Marian Kowalski „Konrad”

Archiwum Historii Mówionej

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Byłem uczniem gimnazjum imienia Rejtana, uczyłem się.

  • Co, oprócz gimnazjum, miało wpływ na pana spojrzenie na to, co się działo?

Na pewno szkoła, nie tylko gimnazjum, nawet i szkoła powszechna. Potem jedno gimnazjum, najpierw u Górskiego i drugie u Rejtana. I oczywiście dom rodzinny. Ojciec był ochotnikiem w 1920 roku.

  • Czyli można mówić o wielkim patriotyzmie, jaki pan wyniósł z domu?

Na pewno, wcześniejsze pierwiastki [patriotyzmu wyniosłem] z domu. Ale i ze szkoły, gdzie podnoszono i przypominano, kim jesteśmy, gdzie żyjemy, czym dla nas jest kraj, Polska, Ojczyzna, Warszawa. Jestem urodzonym warszawiakiem. Poza tym, jeszcze otoczenie, to znaczy, koleżanki i koledzy ze szkoły - w gimnazjum [mieliśmy] wspólne spojrzenie, poglądy, mimo że tak jak w przedwojennym gimnazjum Rejtana, młodzież w klasie była różna. W jednej klasie był i Niemiec i Żyd, było chyba sześciu Ukraińców czy Białorusinów. Ale wszyscy byliśmy kolegami, mieliśmy różne zdania, [były] kłótnie, ale wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, potrafiliśmy ze sobą rozmawiać.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Zapamiętałem nawet nieźle. Byliśmy z młodszą siostrą pod Warszawą w rejonie Radzymina i Wyszkowa, u rodziny. Tam był brat mego ojca i ciotka. Dowiedzieliśmy się, to było wiadomo, że wojna wybuchła. Byliśmy tam sami bez rodziców, bez ojca. Czekaliśmy, co będzie dalej. Jeden dzień upłynął, drugi dzień, trzeci… Jedziemy do Warszawy. Do stacji kolejowej Jarzębia Łąka były trzy kilometry. Okazało się, że tam pociągu nie było i trzeba było do [iść] do Tłuszcza, to jest duża stacja, parę kilometrów [dalej]. Nas tam odprowadzono. Nasze bagaże, torby, walizki wzięto na ramę roweru i tak nas odprowadzono na stację w Tłuszczu. Czekaliśmy na pociąg. Pociągu się nie doczekaliśmy, natomiast doczekaliśmy się, dla mnie pierwszego w życiu, nalotu i bombardowania. Najpierw nadleciały trzy samoloty, które przeleciały nad stacją wzdłuż torów, z zachodu na wschód, potem zawróciły i przeleciały ponownie i zrzucały już bomby na tory. Z tym, że pierwsze bomby poleciały za stację na wschód, nie trafiły. Potem znowu było okrążenie samolotów, w tym czasie zostawiliśmy nasze walizki, bagaże na peronie i z siostrą pobiegliśmy, zresztą większość tak robiła, przez dworzec do miasta, ileś metrów, nie wiem, ile nam się udało przebiec. Był jeszcze jeden nalot, jeszcze jedno bombardowanie, [które] już było celne, bo już były trafione nawet tory przy peronach. I na tym się skończyło. Samoloty odleciały i zaczęło się liczenie, ocenianie strat. Pierwsza rzecz, którą zauważyłem to, że ekipy kolejarskie naprawiały natychmiast tory. Były drużyny, ekipy, z których jedni ciągnęli szyny na uchwytach, drudzy z łopatami zasypywali leje po bombach. Druga sprawa to pierwszy raz w życiu widziałem rannych i chyba zabitych też, których sanitariusze, nie wiem, czy to była służba cywilna, czy wojskowa, [wynosili] od razu na noszach. W każdym razie wszystko to zaczęło działać. A przy naszych bagażach przy ławce stał żołnierz i pilnował. Pyta się, czy to nasze. Nasze. Wzięliśmy i poszliśmy z tej stacji. Potem wracaliśmy już sami do wsi, z której przyszliśmy. Był już wieczór. Czekaliśmy. Ojciec przyjechał chyba dwa dni później na lokomotywie. Dostał się do nas i zabraliśmy się pieszo czterdzieści parę kilometrów bocznymi drogami przez Radzymin do Warszawy. Powrót był w tym czasie, kiedy z Warszawy wychodziły tłumy mężczyzn. Szliśmy z grupą do Warszawy, a tłumy szły z Warszawy. Szliśmy nocą, bo wprawdzie wyszliśmy wcześnie w dzień, ale okazało się, że latały samoloty, które strzelały do pojedynczych ludzi na polach. Ludzie wychodzili, bo nie orientowali się, jakie skutki mogą być działań wojennych, więc szli do roboty w pole, bo to dzień był powszedni. Niemcy strzelali z samolotów do ludzi. Wtedy zaczęliśmy się obawiać, że i nas mogą ustrzelić i schowaliśmy się do zabudowań - to była stodoła i tam siedzieliśmy do wieczora. Nocą dopiero szliśmy przez płonący Radzymin. Po obu stronach Radzymin się palił. Rano, chyba szóstego czy siódmego września, doszliśmy do Warszawy.

  • Gdy zaczęła się wojna i okupacja był pan jeszcze dzieckiem. Czym zajmowali się rodzice, jakie było ich źródło utrzymania?

Ojciec był rzemieślnikiem, szewcem.

  • Mógł prowadzić tę działalność?

To było nawet dość korzystne, bo warsztat był w miejscu, gdzie przychodziło sporo ludzi. Lokal rodziców był wykorzystywany dla celów konspiracyjnych.

  • Gdzie państwo wtedy mieszkali?

Przy ulicy Wilczej 19.

  • Jak pan się zetknął z konspiracją, czy właśnie dzięki tej skrzynce kontaktowej, jaką był warsztat ojca?

Trafiłem przez kolegę i to wcale nie z mojej ostatniej szkoły, ale jeszcze ze szkoły powszechnej. Spotkaliśmy się. On chodził do gimnazjum Poniatowskiego na Żoliborzu, tam był zalążek „Baszty”. Po prostu się zgadaliśmy, mieliśmy obaj po szesnaście lat, to był 1940 rok. Konspiracja była bardzo luźna, bo niewielu nas tam było, ale lokal, w którym mieszkaliśmy był dobry, bo tam był duży ruch ludzi. Poza tym i mieszkańcy byli tacy, że przez całą okupację nic się tam nie trafiło. Tam były odprawy, zbiórki, szkolenia konspiracyjne, była prowadzona tajna praca. Przychodziła łączniczka ze zgrupowania, zostawiła pakę, potem przychodziły łączniczki z poszczególnych plutonów i zabierały część. Tak samo było z przesyłkami, z bronią, z materiałami wybuchowymi - to była baza do przechowania i do przeniesienia gdzieś indziej, tak że był tam spory ruch. To było bardzo użyteczne.

  • Jak się zaczęła pana przynależność konspiracyjna?

We wrześniu 1940 roku nazywało się to Związek Walki Zbrojnej - ZWZ, potem przekształciło się w Armię Krajową. To się oczywiście zmieniało, ostatnio to była „Baszta”, był Batalion „Karpaty”, Kompania K1, K2, K3 i tak dalej. Potem Batalion „Baszta”, potem „Olza”, ale wcześniej oznaczenia poszczególnych jednostek to były C5, C10, C15. Oczywiście dowódcy też się zmieniali, bo ginęli. Szkolenia były w lokalach, w domach, ale i pod Warszawą też.

  • A jakieś akcje pan pamięta?

Mieliśmy tylko akcje poszukiwania broni w roku 1941 i 1942. Jak nam wskazano, że coś jest, to zbieraliśmy się we dwóch, we trzech, trochę na ochotnika, kto zechce. Przeważnie były to wiadomości nieaktualne, albo może tylko pogłoski, nie wiem, [bo] przy sprawdzeniu okazało się, że nic nie ma. Większość wiadomości mieliśmy z Mokotowa od ludzi tam mieszkających. Poza tym tam były warunki, bo było dużo małych domów i ogrodów, w których można było czasem coś znaleźć. Nam się raz tylko udało znaleźć zakopany pistolet. Przy okazji dowiedziałem się jak się pruje siatki ogrodzeniowe, bezboleśnie i szybko. Wystarczy [zrobić] dwa nacięcia i mamy otwartą całą siatkę.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Byłem dowódcą drużyny, miałem trzy sekcje. Jak był alarm, nie fałszywy, ale wstępny, [który] został odwołany, to miałem rozmieszczone sekcje w trzech miejscach, jedna na Wilczej, tam gdzie mieszkałem, jedna na Mokotowskiej i [jedna] na Koszykowej. Sekcja to było, jak pamiętam, sześć [osób] plus jedna. Byłem w jednym określonym miejscu i wiadomo było, że coś będzie, tylko nie wiadomo, kiedy [będzie] godzina „W”. Czekałem na łączniczkę. Łączniczka przyszła, dowiedziałem się, co, gdzie, jak i przesłałem rozkaz do sekcyjnych, do mojej drużyny. Mieliśmy zebrać się na Zagościńcu, wsi [położonej] na Służewcu, kilkaset metrów na północ od muru linii Wyścigów. Tam była zbiórka całej kompanii. Kompania była bardzo liczna, cała K1 miała kilkanaście drużyn, trzynaście… Moja była jedenasta. Tam mieliśmy na godzinę, nie pamiętam już którą, w każdym razie wcześniej, się stawić. Stawiliśmy się. Tam nas rozmieszczono po domach. Wieś była już zamknięta, to znaczy można było wejść, ale już wyjść z niej nie było można, bo już były posterunki rozstawione. Czekaliśmy na godzinę „W”. Jeszcze przedtem oczywiście było przygotowanie, ogólny rozkład, co jest naszym przedmiotem. Celem naszego ataku były Wyścigi. Z uzbrojeniem było bardzo różnie. Do dziś nie wiem, w jaki sposób byłem w szczęśliwym, w sensie uzbrojenia, położeniu. Dla swojej drużyny dostałem cztery pistolety maszynowe, dla każdego sekcyjnego jeden i dla mnie, jako dowódcy drużyny, czwarty. To była [cenna] rzecz. Nie wiem, jak to się stało… Dostałem jeszcze dla drużyny parę karabinów, kilka pistoletów i sporo granatów. To było całe uzbrojenie. Mogłem się tylko cieszyć, że mam naprawdę przyzwoite uzbrojenie. Przecież to były cztery pistolety z dodatkową amunicją, magazynkami. Potem, w godzinę ataku, to była siedemnasta, ruszyliśmy całą kompanią, szerokim frontem, tyralierą do muru otaczającego Wyścigi. […] Tam jest do przebiegnięcia osiemset metrów, kilometra nie było. Na swoim odcinku starałem się panować nad swoją drużyną, żeby wiedzieć, gdzie oni są. Szliśmy tyralierą, skokami do muru. Początkowo nikt do nas nie strzelał, wszystko się działo cicho, nic się nie działo. Dopiero jak już prawie doszliśmy do muru, zaczęły się strzały w naszą stronę, ale rzadkie, nie było większego ognia. Wreszcie doszliśmy do muru, który miał co najmniej ze trzy metry, albo więcej. Oczywiście poradziliśmy sobie, jedni się podstawili, drudzy na ramionach, na plecach. To było przewidziane, że tak będzie, był głos po linii „Peemy naprzód!” Najskuteczniejsza broń to były pistolety maszynowe, których miałem aż cztery. Zaczęliśmy się drapać na górę, zaplątałem się w jakieś druty, ktoś przede mną poleciał - szef plutonu, skoczył z tego muru i mnie ochrzanił, że tak się grzebię na murze, a zaczęli już strzelać po tym szczycie, ale nikogo nie ranili.

  • Gdzie był wtedy nieprzyjaciel?

Był zaraz za murem. Tam były budynki, zabudowania wyścigowe, bo to już było na terenie Wyścigów. Wtedy dopiero zaczęła się walka, bo tam byli już żołnierze, Niemcy strzelali do nas, my do nich. Z tym, że oni w końcu się częściowo wycofali, częściowo zostali i poddali się. To były oddziały, które nie podejmowały walki wręcz. Zostało z nimi paru żołnierzy - mówię o tym odcinku, który był w pobliżu mnie - [wydano] rozkaz dla żołnierzy „Szukajcie broni.” Oczywiście szukaliśmy. Tam było trochę broni, bo żołnierze mieli, karabiny były, nie było broni maszynowej, ale trochę się dozbroiliśmy. […] Niemcy zostali zgrupowani w jakimś pomieszczeniu, ale to był tylko początek, nie było żadnej wielkiej walki. Przeszliśmy za nich i za rozkazem dowódcy dalej w kierunku trybun, gdzie były stajnie. Tam były rowy przeciwlotnicze, które dawały schronienie. W stajniach właściwie nikogo nie było. Stajnie, poza częścią stajenną, miały jeszcze zabudowania, dla obsługi chyba, bo tam były prycze. Strzelanina trwała chyba ze dwie godziny - gdzie się ktoś wychylił od nas, to otwierali ogień Niemcy, jak się od nich ktoś pokazał, to [my]. Oni byli na trybunach. Tutaj była nasza marna sprawa, bo raz, że to był atak pod górę, na trybuny, do których było ze sto metrów, może więcej, ze sto pięćdziesiąt, poza tym kilkadziesiąt metrów przed nami było ogrodzenie z siatki. W zasadzie otworzyła się walka pozycyjna, bo tylko strzelanie i gdzie się komuś udało kogoś trafić, to tyle. Ale nie można było przejść do ataku. Nawet potem strzelanina była bardzo ostra, bo już niektórym żołnierzom grzały się karabiny, [tak że] nie można było ich dotknąć. Amunicja była, było czym strzelać.

  • Nie byliście w ogóle osłonięci?

Nie byliśmy. Część kolegów, która była w budynku, w części mieszkalnej, w stajniach, była osłonięta murami, a część [była] w rowach, gdzie w pewnym sensie mieliśmy osłonę, że można się było przychylić. Ale z kolei strzelanie nie było możliwe, żeby się nie wystawić. To trwało trzy godziny. Pamiętam, że […], może to była godzina ósma, w pewnym momencie poczułem, że mi rękę odjęło, nie mam ręki. Okazało się, że ręka była, tylko tyle, że dostałem przestrzał na wylot, no i klops. Najbliższy kolega żołnierz próbował mi coś zrobić, opatrunek osobisty założył mi tutaj, bo krew leciała, to było widać. Potem zobaczył, że ja blednę: „Z ciebie to już nic nie będzie” – tak mnie pocieszył. Mówię „To bierz mój pistolet.” Wziął pistolet, krzyknął tylko „Konrad ranny!”, zabrał pistolet, pocieszył mnie, że ze mnie nic nie będzie i poleciał gdzieś dalej, już nie wiem, co się z nim stało. Leżałem w rowie z opatrunkiem. Doczekałem się, że wyskoczyło kilku żołnierzy przez rów do mnie, poderwali mnie, nie na żadne nosze, tylko tak, za ręce, za nogi. Nie wiem, ilu ich tam było, wciągnęli mnie do pomieszczenia przy stajni.

  • Wtedy jeszcze trwała strzelanina?

Tak, tak, oczywiście, walka trwała cały czas. Wciągnęli mnie tam, położyli, ktoś inny zmienił mi opatrunek, bo ten był cały [we krwi], ale też tylko dał z przodu, nie traktował tego, że to może na wylot lecieć. To był upływ krwi. Dopiero ktoś się znalazł i ten drugi opatrunek już mi założył taki przyzwoity. Jeszcze przynieśli ze dwóch zabitych żołnierzy do tego pomieszczenia. Znalazł się zorientowany sanitariusz, który jak mnie zobaczył, to od razu opatrzył przyzwoicie. Z tym, że ręka była oczywiście bezwładna. Tak doczekaliśmy się zmroku. Strzelanina trwała. Nie sforsowaliśmy siatki. Okazało się, że na całej długości nikomu się to nie udało. Wtedy Niemcy przystąpili do kontrataku, nie do obrony, tylko do kontrataku. Oczywiście sforsowali siatkę i zaczęli nas z Wyścigów wyganiać. Momenty były tragiczne. Wielu rannych było i duże straty. Kompania na wyjściu miała chyba ze czterystu ludzi, może trochę mniej, to chyba połowa była rannych i zabitych. Niemcy potem się opanowali, ustawili sobie karabiny maszynowe ze znaczną siłą ognia. Prowadziło mnie dwóch kolegów, moich żołnierzy zresztą, i kolega z Wawelberga, Lech Frelich. On z ataku wyniósł jako zdobycz erkaem - ręczny karabin maszynowy - i chyba ze cztery taśmy do tego karabinu. Ale nie mógł tego użyć, bo byliśmy w defensywie, nas pogonili i wycofywaliśmy się, zresztą taki był rozkaz. Kto komu mógł pomóc, to pomagał. Rowami się wycofaliśmy. Mniej więcej było wiadomo, którędy można się wycofywać, bo już o zmroku, w półmroku, Niemcy strzelali z karabinów maszynowych pociskami smugowymi. Było widać tory pocisków. Co piąty pocisk jest świetlny, więc można było chyłkiem, szybko gdzieś odcinkami przedostać się za budynki. Dalej mnie ciągnęli. Murek dalej na zachód okazał się zupełnie niski. Mnie po prostu przerzucili przez mur, [który] miał wtedy z półtora metra. Zaczęliśmy przesuwać się w kierunku Puławskiej, oni mnie nieśli. Właściwie już za tym murem Wyścigów nie było żadnej wojny. Słychać było oczywiście wybuchy granatów, były serie karabinów maszynowych, ale to wszystko cichnące i już w rejonie trybun. Zostaliśmy sami, nie wiadomo [było], co robić, gdzie [jest] dowódca, bardzo byliśmy rozproszeni. Potem okazało się, że dało się pozbierać. Mnie zaniesiono na punkt sanitarny na Puławskiej. Tam przeleżeliśmy noc.

  • Od razu był pan operowany?

Nie. Tam nie było komu… Dopiero rano kompania moja K1 zdecydowała się wycofać się w kierunku Piaseczna. Zostali ranni i niektóre sanitariuszki. Sytuacja była niepewna, nie wiadomo było, czy Niemcy będę chodzić po domach czy nie. Byłem już przyzwoicie opatrzony. Wtedy trójką wycofaliśmy się do Alei Wilanowskiej. Tutaj trafiliśmy akurat na zorganizowany punkt opatrunkowy, gdzie był i lekarz i sanitariuszki. Tutaj dopiero lekarz zrobił mi zabieg, przyzwoity opatrunek, że już nie miałem krwotoku. W Alei Wilanowskiej przesiedzieliśmy, można powiedzieć, tragiczną noc. Trafiliśmy dobrze. Byliśmy w willi, która miała okna piwniczne osłonięte workami z piaskiem. Ale z drugiej strony to był teren, który penetrowali Niemcy, chodzili od domu do domu, wygarniali ludzi i rozstrzeliwali na miejscu. Nie we wszystkich domach byli. W domu, gdzie się schroniliśmy, poza nami, było jeszcze kilku żołnierzy. Tam siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą. Trafiło się, że jeden z mieszkańców tego rejonu zaszedł do domu, gdzie siedzieliśmy w piwnicy pod strachem i zaczął namawiać gospodynię, żeby nas wypędziła na ulicę. Rozmawiał z gospodynią, panią tego domu, elegancko ubrany, odszykowany, [taki], co to nie ma z tym plebsem nic do czynienia, tak się przedstawiał. Ale gospodyni odmówiła: „Jak zginiemy, to wszyscy.” Trwało to chyba do godziny piątej po południu, przez cały dzień. Doczekaliśmy do nocy. Przeżyliśmy, Niemcy ten dom ominęli. Tam do tej pory są tablice pamiątkowe rozstrzelanych ludzi, których powyciągali z domów. Ponieważ sytuacja była w dalszym ciągu niepewna, to zaczęliśmy szukać dalszej możliwości. Wycofaliśmy się stamtąd we trzech. Nie znałem tych miejsc, [to była] Kolonia Idzikowskiego.

  • Byliście na chodzie wszyscy?

Oni mnie ciągnęli, a tamci byli na chodzie. Trafiliśmy do domu, do mieszkania profesora Niewiadomskiego. Wiem, że na Politechnice uczył chemii, a w czasie okupacji był nauczycielem w konspiracyjnym nauczaniu. Osobiście nie znałem go, chociaż wiedziałem, kto to jest. Miał chyba ze czterech synów. Jeden z nich był kolegą z naszego „Rejtana”. To była ostoja. Zorientował nas w sytuacji, gdzie, co się dzieje, że kompania poszła do Piaseczna, że Niemcy też się wycofali na razie z Mokotowa. Zorientował nas, gdzie się znajdują nasze oddziały powstańcze. Powiedział nam, że [są] w szkole Woronicza. Głęboką nocą, późno dotarliśmy do Puławskiej w kierunku, gdzie, mniej więcej, miała być szkoła Woronicza. Z nas trzech żaden nie znał [tej okolicy]. Ale według wskazówek, które dostaliśmy w domu państwa Niewiadomskich, trafiliśmy na czujkę, na posterunek. Zaprowadzili nas na Woronicza. Tam już był szpital polowy. Tutaj jeszcze zostałem przebadany, na nosze i zaniesiono mnie do szpitala Elżbietanek. Tutaj zakończyła się moja część. Kompania po dwóch tygodniach dozbroiła się w lasach Chojnowskich i wróciła do Powstania. Potem już, zanim się wykurowałem, mogłem chodzić z ręką na temblaku, tylko do służb się nadawałem. Ostatnie dni służyłem jako wartownik pilnujący wejścia do kanału.

  • Gdzie był usytuowany ten kanał?

Na Mokotowie przy ulicy Bałuckiego. Było nas chyba ze trzech przy kanale. Mieliśmy rozkaz, żeby wpuszczać tylko na przepustki, które były wydawane. Tak robiliśmy, ale tłum napierający był bardzo duży. W pewnym momencie dowódca, porucznik Stanisław, nawet strzelał w powietrze trzy razy, żeby trochę uspokoić tłum. Rzeczywiście sytuacje były groteskowe, to znaczy dla nas. Na przykład koniecznie chciała wejść do kanału pani w wieku pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu [lat], z pieskiem na ręku, nie miała oczywiście przepustki. Nie dawała sobie wytłumaczyć, że tutaj nie ma dla niej miejsca. Część osób, która przepustki dostała, przeszła. Ja szczęśliwie nie. Zostałem na wierzchu, do kapitulacji doczekałem.

  • Pozostał pan w tym samym miejscu. Czy zetknął się pan bezpośrednio z nieprzyjacielem, czy widział pan wziętych do niewoli Niemców?

Na Wyścigach, jak widziałem Niemca, to rąbałem.

  • Czy był pan świadkiem zbrodni? Pan mówił, że widział, jak w Alei Wilanowskiej wyciągali i rozstrzeliwali ludzi…

Oczywiście. Z tym, że ta sytuacja, która była na Dworkowej - krążyły wiadomości, że została sprowokowana przez któregoś z żołnierzy, którzy wyszli z kanału. Strzelił do oficera, który tam dowodził i to wywołało gwałtowną reakcję. Ale nie wiem, czy to jest prawda, wiem to tylko ze słyszenia. Na Wilanowskiej, to nie wiem.

  • Czy widział pan w walce lub gdzie indziej formacje hitlerowskie innych narodowości?

Owszem, na Wyścigach pośród niemieckich żołnierzy, w mundurach niemieckich byli jeszcze Białorusini, Ukraińcy. To było słychać po mowie, jak między sobą się porozumiewali. Poza tym byli krzykliwi, Niemcy nic nie mówili - jak mieli podnieść ręce do góry, podnieśli, poszli, gdzie im kazano, a ci gadali. Nie wiem, ilu było, ale byli.

  • Wzięliście wtedy do niewoli jakąś grupę Niemców?

Ja osobiście nie. Na Wyścigach ponieśliśmy klęskę, były olbrzymie straty, Wyścigów nie zdobyliśmy i musieliśmy się wycofać.

  • Jak pan ocenia, jak ludność cywilna przyjmowała walkę powstańczą?

Tak jak powiedziałem, pani domu, która nas trzymała w willi, okazała się człowiekiem.

  • Czy miał pan do czynienia z ludźmi innej narodowości, którzy uczestniczyli w Powstaniu?

Owszem. W naszej kompanii był lekarz, miał pseudonim „Kaukaz”. Do końca Powstania był lekarzem kompanii. „Kaukaz” w naszych dokumentach figuruje, był jeńcem, który uciekł z niemieckiej niewoli, był częściowo w konspiracji. W naszej „Baszcie” był, znamy jego dalsze dzieje. Mamy jedną chlubną, przebojową łączniczkę, która przeżyła całą okupację, była naszą łączniczką kompanijną. Po wojnie jakimś cudem trafiła na jego ślad w Związku Radzieckim. Była tam kiedyś, nawiązała kontakt z jego rodziną, chyba najpierw z bratem, a potem z nim samym, widziała się z nim, rozmawiała. Dowiedziała się, co się z nim działo. Oczywiście, jak wrócił do Związku Radzieckiego to go wsadzili do łagru. Siedział osiemnaście lat w łagrze za Powstanie i za wojnę. Po tych osiemnastu latach zrobiono go dyrektorem sanatorium gdzieś na Krymie, już nie pamiętam, gdzie. Żona na niego przez te osiemnaście lat - więcej jeszcze, bo to okres końcowy wojny - czekała. I jak gdyby nigdy nic dostał willę, dobrą płacę, dobre stanowisko, ale został mu w świadomości strach… Nie czuł się swobodnie. Ona z trudem się z nim spotkała. Jak już nawiązali bliższy kontakt, nie chciał wejść do hotelu, chodził przed hotelem i w końcu ona do niego wyszła, bał się, że tam będzie zanotowane, że spotkał się z jakimś cudzoziemcem… Już był taki…. Dopiero później, jak ona miała spotkanie rodzinne z jego bratem, z rodziną, to tam dopiero się troszeczkę rozwinął, odchylił się. Mógł się wypowiedzieć i wypowiedział się. Opowiedział właśnie o łagrze, o osiemnastu latach, o tym, co się z nim działo. Teraz wegetuje… ma się dobrze, ale przeszedł…

  • Zmarnowany kawał życia…

Kaukaszczyk chyba, bo rodzina była na Kaukazie.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania.

Nie pamiętam.

  • Na pewno pan pamięta, musiał pan coś jeść, musiał pan gdzieś spać…

Przez długi czas byłem w szpitalu, chyba trzy tygodnie. Potem byłem w innym. W szpitalu, jak to w szpitalu, zmieniano mi opatrunki, nie było gipsu, więc zastosowano zastępcze rozwiązanie - zrobiono mi rusztowanie, bo kości były przestrzelone na wylot. Mimo że widać było, że nie jest wesoło, to w miarę normalne życie było. Były rozmowy, były nawet i śpiewania, niektórzy robili wyprawy na ogródki działkowe na przedpolach, po warzywa, owoce. Nie chodziłem, bo nie byłem za bardzo chodzący. Później, jak już byłem zaprowiantowany w kompanii, to byłem na wyżywieniu kompanii.

  • Z ludnością cywilną pan wiele wspólnego nie miał?

Przy tym włazie była większość cywili. Na Wilanowskiej, na Kolonii Idzikowskiego w momentach bardziej znaczących, ale specjalnie z ludnością cywilną nie miałem wiele do czynienia.

  • Czy przyjaźnił się pan z kimś w czasie Powstania, o kim chciałby pan powiedzieć?

Oczywiście, z pewną ilością kolegów, koleżanek, których raczej w konspiracji nie znałem. Poznałem ich dopiero w czasie Powstania. Z niektórymi osobami w dalszym ciągu utrzymuję kontakt, spotykamy się co jakiś czas, zazwyczaj w okolicach sierpnia albo 27 września u św. Michała, kiedy jest przestrzegany u nas dzień kapitulacji. Z wieloma osobami, które poznałem w szpitalu, jeżeli żyją, utrzymuję kontakt. Niektórzy już nie żyją…

  • Jak długo był pan w szpitalu i kiedy pan wrócił do służby?

W szpitalu u Elżbietanek byłem dość długo - nie pamiętam dokładnie - dopóki Niemcy nie zbombardowali szpitala. Natomiast później byłem jeszcze w szpitaliku na ulicy - już nie pamiętam gdzie - ale stosunkowo krótko. Myślę, że wszystko razem trwało miesiąc.

  • Czy w tym czasie, kiedy pan już wrócił do walki, w waszym zgrupowaniu uczestniczono w życiu religijnym?

Mówiłem o wzruszającej mszy i pieśni „Boże coś Polskę”. Nasz kompanijny kapelan Zieja miał nas pod opieką. Uczestniczenie w praktykach religijnych było trochę trudne. To raczej było organizowane lokalnie, były lokalne społeczności, [spotykały się] przy kapliczkach, [odprawiano] nabożeństwa, msze. Kościół św. Michała był za daleko, poza tym był potem zniszczony […].

  • Czy podczas Powstania miał pan kontakt z prasą wychodzącą wówczas, czy słuchał pan radia? Czy potrafiłby pan wymienić jakieś tytuły, jeśli pan czytywał?

„Biuletyn Informacyjny” zawsze był. Były jeszcze inne, miałem egzemplarz „Robotnika”, jeszcze coś, ale to sporadycznie. Regularnie właściwie był „Biuletyn Informacyjny”.

  • Czy te czasopisma miały dla was znaczenie?

To jest sprawa informacji. Radia nie słuchałem, bo nie miałem. Na mojej kwaterze radia nie było, ale prasa dochodziła.

  • Czy w pana gronie były dyskusje na temat tego, co się dzieje na różnych odcinkach, z których dochodziły informacje?

Nasze loty nie były wysokie. Nasze otoczenie, to znaczy dwudziestolatkowie, siedemnastolatkowie, szesnastolatkowie, koncentrowało się na tym, że jest Powstanie, że coś się [dzieje]. Nasze przewidywania, odczucia [dotyczące zakończenia] tego, co widzieliśmy były minorowe. Owszem, był pewien entuzjazm w czasie zrzutu 17 września.

  • Do was także dotarł ten zrzut?

Do nas nie. Do nas docierało trochę zrzutów z kukuruźnika. Po pewnym czasie drugi brzeg się odezwał i nocami kukuruźnik latał nisko, wolno i zrzucał zasobniki, paki na placyki, na większe ulice. Nawet sporo, tylko, że nie było z tego zbyt wielkiego pożytku, dlatego że było [to] zrzucane bez spadochronów, było wypchnięte z samolotu. To nie było zbyt dobrze opakowane i często było zniszczone. Amunicja, środki opatrunkowe się nie niszczą, to jest elastyczne, miękkie, ale różne rusznice przeciwpancerne, wiem, że przychodziły uszkodzone, nie nadawały się do użytku. One wymagały specjalnego zrzutu. Ale tych zrzutów było trochę… Nawet pod koniec, przez ostatnie dni pokazywały się sowieckie samoloty, myśliwce, nad Mokotowem i to wpływało na to, że bombardowania były mniejsze - to było odstraszające. Wiele pożytku z tego nie było, ale mniejsze zniszczenia były, bo mieliśmy mniej bombardowań, to było do zauważenia. Jeśli chodzi o wielką politykę to u nas raczej się na ten temat nie mówiło. Potem, pod koniec właściwie nie wiadomo było, co to będzie, było widać, że Powstanie chyli się ku kapitulacji.

  • Dwa miesiące powstańcze są chyba najbardziej znaczące w życiu każdego ówczesnego warszawiaka. Proszę powiedzieć, co najbardziej się panu utrwaliło w pamięci z tego okresu, najlepsze i najgorsze wspomnienie.

Najlepsze wspomnienie to jest nabożeństwo, msza 15 sierpnia, gdzie poczuliśmy niepodległość po pięciu latach niewoli, okupacji, poczuliśmy się w wolnym świecie, w wolnej Warszawie, gdzie śpiewaliśmy „Boże coś Polskę”. To był najbardziej wzruszający moment, jaki pamiętam. Najbardziej przykry moment to, jak ten młody człowiek namawiał gospodynię domową, żeby nas wypędziła na ulicę - że tacy ludzie byli. Znałem go. To był najbardziej przykry moment, bo wszystko inne [było] do przeżycia, nie zostawiało specjalnych śladów, owszem niektóre rzeczy pamiętam.

  • A kapitulacja?

Kapitulacja była w pewnym sensie [złym wspomnieniem]. Tu strzelają, tutaj rakiety lecą, tu się coś kończy, a gdzieś jeszcze z kolegą i z żoną piliśmy bezpośrednio z butelki wódkę pod kawałek boczku. Takie wspomnienie. Pytała pani o osoby, które się poznało w czasie okupacji i w czasie Powstania. To wszystko ma swój dalszy ciąg aż do końca. Może dlatego, że te znajomości były na trwałym gruncie, na trwałej podstawie, ryzyko ponosili wszyscy. W czasie wojny, każdy osobiście transportował broń, coś przenosił, wykopywał… To wszystko zawsze związane było z ryzykiem. Mieszkam na Wilczej przy Kruczej. Na Politechnice mieliśmy przejściowy magazyn broni i często było tak, że miałem przenieść [broń] – niedużo - z Wilczej, z domu, przez Marszałkowską, dalej Wilczą do Koszykowej i na Koszykowej do Politechniki. To nieduży kawałek, ale ryzyko ogromne, bo można było przejść i nic się nie działo, nikogo nie było, ale mógł się ktoś trafić. To było zawsze ryzyko. Mógł ktoś zdradzić, mógł ktoś powiedzieć. Był taki przypadek, że Henryk Katra, pseudonim „Pocisk” - plutonowy podchorąży, przenosił paki z materiałami wybuchowymi. Szedł ulicą Hożą w kierunku placu Trzech Krzyży. Był ubezpieczony, ubezpieczenie szło przed nim - ówczesny dowódca kompanii Zamorski - i bezpośrednio za nim. Ale trzeba trafu, że ze sklepiku z owocami na odcinku między Kruczą a Placem Trzech Krzyży wyszło trzech żandarmów. To był niewidoczny patrol, zatrzymali się akurat, zobaczyli Heńka z pakami, to zainteresowali się, co on ma. O tyle może dobrze było, że on nie znał niemieckiego, nie musiał udawać, że nie rozumie, o co chodzi, robił głupie miny, głupie gesty, że właściwie co oni od niego chcą: „Paczki, niosę paczki.” Zdarzyła się rzecz taka: porucznik Zamorski, który szedł w ubezpieczeniu, dochodził do Placu Trzech Krzyży i kątem oka zobaczył żandarmów i przyspieszył kroku. Oni to zauważyli. I to, co było dla jednego kolegi ratunkiem okazało się śmiertelną przesłanką dla porucznika. Żandarmi zostawili Heńka i pobiegli za naszym dowódcą kompanii. On skręcił w Mokotowską w prawo, ale go dopadli i zatrzymali, aresztowali i na Pawiaku rozstrzelali. A Henryk był bardzo spokojny, jak oni pobiegli, to złapał paki, wszedł do najbliższego domu na najwyższe piętro i zastukał do mieszkania. Powiedział, że musi się tu schować i go przyjęli. Za jakiś czas dwóch żandarmów wróciło, bo się zorientowali, że te paki coś z tym mają [wspólnego], ale go już nie było. Kręcili się po ulicy. Mieszkańcy mieszkania informowali go, jak patrol chodził po Hożej. W końcu zrezygnowali, materiały trafiły na miejsce. Niby nic, a niebezpieczeństwo [było], zginął człowiek, nie ten, który niósł, tylko ten, co ubezpieczał, nic nie miał, ale który w pewnym momencie nerwowo nie wytrzymał.

  • Ubezpieczał, to znaczy miał broń przy sobie?

Tak, miał broń przy sobie.

  • Pewnie to zaważyło.

Z tego potem wyciągnięto wnioski. To była lekcja, że ubezpieczenie powinno być tylko informujące. Nie było szansy na żadną walkę.

  • Dotarliśmy już do kapitulacji. Gdzie zastała pana kapitulacja?

Na Mokotowie, na ulicy Bałuckiego chyba, gdzie był właz [do kanału]. Potem parę ulic dalej kazali nam iść i usiąść na ulicy. Usiedliśmy w dwuszeregu na jezdni. Nawet nie musieliśmy mieć rąk w górze czy na karku, nic takiego nie było, tylko tyle, że na obu krańcach dwuszeregu były ustawione karabiny maszynowe, przy których byli żołnierze niemieccy, ale z wyglądu to azjaci. Tak nas trzymali przez jakiś czas. Potem dla rannych jak ja i innych słabych znaleźli podwody.

  • Proszę opowiedzieć o tym transporcie.

Ustawili nas w trójki, takich niedołęgów jak ja wsadzili na zdobyczne furmanki i nas do Pruszkowa zawieźli. Tam nas załadowali do hal fabrycznych. Siedzieliśmy tam stosunkowo krótko, długo nie nocowałem, noc była byle jaka, na płytach, na kamieniach. W Pruszkowie to już odprężenie było. Nas karabiny zestresowały, bo nie wiadomo było, co to będzie, do tego azjatyckie gęby nam się nie podobały. W Pruszkowie była już kupa ludzi i właściwie nic się nie działo. Za drutami mieszkańcy przynosili bułki, zaopatrzenie. Nie wiem, co było z żołnierzami zdrowymi, bo rannych wzięli na podwody i do Skierniewic zawieźli. W Skierniewicach wsadzili nas do długich ziemianek - na zewnątrz było widać dachy, a reszta była w ziemi. Nie wiem, czy tam były prycze, czy nie, w każdym razie to było bardzo marne, bo wtedy pogoda popsuła się. Lał deszcz, a przez dach, który zrobiony był z byle czego, woda się lała. Byliśmy tam chyba dwa dni. Kapitulacja była 27 września, dwudziestego ósmego był Pruszków, potem Skierniewice. To był może drugi, trzeci [października], nie wiem… Nie byliśmy długo w tych ziemiankach. To było przykre. Zresztą tam się zapoznaliśmy z tymi zwierzątkami, co się wszy nazywają, bo ani się umyć… Coś nam dali do jedzenia, ale tylko raz na dzień, nic nie było, marna pogoda, deszcz na koniec leje, wszy gryzą. Było kiepsko. Potem nas załadowali do wagonów, do pociągu. W pociągu [były] nareszcie prycze, z poduszkami, z kocami, stół, krzesła, miski, kubeczki - wagon otwarty z czerwonym krzyżem na boku, szpitalny.

  • Czyli z bardzo złych warunków trafił pan nagle do komfortu.

Właśnie tak, tutaj to był komfort. Wprawdzie jeszcze wszy gryzły, ale woda nie leciała. Zaopatrzenie Niemiec wartownik przyniósł, sucharów nam naniósł, kawy przywiózł, przytargał. Nas tam było dziesięciu, on był jedenasty, jeszcze jedno miejsce wolne było. Czekaliśmy niezbyt długo na odjazd. Zupełnie inny świat, zupełnie coś innego… Dla nas to była zupełna niespodzianka, bo kapitulacja pozostawiła inne wrażenie, żołnierze z bliska, karabiny maszynowe i świadomość, że się rozmaicie działo w czasie Powstania i w czasie okupacji.

  • Dokąd dojechaliście?

Dojechaliśmy do stacji Altengrabow - to jest obóz jeniecki Altengrabow koło Magdeburga, [stalag] XIA to się nazywało. Przywieźli nas tam, wyładowali. My akurat bagaży nie mieliśmy, ale nawet jakaś platforma, furmanka była.

  • Jakie były warunki w samym obozie?

Od stacji [szliśmy] pieszo, tylko jak ktoś [miał] bagaże, to na furmankę. My nie mieliśmy żadnych bagaży, bo kapitulacja była w biegu. To był początek października, jeszcze nie zima. W Magdeburgu i okolicach są lżejsze zimy niż u nas. Ale nas tam wprowadzili do obozu w obozie. Obóz jeniecki był międzynarodowy, a nas prowadzili na teren osobno ogrodzony, gdzie były namioty. Zaproponowali nam miejsca w namiotach. Z tym, że w tych namiotach było kiepsko, w dzień nie, ale noce były zimne i wielu się pochorowało, ja też. Nie było na czym spać. Niemcy wprawdzie dali, to się nazywało wiolina czy wolina, takie wiórki drzewne, ze stolarni. Dawali tego dużo. Jak układaliśmy się do spania, to było [grube], jak się budziliśmy, to tak jak dywan, płasko zupełnie. Namioty nie były specjalnie szczelne, trochę kapało. Tam spaliśmy chyba do grudnia, dwa miesiące. To już dało się we znaki. Dali nam koce, ale my byliśmy letnio ubrani.

  • Żadnego dodatkowego ubrania nie dostaliście?

Nie, nic nie dostaliśmy. Później dostaliśmy, jak już byliśmy zagospodarowani. Potem zawsze coś skombinowaliśmy. W obozie [byłem] z jednym z kolegów, Tadeuszem Krawczykiem, pseudonim „Lasota”, którzy mnie wyprowadzili z Służewca, z Wyścigów. Drugi nazywał się Zbigniew Krzywański „Płachta”. Mówili nam, że to obóz, że będziemy traktowani jako jeńcy wojenni zgodnie z układem haskim. Potem zaczęli się pytać, czy ktoś zna niemiecki. W szkole specjalnie się uczyłem i w czasie okupacji trochę tego niemieckiego liznąłem, ale mój przyjaciel był odważniejszy, mówi „Damy radę.” Zgłosiliśmy się. Potem okazało się, że to był wybór na funkcje, a jak się okazało, że będzie druga zupa do tego dodawana, to już było coś. Chodziło im o pisarzy, to znaczy o szrajberów do prowadzenia ewidencji, do rejestrowania jeńców. Tam były karty jenieckie, gdzie się wpisywało wszystkie dane o jeńcu. Potem dostaliśmy numery, każdy dostał. Nas się tam zgłosiło chyba trzech - ja, Krawczyk i jeszcze ktoś. Mieliśmy zajęcie, które okazało się bardzo korzystne, bo pozwoliło nam w końcowym okresie niewoli wydostać się ze strefy bolszewickiej, bo Magdenburg i Altengarbow był przed Łabą. Najpierw praca była na powietrzu, i to dość długo trwało, później przyszły do obozu transporty jeszcze z Warszawy ze Śródmieścia - też było tego dużo. Tam był jeszcze podobóz Gross-Rubars, ale pod jedną komendą Altengrabowa. Większość tam była i tam mieliśmy zajęcie jak przyjechaliśmy z Mokotowa, a potem [jak przyjechali] drudzy ze Śródmieścia. Mieliśmy robotę całkiem urzędniczą. Praca była od godziny ósmej do godziny pierwszej. O pierwszej była przerwa obiadowa, potem chyba od trzeciej do godziny szóstej popołudniu, tylko pisanie. Potem z tego terenu, spod nieba, że tak powiem, przeniosłem się do [niezrozumiałe], tam było przepisywanie, kopiowanie. Potem się okazało, że jeszcze byli jeńcy rosyjscy. Zaproponowano nam, żeby przeprowadzić ich rejestrację. Zostaliśmy urzędnikami w tym komandatorze. Potem jeszcze było parę innych funkcji, [między innymi] na poczcie obozowej. Trochę człowiek niemieckiego liznął, a potem podszkoliliśmy się w niemieckim, bo mieliśmy z Niemcami na bieżąco, na co dzień, do czynienia. Mieliśmy, co ważne, wyjście z obozu wewnętrznego - jak to nazywali: AK[…], gdzie byliśmy - na zewnętrzny obóz. Przychodził wachman o ósmej, brał nas do pracy. Drugi raz popołudniu. Tam nie było tak źle. Chociaż te namioty były dokuczliwe i chorobliwe, do tej pory się to jeszcze odzywa.

  • Jak się odbyło wyzwolenie?

Zaraz do tego dojdę, bo to się wiąże z tą pracą. Nawet dostawaliśmy uposażenie. Były marki obozowe, można było za to kupić szmatławe papierosy, ołówki, pióra, zeszyty. Po pewnym czasie skumaliśmy się z niemiecką obsługą obozu, co było istotne, a szczególnie z jednym z Abwery, który do nas się przyczepił. On nam udostępniał informacje z frontu. Mieliśmy na mapie [pokazane] jak front się zmienia, jak przechodzą do następnej ofensywy i Niemcy ciągle się cofają. Chorągiewki były ponaznaczane, jak wojska zachodnie i wschodnie idą. To już był grudzień, przenieśli nas do baraków, to były stajnie, [kiedyś] tam były jednostki huzarów. Już byliśmy pod dachem, zaczęliśmy dostawać paczki, które przysyłał Międzynarodowy Czerwony Krzyż, po niemiecku to się nazywało liebesgabe. To były paczki [wysyłane] od dnia przyjścia do niewoli, z tym, że one przychodziły z opóźnieniem, bo zanim poszły listy do Genewy to upłynęło [trochę czasu]. Pierwsze paczki dostaliśmy na Boże Narodzenie. To było bardzo dużo, bo to jednocześnie była pomoc w wyżywieniu i pieniądze. Tam były papierosy, czekolada, kawa, za które można było wiele rzeczy u Niemców uzyskać, lepsze traktowanie… Jak się zorientowaliśmy, że ten obóz zagarną sowieci, to zaraz zaczęliśmy kombinować, co tu zrobić. Doszliśmy do wniosku, że trzeba znaleźć tak zwany Arbeitskommando, dostatecznie daleko wysunięte na zachód, żeby nas sowieci nie ogarnęli. Ponieważ mieliśmy stosunki biurokratyczne uzgodnione, Niemcom to też było na rękę, bo mogli się potem wykazać ewentualnie. Powiedzieliśmy, żeby znaleźli taką Arbeitskommando - komendę pracy, komanderówkę - żeby nie była liczna, żeby było jakieś piętnaście osób i żeby była na zachodniej stronie Łaby, i możliwie szybko, bo już luty się robił, zima się już kończyła. Odwrotnie niż to było robione, my wyznaczyliśmy kolegów, a Niemcy ogłosili. Piętnastu nas było, przygotowaliśmy się do wyjazdu. Arbeitskommando była na drugiej stronie Łaby. Wszyscy byli oczywiście z Powstania, między innymi Heniek Krawczyk, „Płachta”. Był kolega, który nazywał się Pregi, bardzo dobry był, bo jego stryjek był nauczycielem angielskiego, a on sam znał dobrze angielski. Nasz najmłodszy kolega nazywał się Andrzej, miał dobrze opanowany francuski, miał bonę francuską od dzieciństwa. Językowo byliśmy przygotowani. Zaopatrzyliśmy się w nowe angielskie mundury, płaszcze amerykańskie, rogatywki na zamówienie zrobili nam Rosjanie, którzy żyli z takich robót. Od YMCA dostaliśmy jeszcze piłkę, ping-ponga, rzeczy rozrywkowe. Mieliśmy mnóstwo paczek, żeby było na zapas. Ogłosili, kiedy będzie odjazd, to się zebraliśmy, ubraliśmy odpowiednio i pojechaliśmy najpierw do Magdeburga. W Magdeburgu na peronie, to ranna godzina była, tłok jak diabli, tłumy ludzi. Wachman, który nas wiódł mówi „Wsiadajcie wy, cywilów nie wpuszczać, wy musicie jechać.” Musimy jechać, bo on nas konwojuje. Jakoś tam wleźliśmy do tego pociągu. Zaraz zbladłem, bo jednak byłem trochę osłabiony, a tłoczno było. Ludzi się napakowało, my wsiedliśmy, ale mnóstwo ludzi też. Siedzący obok niemiecki oficer ustąpił mi miejsca. A jeszcze się nic nie działo, tyle, że rzeczywiście czułem się słabo, zbladłem, on to zauważył. Może myślał, że jestem Amerykaninem, nie wiem… W ten sposób dojechaliśmy, nie pamiętam, jaka to była stacja, ale za Łabę. Tam na stacji czekała platforma na nasze bagaże. Bagaże jechały, a my sobie szliśmy. Dojechaliśmy do Littegut. Pułkownik był gdzieś na froncie, była tylko pani pułkownikowa, córka i służba. To duże, wielkie gospodarstwo było. Tam nas przyjęła córka gospodyni, która spodziewała się kogoś innego. Zobaczyła, że my tacy za bardzo eleganccy żołnierze do roboty. Żeby ją trochę oszołomić, to Pregi najpierw zagadał po angielsku. Potem puściliśmy Andrzeja. Jak poszedł, to oszołomił francuskim, ona znała trochę francuski, ale taki, powiedzmy, szkolny. Reszta [mówiła] po niemiecku. Przyszliśmy akurat na obiad; zmieniło się, tam były sztućce - bo w obozie były tylko łyżki - zupa, drugie danie i deser - zupełna niespodzianka. Przyszła matka tej, która nas przyjmowała. To było dwudziestego albo dziewiętnastego marca. Dziewięciu pracowało w majątku, a pięciu pracowało u bogatego gospodarza. Dostaliśmy nowego wartownika, taki poczciwina chłop…

  • Mieszkaliście w domu u tej pani?

Mieszkaliśmy w osobnym domu, mieliśmy dom murowany, skanalizowany.

  • Pan był strzeżony przez wartownika?

Wartownik tylko zamykał drzwi i szedł na swoją kwaterę, tylko buty nam zabierał, kazał wystawić buty za drzwi, a drzwi zamykał. Był bardzo służbista. Jak ta córka kiedyś w niedzielę chciała, żeby jej oczyścić, uporządkować całe obejście, a my powiedzieliśmy, że nie będziemy robili, bo mamy zagwarantowane prawo do odpoczynku, to wartownik nie bardzo wiedział, co robić, jakie zająć stanowisko, wsiadł na rower i pojechał parę kilometrów do swojej jednostki, w której przebywał, [żeby] sprawdzić. Wrócił - przejechał kilkanaście kilometrów tam i z powrotem. Mieliśmy rację - nie było sprzątania, wolna niedziela, to wolna niedziela. 1 kwietnia była Wielkanoc. Na to święto w tym domu było mnóstwo uciekinierów z Mazur, z Polski, folksdojczy. Ta ludność, kobiety głównie, przygotowały nam święta wielkanocne. Mieliśmy ciasta, mięsa, mazurki w biało-czerwone wzory. Zrobiłem indyka jeszcze.[…] 11 kwietnia pokazały się amerykańskie pojazdy - to nie były wozy pancerne, to były jeepy trochę uzbrojone. Okazało się, że to już było wyzwolenie. Ale troszeczkę nas to speszyło, bo one szły do Łaby, a potem za parę godzin szły z powrotem. A my zdążyliśmy narozrabiać. Pobiliśmy Niemców, zdobyliśmy broń. Niemcy kapowali jeden drugiego. [Jeden] miał zakopaną w ogródku matę, pod matą rząd weków, metr na metr mniej więcej, pod tymi wekami druga mata, a pod nią portret Hitlera. Dobrze przygotowane, na wszelki wypadek. Jak zobaczyliśmy, że oni się wycofują, to też zaczęliśmy się wycofywać. Wzięliśmy furmankę od naszej gospodyni. Trafiliśmy jeszcze jakiegoś lotnika, Niemca, żołnierza z wojsk lotniczych, który był na urlopie. Tak się głowiliśmy: „Jak trafimy na Niemców, to będziesz nas konwojował, masz jeńców, a jak trafimy na Amerykanów, to ty będziesz naszym jeńcem.” Pojechaliśmy. Wieczorem, po zmroku, trafiliśmy do miasteczka, gdzie był cały oddział amerykański. I skończyła się niewola.

  • Proszę powiedzieć, co się działo z panem po maju 1945 roku. Czy pan od razu wrócił do Polski?

Nie, nie… Po uwolnieniu byłem jakiś czas w obozie dla byłych jeńców wojennych, ale dokładnie nie pamiętam, gdzie to było, gdzieś w Nadrenii. Potem zdobyliśmy samochód, Opla, wiedzieliśmy, że nasze akaczki, to znaczy nasze koleżanki, są w Oberlangen, na pograniczu z Holandią. Miałem znajomości, kolega też, ale żaden z nas nie umiał prowadzić samochodu. Dogadaliśmy sobie Włocha, byłego jeńca, powiedzieliśmy, że jedziemy do dziewczyn, zgodził się, pojechał. To były dwa obozy, jeden Nederlanden a drugi Oberlangen. Nederlanden to był [obóz] męski. Mieszkaliśmy w Nederlanden, a do Oberlangen jeździliśmy na romanse, na spotkania. Trwało to chyba tydzień. Potem trzeba było wracać. Spakowaliśmy się, podjechaliśmy pod Oberlangen, poszliśmy się pożegnać z koleżankami. W międzyczasie, jak się żegnaliśmy, to kierowcę - Włocha, który został - zagarnęła jakaś przystojna dziewczyna, żeby dał jej się przejechać. Oczywiście się zgodził. Wzięła jeszcze dwie koleżanki z tyłu, ona usiadła przy kierownicy i pojechali w kierunku Nederlanden. My za jakiś czas słyszymy, że coś się dzieje. Okazało się, że ta dziewczyna wywaliła samochód, rozwaliła go na drzewie po drodze. Dziewczyny, które siedziały z tyłu, były troszeczkę pokaleczone. Włoch zupełnie nieprzytomny. Pogotowie wojskowe było, krew się leje, ten żyje nie żyje, ona – oszołomiona - przejęła się strasznie. Tam była wartownia, dziewczyna złapała karabin z wartowni, poleciała na wieżę i strzeliła do siebie. Była przerażona, że zabiła tego Włocha, że koleżanki pewnie też nie wyżyją. Strzeliła sobie w ramię, szczęśliwie, że niecelnie. Wzięli ją potem do szpitala kanadyjskiego. Włoch w szpitalu wylądował, jak wyjeżdżaliśmy, to już został. Samochód nam się rozleciał, bagaże diabli wzięli. Zostaliśmy w Nederlanden. Spotkaliśmy panią Grossównę, a potem dwa dni po jej wyjeździe, akurat przed bramą, szedł sobie pan, czarno ubrany, w czarnym kapeluszu, płaszcz miał przez rękę przewieszony, jakąś teczuszkę trzymał. Doszedł do nas, po polsku powiedział „Dzień dobry, jestem Honker Gross, chciałem się zobaczyć z moją siostrzenicą, bo wiem, że ona tu jest.” Akurat trafił dwa dni za późno, ona zdążyła wyjechać do Włoch. Ale w ten sposób poznałem pana Grossa. Przeleciał całe Niemcy, bo on mieszkał w Opolu. To taka ciekawostka, jakich ludzi się spotykało. Potem zebrała się nas piątka i pies, jakiś kudłacz, pojechaliśmy - już nie było samochodu - do Włoch, na paluszek – autostopem, przez strefę, najpierw była polska, potem francuska, angielska, amerykańska, przez Monachium, Murnau. Do Murnau przyjechały po nas wozy II Korpusu. To był lipiec, lato. Trafiliśmy do Włoch. We Włoszech komenda uzupełnień nas rozdzieliła. Trafiłem do Centrum Wyszkolenia Kolei Pancernej na obcasie, miasto Gallipoli, bardzo stare rybackie miasto, bardzo interesujące. Ta część Włoch przez północnych jest nazywana Arabią, bo tam i obyczaje i zachowania…

  • Długo pan tam pozostał?

W Gallipoli byłem przez zimę. Był grudzień i kąpaliśmy się w Morzu Tyrreńskim. Potem angażowali, dali możliwości uczenia się - albo mogłem [pojechać] do Turynu na politechnikę albo do liceum w środkowych Włoszech. Miałem maturę zdaną w Warszawie w dozwolonej szkole mechanicznej u Wawelberga i na kompletach. Ale on nie. Żeby jego nakłonić, żeby zrobił maturę - mnie specjalnie nie zależało, żeby jechać do Turynu - pojechaliśmy do szkoły do Fermo, to jest miasto w środkowych Włoszech. W Fermo byliśmy, mniej więcej, do czerwca, a potem razem ze szkołą pojechaliśmy też do szkoły do Anglii. Byliśmy pod Liverpoolem.

  • Jak długo był pan w Anglii?

Mniej więcej rok.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

Do Polski wróciłem 29 maja 1947 roku.

  • Rok 1947 to były trudne lata. Proszę powiedzieć, czy był pan represjonowany?

Raz. Na rocznice powstaniowe zawsze mnie ubecy zatrzymywali, ale nie na Powązkowskiej, tylko dopiero gdzieś w mieście, wsiadał taki, brał mnie za łokieć. W 1947 roku byłem już na Politechnice. To było w listopadzie, przyszli koledzy, mnie nie było w domu, ojciec mówi: „Koledzy tu do ciebie byli.” Mówię „Jacy koledzy?” - „W mundurach jakichś.” Okazało się, że to było UB. Zatrzymali mnie, nie aresztowali, zawieźli mnie na Skierniewicką w Warszawie, koło Wolskiej. Przetrzymali mnie noc, dzień i dzień. Ale tylko mnie przetrzymywali, nawet nie bili, nic, na odległość. Siedziało dwóch ubeków pod ścianą pod oknem, przy biurku jeden, drugi przy biurku, a ja na środku pod drzwiami, tak że odległość była z pięć metrów od nich. Przesłuchał mnie jeden, potem drugi [zadawał] prawie te same pytania, mało się różniły. Tak mnie parę godzin przesłuchiwali. „To mnie teraz wywieźcie.” - Nie mamy takiego zwyczaju.” Podam jeszcze kilka nazwisk. Halina Wołowicz, pseudonim „Lena”, znana łączniczka w „Baszcie” i do tej pory ona nas trzyma, do Chojnowa nas dwa razy w roku zaprasza na swoją działkę, zawsze tam nas jest kilkunastu, czasem więcej.Dowódcą kompanii w momencie Powstania był „Wirski”, nazwisko Szlifierz-Morski.Dowódcą plutonu był „Grot”, nazwisko Fiedler Wiesław.

  • Rozmawiamy z panem Marianem Kowalskim, którego już w Muzeum znamy, ponieważ dwa lata temu rozmawialiśmy o pana drodze życiowej w „Baszcie” na Mokotowie. Tym razem skupimy się tylko na jednej sprawie, mianowicie na dziejach jednego listu. Chodzi nam o Harcerską Pocztę Polową, która tak wiele znaczyła dla powstańców i cywilów będących wtedy w Warszawie. Proszę nam opowiedzieć historię tego listu – kto go pisał, jakie są okoliczności z tym związane, jak pan to pamięta, co to dla pana znaczyło.

Tu chodzi o dwa listy, bo zachowały się dwa listy. Wysłałem dwa, z tym że jeden jest troszkę mylnie adresowany, bo adresowany jest na Wilczą, ale imię jest moje – do Mariana Kowalskiego, a podany adres zwrotny jest – Poczta Polowa, numer taki i taki, kapral podchorąży „Konrad”. To jest jeden [list]. Drugi jest adresowany: Daniel Kowalski – to mój ojciec – Wilcza 19 mieszkania 17. Nie pamiętam daty, kiedy były wysyłane, chyba w odstępie miesiąca, jeden list był chyba w sierpniu a drugi we wrześniu. To było wykorzystanie [tej] możliwości, że można wysłać list pocztą. Nazywała się Poczta Polowa.

  • Jak można było dostarczyć taki list?

Przez dowództwo kompanii, które to odsyłało do odpowiedniej komórki. Nawet chyba na tych liścikach są notatki, pieczątka, że sprawdzono. Tu chodziło o pewnego rodzaju cenzurę. Przez odpowiednią komórkę te listy potem szły do adresata i te dwa listy doszły.

  • Czy możemy pana prosić o przeczytanie listu i potem o własne opinie, wrażenia?

Jeden z tych listów jest adresowany na pana Daniela Kowalskiego. Jest pieczątka, o której mówiłem - „Sprawdzono”. Pieczątka jest z 19 sierpnia 1944 roku, pieczęć „Na barykadach”. Treść jest krótka: „Najdrożsi. Leżę w szpitalu Elżbietanek. Jestem już prawie zdrów i wkrótce wyjdę ze szpitala. Jędrek i Stasiak zdrowi. Napiszcie do mnie. Bóg z wami”. Podpisane: Marian. To jest pierwszy list z 19 sierpnia. Drugi, też opatrzony pieczątką „Sprawdzono” i datownikiem 6 września, jest adresowany na moje imię [i nazwisko]: Kowalski Marian, ulica Wilcza 19 mieszkania 17. Opatrzony pieczątką „Sprawdzono” i datownikiem „AK na barykadach” 6 września 1944 roku. Na dole tego listu jest strona adresowa: Rejon II, Poczta Polowa numer 312/31. Nadawca: „Konrad” kapral podchorąży. Treść jest taka: „Kochani! Jestem już prawie zdrów, czuję się coraz lepiej. Rękę mam jeszcze bezwładną, ale obojczyk i płuca w porządku. Napiszcie do mnie, czy cali i zdrowi jesteście. Mój adres na odwrocie. Całuję was serdecznie, Marian”. To są te dwa listy. Przechowały się u moich rodziców, którzy je zabrali ze sobą po wypędzeniu z Warszawy i jakoś dotrwały.

  • Czy był jakikolwiek odzew? Była odpowiedź, czy nie?

Nie, odpowiedzi nie było. Nie mogłem odpowiedzieć, dlatego że jeszcze nie byłem świadom, gdzie się moi rodzice podziewają. Wiedziałem ze słyszenia, nawet z radia niemieckiego, że Warszawa została opuszczona, a mieszkańcy rozproszeni w różnych kierunkach. Tak, że nie miałem żadnych wiadomości, żadnej świadomości, gdzie rodzice się znajdują.

  • Czyli w ciemno pan pisał?

Nie, te listy pisałem na mój adres domowy, do domu – to wiedziałem. Ale nie dostałem odpowiedzi i nie pisałem już dalszych. Zresztą drugi list, z września, to już była druga część Powstania i już nie próbowałem pisać więcej. Nie wiem, czy dlatego że może możliwości już nie było – nie pamiętam.

  • Dla rodziców to była, prawdopodobnie, bardzo cenna przesyłka.

Dla rodziców, jak później [dowiedziałem się], to było bardzo ważne, bo przynajmniej wiedzieli, co się ze mną dzieje, że żyję przede wszystkim – wiedzieli, że żyję. Z tym, że mieli potem wiadomość – o którą zresztą nie prosiłem – ustną od mojego dowódcy kompanii, porucznika „Wirskiego”. To pseudonim, jego nazwisko jest Ślifierz-Morski. On pod koniec Powstania ewakuował się kanałami do Śródmieścia. Wiedział gdzie mieszkam, ponieważ zdarzyło się, że w czasie okupacji mieszkał przez jakiś czas w tej samej kamienicy. Dostawszy się do Śródmieścia w ostatnich dniach Powstania odwiedził moich rodziców, powiedział, że żyję, jestem chory, ale żyję. To były ostatnie wiadomości, które mieli pod koniec [Powstania] – nie wiem kiedy on [się przedostał] – chyba dwudziestego któregoś września. To były ostatnie wiadomości, jakie dostali, ale dostali, były. O tym później oczywiście się dowiedziałem, że taką ustną informację im przekazał. Z własnej inicjatywy, nawet nie wiedziałem, że się ewakuował kanałami i nie prosiłem go o kontakt. Zrobił to z własnej inicjatywy, powiadomił, już mieli trzecią wiadomość, że żyję.

  • Jednym słowem kwestia dwóch listów, dwóch bardzo istotnych wydarzeń dla rodziców, bo wiadomość o tym, że syn żyje – cóż może być ważniejszego.

Tak. Na pewno miały duże znaczenie dla rodziców.

  • Podtrzymywały ich na duchu.

Tak, że jakoś trwam, jestem. To była dla nich cenna wiadomość. Korzystałem z możliwości poczty, chociaż tylko dwa razy – może mogłem więcej. W każdym razie te dwa listy i trzecia, ustna, przekazana wiadomość, swoją rolę spełniły.

  • Czy to było powszechniejsze w pana oddziale – nie, nie w oddziale, bo pan wtedy już był w szpitalu.

Tego nie wiem. Wiem, że listy były pisane. Czy wszystkie dotarły? Nie znam szczegółów, nie wiem, kto z najbliższych listy pisywał.

  • W każdym razie całe szczęście, że zaistniała taka możliwość, prawda?

Tak, to było na pewno…

  • Potem, w obozie, już pan korzystał z normalnej poczty?

W obozie już tak, z tym że właściwie nawet nie znałem adresu, gdzie są rodzice, tak że to zupełny przypadek, że dostałem list adresowany do władz niemieckich, ale w mojej sprawie, gdzie jestem i to do mnie dotarło. Chociaż dotarło późno, tak że nie miałem już szans odpisać, napisać w ogóle, nawet z obozu, bo to już był styczeń.

  • Kto do pana napisał?

Napisał, formalnie biorąc, ojciec, ale pisał ktoś inny, kto znał niemiecki, bo list był pisany po niemiecku. Ale dotarł do mnie, do obozu, personalnie, osobiście do mnie doszedł.

  • Jak był adresowany?

Adresowany był: imię, nazwisko, [informacja] że żołnierz Armii Krajowej, z Powstania, zawieziony do obozu. I teraz – do jakiego obozu. Pytanie było – do jakiego obozu. Odpowiedzi nie dali żadnej najprawdopodobniej, bo ojciec nic nie dostał, ale list do mnie dotarł. Z tym, że potem nie miałem możliwości odpisać, dlatego że to było 12 – pamiętam dobrze – stycznia (list mi się zawieruszył), data stempla pocztowego: 12 stycznia 1945 roku. A 13, następnego dnia, jak wiedziałem, w obozie można się było dowiedzieć, wiadomości docierały, to Grodzisk Mazowiecki był już zajęty przez Rosjan, tak że już właściwie nie miałem dokąd pisać. Potem pisałem, ale to już zupełnie co innego, to była inna historia. Jak już byłem u Andersa, to stamtąd pisałem. Z Włoch pisałem, z tym, że też nie bezpośrednio, dlatego że tam była atmosfera [taka], że nie wiadomo, czy to się spotka z przychylnym przyjęciem, tak że uważano, że lepiej nie pisać, że się jest za granicą, że u Andersa czy gdziekolwiek indziej. Ale trafiła mi się inna okazja i z tej okazji skorzystałem. Napisałem, ale pośrednio. To znaczy spotkałem w swoim czasie, we Włoszech byłego jeńca włoskiego. Spotkałem go przypadkiem w Gallipoli, to jest na „obcasie”, na południu Włoch. Znaliśmy się nieźle z obozu i on się zadeklarował, że jest żonaty z Wandą, Polką. Poznali się w Niemczech. Zaprosił nas do siebie – jeszcze drugi i trzeci kolega był – mieszkał w małym miasteczku koło Mediolanu, Trescore Cremasco się nazywało. Jak go odwiedziliśmy, to się umówiliśmy z Wandą, że napiszemy listy, prześlemy do niej, a ona, swoim nazwiskiem – nazywała się Becalli – prześle te listy do naszych rodzin. I tak zrobiła. Taka była atmosfera ostrożności – nie wychylać się, bo nie wiadomo, co może być w sowieckiej strefie.

  • Czy dotarły te listy?

Dotarły i tą samą drogą otrzymaliśmy potem odpowiedzi. Ja – na pewno, koledzy chyba też. To była właśnie korespondencja przez kogoś. Trafiło się akurat tak, że ta Wanda wyszła za Włocha, w Niemczech spotkała się, a ten się zdeklarował. Zaprosił nas i byliśmy u niego (byliśmy chyba ze trzy razy u niego). Ale jednak małżeństwo z Włochem to dla Polki bardzo ryzykowne. Mimo że to jest północ. Duże miasto w pobliżu Mediolanu to Cremona, a tu małe miasteczko, wszyscy się znają, wszyscy są spowinowaceni… Ksiądz z aptekarzem, adwokatem. Mimo że to północ, bo byłem na południu przez długi czas, to znałem te stosunki. To nawet Włosi południe nazywali wtedy Arabia – to znaczy [miejsce], gdzie są obyczaje, powiedzmy, arabskie. Kobieta z pola jak wraca, to idzie pierwsza, bo a nuż jakaś mina jest. Tak to wyglądało. W każdym razie nie miała dobrego [życia], dlatego że wtedy jest pod kuratelą teściowej.

  • Straszne tematy – nie poruszajmy ich. Mówiliśmy o trzech różnych pocztach w takim razie.

Tak.

  • Króciutka rozmowa, a trzy różne poczty i każda miała wielkie znaczenie właściwie.

Sprawa tej poczty pośredniej też.

  • Hołd tym maluchom, kilkunastolatkom, którzy poświęcali się i te listy dostarczali.

To byli chłopcy, naprawdę, bystrzaki – to tak trzeba nazwać.
Warszawa, 17 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Marian Kowalski Pseudonim: „Konrad” Stopień: kapral podchorąży, dowódca drużyny Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter