Marta Spaczyńska-Wyczańska „Komar”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Marta Spaczyńska-Wyczańska z domu Borman, urodzona 18 stycznia 1925 roku w Warszawie, pseudonim „Komar”. Byłam sanitariuszką-łączniczką i byłam szkolona na sanitariuszkę-łączniczkę. Chyba mieliśmy stopień szeregowca. Byłam zaprzysiężona, przeszłam cały kurs sanitarny, łącznie z praktyką w Szpitalu Ujazdowskim i byliśmy przygotowani na akcję w czasie wyzwolenia Warszawy, czyli na jakiś punkt. Miałam przydział na punkt sanitarny na ulicy Natolińskiej 4, z której to ulicy szedł atak na Szucha i na Koszykową, na Ambasadę Czeską, duży czerwony budynek. Chłopcy, którzy mieli punkt po przeciwnej stronie ulicy Natolińskiej 4 atakowali ten czerwony budynek na Koszykowej. Oczywiście to się niestety nie udało. Zdobyli najpierw parter, pierwsze piętro, ale nie utrzymali tego i po jednym czy dwóch dniach musieli się stamtąd wycofać.

  • Może cofniemy się na chwilę do tego, co robiła pani przed 1 września 1939 roku. Co może pani powiedzieć o swoim życiu przed wojną?


Byłam uczennicą szkoły Cecylii Plater-Zyberkówny i byłam w harcerstwie, w drużynie… ale, jak się nazywała, to już nie pamiętam.

  • Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie szkoła i rodzina?


Zasadniczy. Byłam wychowywana w domu bardzo patriotycznym z dużym doświadczeniem z poprzedniej wojny w 1920 roku. Mój wuj był w legionach. Mieszkałam z matką, z babcią i ze swoją siostrą na ulicy obecnie Nowowiejskiej, a wtedy 6 Sierpnia, blisko ulicy Pięknej, czyli w rejonie Placu Zbawiciela. Szkoła była też nastawiona religijno-patriotycznie i było bardzo dobrze postawione harcerstwo. Prawie wszystkie koleżanki z mojej klasy niższej i wyższej były w harcerstwie i potem były zaangażowane w ruchu oporu. Przeszłyśmy prawie wszystkie, jeśli nie sanitarne przeszkolenie, to może inne wojskowe. Różne były losy tych dziewcząt, ale ja byłam z kilkoma koleżankami z klasy.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

 

Byłam bardzo nerwowym dzieckiem, wrażliwym i obudziłam rodzinę, ponieważ słyszałam, oprócz mnie jeszcze nikt, i jak przyłożyłam rękę do szyby, to słyszałam brzęczenie, czułam drganie. To już leciały samoloty. Matka powiedziała, że jeszcze nic nie ma: „Idź spać.” Tymczasem zaczynały się pierwsze naloty. Zaraz potem padły bomby na Warszawę. Spędziłyśmy pierwsze dni wojny na szczęście w mieszkaniu rodziny na ulicy Górnośląskiej, bo tam był schron, a mieszkałyśmy na ulicy Nowowiejskiej w starym domu z drewnianą konstrukcją, który to, jak nas nie było został kompletnie zburzony. Zostałyśmy w sukienkach letnich, bez niczego.

 

Po czym szok, wejście Niemców do Warszawy, zniszczona kompletnie Warszawa i ja ze starszą o dwa lata siostrą natychmiast włączyłyśmy się w działalność harcerstwa. Siostra była w innej drużynie, w innej szkole, a ja w szkole Platerówny w naszej drużynie. Zostałyśmy włączone do Szarych Szeregów początkowo, a potem do Wojskowej Służby Kobiet.

  • Pani uczestniczyła od początku w konspiracji?


Od początku, ale miałam wtedy 14 lat, więc byłam smarkata, wiele nie mogłam zadziałać.

  • W jaki sposób zetknęła się pani pierwszy raz z konspiracją?


Tego nie pamiętam, to było ponad 60 lat temu.

  • Jakie były pani pierwsze zadania?


Po pierwsze szkoliłyśmy się, co było szokiem, bo to były szkolenia sanitarne, wcale dla takich dziewczynek nie bez znaczenia, to się przeżywało. Przeszłyśmy przeszkolenie w Szpitalu Ujazdowskim. Pamiętam, że mdlałam tam na widok krwi i tego, co tam widziałam. Jeśli może to być ciekawostką, to lekarz, który mnie szkolił, na Ujazdowie kazał mi trzymać jakiegoś osiłka i robił mu jakiś krwawy zabieg, ja trzymając tego osiłka zemdlałam z wrażenia, a on mnie ocucił walnąwszy fest, już nie wiem, gdzie, ale tak strasznie mnie obsobaczył i postawił mnie do pionu, że: „Ty masz być sanitariuszką?!” On był oczywiście w konspiracji także i wiedział kto szkoli i po co, i dlaczego taką dziewczynkę, zresztą nie mnie jedną, tylko kolejne inne też, że musi mnie ustawić, że mnie nie wolno mdleć i być w ogóle tak wrażliwą. To mam w pamięci. Potem normalne kursy wojskowe, nawet kursy z bronią, z musztrą wojskową na ulicy Wilczej, na zapleczu sklepiku naszej przełożonej, Marii Kowalskiej, a może to był jej pseudonim, w mydlarni, na zapleczu mydlarni, więc były worki. Tam była musztra wojskowa, która odbywała się na palcach i szeptem. Może sobie pani wyobrazić, że takie dziewczynki czternasto-, piętnasto- i szesnastoletnie, takie straszne dostawałyśmy chichotki, że nas tam do pionu ustawiały te babki, które nas musztrowały, że to nie zabawa, ale proszę spróbować się musztrować na palcach i słysząc szeptem: „Baczność, spocznij.” To było bardzo śmieszne wtedy dla nas, tylko ta śmieszność potem zaczęła nam przechodzić, jak zaczęły być realia, koszmarne realia stanu wojennego.

Moja matka została zaaresztowana w pierwszym roku wojny. Została wywieziona - przez Pawiak, więzienia w Kielcach, we Wronkach, gdzieś tam jeszcze, skończyło się na Montelupich i tam siedziała kilka lat, łącznie z dunkel-celą. Przeżyła straszne rzeczy. Ojciec był w oflagu i my z siostrą bez mieszkania, bez grosza, zostałyśmy z babcią staruszką samiutkie. Tułałyśmy się po ludziach. W tym czasie uczyłyśmy się na kompletach i jeszcze miałyśmy konspirację, a żeby coś zjeść, to chodziłyśmy do RGO, czyli Rada Główna Opiekuńcza, gdzie jadały z nami staruszki parzybrodę, która kleiła im szczęki, te szczęki wypadały i my znowu dostawałyśmy chichotów, bo to wszystko nas śmieszyło, ale byłyśmy tak głodne, że jadłyśmy to.

Robiłam swetry na drutach, robiłam skarpetki na drutach, które sprzedawałam, udzielałam korepetycji, chyba nawet nieraz mądrzejszym od siebie uczniom, ale dawali mi zarobić tym sposobem i tułałam się po znajomych, po naszych przyjaciołach. Tak spędziłam okupację robiąc maturę, przy tym zarabiając jak mogłam, jedząc bardzo nędznie i byłam bardzo wychudzona, bardzo wymizerowana.

Tak weszłam w Powstanie.

  • Kiedy pierwszy raz usłyszała pani o planach wybuchu Powstania? Od kiedy zaczęło się o tym mówić?

 

Cały czas byłyśmy na to szkolone i po to byłyśmy sanitariuszkami, po to byłyśmy łączniczkami, po to nas uczono musztry wojskowej, po to nawet pokazywano nam broń, były szkolenia z bronią. Przyznam się, że nigdy nie strzelałam, ale było pokazywane, jak się z nią obchodzić, na ulicy Wilczej. Potem nosiłam z moją komendantką, czy przełożoną panią Szuch [materiały opatrunkowe]. Ona nami dysponowała i dostawałyśmy rozkazy, żeby zanieść materiały opatrunkowe na poszczególne punkty, które były szykowane. To były zadania dla tych dziewczynek, bo byłyśmy dziewczynkami, panienkami. Co mogłyśmy wtedy więcej robić? Nosiłam środki opatrunkowe na różne punkty sanitarne, ale nie pamiętam, które to były. Wiem, że nosiłyśmy całe paki waty, nie zwracałyśmy uwagi, bo wyglądałyśmy bardzo smarkato, bardzo nikle. Moja siostra o dwa lata starsza, miała dużo wspanialszą historię. Ona była w organizacji BIP i jeździła nad granicę wschodnią wożąc ciężary, konspiracyjne bibuły, broń, bo była już o dwa lata starsza, więc była już bardziej odpowiedzialna. My o sobie nic nie wiedziałyśmy, ani rodzina nic nie wiedziała, to była ścisła konspiracja. Nauka owszem, było wiadomo gdzie, która się uczy, na jakich kompletach, ale o konspiracji nikt nie miał prawa wiedzieć. O tym się nie mówiło nawet najbliższym.

 

 

  • Od początku okupacji przygotowywała się pani do udziału w Powstaniu. Gdzie zastał panią wybuch Powstania?


Na Natolińskiej 4. To jest w moim pamiętniku, gdzie pisałam go tuż po Powstaniu, dosłownie tuż po, tydzień, czyli pamiętałam i tam jest dokładnie to napisane. Dwa dni przed Powstaniem dostałam przez łącznika zawiadomienie, że się mam stawić w pełnym rynsztunku. Ten rynsztunek był nam zadany, było wiadomo, co która ma wziąć z sobą, chlebak z pełnym wyposażeniem sanitarnym, jak się mamy ubrać - to było powiedziane i stawiłam się na ulicy Natolińskiej 4. To było na dwa dni przed wybuchem Powstania i tam już nocowałyśmy i czekałyśmy na godzinę „W”. O piątej się zaczęło, zaczęły się strzały. Wiem, że było wielkie natarcie na Szucha i wielkie strzały na Szucha, które było wielką naszą klęską, bo nie zdobyliśmy Szucha, a masę chłopców i dziewcząt zginęło, a ludność cywilną, nawet nasze sanitariuszki Niemcy przed czołgiem pędzili jako ochronę, jako żywą tarczę.

Podjechali pod ulicę Natolińską trzeciego czy czwartego dnia i zaczęli strzelać wzdłuż Natolińskiej. Wtedy wiedzieliśmy, że rannych trzeba przenieść na drugą stronę ulicy i na Marszałkowską. Tak się stało, że mieliśmy dużo rannych, tam od razu zginęło kilka sanitariuszek w pierwszych godzinach. Pierwszą sanitariuszką i pierwszą osobą, którą widziałam zmarłą, to była sanitariuszka „Iskra”, była starsza ode mnie, ale jak się ona nazywała nie wiem. Tego nie wiedziałyśmy o sobie, właściwie nikt nie wiedział o drugim więcej poza pseudonimem. Po upadku ulicy Natolińskiej przeniosłyśmy rannych na Marszałkowską, Mokotowską, tam gdzie nam wskazano i zgłosiłam się, ponieważ nie było przydziału, do składnicy sanitarnej magistra Bukowskiego, który rozdzielał po punktach czy po oddziałach środki sanitarne. To było na ulicy Kruczej. Tam byłam jakiś czas, ale nerwowo nie wytrzymywałam tak spokojnej roboty. Jak spotkałam swoją koleżankę z klasy, Wandę Bobrowską, która była na Czerniakowie i przyszła na przepustkę odwiedzić rodziców, zabrała mnie do swojego oddziału na Czerniaków, do kapitana „Kryski”. Tak się znalazłam na Czerniakowie i zostałam przydzielona jako sanitariuszka-łączniczka do 4. Plutonu 24. Kompanii 2. Batalionu Zgrupowania „Kryska”. To wszystko było pod dowództwem „Radosława” już wtedy. To było od 28 sierpnia do 15 września, kiedy weszliśmy w kanały po upadku Czerniakowa. Tam na Czerniakowie była rżniętka, to już była jedna makabra.

 

  • Proszę opowiedzieć o przejściu kanałami.


To jest opisane w pamiętniku, to było coś o czym ja nie mogę myśleć. Dostaję drżączki. Szliśmy 18 godzin. Prowadził nas porucznik „Zet”. Dostałam rozkaz w grupie dziesięcioosobowej zejścia do kanału i poszukania przejścia na Mokotów lub na Śródmieście, żeby ewakuować resztki czerniakowskich oddziałów. Było nas 10 osób, siedmiu chłopców: „Grej”, „Bolta”, „Waligóra”, w tej chwili nie pamiętam reszty i 3 dziewczyny: Wanda Bobrowska, nie pamiętam jej pseudonimu, żona „Greja” czyli „Wiesia” i ja. Początkowo pierwsze wrażenia, jak się weszło, to kanał był wysoki, duży, jakaś cisza, wrażenie że tu jest bezpieczniej, bo nad głowami słychać było, że jeździły tanki, było słychać ciężkie pojazdy, a my byliśmy pod ziemią. Zrobiłam bardzo wielkie głupstwo, zdjęłam pantofle, ja i Wanda, bo nam było szkoda tych pantofli, szłyśmy na bosaka. Na początku była deska, szło się po desce, potem deska się skończyła i szło się po mule do kolan, pełnym gruzowiska, kamieni. Początkowo trzymaliśmy się rękami i można było się nie przewrócić, potem to się zaczęło zwężać, więc łokciami, a nogi się kaleczyły i były barykady. Przy włazach Niemcy wrzucali deski, nie wiem czy cement czy gruz. Spotkaliśmy taką barykadę i nie ma przejścia. Rozpacz. Co tu robić? Mężczyźni byli niektórzy duzi z pełnym uzbrojeniem, z karabinami, w hełmach. Wanda, która była malutka, łatwo przeszła, znalazła jakąś dziurę i łatwo przeszła. My jakoś, chlup i przeszłyśmy, wpadłyśmy głową do tego szlamu, bo za barykadą woda się zatrzymywała. To nie była woda, tylko szlam, mówiąc elegancko. Zgubiłam plecak, dokumenty miałam, wszystko mi powypadało w kanale. No i jakoś szliśmy. Był taki moment, że doszliśmy do włazu, który wydawał się być dostępny. Wypuściliśmy Wandę, która była najniższa, najmłodziej wyglądająca, to była moja koleżanka z klasy, ale malutka, drobna. Weszła, wspięła się, co nie było wcale takie łatwe, po klamrach na górę i umówiliśmy się, że jak zobaczy niebezpieczeństwo, to rzuci garść kamieni i my będziemy uciekać. Tak się stało, ona chlup, rzuciła kamienie i zeszła szybciutko na dół. Okazuje się, że wychyliła głowę na wierzch, na ulicę, przypuszcza, że to była ulica Szucha, pomiędzy dwa samochody ciężarowe, z których ku rozpaczy naszej jeszcze, rozlewali zupę żołnierzom. Wśród tej makabry jeszcze ta żałosna prawda, skojarzenie, że oni tam jedzą zupę. No wobec tego nie ma co, idziemy dalej. Tak szliśmy, minęliśmy jeszcze ze dwie barykady. Zaczęliśmy błądzić, kanał się zaczął zwężać, że trzeba było się schylać, strasznie kark bolał. To już była któraś godzina, byliśmy koszmarnie głodni, świeczka się utopiła, więc było ciemno. Trzymaliśmy się jeden drugiego, tak, żeby się nie pogubić, więc można się było tylko trzymać jednej ściany, bo drugą ręką się trzymało albo ciuchów albo ręki drugiego. Ja szłam za „Waligórą”, wtedy on wydawał mi się stary, nie wiem, może miał ze trzydzieści lat. To był stary człowiek, wielki, zwalisty, bardzo silny, który mnie ciągnął chwilami i on próbował swoimi barkami wyważyć włazy, bo był najsilniejszy. To się nie udało. Jeszcze miałam jedno makabryczne przeżycie, które mi się śni do tej pory. Dlatego nie poszłam na film „Kanał”, bo nie chcę sobie przypominać tego szumu wody, tego bulgotania pojazdów na górze. Właściwie byliśmy tak wyczerpani, a w każdym razie ja byłam tak wyczerpana, że byłam półprzytomna. W pewnym momencie słyszymy straszliwy jęk: „Łaaaaał!” To było coś tak strasznego, taki strach nas opanował, tych najdzielniejszych chłopców. Był „Bolta”, który był wspaniałym, niesłychanie odważnym chłopakiem, był „Grej”, tamci pozostali też, wszyscyśmy zmartwieli, no i albo to Niemcy albo ranny kona, albo nas chcą złowić w pułapkę, albo duch. To był taki strach, że te mokre włosy, czuliśmy jak stawały nam dęba. To jest fakt, że włosy stają z takiego strachu dęba. Ale stoimy i trzęsiemy się ze strachu. Co zrobić? Wreszcie podeszliśmy troszkę bliżej, wyłoniły się dwa ślepia, zielone straszne ślepia. U wyjścia włazu był właz pionowy, a potem on miał półkę. Na tej półce stał kot, straszny kot, prawdopodobnie straszny, bo było ciemno, widzieliśmy tylko jego jarzące się oczy. No, ale jeżeli jest kot, no to jest właz. Żeby dojść do tego włazu, trzeba tego kota uciukać. No to kto uciuka? Nie ma odważnych. To było coś tak surrealistycznego, makabrycznego, że to mi się śni do dziś. Wreszcie „Grej” jako nasz wspaniały plutonowy wziął deskę, a pomiędzy nogami stale przepływały deski, różne rzeczy płynęły w tym szlamie. To zresztą nie pachniało jak szambo, tylko pachniało błotem. On wziął deskę i wali tego kota. Kot: „Łeeeiiiiaaauuułł!” Łups! „Łeeeiiiaaauuuł!” Łups! Nie mógł utłuc tego kociska. To naprawdę się śni. Ten wrzask kota. Wreszcie co tu zrobić? „Nadziej go! Nadziej go!” To on go nadział na kijek, utopił i ten kot poszedł między naszymi nogami. No i jest to przeżycie? Jest. Może dla dorosłego człowieka mniej by to było istotne, dla mnie to było koszmarne przeżycie. Ale okazało się niestety, że ten właz był zamknięty. Więc nie ma wyjścia dalej. Potem były rozdwojenia, było przejście bardzo strome, z łańcuchem, zjeżdżaliśmy, chłopcy mieli buty podbite, zjeżdżali na butach, a my na bosaka jak miałyśmy nogi już pokaleczone. Wszystkie wszy poszły w górę i jeszcze nas żarły. Doszliśmy do wniosku, że nie ma wyjścia, że musimy tu zostać i co, będziemy się topić? Nie, zastrzelimy się. Chłopcy nam obiecali, że nas zastrzelą, a potem siebie. Ale porucznik „Zet” powiedział: „Zaraz, zaraz, chwileczkę, poczekajcie. Ja jeszcze pójdę na swoją rękę.” Bo ja poszłam z Wandą, rozwidliłyśmy się gdzieś i nie znalazłyśmy przejścia. On poszedł. Zrobiliśmy z desek ławkę, bo kanał był już wąski, postawiliśmy deski i siedliśmy na nich mocząc nogi, zupełnie nieprzytomni. Nie wiem, ile to trwało, bo to była jakaś półprzytomność z osłabienia, ze zmęczenia, z głodu, z zimna, kiedy usłyszeliśmy głos „Zeta”: „Jest wyjście! Chodźcie, chodźcie!” On sprowadził patrol, który nas wyciągnął. Ostatni kawałek, kiedy nas wyciągali, ja ciągnęłam „Kmitę”, tego ciężkiego, wielkiego chłopa, który już nie miał sił. Też to pamiętam. Dość, że ktoś mnie tam wyciągnął w końcu i wyszliśmy na ulicę, Wiktorską chyba.


  • Gdzie skierowała się pani po wyjściu z kanałów?


Ja się nigdzie nie skierowałam, tylko chłopcy, którzy byli w lepszym stanie, chyba w okolicy Parku Dreszera były domki w dobrym stanie, weszli do willi jakiejś, gdzie w piwnicach spały sobie na łóżkach, na pościeli, na poduszkach, cywilne osoby. „Bolta” chyba i „Grej” powiedzieli: „Proszę ustąpić łóżko koleżankom.” Usłyszałyśmy: „Bandyci! To przez was!” Straszne rzeczy. Oni się okropnie zirytowali, wyciągnęli pistolety i powiedzieli: „Jak nie dacie miejsca tutaj tym dziewczynom, no to będzie gorzej.” No to wtedy nam dali słomę. Zdjęłam wszystko, co miałam na sobie, zakręciliśmy się w słomie i już właściwie byłam nieprzytomna. Tymczasem chłopcy zgłosili się do Plutonu 686 Grochów, gdzie zostali włączeni do tego plutonu. On stanowił ochronę sztabu pułkownika „Waligóry” w 30. plutonie na Mokotowie, tyle wiem. Zdobyłam tam jakiś koc, zakręciłam się w koc i z oddziałem poszłam na ulicę Puławską do oddziału pułkownika „Waligóry”. Po tej całej imprezie kanałowej byłam nieprzytomna, ze straszną gorączką i moja koleżanka Wanda też. Ona jakoś z tego wyszła, a ja nie bardzo. Byłam obsypana cała jakimiś strasznymi krostami. Myślę, że to zrobiły wszy, no makabra. Dość, że byłam tak obrzucona i tak makabrycznie wyglądająca, że jak była odprawa na ulicy Puławskiej chyba, nie pamiętam, to ja na końcu szeregu wrzasnęłam, że jestem: „Melduję się – sanitariuszka „Komar”.” „A to co?! Jak to wygląda?! Natychmiast ją do szpitala?!” A oni mnie chcieli przeszwarcować tam wśród swoich i jakoś pielęgnowali, ale się nie udało. Jak rozkaz, to rozkaz. „Grej” odprowadził mnie do szpitala na ulicę Dolną, na rogu Puławskiej i Dolnej, teraz jest tam wolny skwer, stał niski budynek szpitala. Tam był szpital chyba zakaźny, gdzie leżało dużo cywili na szkarlatynę, na tyfus, na rozmaite zakaźne choroby. Dostałam miejsce w piwnicy, na dwóch krzesłach i kawałku materaca jednego, czy dwóch, tego nie pamiętam, dość, że skulona, bez jedzenia, bez nikogusieńko, wśród samych umierających, za to miałam opaskę Armii Krajowej. I pamiętam ten moment, tam zaczęły umierać chore przy mnie w piwniczce, to jest też coś, co mi się śni, biegał po szpitalu jakiś mały chory i wołał: „O! Akówka! Akówka! Ooooo! Akówka!” a ja słyszałam podchodzących Niemców już pod ulicę Dolną. Widziałam na Czerniakowie jak Niemcy rozstrzeliwują naszych chłopców i nasze koleżanki sanitariuszki, na własne oczy to widzieliśmy. Więc nie wierzyłam, żeby mogli nas uratować i to jeszcze tym bardziej, jeżeli wiedzieli, że ja jestem akówka. Opatuliłam się w koc i chociaż nie wolno było opuszczać tego szpitala, to wymknęłam się i wróciłam do moich chłopców, do oddziału z resztek czerniakowskich przyłączonych do oddziału pułkownika „Waligóry”.

  • Czy wróciła pani jeszcze do szpitala?


Nie, oni mnie tam trzymali pod łóżkiem czy pod pryczą, żeby mnie nie wydać i tam jakoś, trochę doszłam do siebie. Tam pamiętam te walki na Mokotowie, w tym sensie, że one w tej części Mokotowa nie były takie jak były na Czerniakowie, że o każdy kamień, o każdy dom, o każde okno była walka, tylko to były raczej bombardowania. Tu były jakieś ogródki, ludzie mieli kartofle w ogródkach. Nas zastanowiła na tej kwaterze, ale gdzie to było nie wiem, zastanowiła nas cisza, przerażająca cisza. To sobie powiedzieliśmy: „Acha, albo uciekamy na Śródmieście kanałami albo teraz będzie już kompletne podpalenie całej dzielnicy.” Koledzy poszli do ogonka do włazu na Śródmieście, ja wiedziałam, że się nie włączę do kanału bo mnie zatka kanał, a nie dojdę nigdzie, bo nie mam siły, byłam flakiem. Czekając w kolejce, nie wiem czy to nadaje się do nagrywania, to była noc, ta cisza przerażająca była w nocy, robi się świt i ja rozpoznaję stojącego w ogonku za mną, mojego ówczesnego narzeczonego, Tadeusza Dreberta. Tak się spotkaliśmy w czasie Powstania. Kilka dni przed Powstaniem widzieliśmy się, on miał przydział na Ochotę. Pierwsza rzecz, którą on zrobił to wyjął z plecaczka buteleczkę wody kolońskiej i wylał na mnie całą butelkę tej wody. Stąd wniosek, jak musiałam pięknie pachnieć. Po czym pobiegł gdzieś i przyniósł mi z trupa jakieś ubranie, palto z kulą, ale bielizny nie miałam w ogóle.

Część weszła do kanału, część nie weszła i wtedy ogłoszenie chyba przez megafony, czy jakieś tuby, że Mokotów się poddaje i wszyscy będą uhonorowani, pójdą do stalagów, do oflagów, żeby się ustawili żołnierze, oddali broń i ustawili w szeregu po jednej stronie cywile, po drugiej żołnierze. My, dziewczyny na siebie spojrzałyśmy i nie mogłam się zdecydować na wyjście jako żołnierz, dlatego że byłam pewna, że nas rozstrzelają. Zdawało mi się, że jakieś szanse mamy wychodząc z cywilami. Poszłyśmy do grupy cywilów.

Nie wiem, ile to już trwało, kiedy to było, byłam wtedy półprzytomna. Wyszłam z wielką grupą cywili. Szłyśmy przez Pole Mokotowskie. Na Polu Mokotowskim były resztki rosnących pomidorów i tymi pomidorami, tym zielskiem starałyśmy się trochę posilić, coś do ust włożyć. Zapędzili nas na wyścigi do obozu, tam był przejściowy obóz. Dostałam się do jakiejś hali, to, co przez mgłę pamiętam, wielką oponę z jakiegoś wielkiego samochodu ciężarowego i na tej oponie przykucnięta byłam. Ile czasu tam byłam dzień, pół dnia, trzy dni, nie umiem powiedzieć, nie wiem. Po czym: Raus, raus, raus! , wszyscy wynosić się. I znowu taką kupą, masą popędzili nas, nie pamiętam, czy na piechotę, czy na ciężarówy, chyba na piechotę, czy na lory, nie pamiętam, do Pruszkowa. My na szczęście byłyśmy we trzy, cztery dziewczyny znajome ze szkoły, sanitariuszki razem. Jeszcze jak szłyśmy to jakaś kobiecina zobaczyła, że wyglądamy niewątpliwie na akówki, na powstańców, bo my nic, a każdy miał tłumoczek, każdy coś niósł, a my niekompletnie ubrane i nic w ręku, to nam dały: „Nieś koszyk. Weź coś.” Mnie jakaś kobiecina dała koszyk, no to niosłam go. Cały czas się rozglądamy jakby tu uciec, bo też nie byłyśmy pewne, co z nami zrobią, czy do Oświęcimia, czy do obozu, czy nas rozstrzelają.

Widzimy Pruszków, stację kolejową, płot kolejowy Pruszkowa, duża brama. Wchodzimy w tą bramę, cały czas się rozglądając jakby tu dać nura, w końcu nas uczono tego, żeby być na wszystko przygotowaną i słyszymy głosy: „Nie oglądajcie się, nie oglądajcie się, tam uciekają.” Tego nam było trzeba. Gdzie? Patrzymy, tam były nasypy piwniczne zaraz przy wejściu i jakieś krzaczki. No to my w te krzaczki, spódnice do góry i udajemy, że robimy to czy tamto. Z tymi spódniczkami do płotu, coraz bliżej. Już jesteśmy przy płocie i jest jedna deska w płocie wywalona. No to nic, tylko łyps w tą dziurę płotu i tak we cztery przelazłyśmy przez ten płot. Za dziurą stała babka, której nie wiem jaki należy się order. To była chyba kolejarka albo żona kolejarza, która wyciągała nas z tej dziury i tam były zabudowania chyba klozetkowe, a może to były magazynki, może to były komórki gospodarcze, tego nie pamiętam. Wzięła nas wepchała do jednej komórki, zamknęła na klucz, zamek czy kłódkę i powiedziała: „Siedźcie tu do nocy. Ja po was przyjdę w nocy.” Tam przesiedziałyśmy do nocy. W nocy rzeczywiście przyszła ta kobieta. „Uciekajcie.” Ale to jest godzina policyjna. Co robić? No to gdzieś w krzaki i do świtu doczekałyśmy i sobie przypomniałam, że w moim gimnazjum Cecylii Plater-Zyberkówny miałam koleżankę w klasie, Basię Majewską, która miała rodziców, właścicieli Fabryki Ołówków w Pruszkowie. No to szukamy tej fabryki. Na szczęście chyba był komin i prosto do nich. Tam oczywiście oni nas przyjęli, ale powiedzieli: „Kochane, ale tylko parę dni, bo to jest punkt przejściowy.” Ta Basia Majewska była jako pielęgniarka w Pruszkowie. Chodziła w obozie Pruszkowskim i wyławiała ludzi, których uważała, że trzeba za wszelką cenę ratować. Bandażowała od stóp do głów i wynosiła do swojego mieszkania. Tam był punkt przelotowy. Nas tam kładziono na słomie po kilkadziesiąt osób jeżeli mi się dobrze zdaje, tam nocowałyśmy. Przyszła Basia, dała kawałeczek mydła, bo więcej nie mieli i zaprosiła na kolację. Może pani sobie wyobrazić jak się czułyśmy, kiedy nas posadzono przy stole, gdzie było kilkadziesiąt osób, duży stół, biały obrus, talerzyki, szyby w oknach, co było niesłychaną rzeczą, a na talerzyku jeden kartofel i jeden pomidor. Ja dostałam takiego szlochu, miałam tyle nienawiści w sobie, że tylko jeden kartofel i jeden pomidor, że myślałam, że zamorduję tych ludzi, którym zawdzięczaliśmy tyle. Potem oczywiście ochłonęłam, no i nie wiem, czy na drugi dzień czy na trzeci kazano nam jednak iść dalej. Zgłosiłam się do RGO razem z naszą grupką, a oni załamali ręce i mówią: „Słuchajcie, my nie mamy dla was nic, ani dokumentów, nic wam nie możemy dać. Macie bochenek chleba każdy i bilet do Krakowa. Szybko w pociąg i uciekajcie.” No i tak się stało. Idąc do pociągu spotykam babkę, która dała mi koszyk do niesienia. „Gdzie ten koszyk?!” Ja mówię: „Zostawiłam w Pruszkowie na dworcu.” „Tam było całe moje złoto!” Może pani sobie wyobrazić. Straszne, po pierwsze złoto by mi się przydało, po drugie ja jej zrobiłam straszną krzywdę, bo ona chciała dobrze. Może miała więcej takich koszyków, nie wiem. To była taka nowelowa historia. Wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Krakowa.


  • Wróćmy może jeszcze na chwilkę do czasów Powstania. Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?


Bardzo trudne pytanie. Jako wroga, absolutnego wroga, coś, co będzie do mnie strzelać, co będzie mnie zabijać. Muszę powiedzieć, że widziałam też sporo grobów niemieckich na podwórkach. Braliśmy do niewoli troszkę Niemców, byli traktowani bardzo przyzwoicie, na pewno wielokrotnie przyzwoiciej niźli my u nich. Wściekało nas, że trzeba dzielić się z nimi jedzeniem, miejscem. To jest to co pamiętałam, to były obiekty, do których się strzelało, nie ja, ale moi koledzy, którzy się chwalili, jak „Bolta”, że ubił czterech czy pięciu i to było wielkie święto: „Hip, hip hura!” Był wspaniałym strzelcem, w ogóle wspaniałym człowiekiem, niestety umarł chyba 10 lat temu.

  • Jak przyjmowała służbę sanitariuszek ludność cywilna?


Niestety różnie. Na ulicy Natolińskiej, jak Powstanie się zaczęło, to ludność cywilna była nam szalenie pomocna, zgłaszali się z pomocą, przynosili żywność, pomagali jak mogli, naprawdę byli wspaniali. W Śródmieściu też. Przecież nocowałam gdzieś u obcych ludzi z Kresów na ulicy Wspólnej, dzielili się ze mną jakimiś placuszkami z jakiejś mąki, którą tylko robili jak chlebek na czymś i dzielili się ze mną wszystkim. To byli starsi ludzie i traktowali nas jak dzieci. W Śródmieściu byli wspaniali. Natomiast na Czerniakowie, jak już przecież były straszne sceny, to spotkałam się i z takimi przypadkami jak wybuch złości, żeby nie powiedzieć nienawiści: „To przez was to wszystko! To przez was zginęły moje dzieci i moja żona!” Trudno im się było dziwić. „Wynoście się! Wynoście się!” Przeżyłyśmy wtedy z Praksedą okropne chwile. Właściwie trudno się było dziwić. Były i takie incydenty. Ale z troszkę weselszych, to jeszcze mam teraz w pamięci taki moment, kiedy albo z Praksedą albo z łączniczką czy z sanitariuszką Wiesią, niosłyśmy nosze, a nosze były straszliwie ciężkie. To nie były dzisiejsze nosze, takie jak teraz są z aluminium czy z czegoś, tylko to były z litego, ciężkiego drewna, że już niesienie tego na ramieniu, to było dla takich dziewczynek jak my strasznym wysiłkiem. A jeszcze jak leżał na tym ranny, to było okropne. Jak cztery, to jeszcze łatwiej, ale my we dwie targałyśmy przez ulicę Czerniakowską wielkiego chłopaka. Nam położono i kazano nam przenieść go do szpitala. Pamiętam ten moment, że zdawało się nam tak, tutaj na Czerniakowskiej pełno gruzu, kamieni, nogi się wykręcały strasznie, nie było gdzie i jak stąpnąć, nagle słyszymy ryk „krów”. Słyszymy kilka dźwiękowych zapowiedzi i było wiadomo, że za kilka sekund zaczną lecieć pociski po Czerniakowskiej. Więc, żeby zdążyć, ale my tu nie mamy siły go udźwignąć. Wtedy ten chłopak jak nie wstanie z tych noszy, jak nie pyrgnie, jak nie ucieknie, to my zdębiałyśmy. Doczłapałyśmy się za jakiś płotek, za jakiś murek, jak zaczęłyśmy się śmiać, że my głupie z tak potwornym wysiłkiem, z tak strasznym trudem próbowałyśmy go przenieść a on mógł uciec, mógł się poruszać. To też mam w oczach i w pamięci jako coś okropnie śmiesznego.

  • Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, albo słuchała radia?


Nie pamiętam. Prawdopodobnie, może. Nie było czasu na to.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

 

Wszyscy się modliliśmy. Chyba był kapelan i chodził wśród rannych i umierających. Chyba były msze polowe, no gdzieś tam w piwnicach. Kto mógł to brał w tym udział oczywiście. Ja nie wiem, czy był ktoś, kto się nie modlił. Nie wydaje mi się. Czy to był wierzący czy nie wierzący, to wszystko byli młodzi chłopcy, prawdopodobnie wychowani w katolickich szkołach. Ale zresztą na Czerniakowie było bardzo dużo, bardzo prostych chłopców, takich powiślańskich. Nigdy by pani nie podejrzewała ich o tak wspaniały patriotyzm i takie oddanie.



  • Teraz zadam może najtrudniejsze pytanie. Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?


Kot.

  • Jakie najlepsze?


Nie wiem, chyba wyjście z kanału. To trudno [ocenić], bo na pewno było więcej wspaniałych momentów. Był moment, że spotkałam się z rodziną na Kruczej, która gdzieś tam w piwnicy przeniosła się. Tak, to trudno mi w tej chwili powiedzieć. Dużo na pewno było i wspaniałych chwil.

  • Co działo się z panią po opuszczeniu Warszawy i Pruszkowa, już w Krakowie?


Oj, to by była duża opowieść. Zostałam przygarnięta przez cudowną rodzinę. Zresztą przypadkiem, bo szłam nie wiedząc, co z sobą zrobić. Ani dokumentów, ani pieniędzy, nic. Dowiedziałam się, że na Krowoderskiej ulicy jest RGO. No to myślę sobie, może oni mi coś dadzą jeść, może mi coś poradzą. Nie wiem, czy mam się do Niemiec na roboty zapisać, no co mam zrobić? Zimno mi, głodno strasznie, słabiutko. Przy tej RGO powiedzieli, że oni nic niestety nie mogą, ale widzę etykietkę: „Doktor Janina Kościuszkowa.” Wtedy sobie przypomniałam, że na Montelupich moja matka siedziała z panią doktor Kościuszkową. Jakiś naprawdę cud. Krowoderska chyba 5. Weszłam na klatkę schodową, zadzwoniłam do drzwi. Otworzyły mi, nie wiem, służące, czy pan sędzia, bo mężem pani doktor Kościuszkowej był sędzia Kościuszko, wtedy pewnie znana postać w Krakowie, malutki, szczuplutki pan. Spytałam się drżącym głosem, przedstawiłam się, że jestem Marta Bormann, że moja matka była w więzieniu z panią doktor Kościuszkową, „czy nie mają państwo jakichś wiadomości o mojej matce”. „Dziecko kochane! Nie, nie wiemy nic o pani matce, ale proszę do domu.” Tak u nich zostałam pół roku., dosyć bezczelnie, ale oni mnie wykąpali po pierwsze. Tam dwie gosposie były u pana sędziego, które go utrzymywały. Jeździły na szaber, jeździły na wieś i jego i synka utrzymywały. One mi dały swoją bieliznę dopiero i swoje ubranie. Jak one chciały wyjść, to ja je zdejmowałam, a jak ja miałam wyjść, to wkładałam ich ubrania. Były bardzo serdeczne. Dlatego, że całe moje ubranie spaliły, z wiadomych względów. Nie tylko zapachowych, ale chodzących. Ja teraz wiem, jak ja dostałam grzebień gęsty i one nic nie mówiąc, cierpliwie czekały aż ja sprawę załatwię. I rzeczywiście. Pan sędzia mi załatwił pracę jakąś dającą ausweis. Wtedy pisałam pamiętniki natychmiast, to, co mi się przypominało. Potem udało mi się odnaleźć matkę jakoś. A jak było już oswobodzenie, zapisałam się na Politechnikę Krakowską - Wydział Architektury. Odbudowywaliśmy Wawel, tam ten wydział się tworzył. Dziekanem był profesor Szyszko-Bochusz. Dostałam pracę w magistracie krakowskim, w wydziale architektury i byłam dziewczyna „podaj-przynieś”. Bardzo wiele się nauczyłam tam, bardzo oni byli wszyscy dla mnie życzliwi. Potem przeniosłam się do Warszawy, jak już była oswobodzona Warszawa. Gdzieś kocołowałam u jakichś ludzi, cały czas pracowałam i zapisałam się na Politechnikę Warszawską i zrobiłam Wydział Architektury, pracując cały czas. Pracowałam u profesora Zachwatowicza, u profesora Pniewskiego przy odbudowie Teatru Wielkiego, odbudowie Sejmu. U Zachwatowicza robiliśmy inwentaryzację, jako studenci, Pałacu Potockich. Wtedy architektura dawała możliwości zarobkowania, a moim marzeniem było pójść na rzeźbę. Ale niestety rzeźba nie dawała możliwości zarobkowania, więc tylko tyle, że chodziłam jako wolontariusz, jako wolny słuchacz, na pierwszy rok w Krakowie. Troszkę się tam uczyłam, potem miałam z warszawską rzeźbą też trochę do czynienia. To są z tamtego okresu moje rzeźby bardzo znanych, wspaniałych rzeźbiarzy. Później to Koniuszy, to Tomaszewski robił moje głowy. Stworzyliśmy w Ince klub studentów. Był Jarnuszkiewicz, był Tomaszewski, byli malarze, kilkanaście osób. Uważaliśmy, że będziemy tworzyć wielką polską sztukę. Wszystko było przez wielkie litery i sztuka była przez wielką literę, architektura przez wielkie A, malarstwo, wszystko było jak to w tamtych latach wzniosłe, wspaniałe, bezinteresowne. Potem każdy poszedł w swoją stronę i jakoś się rozleciało. Z tamtego okresu właśnie zostały mi te rzeźby, które mi ofiarowali.

  • Czy była pani represjonowana za swoje członkowstwo w Armii Krajowej?


Nie było to mile widziane. Początkowo się nie przyznawałam do niczego, stąd matka moja te pamiętniki chowała po piwnicach i siedziało się cicho, bo przecież nie wiadomo, co mogło się stać. Natomiast w pewnym roku przyszli do mnie moi koledzy z Czerniakowa, „Grej” i ktoś tam jeszcze i powiedział: „Marta, zapisujemy się do ZBOWID, wszyscy, bo tylko jak będziemy całą gromadą wszyscy, to wtedy nas nie zjedzą, to wtedy będziemy mogli o siebie dbać.” Byłam tym zszokowana, ale skoro takie było postanowienie, a ja im wierzyłam bezgranicznie, to zapisałam się wraz z nimi, mam tutaj ich oświadczenie świadków, które trzeba było mieć, żeby się zapisać do tego ZBOWID. Muszę powiedzieć, że ZBOWID nic złego mi nie zrobił ani dobrego. Natomiast, ponieważ bardzo chorowałam, przeszłam dwie bardzo ciężkie operacje uszu, po kanałach byłam zakażona strasznym świństwem, wszędzie, gdzie było można i nie mogłam z tego wyjść. Był doktor laryngolog Kafliński, pewnie jest w aktach gdzieś, już też oczywiście nie żyje, akowiec, który jak się dowiedział, że ja mam takie kłopoty, wziął mnie do Szpitala Ujazdowskiego i zrobili mi z panem docentem Dąbrowskim, dwie ciężkie operacje uszu. Obydwie nieudane, nie było penicyliny. Prawie na żywca rąbana głowa. Leżałam na sali, 20, 30 osób po operacji i ponieważ dostałam chyba tylko morfinę, mówiłam okropne rzeczy o Stalinie. Stała chyba matka nade mną. Obok mnie leżała jakaś facetka z PZPR, ani słowem się nie odezwała, nic, udawała, że nic nie słyszy. Taka była sytuacja. Byłam chora, byłam bardzo chora. Po tych operacjach nieudanych, ropa mi ciekła. Potem miałam kilka operacji ciężkich i moja lekarka biurowa powiedziała: „Proszę pani, dlaczego pani nie jest inwalidą wojennym? Mam tutaj panów, którzy w dużo lepszym stanie są inwalidami wojennymi, a pani nie? Ja pani daję skierowanie.” Dała mi skierowanie, to było w Centralnym Związku Spółdzielczości Mieszkaniowej. Dostałam się na komisję antypatyczną, obrzydliwą, nie chcę już opowiadać szczegółów, ale przyznali mi trzecią grupę inwalidy wojennego. Byłam architektem, pracowałam jako architekt u Naczelnego Architekta Warszawy. Prowadziłam Wydział Architektury i Urbanistyki 10 lat. Potem byłam w Centralnym Związku Spółdzielczości Mieszkaniowej, 10 lat. Tam się zajmowałam budownictwem dla inwalidów, dla starych. Potem emerytura i chorowanie.

  • Czy wspomnienia wojenne i powstańcze często powracały do pani w dorosłym życiu?


Starałam się je wyrzucić z głowy, ponieważ doprowadzały mnie do strasznych stanów psychicznych. Musiałam brać dużo lekarstw psychicznych, nie pamiętam, co to się wtedy brało, Pramolan. Byłam pod jakąś opieką lekarską w zakresie pomocy psychiatrycznej czy nerwowej, żebym doszła do jakiegoś normalnego stanu. Starałam się nie myśleć, nie wspominać. Koledzy się spotykali w restauracjach, śpiewali piosenki powstańcze, jedliśmy ciastka popijając wódką, ale to mnie doprowadzało do dygotek, do niedobrego stanu, więc starałam się nie powracać do tych spraw. Miałam jeszcze przy tym duże kłopoty osobiste. Zostałam sama z dzieckiem. Przeszłam rozwód z pierwszym mężem i było mi ciężko, zwyczajnie po prostu było mi ciężko i musiałam myśleć o sprawach materialnych, żeby zarobić. Ale patriotyzm, wpojony mi w szkole i może w czasie okupacji, pozostał i uważałam, że trzeba coś robić dalej. W związku z tym byłam radną trzy lata, trzy kadencje na Żoliborzu i radną Stołecznej Rady Warszawy, trzy kadencje za darmo. Wtedy nie tylko nie dostawaliśmy diet, a jeszcze się dokładało do tego. Robiło się zdjęcia, jeździłam taksówkami na jakieś kontrole, to jeszcze się dokładało. Potem jeszcze zostałam ławnikiem w sądzie, dwie kadencje. No a potem znalazłam wspaniałego człowieka, który się mną zaopiekował. Wyszłam drugi raz za mąż, po dwóch zawałach. Zawały, choroby, operacje.

  • Czy chciałaby pani może powiedzieć na temat Powstania coś czego nikt dotąd nie powiedział?


O, tak, nie chciałabym powiedzieć, to nie powiem. To było wspaniałe, ale straszne.

Warszawa, 20 października 2005 roku
Alicja Waśniewska
Marta Spaczyńska-Wyczańska Pseudonim: „Komar” Stopień: strzelec, sanitariuszka, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Śródmieście Południowe; Czerniaków, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter