały. Ale ja powiedziałam, że [chcę wrócić] do Warszawy. Od razu żeśmy przyjechali do mojej teściowej mieszkać na Sienną.

  • No tak, pani mąż nie chciał zamieszkać na Starówce.

Nie. Powiedział, że to nie jest ta Starówka. Przecież mieliśmy prawo się zgłosić. Przecież tam [ludzie] mieszkają, bo moja bratowa nawet była w tym mieszkaniu u kogoś. To mieszkanie dostał jakiś kierowca. Ja bym wróciła jednym tchem, ale mąż powiedział: „To nie jest ta Starówka co kiedyś. Teraz tam jest tylko szum, zwiedzają. Nie, ja nie chcę”, a w Falenicy było po prostu przyjemnie.

  • Ma pani wytatuowane numery?

Nie. To już nie dało rady, to była masa ludzi, już nie robili numerów. Mam tylko [zapisane], jaki miałam numer. […]

  • Pamięta pani swoje numery?

Ten ostatni.

  • A jaki był ostatni?

34453, a mama miała 54.



Warszawa, 12 marca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Maria Stani Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter