Maria Zientara

Archiwum Historii Mówionej



  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku? Gdzie pani mieszkała? Czy miała pani rodzeństwo?

W 1939 roku mieszkałam na ulicy Szopena 15, chyba, mieszkania 27, jak pamiętam, w bardzo ładnej dzielnicy, koło Doliny Szwajcarskiej. W czasie ogłoszenia stanu wojennego, jak wybuchła wojna, pamiętam, że z koleżankami i z moim bratem biegaliśmy po parku krzycząc: „Niech żyje wojna!”, ponieważ nie trzeba było iść do szkoły. Tak się zaczęło. Mój ojciec był lotnikiem, latał nawet nad Warszawą w 1939 roku. Ja z mamą i z bratem byliśmy w schronie na ulicy Szopena.

  • Czy pamięta pani bombardowanie?

Pamiętam bombardowanie, pamiętam siedzenie w piwnicy cały czas. Pamiętam, że moja mama wybiegała na Koszyki kupić coś do jedzenia. Kiedyś – to może trochę humorystyczne – szczęśliwa, że przyniosła królika, że będziemy mieli co jeść… Jak się okazało, to był pies. Musiała iść, oddać to, ale pani już nie było, nie oddała, a nam przyznała się dopiero po długim czasie, że psa wyrzuciła w śnieg. Zdobywało się kawałek bułki czy kawałek chleba, bo było ciężko.

  • Jak zapamiętała pani Niemców?

Strasznie. Poza tym wszyscy żeśmy ich się bali. To było straszne, od razu było straszne. To na psychikę człowieka, na całe życie potem już działa.

  • Czy w czasie okupacji chodziła pani do szkoły?

Tak. Chodziłam do 98 szkoły powszechnej w alei Szucha. W holu był ogromny portret naszego ukochanego „Dziadka”, czyli Józefa Piłsudskiego i zawsze rano, przed jego obrazem, był apel.

  • Czy w czasie okupacji zdjęto ten obraz, czy pozwolono go zachować?

Nie, nie pamiętam, żeby był zdjęty, bo wiem, że były ranne apele. Ale potem była okropna groza, bo przecież w alei Szucha było więzienie i tragedie tam się odbywały, więc jak przechodziliśmy, to z wielkim strachem.

  • Co się stało z pani ojcem po kampanii wrześniowej?

Ojciec był cały czas z nami. Pewnego dnia rano zapukało do drzwi gestapo i zabrało ojca. Pamiętam, że leżałam w łóżeczku, brat też. [Niemcy] obstukiwali po kolei wszystkie ściany, zabrali nam mosiężną wiewiórkę do tłuczenia orzechów. Moja mama znała kilka języków, więc rozmawiała z nimi po niemiecku. Powiedzieli: „Mąż wróci niedługo. Proszę pani, proszę się nie martwić”. Zabrali ojca. Potem mama robiła różne starania. Była pani (nazywała się chyba Kawecka), [która] mieszkała w naszym domu i miała kontakt z Niemcami wyższej rangi. Mama ją opłacała. Wszystko, co było, łącznie z sukienką, torbą, oddała tej pani, bo [tamta] musiała być elegancka. Nie wiem, czy na skutek jej starań, ale po jakimś czasie wrócił. Już nie pamiętam ile czasu ojciec siedział na Pawiaku, ale wrócił inny człowiek, bo poszedł brunet, przystojny, a wrócił siwy dziad. Dziad, dosłownie dziad. Tylko powiedział: „Jak wyszedłem, uklęknąłem na ulicy, przeżegnałem się i dotarłem do was”. Takie mam wspomnienia z tych czasów.

  • Czym zajmował się pani tata podczas okupacji?

Pracował w Zarządzie Miejskim na ulicy Solec 4. Myśmy mieli dobrze, bo przychodziliśmy do taty i jeździliśmy z panem Wąsowskim, który zawsze parzył nam miętę, jak było gorąco, i nas przewoził na wyspę po Wiśle, na drugą stronę. Mieliśmy taką przyjemność, rozrywkę. Wracając, tata u pana Dodatki kupował nam lody.

  • Czy zetknęła się pani w jakiś sposób z konspiracją – na przykład w szkole?

Nie. Należałam do drużyny harcerskiej, ale nie pamiętam zupełnie… Jedna jedyna zbiórka była potem u nas na Grzybowskiej i wszystko się jakoś urwało. Mój brat działał mocno [w konspiracji].

  • Czy brat był od pani starszy?

Starszy o trzy lata.

  • Proszę coś opowiedzieć o jego działalności.

Pierwszego dnia Powstania nie trafił do swojego oddziału i poleciał na Stare Miasto z butelką benzyny. Tam, w swoje urodziny, 16 sierpnia był bardzo mocno ranny. Podobno hełm, który miał na głowie, troszkę go uratował, że nie został od razu zabity, ale miał straszne odłamki przy tętnicach [szyjnych], w ogóle miał odłamki na całym ciele. Jedno oko było uszkodzone i potem musiał mieć to oko wyjęte, ale to już było po Powstaniu. [Ze Starego Miasta] sanitariuszki wyniosły go na rękach, kanałami do Śródmieścia i oczywiście od razu zabrali ich do Pruszkowa. W Pruszkowie Niemcy go puścili jako niezdolnego do życia. To wydaje się dziwne, ale tak było. Myśmy o nim nic nie wiedzieli.

  • W jakiej dzielnicy przebywała pani podczas Powstania?

Dwa tygodnie przebywaliśmy na Grzybowskiej pod numerem 48 ([budynek numer] 40 chyba stoi). Ten dom został po dwóch tygodniach spalony. Na czwartym piętrze mieszkała starsza pani i jak tylko zaczynał się nalot, to znosili ją do piwnicy, i wtedy było: „Uwaga! Uwaga! Idzie bagaż chiński!”. Dlatego, jak ja teraz mam gdzieś wejść, to mówię, że idzie bagaż chiński, bo nie bardzo mogę się poruszać. Po dwóch tygodniach dom został spalony i myśmy przeszli piwnicami na ulicę Chmielną tak jak staliśmy, dosłownie, ja w cienkiej sukience, siostra w cienkiej sukience, mama też bez niczego. Na Chmielnej do końca, do ostatniego dnia Powstania mieszkaliśmy na ławeczce w korytarzu.

  • Czy pani ojciec też był z wami?

Tak, ojciec był z nami i ojciec był zaopatrzeniowcem. Ojciec był odważny i biegał piwnicami. Gdzieś rozbili hurtownię, pamiętam, kiedyś przyniósł ćwiartkę spirytusu i zamienił to na kilo cukru, więc to było bardzo udane. Pani na czwartym piętrze domu, w którym byliśmy, pozwoliła mu usmażyć naleśniki, dała mu za to trochę mąki, a on jej dał trochę cukru. Tak jakoś żyliśmy. Ale robiło się coraz gorzej, coraz ciaśniej. Właściwie naszym głównym pożywieniem była czarna kawa z sucharami, ale suchary były bardzo smaczne, bo były tłuste. Jak zapaliło się świeczkę (rzadko paliło się świeczki, bo ich nie było), okazało się, że po tej kawie pływają białe lichy. Lichy zbierało się łyżeczką, wyrzucało się obok na ziemię i wcinało się suchary z apetytem. Jak wychodziliśmy z Powstania, to też tylko z woreczkiem sucharów od kogoś wydobytych. Na Chmielnej było nam bardzo ciężko mieszkać. Raz było tak, że spadła bomba w naszym domu, na podwórku. Siostra akurat poszła po wodę do drugiego domu. Zdążyła tu przeskoczyć – tam padła bomba. A przecież wiadomo, że przez te dwa miesiące ani razu nie padła kropla deszczu, więc woda była już z piachem, niedobra, ale jakaś była. Właśnie w tym czasie przechodziła sanitariuszka, śliczna dziewczyna. Nawet troszkę rozmawiała z nami. Poleciała. Za chwilę przynieśli ją, położyli na naszej ławeczce – [dziewczyna] z obciętymi obiema nogami. Tego nigdy nie zapomnę, bo tego się nie da zapomnieć. Nie wiem, co się potem z nią stało – czy żyła, czy nie, czy przeżyła to wszystko. Było tak, że jeżeli jakaś bomba czy coś… Nasz ojciec u tej pani na czwartym piętrze urzędował i smażył nam tam nawet naleśniki. Kiedyś przyszedł strasznie zbity. Okazuje się, że wyleciały drzwi, drzwi upadły na niego, a reszta na te drzwi, więc ocalał dzięki temu, został tylko potłuczony. Ludzie na niższych piętrach byli mocno poszkodowani. Jeszcze wspominam panią z któregoś piętra, która przyniosła ojcu i w mojej obecności dała „dla córeczki” pół litra wody od klusek. Ugotowała kluski i przyniosła wodę. Czegoś pyszniejszego w życiu nie jadłam. To było tak dobre, że jak dziś gotuję kluski, to zawsze spróbuję trochę tej wody. Bo nie było co jeść. Gdybyśmy byli w swoim domu, to zawsze byłoby trochę kaszy, trochę mąki. Ale to wszystko zostało spalone i myśmy poszli do zupełnie obcych ludzi, więc tak się żyło. Gdzieś rozbili magazyny materiałów, to ojciec przyniósł materiał, zamienił na coś i tak było w kółko. Były komitety – nie pamiętam, jak się nazywały – i tym, którzy przyszli ze swoich spalonych domów, rozdawali kurtki. Siostra dostała taką kurtkę. To może nie jest takie ładne do opowiedzenia, ale pan, który był w komitecie rozdającym te kurtki, dał jej [okrycie], ale zaraz zabrał, bo powiedział: „Wy tutaj siedzicie, to za to oddaj mi tę kurtkę”. Normalne życie, ale to jest taki moment, [który] utkwił mi w pamięci. Mieli swoje domy, mieli wszystko, a tu… aby zabrać komuś, kto nie ma nic. Wyszliśmy z Powstania tak jak staliśmy – ja w cienkiej sukience, mama i siostra w cienkiej sukience, bez niczego innego. Przedtem, nie wiem, jak to się stało, kanałami przeszliśmy (już jak było wiadomo, że jutro trzeba wyjść) w Aleje Jerozolimskie 23 – tam mieszkali nasi kuzyni. Razem z nimi wyszliśmy przez Okęcie z Warszawy. Z tym że raz ojciec poszedł sam, [by] zobaczyć, czy da się przejść i dostał od nich całą dużą cebulę. Przyszedł do nas do schronu na Chmielną, pokroił w cieniusieńkie plasterki i każdy dostał po takim plasterku cebuli. To był cymes nie z tej ziemi.

  • Czy pani również brała udział w wyprawach po wodę, czy tylko pani ojciec poszukiwał wody?

Chodziłam z ojcem do Haberbuscha po piwo, bo na Grzybowskiej Haberbusch miał piwo, rozwalali beczki. Wiem, że byłam z ojcem chyba ze dwa razy na Grzybowskiej, [przechodziliśmy] piwnicami i przynosiliśmy piwo na Chmielną.

  • Czy dzieci mogły pić wtedy piwo?

Nie. Nie, ale za butelkę piwa można było dostać na przykład garstkę sucharów.

  • Jaki był stosunek mieszkańców Chmielnej do państwa? Czy wszyscy byli tacy nieżyczliwi jak ten pan, który zabrał kurtkę?

Nie, nie. Wszyscy byli jacyś zastraszeni. Wszyscy byli znękani i wszyscy się bali. Już nie powiem o tym, że kiedyś z głodu moja mama zjadła parę ziarnek surowej fasoli i bardzo się rozchorowała. Ale już nie miała w ogóle co [jeść], nie było nic, a jeść się chciało. Samo wyjście z Warszawy też było takie: wychodziliśmy przez Okęcie i nie wiem, czy tam był szpital czy coś [podobnego], w każdym razie siostry cywilne miały możliwość opłacenia Niemców, którzy pilnowali pochodu. Wiem, że mój ojciec oddał materiał, a moi kuzyni mieli w puszce złoto i inne rzeczy, bo wychodzili ze swojego domu (nawiasem mówiąc, tę puszkę zgubili albo im ktoś ukradł) – wszystko żeśmy oddali tym siostrom i mogliśmy uciec z pochodu. Tak się stało. Przechodziliśmy potem lasem, chcieliśmy dostać się do Rawy Mazowieckiej, bo tam mieliśmy wujka. Ale w lesie, przez który przechodziliśmy, stali Ukraińcy, więc pamiętam, że w tym lesie czołgaliśmy się na brzuchu, żeby przejść przez kawałek lasu i uciec od Ukraińców. W międzyczasie nocowaliśmy w Żelechowie. Był dom, w którym były jeszcze puste, niewykończone pokoje, leżała słoma na podłodze i pokotem żeśmy spali. To były chyba dwie czy trzy noce. Stamtąd ojciec wyruszył do Rawy Mazowieckiej i tam spotkał syna, mojego brata, który, jak wypuścili go z Pruszkowa, dotarł do wujka. Ale sytuacja była taka, że [brat] na [prawe] oko nic nie widział, a na [lewe] troszkę, więc jak już pojechaliśmy do Rawy Mazowieckiej, to lekarze powiedzieli, że trzeba natychmiast usuwać chore oko, bo zaniewidzi i na [drugie]. Chcieli mu w Warszawie (już można było wtedy wracać) tak na siedząco wyjąć to oko. Miał to robione w Rawie Mazowieckiej za butelki spirytusu. Skąd mama to [wzięła]? Mama tam pracowała w szkole, po Powstaniu. Tak że [brat] miał operację zrobioną w Rawie Mazowieckiej. Pamiętam, że jak go ojciec przywiózł na ramie od roweru z Rawy do Żelechowa – [aby] pokazać, że jest, że żyje. Pacnęłam od razu na kolana i zaczęłam się modlić, [ciesząc się,] że żyje w ogóle, ale nie wiedziałam, że jest w takim stanie. Żeby dostać się do Rawy, to w Mszczonowie nocowaliśmy w składzie trumien. Musieliśmy się ukrywać, bo Niemcy poszukiwali warszawiaków. Po prostu spaliśmy w trumnach, ja też spałam w trumnie. Pan z zakładu był na tyle uprzejmy, że nas przenocował. Pamiętam, że troszeczkę ciężarówką [jechaliśmy]. Siostra była w spodniach. Były wtedy pumpy – spodnie. Zatrzymała się ciężarówka, kierowca wysiadł, mówi: „No, dobrze, weźmiemy”. Ale zaczął tarmosić ją za spodnie i mówi: „Ale może te spodnie za to dostanę”. Ponieważ okazało się, że były cerowane, to zrezygnował ze spodni i zawiózł nas za darmo do Rawy Mazowieckiej. Tak się tam znaleźliśmy i spaliśmy w komórce z dziurawym dachem. Siostra miała miskę, bo jej kapało, ja miałam… Nie mogliśmy spać u wujka, bo obok mieszkali folksdojcze, którzy mogli nas wydać Niemcom. Jeszcze mam [jedno] wspomnienie – gospodarze w komórce zabijali prosiaka, a on im uciekał. Gonili za nim, tłukli go, a on piszczał. Były wtedy moje imieniny, to był grudzień i mama zdobyła cukierki – landrynki. Nasypała na talerzyk, poszłam poczęstować gospodarzy, a oni mi zabrali cały talerzyk… Nie oddali nic, tylko od razu wziął mi z ręki i zabrał. Wróciłam do mamy z płaczem, że już nie mam cukierków, bo mi wszystkie zabrali. Nie wiem, czy mama poszła pertraktować i jeszcze coś z nich uratowała czy nie.

  • Czy ci gospodarze to byli państwa znajomi?

Nie. To byli obcy ludzie, ale gdzieś musieliśmy się przytulić. Mam jeszcze jedno wspomnienie. Jak wychodziliśmy z Warszawy, na Okęciu naprawdę biedna pani miała kilkoro dzieci, [które] bez butów latały, myśmy pięćset złotych uskładali, żeby kupiła dzieciom buty. Nie chciała wziąć tych pieniędzy, absolutnie. Ugotowała nam garnek kartofli i zrobiła sałatkę z pomidorów. Oczywiście po tej sałatce dostałam owrzodzenia buzi, bo jak przez dwa miesiące nic nie jadłam, tylko [suchary]… Była biedna i dlatego tak serdecznie nas przyjęła. Ale dalej, jak przechodziliśmy przez wieś, to było: „Warszawiacy to jak koty! Każdy miau, miau, a tera nic nie ma!”. Mieliśmy cztery świeczki, to dać te świeczki, to dać coś, też pewnie była bieda. Ale myślę, że to była propaganda niemiecka, tak nastawiali tych ludzi na wsi na warszawiaków, że tak się do nas, warszawiaków, odnosili. Raz tylko nam pozwolili zebrać sobie z pola żółtych kartofli, ugotować i zjeść.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

Myśmy wrócili też jakąś ciężarówką. [Przedtem] tam, gdzie byliśmy, w Rawie Mazowieckiej było ogromne bombardowanie. Ludzie lecieli wtedy na pole. Myśmy też zaczęli lecieć na pole, ale ktoś nas ostrzegł, żeby nie [uciekać w tamtym kierunku], bo siekają ze sztukasów po polu. Schowaliśmy się do kurnika. Był kurnik i w kucki przesiedzieliśmy jedno bombardowanie. Tych ludzi, którzy byli na polu, wszystkich wytłukli. Więc to też cud, bym powiedziała. Przy bombardowaniu też były rozwalane magazyny, wiem, że wtedy ojciec przyniósł kawał masła. Ale moment, kiedy wchodzili ruscy – tego już się nie da opowiedzieć. Myśmy się trzęśli ze strachu, bo to nie przyjechali ludzie, to przyjechała jakaś dzicz! Mieli na nogach po dziesięć zegarków, na jednej nodze, na drugiej, zegarki na [przedramionach], czasy, czasy. Dzicz. Był jeden Niemiec, młody chłopak, który wpadł do piwnicy, jak myśmy siedzieli w Rawie Mazowieckiej. Był taki wystraszony! Naprawdę zrobiło mi się go żal, bo może nie miał złych [zamiarów] – kazali mu, to poszedł do wojska, jak wszędzie. Pamiętam, jak strasznie się bał, trząsł się. Nie wiem, co się potem z nim stało, czy go rozwalili. Jeszcze nie powiedziałam ważnej rzeczy. Było to drugiego dnia Powstania – róg Żelaznej i Chłodnej – nasi wzięli do niewoli Niemców i Niemcy stali z rękami za głową. Widziałam to, bo doszłam do Żelaznej i widziałam jak oni stali. Była euforia, że „Zwyciężymy! Zwyciężymy!”. Niestety, potem Niemcy [swoich] odbili. Jeszcze wracam myślą do ulicy Grzybowskiej. Były naloty. Jak już się dostaliśmy, to chorągiew polska była na dachu i to był chyba błąd. Przyleciały samoloty ruskie… Ruskie? Niemieckie. Nie wiem. Tak strzaskały wszystko! Siedzieliśmy już przygnębieni w piwnicy (to był sam początek Powstania) i właściwie tylko płakać. Miałam bardzo pogodnych rodziców, mój ojciec miał w sobie dużo optymizmu, wpadł do nas do piwnicy i mówi: „Słuchajcie! Cieszcie się! Toż przecież przyjechali Anglicy! Wyzwolą nas zaraz! Zwyciężymy!” Tak nas naładował takim optymizmem, że myśmy wszyscy odżyli, że było dobrze. Po jakimś czasie to się skończyło, ale z tego strasznego upadku nas podniósł. Tak zresztą robił kilka razy, żeby [pocieszać] wszystkich ludzi – nie tylko nas, ale wszystkich, którzy tam byli.

  • Czy miała pani bezpośredni kontakt z powstańcami? Czy przychodzili, mówili co się dzieje, jak wyglądają walki?

Już jak siedzieliśmy w piwnicy?

  • Tak, już na Chmielnej.

Tak, przychodzili. Przychodzili i młodzi, i z pocztą przychodziły dzieciaki (to były przecież dzieci dosłownie). [Była] wiadomość o zdobyciu PAST-y.

  • Też ją przynieśli ci chłopcy?

Tak, też przynieśli taką wiadomość. To nas wszystkich bardzo podnosiło na duchu, ale…

  • Czy widziała pani rannych powstańców, poza tą sanitariuszką?

Tak. Tak. Pełno było. Gdzie się człowiek ruszył, to było… [sanitariuszka] to była taka śliczna dziewczyna! Dzisiaj widzę, jak leży na naszej wąskiej ławeczce… To było straszne.

  • Czy miała pani kontakt z bratem?

Nie mieliśmy żadnego kontaktu przez całe Powstanie, nic nie wiedzieliśmy o nim – dopiero [go zobaczyliśmy,] jak ojciec odnalazł go w Rawie Mazowieckiej i go przywiózł [do nas] na ramie [roweru]. Potem [brat] się przecież ukrywał. Był dziennikarzem, pracował w PAP-ie. Napisał artykuł taki, jaki człowiek porządny powinien napisać, to go zwolnili, wywalili go z pracy. Potem w ogóle się ukrywał, bo był przecież „bandytą” z AK.

  • Wracając jeszcze do Powstania. Jak wyglądały praktyki religijne, modlitwy?

Na podwórku jak było spokojnie (a jak nie, to w wąskich korytarzach) obywała się zawsze modlitwa wieczorna, były różańce. W każdym domu, w każdym podwórku – tak jak widziałam – były wszędzie porobione ołtarze. Wszędzie ołtarze. Mówię, to że dziś żyję i żeśmy w ogóle przeżyli Powstanie, to jest cud. To jest cud. Pani Jadzia [z boku]: Od czasu do czasu była msza święta, kiedy było spokojniej, a niektórzy księża siedzieli na krzesełkach ze stułami.[…] Przychodzili księża z komunią świętą – to pamiętam. Pewnie przy ołtarzykach były… na pewno były msze.

  • Czy zapamiętała pani jakieś spotkanie z przedstawicielem innej narodowości?

W czasie Powstania? Nie.

  • Zapamiętała pani tylko tych Niemców złapanych przez powstańców?

Tak. Jak wychodziliśmy z Warszawy, nie wiem skąd, w Alejach były te rzeczy… Kuzyni mieli młodszą ode mnie córkę, a mama mi zawiązała dwie, wielkie kokardy, żebym była jeszcze młodsza. Niemcy stali w szeregu i częstowali dzieci cukierkami. Trzeba było wziąć cukierka, a myśmy nie brały, bo ktoś puścił wiadomość, że cukierki są zatrute. To [Niemcy] się darli i trzeba było wziąć cukierka.

  • Czy z Powstaniem wiąże się jakieś miłe wspomnienie?

Miłe wspomnienie, to było wielkie, że zwyciężymy, że będzie wolność i że zatłuczemy Niemców. A przez tych „przyjaciół” chol…, przepraszam, chciałam się wyrazić – co zrobili? Trzymali nas przez tyle czasu za Wisłą, nie przyszli na pomoc – czekali aż Warszawa się wykrwawi i spłonie. Oszukali nas – a potem pięćdziesiąt lat okupacji.

  • Jakie najgorsze wspomnienie wiąże się z Powstaniem?

W ogóle sama świadomość, że nie wiedzieliśmy, co się dzieje z bratem. Nie wiedzieliśmy nic i nie można było się jakoś dowiedzieć. Potem przecież Starówka była odcięta i nie było żadnej wiadomości. To było straszne. Poza tym dzisiaj to bym sto razy gorzej to wszystko przeżyła. Wtedy wiedziałam, że była mama, tata i oni się za mnie martwili, a ja? Co kazali, to robiłam.

  • Wróćmy do momentu spotkania z Rosjanami, już po Powstaniu. Czy to było w Rawie Mazowieckiej?

W Rawie Mazowieckiej. Wpadli do naszej piwnicy. To diabły jakieś wpadły. Straszne.

  • Proszę opowiedzieć coś więcej.

Brudne to było, usmarowane, w zawijakach, bez butów. To była nędza. Właściwie, jeżeli pomyśleć, że to jest człowiek, było to tylko godne litości i pożałowania. Ale, nawiasem mówiąc, to wszystko było pijane. Tak nas oswobodzili.

  • Jak pani zapamiętała powrót do Warszawy?

Przyjechaliśmy ciężarówką. I gdzie…? Domu nie mamy. Na Przemysłowej mieszkał kolega mojego ojca i powiedział: „Słuchaj, tutaj jacyś Ukraińcy mieszkali, to ty przyjdź”. Można było [zamieszkać] na [ulicy] Cecylii Śniegockiej, [tam] było dużo mieszkań po Niemcach, ale tu był kolega, [więc zostaliśmy] na ulicy Przemysłowej 36. Był tam jeden pokój. Drugi pokój był zamknięty, bo już jakiś szabrownik mnóstwo rzeczy ukradł i tam schował (potem zabrał). Tak samo w Alejach Jerozolimskich u moich kuzynów – zamurowali piwnicę i wszystkie rzeczy, które mogły się przechować. Jak wrócili do Warszawy, to piwnica była rozbita i wszystko było pokradzione. Tak że, niestety, kradli. Przyjechaliśmy i [zostaliśmy] na Przemysłowej. Mieliśmy jedną łyżkę wazową, jedną łyżkę do zupy i jeden garnuszek. To był cały nasz sprzęt. Tam, podobno, mieszkali [wcześniej] Ukraińcy – jak mówił kolega ojca – więc spokojnie żeśmy zostali w tym pokoju. Potem przyszła jakaś pani, twierdziła, że to ona tam mieszkała, że to był jej garnuszek, ale już nie wiem, co się dalej z tym garnuszkiem stało. W każdym razie byliśmy tam jakiś czas. [Następnie] wróciła moja mama (nie mogła [wcześniej] zostawić pracy). Jak byliśmy już w Warszawie, [już] po powrocie, też były naloty – chyba niemieckie czy ruskie, w każdym razie Warszawa była jeszcze bombardowana. Jak przyjechaliśmy, to w Alejach Jerozolimskich u kuzynów moje dwie ciocie, ojca siostry (przed Powstaniem przyjechały do Warszawy i także chyba z nimi wychodziliśmy), grzały wodę, parzyły zwykłą, czarną kawę. Okręcały to jakimiś ręcznikami, wychodziły na drogę i ludziom, którzy przychodzili, tę ciepłą, czarną, gorzką kawę dawały. To była ich charytatywna działalność, mogły komuś [pomóc]. Bo nie było gdzie, nie było co, zupełnie nie było nic.

  • Czy mieli państwo w mieszkaniu jakiś piecyk, stół, krzesła?

Nie, z początku nie było nic. Na Przemysłowej były piece. Mama, jak przyjechała, zaczęła pracować. Pamiętam, że pan, u którego pracowała, nie miał już pieniędzy, żeby zapłacić, więc dał sześć krzeseł i okrągły stół (resztki tego stołu stoją [u mnie] na ogródku, bo całkiem już się popsuł). Wtedy były krzesła, był stół i była jakaś kanapka, [na której] spałam. W pierwszym pokoju… Jakiś lekarz prosił, czy może przyjmować tu pacjentów. Pacjenci siedzieli na klatce schodowej i przyjmował przez jakiś czas pacjentów w naszym pokoju, gdzie wszyscy razem mieszkaliśmy, bo nie było gdzie. A ludzie byli chorzy.

  • Czy brała pani udział w odbudowie Warszawy?

O tak! Wspaniale! Mieliśmy kociołek od prania, z dwoma uszami. Co dzień rano leciałyśmy z siostrą na plac Trzech Krzyży i odgruzowywałyśmy kościół świętego Aleksandra. Cały dzień tam pracowałyśmy. Wieczorem, już po robocie, z kociołkiem znowu wracałyśmy do domu. Na Górnośląskiej były schodki (są do dziś), murki, to po murku skakała jedna, potem skakała druga, z kociołkiem. Pamiętam, że byłam tak strasznie zadowolona, aż mi rozpierało klatkę piersiową, że mogę pomóc i coś zrobić. Tak że długi czas chodziłyśmy odgruzowywać kościół świętego Aleksandra.

  • Jak pani teraz, z perspektywy czasu, ocenia Powstanie?

Oceniam w ten sposób, że było potrzebne, bo myśmy mieli tak dosyć okupacji. Ciągłe łapanki, rozstrzeliwania. Ono było potrzebne. Może gdyby nie nasi „przyjaciele”, którzy nas załatwili, gdyby i nie Anglicy, którzy mieli dobre intencje i chwała im za to. Ale zrzuty często trafiały w ręce Niemców, bo to było wszystko niedoprecyzowane. Nie wiem… Wydaje mi się, że było potrzebne i heroizm społeczeństwa i tych młodych… Przecież teraz, który chłopak by się tak wyparł i poleciał życie [ryzykować]! Może stać tylko pod budką z piwem. Ale to jest pięćdziesiąt lat komunizmu. Miałam taki wypadek, że dzieciak ukradł czekoladę w supersamie, przyniósł matce, a matka mówi: „Idź po drugą”. Niestety, to jest wychowanie pięćdziesięciu lat komunizmu. Ja tak uważam. Zabrano nam pięćdziesiąt lat życia.

  • Chciałabym jeszcze wrócić do okresu okupacji. Czy widziała pani Żydów zapędzanych do getta?

Widziałam raz, na Koszykowej. Była cukierenka, poszłam tam i takie malutkie dziecko, dziewczynka, kręcone włoski, przyszła po okruszki (oni dziurą wychodzili). A taki pan kupował i tak [mówi]: „To żydowskie dziecko! Niech pani nie daje!”. Mówię – „Boże! Co to dziecko jest winne, że ono żydowskie?”. Niektórzy tacy byli, jak się potem okazało, ten elegancki pan był folksdojczem. Ale przecież ile ludzie pomagali Żydom! Pamiętam – jak gdzieś wyleciał, nie miał, a człowiek coś miał, to by… Co te dzieci były winne? Ale tak było, niestety.

  • Czy wiedziała pani, że może ktoś ze znajomych ukrywa Żydów?

Jeżeli to robili, bo robili, to było cicho, tajemnica. Poza tym, tak jak powiedzieli: „Marysi nic nie mówicie, bo ona zaraz wychlapie ozorem”. Jak mąż był na wykładach w Niemczech – tu przeskakuję [w czasie] – wrócił i nam zrobili podsłuch pod telefon, to straszne rzeczy wygadywałam na nich [t. j. komunistów]. Więc [ludzie, którzy mnie znali,] wiedzieli, że powiem, nie wytrzymam. To było wszystko tabu, żebym się nie dowiadywała. Ostatnio, za Solidarności, w domu naprzeciwko złapali młodego człowieka i od razu w kajdanki, bo roznosił ulotki. Miałam w domu bardzo dużo ulotek, to zawinęłam je w plastik i schowałam do budy psa, w ogródku. Tam położyłam pałkę od kartofli, mówię – jak przyjdą (bo nas ostrzegali, że mogą przyjść), to roztrzaskam głowę tą pałką, a reszta to nieważne. Taka byłam na [nich cięta]… Nie cierpię komunistów, no, niestety. Nie potrafię ich lubić. Chociaż jako chrześcijanka powinnam wszystkich kochać, a ja nie potrafię, bo wymordowali najlepszych synów ojczyzny na Rakowieckiej już po „wyzwoleniu”, czyli nowej okupacji sowieckiej.

  • Proszę opowiedzieć o swoim bracie, bo wspominała pani, że był prześladowany za udział w Powstaniu.

Tak. Nie miał pracy. Potem się najął, poszedł doły kopać. Nie miał kartek (przecież były wtedy kartki) ani na cukier, ani na nic. Jeszcze było to, że nic nie mówił! Przychodził do nas, ale nic nie mówił, że ma takie strasznie ciężkie życie. Wiedziałam tylko, jak nie mógł przyjść na noc, bo miał jakieś zebranie, bo miałam przyjaciela, Jurka Mateusza. Tamten tylko podjechał rowerem, krzyknął: „Maryla! Darek nie przyjdzie na noc, bądźcie spokojni”. Takie były wiadomości. Ale mnie nic nie chcieli mówić, bo wiedzieli, że wszystko wychlapię.

  • Pani brat brał udział w konspiracji już po zajęciu Polski przez komunistów?

Tak, tak. Miał pięćdziesiąt siedem lat… Umarł. Ponieważ miał mnóstwo odłamków w organizmie, jeden otorbielił się w głowie i [brat] umarł na guz mózgu. To poszło bardzo szybko. Jeszcze na Kasprzaka lekarz… „O, co to jest, oka nie ma” – tak przy nim powiedział. Chciałam mu powiedzieć, ale to był stan wojenny przecież, że mój brat to powstaniec (bohater).

  • Czy pani brat siedział w więzieniu?

Nie, udało się, że nie siedział, ale niewiele owało. Dlatego wyjeżdżali z ojcem do Radości, tam się ukrywali przez jakiś czas, żeby zatrzeć po sobie ślady. Straszne mieliśmy życie, straszne lata! A jeszcze te pięćdziesiąt lat komuchów – coś strasznego. A dzisiaj pani w kolejce mówi mi: „Mnie tam za komuny było dobrze. Pracowałam w garmażu, wszystko miałam”. Mówię: „I kradła pani”. Odeszła. Taki skutek.
Warszawa, 9 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Maria Zientara Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter