Marta Rymaszewska „Piętaszek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Marta Rymaszewska, pseudonim „Piętaszek”. Byłam telefonistką, oddział „Golski”.

  • Czyli była pani w Śródmieściu?

Tak.

  • Gdy wybuchła wojna, czy ludzie w pani wieku, nastoletni, uczniowie jeszcze, wiedzieli czego się spodziewać?

Trudno powiedzieć, czy wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Wszyscy chcieli należeć [do konspiracji].

  • Pani również? Takie nastawienie wyszło z domu czy ze szkoły?

To chyba było pomiędzy koleżankami i kolegami takie nastawienie i proszono, żeby nie powtarzać, kogo się nie zna.

  • Chodziła pani do szkoły żeńskiej czy koedukacyjnej?

Żeńskiej.

  • W Warszawie?

Nie, w Ciechanowie.

  • Jak dotarła pani do Warszawy?

Byłam wtedy na wakacjach, u taty. Miałam tylko ojca, więc przyjeżdżałam do tatusia w czasie wakacji.

  • Ojciec pracował w Warszawie?

W Warszawie. Miał dom i drugą żonę i dwoje dzieci. A ja nie byłam bardzo kochana przez tę drugą żonę i dlatego nie byłam w domu nigdy, tylko przyjeżdżałam do tatusia na wakacje.

  • I właśnie wtedy, w 1939 roku, była pani u ojca?

Tak, wtedy byłam i wtedy wszystko się skończyło. I szkoła i wszystko. I zostawił mnie u siebie, w Warszawie. Wydawało się, że to będzie najlepsze, najbezpieczniejsze. Zresztą chciał mnie widzieć zawsze.

  • Czy w ogóle pamięta pani, co się wydarzyło tego dnia, czy było coś charakterystycznego?

Pamiętam, że ubierałam się, żeby wyjechać. Tatuś przybiegł z miasta i powiedział, że rzucili pierwszą bombę na jakieś tory kolejowe i że zginął motorniczy. I to już było straszne. Oczywiście wszyscy zbiegliśmy do piwnicy. Dalej nie pamiętam, prawdopodobnie zostałam w domu.

  • Czyli później przez te lata okupacji, musiała pani żyć w Warszawie. Musiała pani, na przykład, chodzić na komplety?

Nie musiałam, bo tata nie pozwalał. Bardzo wcześnie zaczęły się te komplety. I wtedy, kiedy się zaczęły, pamiętam, że złapali tych, którzy tam byli. Nie wiem, co z nimi zrobili. Może wiedziałam wówczas, ale teraz nie przypominam sobie.

  • I ojciec o panią się obawiał?

Bał się. Mówił „Przecież wojna nie będzie wiecznie trwała. Na pewno zdążysz skończyć jakąś szkołę. Na razie zostań z nami.” I zostałam.

  • Jak dostała się pani do konspiracji?

Miałam przyjaciółkę, Zosię Choińską. Kiedyś spotkałyśmy się. […]. Mieszkałyśmy niedaleko siebie, ale spotykałyśmy się nie tak często jak kiedyś. To był początek wojny. Zosia mówi „Czy ty wiesz o tym, że teraz będzie wojsko i możemy wstąpić do tego wojska?” Mówię „My?! Jak?” Zosia nigdy nie wstąpiła, tylko ja sama. Poznałam inne koleżanki. I chłopca oczywiście miałam już wtedy. Chodziliśmy od jednych do drugich.

  • Co to była za organizacja?

Trudno mi powiedzieć jak ona się nazywała na początku. Nie wiem, po prostu było koło. Przychodziła już Dorota Nowina do nas, do domu.

  • Czy szkolono was, uczono czegoś?

Byłam w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Miałam opatrywać rannych, ale absolutnie się do tego nie nadawałam. Potem nawet jak coś umiałam, to nigdy nic nie robiłam dlatego, że nie mogłam.

  • Kontakt z ranami, krwią...

Tak. To nie było bardzo przyjemne dla mnie.

  • Dlatego pani chętnie przystała na nowe zajęcie?

Tak. Poszłam w pierwszych dniach, tam była izba chorych, na Koszykowej, już w czasie Powstania. Jeszcze tam kilka dni byłam, ale potem nie mogłam.

  • Jak wyglądał pani pierwszy dzień Powstania? Gdzie mieliście się stawić?

Mieliśmy się stawić gdzieś na Woli. Nie pamiętam dokładnie, jaka to była ulica. Ale ten chłopiec zrobił tak, żebym ja nie poszła na to pierwsze spotkanie. Zresztą bardzo dobrze, bo Niemcy się jakoś dowiedzieli i to wszystko rozpędzili. Mówili, że kilka dziewcząt zabrali gdzieś i one zaginęły. Ale potem okazało się, że to nieprawda, bo między nimi była właśnie moja kuzynka, która przeżyła wszystko, uciekła stamtąd.

  • A pani chłopak należał do jakiejś organizacji?

Tak, on jeszcze przede mną należał.

  • Brał udział w Powstaniu?

Absolutnie tak, ze mną razem.

  • Razem byliście u „Golskiego”?

Nie, on nie był u „Golskiego”, tylko w tej samej dzielnicy byliśmy.

  • Jak rozpoczęło się Powstanie, to okazało się, że przydzielą pani inną funkcję niż ta, do której pani była przygotowana. Proszę o tym opowiedzieć.

Właściwie przed samym Powstaniem poszliśmy do Warszawy, bo wtedy mieszkaliśmy z rodziną na Pradze. Przeszliśmy, bo zauważyliśmy, […] że lepiej będzie jak będziemy w Warszawie, w Śródmieściu. Zresztą tam będzie ktoś, kto będzie się nami zajmował. 26 lipca było bombardowanie. Zbombardowali nasz domek. Mieszkaliśmy wtedy na Pradze. Domek należał do cioci. Ona mówiła „Ja się stąd nie ruszę!” Ale przyszli inni z tej ulicy, mówią „Tutaj jest lepsze lokum. W każdym razie będzie tam bezpiecznie.” Tam było jeszcze bardzo dużo osób z naszej rodziny. Każdy chciał co innego, ale w końcu zdecydowali się na ten schron i tam poszliśmy.

  • Dało się tam normalnie mieszkać?

Nie, tylko poszliśmy tej nocy, na wieczór. Tam [spędziliśmy] tę noc. Rano wyszliśmy stamtąd, poszliśmy zobaczyć jak nasz domek wygląda. Oczywiście był w kawałkach. To był 26 lipca. Zdecydowaliśmy się wtedy iść do Warszawy.

  • Jak do pani dotarł rozkaz stawienia się?

Właściwie to nie dotarł, tylko ten mój „pan miły” mówił, że tam trzeba będzie iść, na Wolę. Tam mamy się spotkać, tam będą nasze koleżanki. Jak powiedziałam, one zaginęły, nie wiem, co z nimi zrobili Niemcy, czy je zabrali. Oczywiście słyszeliśmy, że one nie żyją, co później okazało się nieprawdą.

  • Pierwszego sierpnia też mieliście się gdzieś stawić, w jakimś miejscu wszyscy?

Tak, ale myśmy się nie stawili. Nie można było dojść. Wówczas mieszkaliśmy na Żelaznej i naprzeciwko była policja niemiecka. Dosłownie naprzeciwko, jakieś trzy domy, była policja niemiecka. Trudno się było stamtąd ruszyć właściwie, bo strzelali. To był olbrzymi dom i było bardzo dużo ludzi w piwnicach tego domu tak, że właściwie nie można było wyjść stamtąd.

  • Ale w końcu się pani wydarła?

Tak. W końcu powstańcy wyrzucili Niemców, którzy tam byli. To była właśnie policja niemiecka. I stamtąd...

  • ...włączyła się pani do oddziału?

Nie, trzeba było dojść. Byliśmy na Żelaznej, a trzeba było iść. To było nie [tyle] daleko, jak bardzo trudno dostać się do Śródmieścia, tam, gdzie powinnam być, na Koszykowej. Szkoła była też na Koszykowej. Tam Niemcy najbardziej lubili rzucać bomby, bo było to bardzo łatwe i bardzo dużo wojska tam było.

  • Na czym polegała pani działalność? Była pani telefonistką i przechodziły rozmowy do oddziału?

Wszystkie rozmowy słyszałam do oddziału, albo do jakiegoś drugiego, innego dowództwa. To wszystko słyszałam, podsłuchiwałam, czego nie wolno było, absolutnie! Nikomu nie mówiłam o tym, nikomu to nie było potrzebne. To była piwnica.

  • Czy były informacje, które zaniepokoiły panią?

Raczej tych nie pamiętam. Tylko pamiętam, jak dwóch oficerów pijanych rozmawiało. To byli Polacy. Ale to już było blisko końca Powstania.

  • A po czym pani poznała, że...?

Byli pijani? Po sposobie, [po tym] co mówili do siebie. „Jeżeli porucznik mówi, to podporucznik słucha” to już było głupie. Ale wszystko, co było mówione w tej dzielnicy, to wszystkiego można było słuchać.

  • Wiedziała pani, dzięki temu, co się dzieje?

Mniej więcej wiedziałam, tak.

  • Czy tam było duże zagrożenie w tym miejscu, gdzie byliście?

Tam była PAST-a. Tam było bardzo źle, ale tego naprawdę nie pamiętam. Tylko pamiętam, że my byliśmy na górze, a oni byli na dole, co, podobno, było złe. My byliśmy na górze, to mogliśmy uciekać. Ale i tak Polacy uciekli, i tak nie zdobyli tej PAST-y wtedy.

  • Ale potem się udało.

Tak, potem wszystko zostało [zdobyte].

  • Czy zmieniało się miejsce waszego postoju?

Moje nie, u nas nie. Bo właśnie ten kawałek Warszawy... my byłyśmy bardzo szczęśliwe, że tam właśnie to było. Tam przejeżdżały od czasu do czasu tanki, czołgi czy coś takiego. Dostawałyśmy wówczas buteleczki benzyny i mogłyśmy pójść na drugie, trzecie piętro, żeby zrzucić, żeby im coś zrobić. Ale oni przeważnie nie przyjeżdżali pod nas.

  • A zrzuciła pani coś takiego?

Spadła butelka. Tak, dawali nam dlatego, że nie było się czym bronić. Można było tylko stać gdzieś czy schować się w kącie, nic więcej. Przeważnie w nocy to robili.

  • Czy oprócz pani były jeszcze inne koleżanki?

Tak.

  • Czym się zajmowały?

Tym samym co ja, tylko że one raczej pracowały gdzieś w izbie chorych, albo znosiły chorych.

  • Tam byli chorzy w tym miejscu, ranni?

Ranni byli. W piwnicy. Zapomniałam jak się nazywała ta szkoła, gdzie byliśmy. Tam w każdym razie był cały szpital, było bardzo dużo rannych.

  • Lekarze też byli?

Lekarze byli też.

  • Co w tym czasie działo się z pani chłopakiem?

On był niedaleko. To właśnie jest najśmieszniejsze. Wszyscy się śmieli, bo jak tylko trafiła bomba niedaleko nas, on już był. Jego nazywali „Tatuńcio”. On był starszy i był bardzo uczynny, bardzo dobry. Cokolwiek się stało gdzieś niedaleko, to on biegł do mnie. Wszystkie koleżanki się śmiały, bo niepotrzebnie to robił. Przecież on by mnie i tak nie uratował. W każdym razie widział, że jest wszystko w porządku. Był bardzo dobry, to trzeba przyznać.

  • W jakim był oddziale?

Tego nie pamiętam.

  • Przeżył Powstanie?

Tak, przeżył Powstanie.

  • Czy wasze dalsze losy połączyły się?

Rozłączyły się. Całe Powstanie byliśmy razem. On był w swojej jednostce, ja w swojej, oddzielnie. I w konspiracji także byliśmy oddzielnie. Ja nic nie robiłam w konspiracji. Czasami przeniosłam jakiś druk, ale to tylko czasami. Miałyśmy koleżankę, która nosiła to i nosiła broń. Ja nic takiego nie robiłam.

  • Jak dla pani skończyło się Powstanie i kiedy ono się dla pani skończyło?

Dla mnie się skończyło wtedy, jak oficerowie polscy i niemieccy rozmawiali o warunkach kapitulacji. Nie pamiętam nazwisk. Jeden, zdaje się to był kapitan, prosili go przez telefon, żeby przyszedł na ulicę. Nie znałam niemieckiego, trochę rozumiałam właściwie. Polak i Niemiec. I ten Niemiec też dzwonił i powiedział, że on się chce z tym oficerem widzieć, nie z innym. Z Polakiem. Nie pamiętam nazwiska tego Polaka. Oni się spotkali i rozmawiali. Zrobili w ten sposób, że tutaj, w tym rejonie co jesteśmy, to musimy wyjść stamtąd, oddać broń i oni uznają nas, kobiety i mężczyzn, za żołnierzy, ale zabiorą nas gdzieś w bezpieczne miejsce, do obozu. I trzeba przyznać, że oni sobie to ułożyli niezbyt bezpiecznie, ale wyszło dla nas bardzo bezpiecznie. Wtedy zabrali nas do Ożarowa stamtąd. Jeszcze pozwolę sobie opowiedzieć mały urywek, który zaważył na moim życiu. Na ulicy Koszykowej, czy koło Koszykowej, mieszkała przyjaciółka naszej rodziny. Ona we Włochach miała domek letni i my [do niej] tam jeździliśmy. Bardzo ją lubiliśmy. Jej męża zabrali. Jej mąż był Żydem. Zabrała go policja. Zabrali go do Rosji, rozstrzelali. [...] Myśmy ją nazywali „Gospodyni”. „Gospodyni” tam mieszka. Poszłam do niej. Ona się strasznie ucieszyła, bo była sama. Mieszkała na ulicy Piusa a ja [byłam na] Koszykowej, to nie było daleko. Uradziłyśmy w ten sposób, że ponieważ już wszystko się kończy, musimy stąd odchodzić, ja pójdę z nią do tego domku [we Włochach]. Ludzie się podzielili na cywilów i my, jako wojsko, zostaliśmy. Ale czasami [ktoś z] wojska mógł też powiedzieć, że on nie był w wojsku i zostać gdzieś z cywilami. Ale my, wojsko, trzymaliśmy się. Uradziłyśmy z „Gospodynią”, że ja pójdę z nią. Ona jest sama, ja jestem sama, gdzieś się znajdziemy może w tym jej domku we Włochach i tam damy sobie jakoś radę. A gdzie nas zabiorą, to nie wiadomo. Idę więc do swojej komendantki, Doroty Nowiny i mówię „Pani komendantko, ja zdecydowałam jednak pójść z naszą znajomą”. A ona mówi „Już ja poradzić ci, kochanie, nic nie mogę, bo ja sama nie wiem, co ja zrobię, ale ja pójdę ze swoimi.” Ona była taki „żołnierz”, udawała właściwie. Mówi „Ja pójdę jednak tam, a ty, jeżeli uważasz, że zrobisz lepiej, trudno powiedzieć, gdzie będzie lepiej, czy wtedy, jak Niemcy nas zabiorą do obozu...” Tylko to, że oni powiedzieli, że my będziemy żołnierzami, że oni tego nam nie zabiorą. Tylko to [zapewnienie] miałyśmy. Zapakowałam się, ona dała mi niektóre rzeczy, zawołała taką starszą koleżankę i mówi „Słuchaj, znajdź Piętaszkowi coś do ubrania.” Bo ja naprawdę nic nie miałam, tylko spódnicę i żakiet. „Coś jej znajdź i ona pójdzie z cywilami, ze swoją znajomą.” Znalazła mi jakiś olbrzymi sweter. I miałam, nie wiem skąd, […] krótkie palto wojskowe. Ono jest w tej naszej książce jednej, śmiesznie, bo jest [napisane] Kriegsgefangen na nim. Ja chodziłam w nim cały czas. To palto mi dała. Zapakowałam się. Swoje rzeczy miałam tam, gdzie pracowałam, gdzie miałam telefon i centralkę. To był olbrzymi pokój w suterenie. Ja to wszystko spakowałam. To był szpital […] [ponadto] tam byli ci żołnierze, którzy reperowali linie telefoniczne.

  • Łącznościowcy?

Tak. Mieli swojego komendanta, oficera. Jak ktoś szedł, schodził ode mnie, na przykład, bo ja też byłam w takiej suterenie, to nogi było widać. Panowie poznawali nas po nogach. I wtedy, kiedy wzięłam swoją torbę na plecy i miałam iść już do „Gospodyni”, żeby zostać z nią, bo tu już był koniec, wyszedł oficer stamtąd, ten dowódca. Idzie za nami. Słyszę, że ktoś idzie, ale, oczywiście, nie oglądam się. A on mówi „Wie pani, pani Marto, myślałem, że pani jest mądrzejsza, a pani takie głupstwo robi.” Ja tak się patrzę...(bardzo lubiłam tego pana, on jeszcze w poprzedniej wojnie był żołnierzem). „Dlaczego pan tak mówi?” „Dlatego, że pani tak robi.” To był jego dosłowny [komentarz]...

  • Jemu chodziło o to, że pani z cywilami pójdzie?

Tak, że ja z cywilami pójdę. A nie powinnam. „Bo jednak...z żołnierzami to się inaczej obchodzą i na pewno będą robić inaczej. I jeżeli już uznali nas za żołnierzy, to zostaniemy tymi żołnierzami.” […] Pomyślałam „Może on ma rację?” Przyszła moja sympatia, ten Tadeusz i mówię „No widzisz, ten pan powiedział jednak, żeby raczej iść z nimi do obozu czy gdzieś, gdzie oni nas zabiorą, bo będzie nam lepiej.” A on też niewiele wiedział. Nikt nie wiedział. Więc mówi „To w takim razie pójdziemy jako wojsko.” I też pojechał z nami. Potem zabierają nam broń. Ja nic nie miałam, ale zabierali. Jeszcze przedtem poszłam do mojej komendantki i mówię „Pani komendantko, ja zostaję.” „Tak?! To bardzo się cieszę!” Złapała mnie i tańczyła po pokoju. „Bardzo się cieszę. Będziemy się pilnować, będziemy razem. Pamiętaj!” I tak się stało. Pojechałyśmy razem. Najpierw byłam w Ożarowie. Tam było tragicznie. Nie dali jeść, nie było na czym spać. Nie jestem pewna, ale to chyba była jedna noc. Potem załadowali nas do pociągu i wieźli, wieźli, wieźli... Zatrzymali gdzieś na noc, dali chleba. Był obóz jakiś. Taki okropny obóz był. Naprawdę okropny. Słoma...

  • ...nie pamięta pani nazwy?

Nie pamiętam. To taka znana nazwa była.

  • Nie Lamsdorf?

Może, ale nie jestem pewna. W każdym razie spaliśmy tam. Dali nam chleb. Każdej. Miałyśmy co jeść. Później załadowali nas do pociągów i wieźli, wieźli. Najgorsze było wysiadanie z pociągów. Zawsze stał jakiś „potwór” koło nas. Ta moja przyjaciółka, która się mną zajmowała (komendantka ją prosiła, bo każdy mnie uważał za dziecko, byłam mała, drobna), mówi „Piętaniu, pamiętaj, że to nie jest mężczyzna!” On stał tutaj, a tu trzeba wyjść. „To nie jest mężczyzna! To jest Niemiec! Ty go nie widzisz, odwróć się!” I w ten sposób ona mi pomagała i to jakoś wychodziło. Dawali kawałek chleba, nie pamiętam właściwie, co oni dawali nam, czy jeszcze coś dawali. Coś dawali, nie tak bardzo źle karmili, raz dziennie jeść dostawałyśmy. Gotowały panie wodę, tak, że można było gorącą wodę pić w pociągu.

  • Jak długo trwała podróż?

Nie wiem, chyba dwa, trzy tygodnie. Potem szłyśmy, padał deszcz. Nie wiem, czy nas wysadzili i kawałek szłyśmy, nie pamiętam jak to było. W każdym razie słyszałyśmy od Niemców, oni jeździli, przeważnie kobiety, jeździły rowerami i mówiły „Po co wy ich tutaj jeszcze gdzieś ciągniecie?! Wystrzelajcie, tutaj rowy są!” Tu rowy były, a tutaj droga. My sobie potem powtarzałyśmy to dosyć długo. To wszystko już nie było tragiczne, [było] okropne. Deszcz padał, głodno, chłodno bardzo.

  • Czy w tych momentach pani żałowała, że nie została we Włochach?

Nie. Nigdy nie żałowałam.

  • Czyli jednak podjęła pani właściwą decyzję?

Tak mi się wydało, bo koleżanki, właśnie ta Wanda, która była ze mną i koleżanka, która się mną opiekowała, to mówiła „Piętaniu, to nie jest takie złe. To nie jest jeszcze takie złe.” I tak dobrnęłyśmy do Sandbostel. To był pierwszy obóz, gdzie było bardzo dużo jeńców. I tam byli Polacy, którzy już długo siedzieli.

  • Od września 1939 roku?

Tak. Od września 1939. Oni mieli chleb, ziemniaki, na przykład. Zrzekali się na naszą korzyść. Dostawaliśmy od nich jeść. Pomagali nam jak tylko mogli. Napisali do Czerwonego Krzyża. Dostałyśmy paczki. To był wrzesień, październik, listopad i wyjechałyśmy z tego obozu. Siedziałyśmy w aresztanckich barakach, były dwa aresztanckie baraki. W jednym część nas [była] i w drugim baraku część. Chyba [był] początek grudnia jak nas znowu zaczęli wozić. I też wozili nas kilka razy, ale tylko przystawali, nigdzie nie wychodziłyśmy. Tak, jak gdyby nie mieli miejsca dla nas, szukali miejsca. W końcu był Oberlangen. Przyjechałyśmy, byłyśmy pierwszą grupą w Oberlangen. Były prycze i to wszystko.

  • Czy stworzyłyście sobie jakieś warunki życia, jakoś zorganizowałyście sobie to życie tam?

Trudno było coś stworzyć. Ale trzeba powiedzieć, przynajmniej tak mi się wydaje, ja zawsze mało jadłam, to mi starczyło to, co oni dawali. Czasami nawet, to chyba po obiedzie było, kolacja taka była, to dostawałyśmy jakiś kawałeczek kiełbasy czy kawałeczek jakiegoś pasztetu i chleb, kawałek chlebka. Tak, że właściwie umrzeć nie można było. Obiady były (jak kiedyś opowiadałyśmy sobie z koleżanką), była zupa grochowa. Taki śmieszny ten groch był. Okazało się, że to nie był groch, tylko robaki z grochu. Ale my już część zjadłyśmy. A potem to zbierałyśmy. Ktoś się odzywa „Przecież to jest trochę z tłuszczem!” Trochę z tłuszczem było. Tak śmiesznie. Ten groch był stary widocznie i jak gotowali, to normalnie te robaki wychodziły z tego grochu. To jadłyśmy. Jadłyśmy jarmuż. Pojęcia nie miałam wówczas co to było i dzisiaj nie wiem.

  • Nigdy więcej już potem nie miała pani w ustach jarmużu?

Ale widziałam kiedyś. I to chyba w Polsce, czy w Anglii, trudno powiedzieć. To jest takie zielone. Podobno ma dużo witamin, ale dziękuję, to jakieś okropne było! To gotowali tylko z wodą. To był obiad. Od czasu do czasu wywozili „kacperka”, jak to się mówiło [na latryny]. Były takie małe wózki i szyny i to wywozili w pole. Nawet ja kiedyś byłam. Komendantka baraku powiedziała „Raz tylko ciebie wyślę, żeby nie mówili, że ty nie byłaś.” Bo byłam za mała, za szczupła. Wszyscy mówili, że to takie chucherko, maleństwo. Nawet dostawałam witaminy od tej swojej przyjaciółki. Tak, że to nie było takie tragiczne. Siedziałyśmy tam do 12 kwietnia.

  • My w naszym muzeum mamy nagrane pieśni obozowe.

Co my śpiewałyśmy?

  • Tak. Proszę powiedzieć jak wyglądało Boże Narodzenie na przykład?

Boże Narodzenie to było „bardzo” Boże Narodzenie. Choinkę tam robiły też, ale chyba nie w naszym baraku, ja sobie nie przypominam. Dostałyśmy paczki, ale te paczki były na cztery czy pięć [osób], to zależy. Były tam szprotki, kakao...

  • Z Czerwonego Krzyża?

Z Czerwonego Krzyża, właśnie stamtąd. Jeszcze odesłali nam z tamtego obozu, co byłyśmy, bo chyba dwa razy dostałyśmy te paczki. Śpiewałyśmy. Nie bardzo lubili jak śpiewałyśmy. Na apelu, rano, stałyśmy, w zimie, było strasznie zimno, kaszlałam niemiłosiernie. Zawsze stawiały mnie w drugim rzędzie, a to był pierwszy, drugi, trzeci [rząd]. Chroniły mnie. I biły w plecy, bardzo kaszlałam. Jak później wyszłam z obozu, to jeszcze musiałam się leczyć. --PAGE--BREAK--!>

  • To znaczy była duża solidarność tam, między kobietami?

Tak. Bardzo. Były takie, które same dawały sobie radę, ale ja bym nie potrafiła. Ja muszę zawsze mieć kogoś. Nie wiem, jak one sobie [radziły]. Ale było dużo takich, które...

  • ...sprawdziły się jako ludzie?

Jakoś dawały sobie radę.

  • Jak zapamiętała pani wyzwolenie?

Wyzwolenie zapamiętałam tak, jak mój powrót z tym tłumoczkiem do pokoju. Trzy, cztery dziewczęta wróżyły. Tam była hrabianka Sobańska. Dwie siostry, akuratnie naprzeciwko. W teatrze, jak się spotkałyśmy kiedyś, ona mówi „Wiesz, nikogo nie pamiętam, ale ciebie pamiętam.” Bo akurat naprzeciwko byłyśmy. Ona z siostrą, jest tam, ze swoimi. To była właśnie ta wróżba, ale to się nie nazywa wróżba, to nie tak jak wróżą z kart. Tylko, na przykład był taki talerz...

  • Wywoływanie duchów?

O, tak! To wywoływanie duchów było. I to już raz kiedyś dawniej robiły. I teraz drugi raz robiły, w zimie. Okazało się, że ten duch to miał być marszałka Piłsudskiego. To on powiedział, że 12 kwietnia nas odbiją. [To był] jakiś nieładny dzień, trochę padał deszcz. [Siedziałam na] moim łóżku a na sąsiednim pani Maria, siedzi na tym wyrku. A tutaj jest okno. Wyglądam oknem i mówię „Pani Mario, [już] 12 kwietnia, ale nas nie odbijają.” Ona spojrzała na zegarek „No, właściwie to jest dopiero po trzeciej.” A ja patrzyłam w okno dlatego że w tym czasie przynosili jeść, mniej więcej. Mówi „No, jeszcze nie wiadomo.” I w tej chwili, jak ja to mówię, od tamtej strony coś wjeżdża. Ale ja nie widziałam jeszcze takiego motocykla, nie widziałam takiego żołnierza. On miał na głowie zwykły hełm i to był zwykły motocykl. Ale Niemcy nie jeździli takimi motocyklami, tylko oni mieli zawsze [motocykle] z przyczepką. A ten był wyjątkowy. On był tak ubrany, miał buty takie jak wówczas mieli, z jednej strony skóra, a z drugiej strony takie spinacze. Był tak pospinany i miał taką skórę na sobie bez rękawów, na głowie okulary. Nie widać było naprawdę czy to był człowiek, a ponieważ ja nikogo takiego nie widziałam, to się przestraszyłam. I zupełnie nie mogłam [nic] powiedzieć, tylko [powtarzałam] „Pani Mario! Pani Mario!” Ona wyjrzała i zaczął się już wrzask. A to był, po prostu, zwiadowca. Później był moim mężem. Tylko nie ten, inny. Ale też jeździł na motorze i jeździłam z nim na motorze. Potem strzały słychać było. Zabili tego, który na wieży był, wartownika. To, podobno, był Polak. On zawsze skarżył na nas.

  • Ślązak podobno, mówiły inne panie.

Bardzo możliwe. Tak. On nie mówił po polsku właściwie, ale powiedzieli, że to jest [Polak]. I jego zabili. On strzelił, ale nikomu nic się nie stało. Zdaje się, tylko jeden już został z tych panów, którzy przyjechali odbić nas. Zbyszek Kozak został tylko. Jest teraz w moim kole. Jakoś nie mogłam wyjść z baraku, słychać było głosy, później otworzyłyśmy drzwi baraku i dziewczęta dochodziły do tych żołnierzy i pytały się: French? English? I tak dalej. On mówi „Polak jestem!”

  • Podobno nie tylko wy byłyście zdziwione, ale oni też?

Oni też.

  • Ale to był piękny dzień. Warto było tego dnia doczekać, żeby właśnie koledzy, żołnierze...

Tak. Potem nas przewieźli do drugiego obozu, bo tutaj wody nie było. Brudna woda była. I bardzo dużo wokół grobów, ale nie naszych...

  • Jak pani dostała się do Anglii?

Potem przewieźli nas do innego obozu, który był bardzo przyjemny. Tam byli kiedyś Niemcy. Ci, którzy nie chcieli być w wojsku. Zaczęło się [od tego], co zrobimy ze sobą. Co będzie [dalej]. Ciągle wojna trwała, to jeszcze kilka dni wojny było. Tam był sosnowy las. W tym sosnowym lesie były baraki, które były już puste. Tam nas [rozlokowano]. Było bardzo przyjemnie, czysto, jedzenie, dbali o nas żołnierze. Bardzo dużo żołnierzy było, aż za dużo. Wtedy komendantka zaczęła namawiać „Słuchajcie, to jest i to jest. Możecie wyjechać. Są obozy cywilne. Możecie do pracy do takich obozów wyjechać.” Zawsze chciałam być nauczycielką. Szkoły nie skończyłam. Myślę „Może będę mogła skończyć i zostanę przedszkolanką.” Rozmawiałam ze swoją komendantką. Miałyśmy jeszcze takie swoje komendantki i główną komendantkę. I wtedy ona mówi „Jedź tam, zobacz. Jak ci nie będzie odpowiadać, to wrócisz.” I dwanaście czy trzynaście nas pojechało. Może nawet i więcej. I komendantka była, taka starsza pani, którą później nazywałyśmy mamą i bardzo ją kochałam, bardzo było przyjemnie z nią. Bardzo mądra, bardzo dobra była pani. Miała córkę swoją, która później była moją przyjaciółką. Dojechałyśmy do tego obozu. Oczywiście to był obóz, gdzie wszyscy Polacy przyjeżdżali z obozów niemieckich, które zostały [wyzwolone], czy też pracowali u bauerów . A ten mój obóz, w którym my byliśmy, to został oswobodzony przez jednego Rosjanina, który pracował u bauera . My wywoziłyśmy „kacperki” i on też tam coś robił. Tak, że czasami widziałyśmy go, mówiłyśmy „halo”. On właśnie, jak zobaczył wojsko polskie, które szło, walczyło, to była granica niemiecko-holenderska, powiedział jednemu oficerowi […] „Słuchaj, tutaj są Polki.” I oni przyjechali. Porucznik Koszucki powiedział, że jechał do nas „na gazie”. To jeszcze zapomniałam powiedzieć, co jest ważne. Butelkę wypili, sześciu ich się uzbierało i przyjechali, odbili nasz obóz. Tysiąc siedemset nas było i pięcioro dzieci, zdaje się. Wtedy ten obóz, co komendantka powiedziała „Jedźcie, jeżeli chcecie, zobaczcie jak tam jest”. Pojechałyśmy. Tam były rodziny z dziećmi od bauerów , bardzo dużo tam ich było. Dwa olbrzymie obozy. Bardzo dużo cywili. Poszłam na przeszkolenie i zostałam przedszkolanką. Było siedemdziesiąt kilkoro dzieci. Bardzo je lubiłam.

  • Gdzie to było, w Niemczech?

W Niemczech. To było zaraz po wojnie. Wojna się skończyła 8 maja. To tak mniej więcej zaraz po wojnie pojechałyśmy do tych obozów. Co która chciała, to robiła. Urządzała baraki, dzieciom mleko wynosiła, cokolwiek. Biuro założyli, nasza komendantka. Dostałyśmy takiego „wodza” z przeciwlotniczej. Tam właśnie poznałam swojego męża, który zabrał mnie na motocykl i zabłądził. Gdzieś pojechaliśmy, ja się przestraszyłam. Tam właśnie zostałam przedszkolanką. Miałam siedemdziesiąt czworo dzieci. Bardzo je kochałam, bardzo je lubiłam. Ale coś trzeba było ze sobą zrobić. I oni wtedy nas właśnie włączyli do wojska. Prawdziwego wojska. Nas, bo myśmy akurat tam przyjechały. Przeciwlotnicza miała pieczę nad tym obozem. Przywoziła im jedzenie, żywność, co trzeba było zrobić tak „po męsku”, zreperować jakiś barak, czy szkołę. Była szkoła, było przedszkole, był kościół, ksiądz przyjechał. Tam było chyba trzy tysiące z czymś ludzi. I tutaj właściwie było bardzo przyjemnie, bo było wielu Polaków, takich młodych, którzy też gdzieś w obozach byli. Potem pojechałyśmy do Anglii, bo ciągnęli nas jako I Dywizja. Nie wiem, jak to się stało. Tak dbali o mnie, chuchali na mnie wszyscy, bardzo jestem im wdzięczna za to. Ale wtedy, kiedy przyjechaliśmy do Anglii zaczęli panowie oficerowie, generałowie, generał Maczek, generał Rudnicki i jeszcze jeden, chcieli zrobić takie koła, żeby wojsko się trzymało. I oczywiście kobiety, ponieważ kobiety były w tym wojsku także. [...] I wtedy, nie wiem dlaczego, wybrali mnie jako prezesa z ramienia kobiet […].

  • Jak się nazywała organizacja?

Koło I Dywizji Pancernej. I tak zostałam wiceprezesem. Kiedyś posadzili mnie pomiędzy generałem Rudnickim i generałem Maczkiem. Tak strasznie się źle czułam, że dostałam migreny. To już był siedemdziesiąty któryś rok.

  • Do tej pory zajmuje się pani pracą społeczną związaną ze środowiskiem?

Z tym wojskiem swoim, tak. Mój mąż zmarł dziesięć lat temu, miał wypadek i prosili mnie. Powiedziałam, że tylko zastąpię [go] na parę miesięcy, bo wydawało mi się to ciężką pracą. To znaczy nie ciężką, bo znałam to, co mąż robił. I jakoś to mi idzie. Nawet mnie pochwalił kiedyś. To jest trudne.

  • Ile koło skupia osób?

Teraz jeszcze mamy około sześćdziesięciu osób czasami. To jest dużo.

  • Zbieracie się i macie różne okolicznościowe spotkania?

Mamy święto dywizji w październiku. Potem jest jeszcze inne, ale nie jeżdżę na to, to jest za granicą, gdzie wojska polskie były – Francja, Holandia. Tak, że tam jeździ nasz główny prezes.Obchodzimy Boże Narodzenie, Wielkanoc. Zapraszamy gości takich jak ambasador, czy inni. Tak, że to idzie. Ale teraz musimy przerwać już, dlatego że nasz główny prezes […] już nie jest bardzo młody i nie bardzo słyszy. Więc bronię go, że wtedy, kiedy on siedzi przy stole i przymyka oczy, to nie znaczy, że śpi, tylko myśli. I naprawdę tak jest. Jego posądzają o to, że on śpi, a mnie to denerwuje, bo wiem, że on nie śpi. Ale prawdopodobnie musimy to przerwać.

  • Jest to dosyć kłopotliwe…

Kłopotliwe. Ale jest dużo osób, które mnie pytają, czy będziemy mogli się spotykać, bo są sami.

  • To jest chyba bardzo ważne dla tych, którzy tu pozostali, a rodziny tu nie ma, pozostali w Polsce. To środowisko jest dla nich ważne.

Bardzo ważne. Ja w sobotę idę, żeby coś powiedzieć. Może się wzruszą.

  • Prosimy pozdrowić ich od nas, od Muzeum Powstania Warszawskiego.


Londyn, 6 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Marta Rymaszewska Pseudonim: „Piętaszek” Stopień: telefonistka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter