Maria Żakowska „Myszka”

Archiwum Historii Mówionej

Maria Żakowska, w czasie Powstania Mordasewicz, pseudonim „Myszka”, urodzona 8 listopada 1927 roku. W czasie Powstania byłyśmy w szpitalu numer 1, to był prowizoryczny szpital przy Komendzie AK Powstania Warszawskiego, dzielnica [Śródmieście], gmach PKO, […] Jasna róg Świętokrzyskiej.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pani urodziła i gdzie się wychowywała?

Urodziłam się w Tomaszówce pod Włodawą, ojciec wtedy prowadził majątek Tomasza Zamoyskiego. Byliśmy tam do 1934 roku. Potem mój ojciec prowadził majątek Banku Gospodarstwa Krajowego. Majątek był dwadzieścia kilometrów od granicy wschodniej, nazywał się Bostyń. [To było na Polesiu. Mroźne zimy. Kuligi]. Miałam bardzo ładne dzieciństwo, jak w bajce. Był tam piękny dom, piękny krajobraz. Mój ojciec prowadził polowania na skalę międzynarodową, przyjeżdżali [zagraniczni] goście. Myśmy mieli służbę, dzieci miały bonę.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam brata. […] [A w 1940 roku w sierpniu urodziła się moja młodsza siostra].

  • Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?

Do szkoły chodziłam już w Bostyniu. Właściwie to nie ja chodziłam do szkoły, tylko szkoła przychodziła do mnie. Mieliśmy lekcję w domu, ponieważ była taka straszna nędza na wsiach poleskich, dzieci były tak zawszone, że niestety po paru tygodniach chodzenia do szkoły musiałam przerwać, bo łapałam wszy, mówiąc prosto. Myśmy z moim bratem mieli […] lekcje w domu. Bank Gospodarstwa Krajowego kupował zaniedbane majątki, mój ojciec je zagospodarowywał i potem ten majątek sprzedawał. W 1938 roku majątek Bostyń był sprzedany. Ojciec przejechał do drugiego majątku na Suwalszczyźnie, a my z moim bratem i matką pojechaliśmy do Grodna na rok szkolny 1938/1939. [Chodziłam do szkoły do Sióstr Nazaretanek do piątej klasy].

  • Pierwszy września zastał panią w Grodnie?

Nie, [1 września zastał mnie we Włodawie]. W 1939 roku w sierpniu, jak już było [wiadomo], że wojna [jest nieunikniona], mój ojciec wysłał mamę z bratem i ze mną do Włodawy. Ponieważ moja matka była współwłaścicielką apteki we Włodawie, mój ojciec uważał, że przy tej aptece przetrwamy wojnę. [Sam został], był oficerem […] w rezerwie. Spodziewał się, że będzie zmobilizowany, dlatego bał się, że zostaniemy sami, i wysłał nas do Włodawy. We Włodawie zastała nas wojna.

  • Jak pani zapamiętała 1 września? Co się wydarzyło?

Pierwszy września był dniem pięknym, słonecznym. Nie mogliśmy uwierzyć, że wojna wybuchła, że gdzieś latają samoloty, [że toczą się walki, że bombardują, że ludzie giną]. Włodawa leży nad Bugiem, to daleko od granicy zachodniej. Wiedzieliśmy tylko z radia, z komunikatów, co się dzieje […].

  • Ile pani miała wtedy lat?

Miałam dwanaście lat.

  • Jak jako dziecko odebrała pani takie wiadomości?

Byłam przerażona, tak jak chyba wszyscy. Bałam się […]. Bardzo szybko zresztą przecież front się przesuwał i bardzo szybko były bombardowania również okolic Włodawy. Niemcy bombardowali [bezlitośnie] uciekinierów, bo ludzie z Warszawy, […] [którzy całymi kolumnami uciekali z okolic objętych działaniami wojennymi].

  • Pani to widziała?

Widziałam to. To były straszne sceny, bo całe tumany ludzi szły drogami, a samoloty niemieckie pikowały. Strzelali z karabinów maszynowych, rzucali bomby. To było potworne, [to była masakra]. Tym bardziej że pogoda była piękna, słoneczna. Nie mieli żadnych możliwości, żeby nie trafiać w ludzi, których widzieli.

  • Jak długo pani była we Włodawie?

We Włodawie byłam długo, do 1942 roku.

  • Tam zaczęła pani chodzić do szkoły?

Tam zaczęłam chodzić do szkoły, bo wtedy jeszcze Niemcy pozwolili prowadzić szkoły powszechne. Chodziłam do klasy szóstej i siódmej. Potem już nie było gimnazjum. Zaczął się terror, Niemcy likwidowali Żydów we Włodawie, Włodawa była miastem żydowskim.

  • Czy była pani świadkiem tego typu akcji?

Byłam świadkiem strasznych akcji. Niemcy […] przyjeżdżali olbrzymimi samochodami […] na rynek włodawski wzywali wszystkich Żydów od lat […] osiemnastu. [Żydzi] dostawali kilofy, łopaty, jakiś inny sprzęt. Od osiemnastu lat wzwyż […] wysyłali [ich] pod Włodawę, kazali im kopać rowy. To była tylko przykrywka, bo [w tym czasie żołnierze niemieccy] chodzili i wybierali wszystkie dzieci żydowskie, które zostawały w domu. Te dzieci żydowskie wrzucali do samochodów i wywozili. Pod Włodawą była Treblinka, w Treblince było wielkie krematorium. Wywozili [żydowskie] dzieci do krematorium. Proszę sobie wyobrazić, jaki był straszny krzyk matek, które wracały [do domów, do pustych domów]. Rozpacz Żydów, rodziców żydowskich, dziadków, [była ogromna], to było straszne. Ten krzyk to dotąd się słyszy.

  • Czy pani jest w stanie określić mniej więcej miesiące i rok, kiedy to się działo?

To był […] [rok] 1941, […] wiosna. […] Później, jak wywieziono dzieci, wywożono Żydów [pozostałych], kolejno ich wyprowadzano. Jak Niemcy [zlikwidowali] Żydów, wtedy cały terror skierowali na Polaków. Zaczęli wybierać młodzież, a to była mała mieścina, myśmy byli tam znani, bo jak to się mówi: ksiądz, lekarz i aptekarz to arystokracja małych miasteczek. Wtedy moi rodzice, nie zostawiając żadnego adresu we Włodawie, wyjechali do Warszawy.

  • W którym roku?

W sierpniu 1942 roku. […] Dwa tygodnie po naszym wyjeździe, dostaliśmy wiadomość z Włodawy, że nasz dom był obstawiony, że gestapo przyszło po ojca. Wtedy myśmy mieszkali [w Warszawie] na Grójeckiej, a później przenieśliśmy się na 6 Sierpnia. Ojciec długi czas nie mieszkał z nami […].

  • Pani po przyjeździe do Warszawy dalej chodziła do szkoły?

Tak, […] to były tajne komplety pod przykrywką kursów galanteryjnych na Alberta 4. Prowadziła je Helena Bursche, córka znanego pastora.

  • Jak pani tę szkołę wspomina?

Wspaniale. To była wspaniała szkoła, nauczyciele byli przemili. To była żeńska szkoła. Myśmy miały lekcje od godziny dwunastej do godziny szesnastej. Zawsze na naszych ławkach leżały kapliny, jakiś materiał, jakieś sznurki, z których się robiło koszyki (bo to była szkoła niby galanteryjna), a pod ławkami były książki. Nauczycielki prowadziły normalne lekcje. […] [W okresie zimy tajne komplety prowadzone były przy karbidówkach]. To była szkoła wyjątkowa, atmosfera była szalenie patriotyczna.

  • Czy tam się pani związała z konspiracją?

Tam właśnie zaproponowano mi, żebym wstąpiła do tajnego harcerstwa.
  • Kto pani to zaproponował?

Dyrektor Bursche, [Pani] Borkowska (była w konspiracji) i [Pani] Szembrener, nauczycielka historii. W 1942 roku złożyłam przysięgę na ręce Jadwigi Falkowskiej.

  • Ile miała pani lat, wstępując do konspiracji?

To był 1942 rok, to miałam lat piętnaście. Na czym polegała nasza praca konspiracyjna? […] Ponieważ myśmy miały być sanitariuszkami, od razu zaczęłyśmy kursy sanitarne. Na Solcu […], tylko nie pamiętam już adresu. […] Pojedynczo, po dwie osoby, po trzy chodziłyśmy do starszej pani doktor. Ona nas uczyła, jak się tamuje krwotoki, jak się zakłada opatrunki, jak się zakłada temblak, jak się robi uciski opatrunkowe. Mój wujek, który był chirurgiem urologiem, pracował w szpitalu Dzieciątka Jezus. […] [Pozwolił mi i mojej przyjaciółce asystować przy] jego operacjach, żebyśmy [mogły] się otrzaskać z [widokiem] krwi. […] Nasze asystowanie przy tych operacjach były tragiczne. Mnie się robiło słabo. Później już się do tego przyzwyczaiłam. […] Pierwsze nasze zadanie: kursy sanitarne. […] [Następnie to] zbadać teren Starego Miasta. Rysowałyśmy mapki […] domów, [zaznaczałyśmy] gdzie były bramy, jak wyglądały podwórka, jakie podwórka miały ze sobą połączenia, czy były podwórka […] podzielone siatką metalową, czy jakimś murem, czy były przejścia, czy nie, gdzie były piwnice. Chodziłyśmy we dwie z Wandą Tarczyńską, moją przyjaciółką z tej samej szkoły, z tej samej klasy, z tego samego zastępu. […] Szkicowałyśmy takie mapki [odmierzając odległość krokami].
[Następnym] naszym zadaniem była opieka nad bursą, która się mieściła na ulicy Senatorskiej. To była bursa dzieci, sierot, których rodzice poginęli, byli rozstrzelani, byli [przetrzymywani] na Pawiaku czy […] na Szucha, czy byli wywiezieni do obozów. Te dzieci były w bursie na Senatorskiej. Tam owało jedzenia, owało pieniędzy, owało ubrań. Moja koleżanka, Wanda Tarczyńska była córką krawcowej. Przed wojną ta krawcowa miała bardzo bogatą klientelę i panie w dalszym ciągu do niej w czasie wojny się zgłaszały […]. [Ponieważ były w dalszym ciągu zamożne wspierały bursę darami], zbierałyśmy jedzenie, zbierałyśmy ubranie. Dostawałyśmy jeszcze czasami pieniądze. To wszystko zanosiłyśmy do bursy.

  • Czy ludzie chętnie wspierali?

Bardzo chętnie. Dostawałyśmy suchy prowiant, kasze, cukry, mąki. Pamiętam: po to, żeby to wszystko dodźwigać do bursy, to nam Wandy matka uszyła torbę ceratową i myśmy [w tej torbie nosiły]. Nasza rodzina też zawsze pomagała. Raz w tygodniu była taka akcja.

  • Czy w czasie tych zadań były jakieś momenty dla pani niebezpieczne?

[Często żandarmi niemieccy nas zatrzymywali, rewidowali, ale szukali broni i gazetek. Produkty przez nas zbierane nie wzbudzały ich zainteresowania]. Miałam wielkie szczęście. Jak tylko przyjechałam do Warszawy… Jeszcze wtedy Warszawy nie znałam, pierwszy chyba tydzień. Nasza szkoła mieściła się na Alberta 4 (to jest mała uliczka przy Teatrze Wielkim), a pierwsze miesiące mieszkaliśmy na Grójeckiej przy palcu Narutowicza. Zupełnie nie znałam Warszawy. Kiedy wracałam ze szkoły, była łapanka. Wszyscy oprócz mnie wysiedli z tramwaju przy Królewskiej. Nie wiedziałam, gdzie miałabym [wysiąść]. Ja jedna i konduktor przejechaliśmy przez łapankę. Mój ojciec miał przyjaciela, on przed wojną był komisarzem w Brześciu, […] do spraw zwalczania komunistów. W 1942 roku został zrzucony z Londynu, u nas miał konspiracyjne lokum, u nas się przechowywał.

  • Pamięta pani jego nazwisko?

To był Bolesław Kontrym, miał pseudonim „Żmudzin”. Miał jeszcze wiele innych [pseudonimów. Ten] był najważniejszy? O nim jest napisana piękna książka: „Życie zuchwałe – Bolesław Kontrym” i z tej książki się dowiedziałam, że miał takich lokali konspiracyjnych [jak u nas] koło dwudziestu.

  • Co pani pamięta ze swoich bezpośrednich kontaktów, spotkań z nim? Co pani utkwiło w pamięci? Jaki to był człowiek?

To był człowiek wspaniały. Był takim wspaniałym człowiekiem, że mój brat przyjął jego imię, [na swój] pseudonim. [Uciekł z] łapanki, przybiegał do nas, bo był akurat blisko i zostawiał nam broń [i wychodził już czysty]. Miał różne kontakty […], przyjeżdżał do Warszawy, załatwiał różne sprawy, potem wyjeżdżał. Okazało się, że był w Brześciu, w Pińsku odbijał aresztowanych. To był wspaniały człowiek. Zresztą najwięcej, najlepiej można się zorientować z tej książki, jaki był wspaniały [jaki odważny i jak narażał swoje życie dla sprawy].

  • Chodzi o pani wspomnienia, kontakty, wrażenia ze spotkań.

Przyjeżdżał do nas. Bardzo mało [mówił o sprawach konspiracyjnych], właściwie wszystkie rozmowy były towarzyskie, […] bo uważał, że im człowiek mniej wie, tym jest bezpieczniej i dla tego, kto słuchał, i dla tego, kto działał. [Bolesław Kontrym] był bardzo często u nas, często wpadał do nas, [nocował, spotykał się z „przyjaciółmi”].

  • Wróćmy jeszcze do czasów okupacji. Czy była pani świadkiem łapanek oprócz tej na Królewskiej? Czy były jakieś inne?

Były często.

  • Niebezpieczne dla pani?

[Tak trochę, bo zatrzymywano nas jak] wracałyśmy z kursu sanitarnego, żandarmi nas legitymowali […] i robili nam rewizję, co mamy, [jak niosłyśmy torbę z rzeczami dla bursy].

  • Jak się tłumaczyłyście?

Że zbieramy, że jesteśmy biedne i chodzimy, żebrzemy. Właściwie nic takiego naprawdę… Jeżeli miałyśmy zbiórki harcerskie, to zawsze przychodziłyśmy pojedynczo, żeby nie stwarzać żadnych [podejrzanych] sytuacji […]. Trzeba było bardzo uważać na wszystko (tym bardziej ja, jak wiedziałam, że u nas jest punkt kontaktowy), żeby nie wpaść, żeby nie sprowadzić nieszczęścia nie tylko na siebie, ale na rodzinę i na tych, którzy do nas przychodzili.

  • Czy była pani świadkiem rozstrzeliwań w Warszawie, na ulicy?

Byłam świadkiem, jak prowadzili [na egzekucję].

  • Kogo i gdzie?

[Grupę około dwudziestu osób na] rozstrzelanie na Nowym Świecie.

  • Pani widziała tę grupę ludzi, która była prowadzona?

Tak. I prowadzących.

  • Kiedy to było?

To było w 1942, 1943 roku.

  • Czy chciałaby pani coś jeszcze opowiedzieć o okresie okupacji do Powstania? Czy coś jeszcze utkwiło pani w pamięci, czym chciałaby się pani podzielić?

Chyba już nie. Nie pamiętam już wielu rzeczy. Wiem, że było dużo napięć, sytuacji niebezpiecznych. Ale wtedy, kiedy już na przykład bardziej znałam Warszawę, kiedy się już rozeznałam, to już wiadomo było, że jak jest łapanka, to trzeba uciekać. Wiadomo było, gdzie nie można. Kiedyś na placu [Teatralnym], jak wracałam ze szkoły, też była łapanka, ale myśmy miały to wielkie szczęście, że jak koleżanki z naszej szkoły wpadały w łapankę i były uwięzione, to wtedy nasza dyrektorka [pani Helena Bursche] szła i walczyła o nie, i najczęściej je puszczano. To były dziewczęta młode, więc łatwo je było wydobyć z łapanki.

  • Kiedy pani zaczęła się orientować, zaczęła mieć świadomość, że będzie Powstanie?

Tak mówiło się już od 1943 roku. Już był taki nastrój, już wiadomo było, że wszyscy nasi koledzy gdzieś znikają, że gromadzą broń, że chodzą na akcje. O tym wszystkim się wiedziało. […] Bolek Kontrym, który przyjeżdżał do nas, już w 1943 roku, w 1944 roku, [uważał, że do wystąpienia zbrojnego nie jesteśmy jeszcze] przygotowani. […] Wiadomo było, że będzie Powstanie […] [i właściwie od początku przygotowywaliśmy się do tego. Każda] sanitariuszka musiała przygotować sobie torbę z lekami pierwszej pomocy, z bandażami, temblakami. To musiałyśmy mieć. Powstanie było przewidziane na cztery dni, miałyśmy na cztery dni mieć jakiś suchy prowiant przygotowany. Najwięcej takiego napięcia było latem 1944 roku.

  • Czy wyposażenie toreb sanitarnych same przygotowałyście?

Same.

  • Każda indywidualnie przygotowywała swoją torbę?

Tak. Pierwszy sygnał, że mamy się zgłosić, [był 22 lipca, ale potem rozkaz odwołano]. Punkt naszego zgłoszenia to była Gęsta. Zakonnice miały urządzić szpital na Gęstej 4 na Powiślu i tam myśmy w czasie Powstania biegły.
  • Proszę opowiedzieć o pierwszym dniu Powstania. Punkt, do którego miałyście iść, był na Powiślu?

Na Gęstej na Powiślu. Pierwszy alarm był chyba 22, 23 lipca, ale potem odwołano. Potem nas zawiadomiono, kiedy myśmy były z moją przyjaciółką Wandą Tarczyńską u nas w dom na 6 Sierpnia, że [Powstanie rozpocznie się] o piątej. To była godzina czwarta. […] Wzięłam swoją torbę sanitarną [i z Wandą biegłyśmy] do jej domu na Bielańskiej [po jej torbę], […] już zaczęły się akcje, już zaczęła się strzelania. Myśmy biegły od bramy do bramy. Do niej dobiegłyśmy wieczorem 1 sierpnia. [Wzięłyśmy jej torbę sanitarną].
Potem od niej poszłyśmy na Hipoteczną, tam mieszkała nasza zastępowa Hala Kozerska, która z nami szła na Gęstą. Chyba 2 sierpnia dopiero dotarłyśmy do Gęstej. […] [Wieczorem, bo] był ostrzał, ciężko było, nie mogłyśmy przejść przez ulicę Karową, bo z „Bristolu” [strzelali], jak się tylko ktoś [pokazał na ulicy]. Ale dzięki Bogu przebiegłyśmy i oprócz jakiegoś małego draśnięcia nic nam się nie stało. U sióstr byłyśmy [tylko] cztery czy pięć dni. Dostałyśmy potem rozkaz, żeby przejść do Śródmieścia.

  • Gdzie?

[Na ulicy Świętokrzyskiej róg Jasnej]. Był szpital prowizoryczny przy komendzie Powstania Warszawskiego, przy Komendzie AK na pierwszym piętrze, w schronach gmachu PKO. Nasz szpital był na pierwszym poziomie, a pod nami była komenda z „Borem” Komorowskim na czele. Tam myśmy organizowały szpital, trzeba było wszystko urządzić, [bo w salach nasi ranni chłopcy leżeli na podłogach na materacach].

  • Miała pani świadomość, że na dole jest komenda?

[…] Wiedziałyśmy o tym, że tam jest komenda. Dla nas [szpital] to był wielki wstrząs, bo tam byli strasznie ciężko ranni. W tym szpitalu również były sale operacyjne. Po wszystkich akcjach [ranni] przychodzili na nasze łóżka szpitalne i trzeba było się nimi opiekować. Miałyśmy z Wandą dyżury nocne, w nocy myśmy były przy rannych. A w dzień – nie pamiętam już teraz zupełnie, jak myśmy schodziły z [dyżuru], czy myśmy gdzieś jakieś śniadania jadły. Wiem, że spałyśmy po parę godzin w jakichś małych pokojach na pierwszym piętrze, a potem z noszami biegłyśmy na akcje i znosiłyśmy rannych albo biegałyśmy po różnych aptekach, które były blisko Jasnej, Kredytowej, dlatego że owało ciągle leków, ciągle trzeba było opatrunki sanitarne przynosić. Myśmy ciągle były w ruchu. Pamiętam, że całe Powstanie był bieg, ruch, ciągle się gdzieś ktoś spieszył. Straszne były momenty dla nas, młodych dziewcząt, jak na przykład przynosili nam na nocne dyżury rannych, poparzonych. Niemcy strzelali […] pociskami zapalającymi. Te pociski, lecąc, bo to od razu po kilkanaście pocisków leciało, wydawały dziwny dźwięk. Myśmy [mówiły], że „krowy” ryczą. Te pociski paliły wszystko i nam przynosili rannych strasznie spalonych. Oni okropnie cierpieli, naprawdę nie było im jak pomóc. Jedyne, co można było, to zmieniało się opatrunki. Wielkie gazy, kładło się na opalone rany. Strasznie cierpieli.

  • Pani to strasznie przeżywała?

Bardzo to przeżywałam. Strasznie przeżywałam śmierć tych wszystkich młodych chłopców, którzy umierali nam na rękach.

  • Ile pani miała wtedy lat?

Szesnaście […]. [Miałam wtedy szesnaście lat i po raz pierwszy spotkałam się ze śmiercią i to śmiercią tak młodych chłopców].

  • Co jeszcze pani zapamiętała z Powstania?

Zapamiętałam straszną rzecz. Były ataki na PAST-ę, ciągle atakowali PAST-ę, nie mogli zdobyć PAST-y, bo jeden z przywódców powstańczych nie pozwolił PAST-y podpalić. Zdobywali PAST-ę parę razy. Po każdym ataku na PAST-ę przynoszono do szpitala strasznie rannych chłopców. Pamiętam, jak na moich rękach umierał chłopiec „Duduś”, miał czternaście lat. To było straszne.

  • Do kiedy pani była w Powstaniu?

[…] W pierwszych dniach września dostałam wiadomość, że jest bardzo ciężko ranny mój chłopak. Miałam wtedy szesnaście lat i byłam strasznie zakochana. Wiedziałam, że jego oddział jest na Jaworzyńskiej i na Jaworzyńską pozwolono mi pobiec. Niestety, na Jaworzyńskiej go już nie było, był w szpitalu. Przy akcji był bardzo [ciężko] ranny, przejechał przez niego karabin maszynowy, tak że i wątroba, i śledziona, i wszystko [miał rozszarpane]. Był konający. […] Pobiegłam do szpitala na Koszykowej. Był już konający, umarł, nie odzyskawszy przytomności.

  • Umarł przy pani?

Tak.

  • Jak się nazywał?

Miał pseudonim „Sęp”, nazywał się Janusz Piszczak. Potem chłopcy z jego oddziału urządzili pogrzeb jemu i wszystkim, którzy w tej akcji zginęli. Pochowano ich na dziedzińcu. […] Wydział Architektury […], róg Koszykowej i Lwowskiej. […] Calusieńki dziedziniec to były groby, grób przy grobie.

  • Pani uczestniczyła w tym pogrzebie?

Uczestniczyłam w tym pogrzebie.

  • Czy ksiądz też był?

Był ksiądz. Jeszcze […] [chciałam wrócić do] 15 sierpnia, była [uroczysta] msza odprawiana na podwórzu […] między gmachami Poczty Polskiej i PKO. Był prowizoryczny ołtarz, była msza a po mszy było z radia puszczone przemówienie Mikołajczyka z Londynu. […] Mówił o naszym bohaterstwie, mówił o tym, że na Pradze, po prawej stronie Wisły stoi wojsko radzieckie, które nam nie pomaga i nie pomoże. Mówił, żebyśmy walczyli, a na naszej mogile postawią pomnik. To było tragiczne. Wiedzieliśmy wtedy, że już Powstanie nie ma żadnych szans. […] Liczono na to, że wojska radzieckie wejdą jednak do Warszawy, bo przez cztery dni nasi chłopcy utrzymywali most Kierbedzia i most Poniatowskiego, ale niestety wojsko nie weszło. Potem długo był utrzymywany [przyczółek] na Czerniakowie, [ale i z tego wojsko radzieckie nie skorzystało].

  • Czy oprócz bardzo uroczystej mszy 15 sierpnia były jeszcze jakieś inne msze, inne zdarzenia z normalnego życia, które wam dawały oddech od tych strasznych wydarzeń?

Nie, nie pamiętam. Wiem, że myśmy były cały czas w ruchu. W szpitalu się spotkałam z Bolkiem Kontrymem „Żmudzinem”. On był komendantem oddziału, chyba „Podkowa”, ale nie pamiętam. Był czterokrotnie ranny.

  • Pamięta go pani jako pacjenta?

Jako pacjenta, ale on nic nie pozwolił przy sobie [pomóc], o kulach sam się poruszał. Jednym śmiesznym momentem w tym naszym tragicznym szpitalnym życiu było to, że leżał wśród chłopców stary, gruby dozorca z jakiejś kamienicy warszawskiej. On nigdy inaczej do nas nie mówił, jak: „Bufet − jak mu się pić chciało, [wołał do nas] − bufet, wody z sokiem!”. To było jedyne nasze radosne przeżycie. Zawsze śmiałyśmy się, że (myśmy go nazwali „ukraińcem”), jeszcze nasz „ukrainiec” żyje.

  • Jak sobie radziłyście z wodą, której szpital potrzebował? Czy była woda?

Tak się zastanawiam… Nasz patrol o to nie zabiegał. Była woda. Co jeszcze było dziwne: że było światło. Musiały być jakieś agregaty chyba, musiało coś być, bo było światło w szpitalu. [Przeprowadzano przecież bardzo poważne operacje. Chirurdzy cały czas pracowali. I na salach było widno].

  • A jedzenie?

Nie pamiętam.

  • Głód pani pamięta czy nie?

Pamiętam, że myśmy jadały w jakimś małym pomieszczeniu. Pamiętam, że była kasza, ale się nie zwracało uwagi. To nie było dla nas problemem zupełnie.

  • A ubrania?

Ubrania miałyśmy, jak [jak powstańcy zdobyli] jakiś magazyn […]. Myśmy wtedy dostawały ubrania. [Przed atakiem na Pastę] wszyscy nasi chłopcy mieli niebieskie koszule flanelowe. Te koszule flanelowe, niebieskie wbiły mi się w pamięć, bo w takiej właśnie koszuli umierał biedny „Duduś”. Może dlatego tak pamiętam. On był z Michałowic, nie musiał wcale przyjeżdżać do Warszawy, nie musiał ginąć.

  • Jak długo pani była w szpitalu?

Byłam w szpitalu do pogrzebu Janusza, a potem, jak […] wróciłam, to szpital był zbombardowany, […] schron był zawalony; wtedy mnie nie było, byłam na pogrzebie), [uratowani ranni] byli przetransportowani na drugą stronę Alej [Jerozolimskich].
  • Czy szukała pani kogoś ze swojej ekipy?

Tak, szukałam, ale nie mogłam ich znaleźć. Skierowano mnie na Skorupki, na Skorupki ich nie było. Potem szukałam ich na [Wspólnej], na [Wspólnej] też ich nie było. Był ostrzał na Marszałkowskiej […], wtedy już była taka atmosfera wśród ludzi cywilnych, że nie byli bardzo Powstańcom życzliwi. Wtedy pobiegłam zobaczyć, co się dzieje w moim rodzinnym domu, który był na 6 Sierpnia. Tam zastałam bardzo dużo ludzi […]. Niemcy mieli już taką armatę, która systematycznie burzyła domy wzdłuż Marszałkowskiej. Pamiętam, że w naszym domu na 6 Sierpnia było mnóstwo ludzi, którzy uciekli z domów po bombardowaniu. Ponieważ nie mogłam odnaleźć swojego patrolu, poszłam do szpitala na Koszykową, gdzie [umierał] Janusz. Chciałam tam pracować, chciałam, żeby mnie wzięli [do pomocy]. Powiedziano mi, że mają sanitariuszek dość dużo, że ludzie cywilni potrzebują pomocy, żebym się zajęła [wodą]. Był wtedy problem wody, wszędzie owało wody. Były studnie na podwórkach, z nich woda ledwo leciała, stały kolejki po wodę. […] Wtedy się zaangażowałam do roznoszenia wody do piwnic, w których była ludność cywilna. Brakowało wody i żywności, już nie mieli ludzie leków. Czekali na kapitulację, mówiło się już o kapitulacji [głośno. Czekała ludność cywilna na zakończenie działań].

  • Wspomniała pani o tym, że już ludność cywilna była nieprzyjaźnie nastawiona w stosunku do Powstańców.

Tak.

  • Czy może pani dać jakiś przykład? Pani się z tym bezpośrednio zetknęła?

Tak. Jak biegałam i szukałam swojego patrolu, to mnie nie wpuszczono [do bram lub piwnic aby można było przejść]. Wtedy nie można było normalnie biec po ulicy, biegło się od bramy do bramy i bardzo często spotykało się z tym, że [mi zarzucali]: „Coście zrobili!? Po coście to zrobili!? Jak to długo będzie trwało!?”. A łączniczki [też] bardzo często biegały nie piwnicami, tylko górą ulic, dlatego właśnie spotykały się z takimi zarzutami.

  • Pani zajęła się organizowaniem wody dla ludności. Mniej więcej jaka to data mogła być?

Koło 15 września. Wtedy już [wszyscy czekali na podpisanie] jak najszybciej kapitulacja. Nie wróciłam do swojego patrolu, bo nie znalazłam tego patrolu. [Po podpisaniu kapitulacji] przyszła do naszego domu Wanda Tarczyńska (moja przyjaciółka) i powiedziała, że [patrol nasz jest] na Mokotowskiej 55. Szykują się na przejście na drugą stronę Alei Jerozolimskich i stamtąd wyjdą do obozu. Powiedziałam, że z nimi nie pójdę do obozu, że wyjdę z ludnością cywilną.

  • Czy wodę pani organizowała sama, czy jeszcze ktoś pani pomagał, była jakaś grupa, która działa razem z panią? Jak to się odbywało? Czy to były spontaniczne sprawy?

To było z mojej strony spontaniczne zachowanie. Było bardzo trudno [zdobyć wodę], dlatego że Niemcy wiedzieli o tym, [gdzie są studnie], gdzie ludność czeka na wodę. Tam bombardowali. Tak że nie można było grupą iść, tylko się szło pojedynczo.

  • Kiedy pani wyszła z Warszawy?

Szóstego października, po kapitulacji, z ludnością cywilną.

  • Jak wyglądało pani wyjście z ludnością cywilną? Gdzie zostaliście skierowani?

Byliśmy skierowani do obozu w Pruszkowie, ale każdy z nas był nastawiony, że będzie gdzieś uciekał, ale nie grupowo, tylko pojedynczo.

  • Czy pani wychodziła z Warszawy z rodzicami?

Tak, wychodziłam z rodzicami. Wtedy już przyszedł z akcji mój ojciec i z naszego domu wszyscy wychodziliśmy jedną wielką kolumną. Ponieważ u nas była skrzynka kontaktowa, ponieważ dużo osób się przewijało, wiedziałam, że naokoło Warszawy: i w Michałowicach, i w Pruszkowie, i w Ursusie […] są konspiracyjne lokale. Wiedziałam, że są ludzie, którzy nam pomogą. Myśmy się umówili, że każdy z nas będzie uciekał na [własną] rękę, potem gdzieś [będzie szukał] pomocy.

  • Gdzie pani się udała?

Pamiętam, że szliśmy kolumną do Pruszkowa, ale ponieważ Pruszków już był zatłoczony, hale były zatłoczone, skierowano nas do [Ursusa. W Ursusie] były przygotowane dla ludzi cywilnych, dla warszawiaków wielkie hale fabryczne. […] [Obóz w Ursusie był dopiero w stanie organizacji] nie było tylu strażników, […] [aby obstawić wszystkie wyjścia]. Z matką i moją czteroletnią siostrą po prostu wyszłyśmy na ulicę przez [takie] niestrzeżone wyjście. Padał deszcz, było już ciemno, wieczór, przed godziną policyjną. Myśmy wyszły i na ulicy już czułyśmy się bezpiecznie. Przedtem, jak uciekali z kolumn, to Niemcy za nimi strzelali, ale tu już było ciemno, padał deszcz. Widocznie byłyśmy mało widoczne i udało nam się […]. Wiedziałyśmy, że jest lokal konspiracyjny w gminie Ursus, że wójt gminy Ursus był w AK. Mój ojciec miał z nim kontakty. Myśmy wiedziały, że budynek gminy Ursus jest koło kościoła i myśmy wieczorem przyszły do tego budynku.

  • Który to był października?

To był 7 października. […] Już urząd nie był czynny, ale dozorca, [który mieszkał w suterenie], otworzył nam i pyta się: „Z Warszawy?”. Zresztą od razu wiedział. Byli przygotowani na przyjęcie uciekinierów. Od razu nas skierował na poddasze, tam były przygotowane dwa wielkie pomieszczenia, w których były sienniki i koce. Nas potem tam było dwadzieścia osób. W czasie urzędowania […] musieliśmy siedzieć cicho, a jak tylko się skończyły godziny urzędowania, to schodziliśmy pojedynczo do dozorcy. U niego gotowaliśmy, u niego się prało, on nam kupował różne rzeczy. […] Wójt gminy mojego ojca z obozu wyciągnął. Poszedł po prostu po niego z fałszywymi papierami.

  • Gdzie był ojciec?

Też był w obozie [w Ursusie]. Z tym że po niego poszedł wójt gminy z jakimiś fałszywymi [papierami].

  • Pamięta pani nazwisko tego wójta?

Nie pamiętam nazwiska wójta.

  • Wyprowadził ojca?

On ojca wyprowadził, potem mój ojciec był niby pracownikiem gminy. Myśmy nie mogli wyjść na ulice, bo Niemcy wszystkich legitymowali w Ursusie. Wiedzieli, że z obozu ucieka dużo warszawiaków. Z kenkartą warszawską od razu ładowali do pociągów i wysyłali do obozów. Chyba przez cztery tygodnie w ogóle nie mogliśmy się ruszyć z tego poddasza.

  • Co się działo po tych czterech tygodniach?

[Kiedy Niemcy przestali wszystkich legitymować można już było wyjść na ulicę, wtedy] każdy szukał […] jakiegoś pomieszczenia, […] rodziny, [znajomych].

  • Dokąd pani rodzina się udała?

Nam załatwił wójt małe mieszkanie na obrzeżu Ursusa i myśmy w Ursusie doczekali do ofensywy radzieckiej, do 17 stycznia. W tym mieszkaniu mieszkaliśmy my, państwo Skarżyńscy i pani Iza Uszycka.

  • Z czego przez te parę miesięcy się utrzymywaliście?

Moja matka miała biżuterię. Moi rodzice mieli złote monety, [które spieniężyli].

  • Czyli udało im się to wynieść z Warszawy?

Mieli to [złoto] w ubraniu, jak wychodzili z Warszawy. Każdy z nas miał zaszyty złoty pieniądz. To były pięciorublówki, dwudziestodolarówki. Mój ojciec bardzo dobrze przed wojną zarabiał. Nie wiem, dlaczego skupował złoto. Zresztą śmiał się zawsze, że mój brat dostanie wykształcenie, a ja posag. Posag się rozszedł.

  • Co zrobiliście po 17 stycznia?

Po 17 stycznia mój ojciec […] załatwił konia, wóz i pojechaliśmy do Warszawy zobaczyć, co się dzieje z naszym domem. Myśmy dojechali do placu przed Politechniką, dalej poszliśmy, bo tam były jeszcze w dalszym ciągu (zresztą wszędzie jeszcze były) barykady. Były jeszcze wszędzie miny założone przez Niemców, którzy przez okres od Powstania do oswobodzenia [rabowali], palili i podminowali Warszawę, [Niemcy] rujnowali Warszawę niesamowicie. Nasz dom stał, ale niestety był zajęty przez milicję i nas do domu nie wpuszczono. Wróciliśmy do Ursusa i pojechaliśmy na Grochów. Na Grochowie mieszkali znajomi mojego ojca, państwo Siemińscy. Wszyscy wiedzieli naokoło, że [Pan Siemiński walczył w] Powstaniu i zginął, ale jego rodzina niestety nie wiedziała i czekała bez przerwy na powrót […]. Ponieważ [państwo Siemieńscy] mieli dwupokojowe mieszkanie na Grochowskiej, nas przygarnęła do siebie. Mój ojciec wtedy pojechał do Łodzi [szukać pracy], bo w Łodzi już organizowało się życie. […] [Łódź wtedy pełniła funkcję stolicy].
  • Pani ojciec wyjechał do Łodzi?

Ojciec do Łodzi dojechał, tam dostał pracę i nas ściągnął, i myśmy zamieszkali w Łodzi. Do Łodzi ściągnął również rodzinę mojej matki.

  • Czym tam pojechaliście? Pociągiem? Jak się dostaliście do Łodzi?

Nie pamiętam. Wtedy chyba już jakieś pociągi chodziły i chyba pociągiem. […] Zamieszkaliśmy u rodziny mojej matki, która wróciła do Łodzi [do przedwojennego mieszkania […] sześciopokojowego. […] Ponieważ bali się, że im dokwaterują, więc nas przyjęli, odstąpili nam dwa pokoje. W Łodzi zaczęłam chodzić do szkoły. Poszłam zapisać się do szkoły na ulicę Piotrkowską. Patrzę, a dyrektorem szkoły jest moja […] dyrektor [z tajnych kompletów], pani Helena Bursche. Matematyczką była pani Borkowska i Szembrener była historyczką. Cała kadra przeszła do Łodzi.

  • Jaki to był miesiąc?

To był marzec. Dyrektorka bardzo ucieszyła się, że żyję, nie zginęłam. Powiedziała mi, że muszę natychmiast zakładać drużynę harcerską. I założyłam. Była olbrzymia harcerska drużyna. [W roku 1995 byłam zaproszona na obchody pięćdziesięciolecia, założonej przeze mnie, drużyny].

  • Kiedy pani robiła maturę?

W 1947 roku, w Łodzi.

  • Co pani robiła po zrobieniu matury?

W międzyczasie mój ojciec dostał mieszkanie i pracę w Ministerstwie Rolnictwa. Ministerstwo Rolnictwa przeniosło się do Warszawy. Przyjechałam do Warszawy, zdawałam na stomatologię i dostałam się. [...]

  • Czy była pani represjonowana po wojnie?

Nie. [Ja nie byłam represjonowana]. Mój ojciec był represjonowany, ale wcale nie za działalność [w czasie wojny]. Ojca mojego zgarnęli z ulicy, to był 1951 rok, luty […].

  • W Warszawie?

W Warszawie zdjęto go z ulicy. Myśmy myśleli, że to jest w związku z tym, że do Polski wrócił Bolesław Kontrym i znowu był u nas, znowu nas odwiedzał. Mój ojciec mówił, że nie może zrozumieć, jak mógł wrócić do komunistycznej Polski człowiek, który kiedyś z komunizmem walczył, który tyle walczył w czasie wojny. [Kontrym zapewniał ojca], że jest bezpieczny i że nic mu [nie grozi], ale niestety [został aresztowany]. Strasznie [go] torturowali i wykończyli w 1953 roku, [zmarł w więzieniu na Rakowieckiej].

  • A pani ojciec?

Mój ojciec był aresztowany […]. Mój ojciec z ramienia Ministerstwa Rolnictwa był wysłany w Bieszczady do wyprostowania linii granicznej ze Związkiem Radzieckim. Jego zadaniem, […] było zebrać wszystkie plony z pozostawionych pól [i zagospodarowanie ich]. To były początki września. […] Ojciec skierował wszystkie zebrane kartofle do gorzelni. Minister Tkaczow [wydał rozporządzenie aby były] […] zakopcowane. […] Wiadomo było, że kartofle [tak wcześnie zebrane] nie utrzymają się. Mój ojciec był na tyle rozważny, że prosił ministra Tkaczowa, żeby na [piśmie wydał to rozporządzenie], to na jego polecenie są te kartofle zakopcowane. Jak otworzono kopce w lutym, to się okazało, że wszystko jest zepsute, zgniłe. I sabotaż. Mój ojciec poszedł do więzienia na dziesięć miesięcy. Wszystko wtedy mu chcieli wmówić, ale nie mogli. […] [Miał bowiem na swoją obronę pisemne rozporządzenie Ministra Tkaczowa].

  • W którym więzieniu był?

Na Rakowieckiej. Dlatego myśmy łączyli tę sprawę z aresztowaniem Bolesława Kontryma.

  • Czy chciałaby pani podzielić się z swoimi refleksjami na temat Powstania?

Im jestem starsza, tym bardziej uważam, że szkoda wszystkiego, co zginęło w czasie Powstania: i naszych zabytków, i naszych ludzi, całego kwiatu młodzieży, który zginął tak niepotrzebnie. Pamiętam, jak do nas przyjeżdżał Bolesław Kontrym, jak mówił: „To jest niemożliwe, żeby wybuchło Powstanie, ponieważ jesteśmy naprawdę bardzo źle przygotowani”. Widział, jak strasznie mało mają broni Powstańcy. [Amunicji i broni mieli tylko] na cztery dni, przez które mogło Powstanie się utrzymać. Żeby Powstanie trwało tylko cztery dni, żeby wojska Związku Radzieckiego weszły do Warszawy, kiedy był utrzymywany i most Kierbedzia, i most Poniatowskiego (nie musieliby żadnego mostu pontonowego robić), to Powstanie skończyłoby się [zwycięstwem]. Ale to były rozgrywki między rządem londyńskim i naszym rządem. Wtedy już powstał Rząd Jedności Narodowej w Lublinie. Jak człowiek z perspektywy czasu patrzy na to wszystko, to uważa, że polityka to [brudna sprawa, lepiej być od niej daleko].



Warszawa, 10 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Maria Żakowska Pseudonim: „Myszka” Stopień: sanitariuszka, służby pomocnicze Formacja: Obwód I Śródmieście, Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej „Bakcyl” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter