Maria Stapf „Małgorzata”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć jak dla pani zaczęła się II wojna światowa. Czy pamięta pani dzień 1 września?

 

1 września dokładnie nie pamiętam. Byłam u babci na wakacjach na Wołyniu pod Krzemieńcem w majątku Jakimowce. Ze wsi ostrzegli nas, żebyśmy lepiej uciekali, bo oni nam nic nie zrobią, ale boją się, co będzie jak bolszewicy przyjdą.

  • Czyli nie bali się Niemców, tylko bolszewików?


Tak, bo to było na wschodzie Polski. Przyszła cała wieś nas pożegnać. Furman i jego brat odprowadzili nas chyba aż do Hrubieszowa. Po drodze wzięliśmy samochód i dwa wozy z końmi i z tym wszystkim wyjechaliśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się u pani Mogielnickiej, kuzynki babci, w Stadnikach i tam przyszli bolszewicy.

  • To znaczy, że już była druga połowa września?


To był początek. Parę dni przed przyjściem Rosjan wyjechaliśmy. Najpierw zatrzymaliśmy się w Stadnikach. Tam przyszli bolszewicy i zaczęli strzelać do portretów, porcelanę tłuc. Wszystkich na ganku zebrali. Później, w jakimś momencie ja z innymi dziećmi pani Pawłowiczowej z Brazylii uciekliśmy w krzaki.

  • Nikomu nie zrobili krzywdy?


Mnie nic, ale słyszeliśmy, że strasznie za nami strzelali. Tam było pełno gąszczy nad rzeką i my tam uciekliśmy. W pewnej chwili słyszałam jak ktoś powiedział, że psa zabił. A wszyscy oni zostali na ganku i dalej tam strzelali. Martwiliśmy się o nich, ale i tak wiedzieliśmy, że nic [nie pomożemy], to leżeliśmy tam.
Potem Rosjanie odjechali. Była cisza, to poszliśmy do domu, wszyscy, chwała Bogu, żyli jeszcze. [Rosjanie] zabrali samochód, konie zostawili, więc wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy wracać do Warszawy. Mieliśmy nie tylko trochę rodziny, ale byli jeszcze uciekinierzy. To była pani Pawłowiczowa z Brazylii z dwojgiem dzieci, córką i synem.

  • Kiedy dotarliście do Warszawy?


Przedtem jeszcze po drodze Rosjanie zabrali nas do obozu. Ładowali tam ludzi na pociągi.

  • Jaki to był obóz?


W polu.

  • Doraźnie zorganizowany?


Tak. Pełno ludzi i otoczony Rosjanami. Pani Pawłowiczowa zaczęła się strasznie martwić, że wywożą ich do Rosji. Powiedziała mamusi, która świetnie mówiła po rosyjsku, żeby poszła do komendanta i zapytała, czy ją wypuści. Ona miała bardzo ładny certyfikat, metrykę urodzenia. Mamusia to pokazała temu komendantowi i zapytała czy może ją wypuścić, bo ona jest z Brazylii. Dała mu też butelkę wódki, którą wzięła na wszelki wypadek. Zapytał się Skolko was z Brazylii? Ile nas z Brazylii. To mamusia powiedziała „Dwadzieścioro”. On powiedział „Zabierajcie się”.

  • Miała świetny pomysł…


Wsiedliśmy na te wozy i przez pola, przez lasy już z daleka od drogi jechaliśmy aż do Bugu i przez Bug. Zapłaciliśmy za przeprawę i przeprawiliśmy się szczęśliwie i już byliśmy niby po niemieckiej stronie.

  • Co was czekało po niemieckiej stronie? Co zastaliście?


[Pojechaliśmy] najpierw do Lublina. My wciąż przez pola i lasy woleliśmy jechać. W Lublinie był brat mego ojca i u nich zatrzymaliśmy się na parę dni, wykąpaliśmy się, [wyspaliśmy] i pojechaliśmy dalej do Warszawy, wciąż tymi końmi ze wszystkim. Jak przyjechaliśmy do Warszawy, to dom stał. To było na ulicy Karowej. Szyb nie było.

  • Mieszkać się dało?


Mieszkać się dało. Była ciotka, babcia i służąca. Babcia ucieszyła się, że wróciłam do domu. Myśmy tam też mieszkali całą wojnę, już nie wiem, ile ludzi.


  • Kiedy pani wstąpiła do konspiracji? Rozumiem, że przed udziałem w Powstaniu coś jeszcze pani robiła?


Robiła mamusia. Mamusia pracowała w rodzinie wojskowej, to się nazwało RGO.

  • Rada Główna Opiekuńcza, czyli bardzo pomocna, humanitarna, społeczna organizacja…


Tam też pracował jakiś pan, nie pamiętam jak się nazywał. On zawsze albo mamusi albo mnie dawał różne rzeczy, jakieś karteczki, żeby gdzieś zanieść.

  • Czyli nie była pani związana z organizacją, ale już pani jakoś pomagała?


Tak. Byłam w szkole rolniczej, bo to była jedyna, która była dozwolona przez Niemców i tam co dzień chodziłam i uczyłam się. W międzyczasie jak mogłam, to coś nosiłam w ostatnich dniach przed Powstaniem.

  • Do harcerstwa pani należała?


Bardzo dawno, jeszcze w Mińsku.

  • Czyli w momencie, jak zbliżało się Powstanie, wiedziała pani już, że będzie gdzieś włączona?


Wiedziałam, bo woziłam broń, naboje, różne meldunki. Tak że już wszystko wiedziałam, gdzie będę.

  • Podawała pani swój pseudonim, czyli rozumiem, że była pani zorganizowana. Składała pani przed kimś przysięgę?


Na pewno tak, ale już nie pamiętam dokładnie kiedy i gdzie to było.

  • Pani walczyła w formacji „Żubr” na Żoliborzu?


Tak.

  • Mieszkała pani na Karowej, czyli Śródmieście w pobliżu Starówki. Jak pani się znalazła na Żoliborzu?


Przedtem, bo wiedziałam, że będzie Powstanie, to pojechałam.

  • Na Żoliborzu miała pani przydział?


Tak, miałam przydział na Żoliborzu i tam pojechałam.

  • Jak pani wspomina pierwszy dzień Powstania?

 

Najpierw bardzo się bałam, a potem zupełnie czułam się jak w kowbojskim filmie. Poza tym wiedziałam, bo tatuś był w wojsku całe życie i walczył z bolszewikami. Zawsze żyłam książkami o wojnach. Strasznie nie chciałam, żeby tatuś się wstydził. Tak że byłam bardzo szczęśliwa jak pierwszego dnia postrzelili mnie Niemcy w nogę.

  • Już pierwszego dnia?


Tak. To było na Bielanach. Z Centrum Wyszkolenia Fizycznego [AWF] jakiś snajper przestrzelił mi nogę.

  • Ale to nie było groźne i mogła pani jeszcze walczyć?


No, pewnie! Plaster przylepiłam i byłam bardzo szczęśliwa, że byłam ranna. Później już duch żołnierski wstąpił we mnie.


  • Pamięta pani jakąś akcję, może jakiś charakterystyczny dzień, w którym coś się wydarzyło specjalnego?


Pamiętam właśnie, nie wiem, czy to było na tę olejarnię, co zaskoczyli Niemców w nocy, czy wieczorem. Niemcy spali. Było kilka tych napadów i nie pamiętam, który jak… Ale wszystko, co wiem, że wszyscy odeszli, a myśmy zostały same z Miłą i kilkoma rannymi.

  • Koło olejarni?


Tak, chyba tak. Czytam i zapominam, nie pamiętam […]

  • Ale z oddziałem miałyście ciągle kontakt?


Tak, bo wszystko strzelało się, biło się, a tu trzeba było tych rannych [doglądać]. Na końcu wszyscy odeszli, a my zostałyśmy z tymi rannymi. Ale jakoś przeniosłyśmy ich.

  • Dokąd ich panie przeniosłyście?


Gdzieś na opatrunki. Żoliborz mało znam i właściwie przez to tak mało pamiętam. To wszystko jest w tej książce u Miły, ona wspaniale wszystko opisała.

  • Pani opowiadała wcześniej historię jak ratowałyście chłopca, jednego z Powstańców. Proszę to opowiedzieć.


Pamiętam, że gdzieś przez trawy, przez krzaki niosłyśmy.

  • Niosłyście go same, czy pomagałyście?


Niosłyśmy go. Jedna pchała, druga ciągnęła. […]. Myślałyśmy jak przelecieć drogę, bo były bunkry. Byłam pewna, że tam byli Niemcy. Miła mówiła, że jak będzie światło przechodzić, to musimy wtedy przelecieć. Ale okazało się, że tam byli Polacy. Ona to napisała, to ona na pewno wie lepiej. Ale jakoś przeszłyśmy, doniosłyśmy to wszystko.

  • To była duża odległość?


Wyglądało wtedy bardzo daleko i ciężko. Potem, nie wiem, wszyscy uciekli do Puszczy [Kampinoskiej]. Ja jakoś zostałam, ale nie pamiętam też kiedy.

Dwa razy byłam w Puszczy: raz [dlatego, że] wtedy odbieraliśmy zrzuty. Nawet pamiętam, że były jasnozielone spadochrony. Nie pamiętam czy uszyłam sobie, czy ktoś mi uszył z tego sukienkę. [Dlatego] potem nazywali mnie „Spadochron”.


Potem wróciłyśmy na Żoliborz. A potem znowu były te różne bitwy. To co pamiętam, jak głód był i dawali nam talerz zupy na kilku ludzi, wzięłam parę łyżek i podałam temu, co obok mnie stał. Jego zabili, został z tą zupą. To wszystko pamiętam. Później posłali mnie samą do [Kampinosu]. Zdaje się, że dwie z nas poszły, jakaś druga [dziewczyna] poszła inną drogą. Poszłam przez pola, przez las. Dziś nie wiem, jak tam trafiłam, bo nie wiedziałam, gdzie ten Kampinos jest, nie znałam tej okolicy.

  • Nie dostała pani żadnej mapy?


Nie, dostałam tylko rozkaz, żeby zanieść, żeby wrócili na Żoliborz. Szłam przez te pola.

  • Nie było żadnego zagrożenia ze strony Niemców?


Pusto tam było, Polaków nawet nie widziałam. Wszystko, co widziałam, to trzy pomidorki na krzaku, które zjadłam po drodze. To były jakieś działki, a potem pola, łąki. Dotarłam do jakiejś drogi. Ktoś mi poradził, jeszcze zanim wyszłam, żebym wzięła butelki i jakby mnie złapali, powiedziała, że idę po mleko dla dzieci.
Wyszłam na drogę i przejechał nagle samochód niemiecki. Trzymam te butelki w ręku i idę. Oni zatrzymali się. Było jakichś dwóch starszych Niemców i po niemiecku pytają się, gdzie idę. Mówię „Gdzieś na farmę, bo chcę mleko dla dzieci dostać”. To oni mówią, że mnie podwiozą. Powiedziałam, że nie, dziękuję, ale mówią, że podwiozą. To było takich dwóch staruszków. Myślę sobie „To dla świętego spokoju, żeby się nie przyczepiali o te rozkazy, które mam schowane”. Wsiadłam i podwieźli mnie pod Kampinos. Tam jakaś farma była. Wysiadłam tam, oni pojechali dalej. Ale z lasu wyszli chłopcy i pytają, co ja z Niemcami [robię]. Uważali mnie za jakiegoś szpiega. Powiedziałam im, że mam rozkaz do „Żubra”, żeby mnie zaprowadzili tam, zanim zaczną strzelać. Poszłam tam i już wszystko było dobrze. Zdaje mi się, [że następnego] dnia wróciliśmy na Żoliborz.

  • Trzeba było mieć charakter, odwagę, dużo przekonania, żeby podejmować się takich działań. Nie tylko to, że to było duże zagrożenie dla życia, ale to wszystko to były trudne rzeczy dla tak młodego człowieka, żeby wiele kilometrów szukać, nie znając terenu.


Myślę, że bardzo łatwe. Zupełnie nie pamiętam, żebym się czegoś bała. Człowiek był tak pełen ideałów.

  • Wyniosła je pani z domu, ze szkoły?


Z domu, ze szkoły, od znajomych.

  • Wszyscy znajomi, wszystkie koleżanki też miały takie podejście?


Tak.

  • Łatwo się wam wspólnie działało?


Tak. U nas w domu też mieszkał pułkownik Dobrowolski, który był bardzo zaangażowany.

  • Gdzie było wasze miejsce zakwaterowania na Żoliborzu?


W różnych miejscach. Zmienialiśmy. Między innymi na Suzina. Jak siedzieliśmy tam, to zdaje się był tam gabinet dentystyczny i były bardzo lekkie krzesła. W pewnym momencie ogromna bomba spadła z „szafy”. Teraz to nazywają katiusze. Niemcy też takie mieli. [Bomba] upadła i nie wybuchła, ale to było tak silne, że z tym krzesłem do sufitu poleciałam, w głowę się uderzyłam. Potem poszliśmy oglądać tę bombę i dziwię się, że nie baliśmy się. Dzisiaj mi się zdaje, [że byliśmy] wariaci, poszliśmy oglądać bombę zamiast uciekać od niej.

  • Mogła być dużym zagrożeniem.


Wiecznie były te walki. Kopali rowy i po tych rowach lataliśmy z meldunkami czy z jedzeniem, czy cokolwiek trzeba było robić. W jednym tak strzelali, jakby osy naokoło latały.

  • Bzyczały pociski.


Bzyczały, tak. Później już wszystko spadało ze mnie. Spotkałam żonę kolegi mego ojca, panią Głuchowską. Ona mi dała bryczesy męża czy syna i wojskowy pas skórzany. Później gdzieś w tych rowach strzelali z „Tygrysa” i dostałam odłamkiem w bok. Ale tylko mnie trochę zadrapało a wszystkie te odłamki utkwiły w tym pasie wojskowym. [Był] taki szeroki jak oficerowie nosili.

Pamiętam jeszcze okropną wiadomość, że koniec Powstania i że mamy się przeprawiać przez Wisłę do Rosjan. I tam lecieliśmy z tym rannym. Nie pamiętam, czy to był Szklany Dom, było pełno worków z piaskiem. Jak przylecieliśmy z tym rannym, rzuciłyśmy się na te worki, a oni z drugiej strony mówią „Po co wyście go niosły, przecież on nie żyje”. Ale jak go brałyśmy, on żył, tylko po drodze, jak uciekałyśmy, bo „Tygrysy” strzelały do nas, to musieli trafić w niego.

  • Akcja przejścia na drugą stronę Wisły nie wypaliła?


Nie, bo Rosjanie strzelali do nas, więc myśmy uciekli z powrotem. […] Próbowali się przeprawić, ale tego nie wiem. Wiem, że wróciłam i powiedzieli, że to już koniec Powstania. Miałam mały pistolet. Myślałam „Po prostu trzeba się zabić zanim [dostaniemy się] do Niemców i koniec”. I tak wszyscy myśleliśmy, że trzeba skończyć ze sobą. Potem przyszła nagle wiadomość, że Niemcy zgodzili się uznać nas za jeńców, że Churchill podobno powiedział, że rozstrzela wszystkich jeńców niemieckich jak nas nie wypuszczą. No i wypuścili. Ale po drodze, jak szliśmy do niewoli, to Niemiec wyciągnął młodego chłopca z szeregu.

  • Z waszego oddziału?


Tak, chyba z naszego oddziału, tego nie wiem dokładnie, czy akurat od „Żubra” czy od „Żywiciela”. I zastrzelił go, zanim ktokolwiek mógł [coś] powiedzieć. Polecieli oficerowie do Niemca i zaczęli się awanturować.

 

Przyszliśmy do Pruszkowa. Tam [były] straszne warunki. W ogromnej hali wszyscy leżeli na podłodze w nocy. Nie wiem, nie pamiętam, jak długo byłyśmy w Pruszkowie. Potem ładowali nas do wagonów. Przyszedł jakiś starszy Niemiec i mówił, że można uciec. Ale już wiedziałam, że domu nie mam, bo już słyszałam, że był spalony. Nie miałam gdzie wracać, to człowiek już taki otępiały siedział w tym wagonie, Jechaliśmy w tych okropnych warunkach do obozu.


  • Do którego obozu?

 

Altengrabow. Tam wszyscy mężczyźni stali i Anglicy, i Francuzi. Polaków chyba było tam najmniej wtedy. Więźniowie rzucali nam czasem jakieś czekoladki. To by ogromny obóz. Później dostałyśmy się do obozu osobno.

  • Mówi pani o grupce kobiet?


O całym transporcie, który szedł. Dali nam obóz. Obok byli Francuzi. Wszystko, co pamiętam, to Francuzi w nocy poprzecinali druty i przynosili nam trochę jedzenia. Ze mną była Ania Sułtan, to ona nawet zakochała się w jakimś Francuzie i on bardzo dbał o nią i o nas też. Nawet jakieś rogaliki piekł. Oni mieli lepsze warunki. Ale później z tego obozu wywieźli nas do pracy.

  • Jakiego rodzaju to była praca?


To była fabryka jakichś maszyn. Stałam cały dzień pod jakąś maszyną i wtykałam coś, i wytykałam, ale już nie pamiętam, co to było. Spałyśmy w jakiejś szopie na słomie. Było pełno wszy, brudu.

  • Szopa? Czyli to nie było w obrębie obozu?


Nie, to było gdzieś na [robotach], tak jakby jakaś stara stodoła. Kiedyś, nie wiem dlaczego, nie chciałam już iść do pracy. Zabrali mnie, powiedzieli, że pojadę do Strafkomando. Dwóch Niemców pojechało ze mną pociągiem. Ale wróciłam do swojego obozu i tam, jak weszłam do obozu, to ktoś podał mi papierosa. Nie paliłam wtedy i zemdlałam po tym papierosie.

  • Jak przyjechała pani z nimi do Strafkomando, to co się stało?


Nie pojechałam do Strafkomando. Wróciłam do swojego obozu. Jak weszłam do obozu, to [było] pełno Francuzów, Włochów. Wiem, że Włosi najwięcej krzyczą. Jak dostałam tego papierosa, nie paliłam, tylko pociągnęłam. Byłam głodna i widocznie zemdlałam. Wszystko, co pamiętam, to, że jak przyszłam do siebie, to Niemiec stał, a Włosi krzyczeli na niego.

  • To był ostatni pani obóz, czy jeszcze gdzieś dalej pani pojechała?


Tak, pojechałam. W tym obozie jeszcze musiałam być umyta. Nie pamiętam jak długo tam byłam. Chyba przed Bożym Narodzeniem pojechałyśmy do Oberlangen.


  • Czy może pani w kilku zdaniach opowiedzieć o tym, jak potraktowali was Anglicy już po wyzwoleniu przez Dywizję generała Maczka? Pani wyszła za mąż za oficera polskiego, który też był jeńcem?


Mąż po 1939 roku był w niewoli, ale uciekł i przez Hiszpanię dostał się do Anglii do wojska. Z obozu uciekł do Francji, z Francji do Hiszpanii. Tam siedział w obozie w Leridzie. Potem wynieśli go stamtąd na noszach i jak go odkarmili, przyjechał do Anglii i był cały czas w wojsku z I Dywizją Pancerną.

  • Jak państwo się poznaliście?


Po uwolnieniu obozu przyjechał kolega mego ojca z pułku i zabrał mnie do 1. Pułku. Zawiózł też do 24. Pułku, który był pułkiem mego ojca. Zabrał mnie do obozu i powiedział, że przyśle po mnie oficera. I przysłał. Od razu spojrzeliśmy się na siebie i zakochaliśmy się. Po kilku tygodniach, czy po miesiącu wyszłam za mąż. Mąż został z innymi likwidować pułk, a kobiety wróciły do Anglii.
Najpierw [jechałam] długo pociągiem o głodzie, bo właściwe nic nie było do jedzenia. Byłam z kilkumiesięcznym dzieckiem na ręku i z dużą walizką z pieluszkami i innymi rzeczami. W Hamburgu, jak przyjechaliśmy, wszystkie kobiety poszły na statek, ja zostałam, bo nie miałam siły iść, bo miałam wrzód w gardle. Więc siadłam na ławce. Podszedł do mnie oficer angielski i powiedział, że muszę dojść do statku. Powiedziałam, że nie mogę. Znałam parę słów angielskich, więc mogłam to powiedzieć. Powiedziałam mu jak jestem traktowana jako żona oficera polskiego, który walczył cały czas i teraz muszę iść, a sama nie mogę. Więc zawołał żołnierza angielskiego, wziął walizkę, a oficer wziął córeczkę i poszliśmy. Jak przyszliśmy na statek, to okazało się że nie ma dla mnie miejsca, że muszę spać z drugą kobietą. Powiedziałam, że nie będę i wyszłam ze statku z powrotem. Na to oficer, który mnie przyprowadził, poszedł na statek rozmawiać z kapitanem. Za chwilę kapitan powiedział, że odda mi swoją kabinę i że mogę wejść na statek z powrotem. I tak pojechałam do Edynburga.

  • Jak tam panią nazwano?


Na statku jeszcze jak wchodziłam, to marynarze angielscy stali i pytali się jeden drugiego, kto ona jest. A drugi powiedział Must be some polish princess. Potem przyjechałam do Edynburga. Tam ładowali nas na statek. Podszedł do mnie jakiś polski oficer i powiedział, że się policzymy w Londynie, bo uważał, że się źle zachowywałam w stosunku do Anglików. Powiedziałam na to: „Bardzo dobrze, policzymy się, bo generał Anders jest kolegą mego ojca, a pułkownik Dworak jest moim opiekunem po śmierci ojca”. Na tym się skończyło.
Chciałam dodać, że ci oficerowie w pociągu i na statku powinni się nami opiekować, ale wcale się nie opiekowali, tylko siedzieli z jakimiś znajomymi i popijali sobie po prostu.

  • Nie zachowali się właściwie, nie tylko indywidualnie wobec pani, ale też przede wszystkim wobec sojusznika, wobec Polski.


Mnie się zdaje, że było dużo naszej winy. Nie wiem dlaczego, ale myśmy nie walczyli o nasze prawa w Anglii. Tak jakoś cicho [byliśmy], wszyscy raczej bali się Anglików. Wiem, że obawa przed Rosją, obawa przed powrotem do niewoli… […] Moja osobista opinia jest taka, że powinniśmy być bezczelni od początku.

  • To nie jest cecha właściwa Polakom. Dla Polaków najważniejszy jest honor.


Tak, może dlatego uważali, że trzeba cicho siedzieć. Ale ja bym im więcej mówiła.

  • Jak pani widzi Powstanie we wspomnieniach?


Żal mi, żal mi strasznie tych wszystkich, którzy ginęli, umierali. Tacy młodzi chłopcy… Jeden miał urwaną nogę i konał prawie, a [jeszcze] mówił „Niech żyje Polska”. To był wspaniały wysiłek, ale co można powiedzieć… Jakbyśmy nic nie robili to i tak przyszliby bolszewicy i prawdopodobnie wytłukli wszystkich, albo Niemcy… Nie wiem. Jedni byli szczęśliwi, jak w Paryżu czy w innych miastach, poza biedną Warszawą.

  • Do nas generał Leclerc nie przyszedł, nie zakończył szybko Powstania.


Tak. Poza tym, skąd wiadomo, jaki byłby los. Prawdopodobnie Niemcy też spaliliby Warszawę, czy byłoby Powstanie czy nie.

  • Wasze pokolenie zrobiło najlepiej jak można było zrobić. Następne pokolenia to doceniają i dziękują.

 



Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Londyn, 7 grudnia 2006 roku
Maria Stapf Pseudonim: „Małgorzata” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter