Michał Matejewski „Maszynka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Michał Matejewski, rocznik 1919, urodzony w Warszawie, do Powstania żyjący cały czas w Warszawie.

  • Gdzie pan walczył w Powstaniu?

Do konspiracji wstąpiłem w listopadzie 1941 roku. Dostałem przydział do Batalionu „Kiliński”, 2. kompania. Cały czas w Powstaniu, od pierwszego dnia, brałem udział w walkach tego batalionu.

  • W 1939 roku miał pan dwadzieścia lat. Co pan robił do wybuchu wojny?

Pracowałem do wybuchu dorywczo, a w Powstanie pracowałem w fabryce.

  • Czy pan pamięta wybuch II wojny światowej?

Bardzo dobrze.

  • Proszę opisać, jak pan zapamiętał ten dzień?

Wtedy dostałem pracę w Forcie Bema na Woli, w fabryce amunicji. Widziałem maszyny, automaty produkujące amunicję, ale pracowałem tam tylko cztery dni i naloty nam przerwały całą „zabawę”. Potem przyjechałem do domu. Szóstego września wyszedłem z bratem i z kolegą na wędrówkę, zgodnie z wezwaniem, jakie było. Ciekawa rzecz: byłem prawie miesiąc, miałem przy sobie dziesięć złotych i te dziesięć złotych przyniosłem z powrotem, i nie umarłem z głodu.

  • Gdzie pan jadł w takim razie?

Po kolei u wszystkich chłopów. Bardzo grzecznie nas częstowali, przenocowali nas. Większa grupa się zrobiła z Mrozów. Był przytomny starszy pan, który się bardzo orientował w terenie, prowadził nas. Po nocach tylko szliśmy i doszliśmy do Radzynia. W Radzyniu po dwóch dniach postoju dowiedzieliśmy się, że Rosjanie weszli do Polski. To będziemy wracali do Warszawy. Poszliśmy do Warszawy z powrotem. Drugiego października udało mi się dostać do Warszawy, do domu, do mieszkania. Rodzina przeżyła. Jak spojrzałem w ulicę, na której mieszkałem (na Żurawiej), z daleka widziałem kupę gruzów. Ale okazało się, że to jest dom przed moim domem, Żurawia 35.
Wtedy już zaczęła się normalna, wojenna mordęga. Mój ojciec miał sklep na Czackiego, to troszeczkę pomagałem w sklepie. Potem poszedłem pracować do biura na Jasnej 26 i tam pracowałem do samego Powstania. Przystąpiłem do konspiracji w listopadzie 1941 roku. Przez pierwsze pół roku były dość luźne kontakty, ale potem, po zmianie dowódcy plutonu zrobiły się regularne spotkania, szkolenia, do których często pożyczałem biuro na Jasnej 26, gdzie pracowałem i od którego miałem klucze.

  • Czy to było za wiedzą pana zwierzchników?

Broń Boże, to była dość ryzykowna praca. Jak mogłem im powiedzieć?

  • Kto był dowódcą tego plutonu?

[Dowódcą] plutonu był… Pseudonim „Abel”, nazwiska nie pamiętam.

  • W jaki sposób pan się zetknął z konspiracją?

Mój kuzyn mieszkający po sąsiedzku miał kontakty z (jak się okazało) szefem naszej kompanii. On od nas przyjął przysięgę na Żurawiej, w listopadzie. Potem przejął kontakt z kompanią: nazwisko Herman, pseudonim „Czarny”. Był moim kontaktem, jak gdyby dowódcą. Mieliśmy różne kontakty: szkoleniowe, propagandowe. Raz brałem udział w wykonaniu wyroku w ten sposób, że przechowałem broń i przyniosłem broń na miejsce wypadku.

  • Na kogo to był wyrok?

Nie pamiętam już nazwiska w tej chwili. Był szefem biura dozorców nocnych. To był Niemiec, z opaską kapo z NSDAP przejeżdżał. Na niego na Czackiego pod 6 w bramie wykonali wyrok. Dostarczyłem broń.

  • Na czym jeszcze polegały szkolenia?

Raczej na propagandzie i słownym pobudzeniu. Raz jedyny mieliśmy szkolenie z pistoletem, bo innej broni nie było.

  • Co pana skłoniło do tego, żeby szukać kontaktów z konspiracją?

Pytanie jest nie na miejscu. Miałem dwadzieścia lat, dobrze sobie zdawałem sprawę z sytuacji politycznej. Pracowałem już w 1933 roku, kiedy Hitler przyszedł do władzy. Już wtedy się orientowałem, o co chodzi. Do szkoły wieczorowej chodziłem. Jeden z moich profesorów powiedział: „To będzie wojna, ale nie wojna o granice, tylko wojna o istnienie narodu”.

  • Jeszcze przed wojną ludzie tak przewidywali?

Tak mówili w 1939 roku. Zamiast nam wykładać swój temat, mówił cały czas, pięknie bardzo zresztą mówił i bardzo miał rację. Zresztą byłem oczytany, czytałem Rausznika „Rewolucję w permanencji” [?]. Było wyłożone kawa na ławę. W 1939 roku można było to przeczytać w Warszawie, już było pismo, książka była wydana po polsku.

  • Miał pan nadzieję, że ocali pan naród?

Miałem poczucie obowiązku, że trzeba się oddać do dyspozycji i robić to, co przyjdzie [jako] rozkaz. Nie miałem żadnych nadziei, tylko wiedziałem, że będzie prawdopodobnie zbrojne Powstanie, więc muszę brać w nim udział. Zresztą wtedy wszyscy konspirowali: moi bracia, miałem kuzynów i różnych znajomych, od których miałem kupę gazetek powstańczych, tak jak „Biuletyn Informacyjny”, „Szaniec”, „Walka” i inne, sporadyczne wydania.

  • Ile osób pan znał? Czy w biurze u pana, gdzie się spotykaliście, były bardzo zakonspirowane spotkania? Ile osób przychodziło?

Przychodziło po sześć, siedem osób.

  • Jak się odbywała przysięga?

Na Żurawiej, u kuzyna w mieszkaniu. Przyszedł nieżyjący już starszy sierżant Piotr Sidor. Przysięgę przy stole w pokoju się składało, cztery osoby. To było zaczepienie się już o konspirację.

  • Czy pan wtedy wiedział, jaka to jest organizacja, do której pan wstępuje?

Wiedziałem, że to jest Armia Krajowa.

  • Miała jakiś polityczny profil?

Armia Krajowa nie miała profilu politycznego, była Armią Krajową. Myśmy nie szukali polityki, szykowaliśmy się do walki, która miała nadejść.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę przed Powstaniem, z lipca 1944 roku? Czy coś wisiało w powietrzu?

Widziałem tłumy żołnierzy niemieckich, którzy wycofywali się bardzo chaotycznie na zachód. Mieszkałem na Żurawiej przy Alejach Jerozolimskich, to wszystko widziałem. Widać było, że coś się stanie. Myśmy mieli wstępną zbiórkę w niedzielę, a we wtorek już dostałem rozkaz i stawiłem się na miejsce spotkania naszego plutonu, w lokalu świetlicy pracowników PKO, na Marszałkowskiej sto trzydzieści kilka. Nie pamiętam, między Świętokrzyską a Moniuszki.

  • To już był wtorek 1 sierpnia?

Pierwszego sierpnia rano. Miałem jeszcze obowiązek zawiadomić podległego mnie „Spedytora” – nieżyjący już Kazimierz Czylok. Musiałem do niego pojechać na Grochów, na plac [Szembeka]. Pętla tramwajowa była na dalekim Grochowie. Mam dziewięćdziesiąt trzy lata, a pamiętam to dokładnie.

  • To był dzień pracy. Co pan w pracy robił?

Już w pracy nie byłem, zwolnili nas z pracy dzień przedtem. Myśmy postanowili wszyscy w pracy (dyrekcja), że nie będziemy pracowali 1 sierpnia i do pracy już nie poszliśmy.

  • Wtedy jeszcze nie było wiadomo, że to będzie Powstanie?

Formalnie nie było wiadomo, ale wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Jeszcze ciekawostka: na plac Szembeka jechałem uczepiony tramwaju, na desce i w oknie, a tramwajem jechali żołnierze starszych roczników w pełnym uzbrojeniu, na stanowiska bojowe gdzieś na Pradze.

  • Żołnierze niemieccy?

Niemieccy żołnierze jechali tramwajem. Myśmy się tylko uczepili boku. Po drodze, jadąc aleją Waszyngtona, widziałem działa ustawione w kierunku na wschód. Sześć czy siedem dział stało jedno za drugim. Dojechałem do Kazika Czyloka, przekazałem mu wiadomość. Wróciłem, poszedłem do matki do sklepu, pożegnać się. Dostałem obrazek święty, który przeżył ze mną – mam jedyną pamiątkę z Powstania. Poszedłem się ubrać i wziąć zawiniątko z opatrunkami, z czym tam mieliśmy, i poszedłem na spotkanie do naszego plutonu. Po jakichś dwóch godzinach, jak już się zebrała większa grupa ludzi, zarządzono zbiórkę. Zastępca dowódcy kompanii odczytał rozkaz „Bora” i rozdano nam broń na chybił trafił: kto na co trafił. Trafiłem na dobrego mauzera, niemiecki karabin w dobrym stanie.

  • Umiał się pan z nim obchodzić?

Naturalnie, przecież miałem przedwojenne przeszkolenie w PW. Mieliśmy w szkole zawsze PW, strzelanie i ćwiczenia na Bielanach, na Piaskach. Umiałem się z nim obchodzić, dobrze wiedziałem, o co chodzi.

  • Czy wszystkich chłopaków ze swojego plutonu pan znał wcześniej, sprzed Powstania?

Nie, przed Powstaniem nie znałem. Z mojego plutonu akurat nie znałem. Byłem starszy wiekiem trochę, wszyscy chłopcy byli poniżej dwudziestu lat albo około dwudziestu. Tylko w konspiracji się znaliśmy, na spotkaniach – pseudonimy, ale do nazwisk nie dochodziliśmy. Chociaż, mimo wszystko, niektóre nazwiska znałem.

  • Skąd pana pseudonim?

Śmieszna historia, trochę dziwny pseudonim. Przed wojną byłem zawodnikiem sekcji pływackiej Legii, a że nie miałem dobrych warunków fizycznych, to bardzo dużo trenowałem i wtedy mnie przezwali „Maszynką”. Tak powiedziałem [propozycję pseudonimu] do Powstania i zostałem „Maszynką”. Jak spotkałem potem znajomych, to do mnie [mówili] „Maszynka”. Nie wiadomo było, czy konspiracja, czy nie konspiracja.
  • Pierwszego sierpnia w tym miejscu pan dotrwał do siedemnastej, do godziny „W”?

Tak. O siedemnastej grupą około piętnastu osób (tych, którzy mieli broń) wyszliśmy. „Pałąk”, zastępca dowódcy kompanii, poprowadził nas na PKO na Świętokrzyskiej. Ten gmach do dzisiaj stoi, tam jest poczta w tej chwili. Tam nam konspiracyjnie otworzyli bramę, myśmy weszli. Nie było oporu, bo było tylko dwóch cywilów Niemców, tośmy ich rozbroili. Nawet jeden z nich chciał uciekać windą do góry. Kolega strzelił, ranił go i przestał [uciekać]. Zajęliśmy stanowiska bojowe w oknach PKO. Mnie się trafiło stanowisko na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej, okienko okrągłe, do dzisiaj jest. Tam siedziałem dość długo, ale się nic nie działo. Przeszedłem (to potężny gmach, tam gdzie na rogu dzisiaj jest „McDonald’s”), nowiuteńki gmach PKO przed samą wojną był oddany do użytku, pięć pięter, piękny gmach. Tam byli koledzy z plutonu 167, do nich przeszedłem, bo u mnie się nic nie działo. Dotrwaliśmy do wieczora.
Wieczorem chcieliśmy wyjść trochę na ulicę, a wtedy zaczęły się odgłosy z przeciwka Świętokrzyskiej: Hände hoch – do nas, to myśmy weszli do budynku, zamknęliśmy bramę i czekaliśmy w oknie. Vis à vis, po przekątnej, był na Świętokrzyskiej wielki wykop, bo tam miał być gmach, którego nigdy nie zbudowali. Tam stał samochód. Widocznie ktoś widział, że Niemcy pod ten samochód weszli, i rzucił butelkę zapalającą. Jak się zapaliło, to (myśmy wszyscy mieli ogień), kto mógł, to strzelał. Tam było siedmiu czy sześciu Niemców i wszyscy polegli. Przez długi czas krzyczał: Hilfe! Hilfe! W końcu usnął. Nikt nie mógł do niego wyjść. Tak trwałem, trochę drzemiąc, przy oknie do rana. Raniutko, skoro świt z przeciwka, z Marszałkowskiej, gdzie był na balkonie lepszy wgląd, zawiadomili nas, że jadą dwa czołgi.

  • Od której strony?

Od placu Zbawiciela czy od Alej Jerozolimskich, trudno mi powiedzieć. Jechali Marszałkowską do Ogrodu Saskiego i konwojowali duży transport żołnierzy „ukraińskich”, których po drodze już rozpędzili, ale samochód jechał. Dojechał do nas, do Świętokrzyskiej. Wtedy do czołgów nie było co strzelać. Zaczęliśmy rzucać butelki, ale butelki nie były samozapalające się od uderzenia, tylko trzeba było zapalić ogniem. Popękały w powietrzu, rzucić na drugą stronę Marszałkowskiej było bardzo trudno. Czołg obłożył nas ogniem z karabinów maszynowych. W tym gmachu, jak się okazało potem, były metalowe okna, bo to był bardzo nowoczesny gmach. Odprysk tego metalu wpadł mi pod pazuchę, rozdarł ciało i zostałem ranny. Zacząłem mocno krwawić. Oddałem koledze Czylokowi swój karabin. Poszedłem na parter, do szpitala. W PKO i dzisiaj istnieją (tam, gdzie jest poczta) dwa piętra podziemnych lokali. Tam był szpital. Gdzieś się położyłem i usnąłem. Trwałem w tym szpitalu pięć dni, do 6 sierpnia, do niedzieli. Ponieważ był wielki nalot na okolice Świętokrzyskiej, w szpitalu zrobił się straszny tłok. Mogłem chodzić, mogłem iść na opatrunki do kompanii. Wiedziałem, że kompania ma kwatery na Poczcie Głównej, na placu Napoleona (gmach ten dzisiaj nie istnieje, róg Wareckiej i placu Napoleona). Wróciłem do kompanii, zameldowałem się do dowódcy. Już był nowy dowódca kompanii, bo pierwszy był ranny. „Socha” był.

  • Jak się nazywał pierwszy?

„Frasza”, ale nie pamiętam nazwiska. „Socha” to Stanisław Brzózka, żyje i działa teraz w naszym związku Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej „Kiliński”. Po sześciu dniach wróciłem do kompanii, zameldowałem się, włączyłem się w normalne życie, polegające tylko na tym, żeśmy obsadzali stanowiska na Świętokrzyskiej, róg Świętokrzyskiej i Nowego Światu, róg Wareckiej i Nowego Światu. Na Wareckiej była już barykada. Tak nam zeszło przez ileś dni, aż doszło do tego, że szykowała się akcja przebicia się ze Starówki, a myśmy mieli robić [akcje] dywersyjne. Zebrano ze dwudziestu ochotników i poszliśmy na Królewską 16. Na Królewskiej była ostatnia placówka. Tam czekaliśmy do północy, aż poszliśmy do akcji, do szturmu. Polegało to na szturmowaniu domu na Świętokrzyskiej, częściowo zgruzowanego. Nie mogliśmy się do niego dostać, a Niemcy mieli okropną ilość granatników, ogień granatników poranił nas bardzo mocno. Mnie też ranił, w nogę. Bardzo krwawiła, więc kazali mnie się wycofać. Jak się wycofywałem, dostałem bardzo ciężki postrzał w ramię.

  • Pomoc dla Starówki to jest już koniec sierpnia?

Tak, to był 30 sierpnia chyba, bo 3 września już byłem w szpitalu, już mnie przetransportowali do Śródmieścia. Leżałem na Moniuszki w takiej piwnicy, że sufitu ręką dotykałem. Mogłem chodzić, jeszcze nie miałem temperatury. Przesłali mnie na południowe Śródmieście, tam doprowadzili nas do szpitala na Wspólnej 27. Był pułkownik Będkowski, zobaczył rękę: „Co za idiota to zaszył?”, bo mnie ktoś zaszył ranę. Kazał rozpruć, założyć sodę. Tak mnie leczyli, ale po czterech, pięciu, sześciu dniach już miałem gorączkę. Jeszcze przedtem upadła duża bomba. Byłem akurat w łazience. W łazience była kupa różnych gratów, wszystko się zawaliło na mnie, tę rękę mnie przygniotło. W szoku wyszedłem z domu na Wspólnej 27 i chciałem dostać się na Żurawią 35, gdzie mieszkałem. Poszedłem korytarzami (domy były połączone piwnicami), ale mnie któryś złapał. Byłem zakrwawiony cały, w bieliźnie, z ręką przygniecioną. Wprowadzili mnie do lekkiego szpitala, gdzie była tylko bardzo mała opieka, ale łóżko było (pamiętam) z prętami, do tej pory pamiętam te pręty, jak na nich spałem. Tam dostałem ciężkiej gorączki, tak że łóżko ze mną jeździło od sufitu do piwnicy, a pielęgniarki, jak mi się przyznały potem (po skończeniu, jak wychodziliśmy), szukały już miejsca, gdzie mnie pochować. Ale jakaś medyczka, lekarka młoda przyniosła mi jeden proszek sulfamidu i ten proszek mnie postawił na nogi. Jak straciłem zupełnie gorączkę, mogłem chodzić, a jak mogłem chodzić, to mój kolega dał mi znać, że na Poznańskiej jest profesor Zawadowski, który ma rentgen, prowizorycznie przygotowany przez lekarza, który [potem] opiekował się mną. Mój sąsiad zresztą, ale ginekolog.
Poszedłem na Poznańską. Przejście z Żurawiej na Poznańską pod koniec września było jak dzisiaj do Krakowa na piechotę. Trzeba było przejść podziemnym przejściem pod Marszałkowską na czworakach. Przeszedłem na kolanach, bo inaczej nie mogłem. Profesor Zawadowski miał rentgen czynny przy pomocy napędu rowerowego. Zrobił mi zdjęcie i z tym zdjęciem… Kolega mnie dał cynk, że sławny chirurg Dega na Lwowskiej 13 miał swój prywatny szpitalik. Brat zaniósł to zdjęcie do profesora Degi. Profesor Dega to był wyjątkowy człowiek. Obejrzał zdjęcie i powiedział: „To jest do uratowania. − Bo mnie chcieli amputować koniecznie rękę, jeden mnie namawiał a drugi mi odradzał. − Niech brat przyjdzie za dwa dni do mnie, to zrobię opatrunek”. Za dwa dni poszedłem na Lwowską 13. Doszedłem po wielkich trudach, znów na czworakach, pod Marszałkowską na kolanach. Doszedłem do szpitala. Lwowska była zachowana, bo był bliski front. Moje mieszkanie na Żurawiej zachowało się, dlatego że była poczta na Nowogrodzkiej i nie mogli tak blisko rzucać wielkich pocisków. Tak samo na Lwowskiej – był zupełny spokój. Tam był duży szpital. Profesor Dega powiedział mi: „Proszę pana, niech pan poczeka do drugiej, przyjdę o drugiej, to panu zrobię”. Stałem na podwórku, oparty o mur z tą swoją rękę, czekałem do drugiej. O drugiej przyszedł profesor Dega do mnie, pierwszy raz mnie widział na oczy, powiedział dosłownie: „Przepraszam pana, że nie mogę panu zrobić, niech pan przyjdzie później, na drugi dzień”. − „Panie profesorze, będę czekał do późnej nocy, dokąd pan zechce”. Zgodził się i wieczorkiem, jak było ciemno, w kuchni na Lwowskiej 13, między klatką schodową a kuchnią, przy świeczkach założył mi gips na całe ciało, na korpus, na tym zbudował samolot i ustawił rękę tak, że ręka jest absolutnie prosta, nie ma żadnych śladów. Ale mówię, co mnie uderzyło: „Jan pana przepraszam, nie mogę panu dzisiaj zrobić”. A pierwszy raz mnie na oczy widział.

  • To była prywatna klinika. Czy trzeba było płacić?

Nie. Co było płacić? To była prywatna w czasie okupacji, tylko już była lepiej przygotowana do szpitala, miała łóżka. Tam były przeważnie ginekologiczne działania. Wszystko było zajęte przez rannych. To już było w służbie zdrowia Powstania. Specjalnie nie wiem jak, to podlegało komuś, to było już w oddziałach medycznych i profesor Dega to prowadził. Rano wstałem z mokrym gipsem. To już był 1 października. Pierwszy raz wracałem górą, tłum ludzi się znalazł na Marszałkowskiej, szedłem w tłumie ludzi. Na Żurawią doszedłem. Ponieważ za nic nie chciałem iść do niewoli, wyszedłem 2 października jako cywil, z cywilami przez Śniadeckich do Politechniki. Na Politechnice już byli Niemcy. Ponieważ byłem cały w gipsie, załadowali mnie na podwodę i wywieźli na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim były otwarte [wagony], takie jak cegły wożą. Kazali nam wsiąść, z peronu można było wejść na to.
Zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie już nie mogłem zejść z tego wozu, bo był bardzo wysoki. Przyszedł Niemiec. Pomyślałem: „Jak on mnie palnie i zrzuci z tego, to będzie po mnie”. A ten Niemiec grzecznie mnie wziął pod nogi, postawił mnie na ziemię. Poszedłem do Pruszkowa, do hali: tłum cywilów, oszalałych zupełnie. Było trochę jedzenia, to się o to rozbijali. Pełno smarów. Oparłem się o wykusz okienny i tam czekałem całą noc. Rano znalazła się jakaś pielęgniarka, która zebrała chyba z dziesięciu takich jak ja gipsowanych. Uzyskała przepustkę i wywiozła nas z Pruszkowa. Bardzo drastyczny moment: w Pruszkowie, jak już mnie wywozili, mieli wozy z żelaznymi obręczami. Jak wsiadłem na to, to był straszny ból ręki. Narobiłem krzyku, wyszedłem, szedłem piechotą. Miałem spodnie tylko na agrafki zapięte. Jak minąłem bramę pruszkowskiego zakładu, to te spodnie z kalesonami spadły mi do kostek. Ale jakiś robotnik szedł, przeszedł na drugą stronę, bez słowa to podniósł, zapiął, poszedł. Tak działało wszystko.

  • Solidarnie?

Tak. W tym wózku nas zawiózł do stacji w EKD Tworkach. Tam wagon przyjechał. Był jak choinka, nie było można gdziekolwiek wsiąść. Jakiś żołnierz w mundurze lotnika wyjął pistolet, oddał kilka strzałów i ludzie opuścili wagony. Myśmy ten wagon zajęli, ale ta tłuszcza potem na nas się rzuciła. Tłum, że mało nas nie przydusiło. Dowieźli nas do Milanówka. W Milanówku wysiedliśmy na przystanku (do tej pory jest ten przystanek). Pielęgniarka gdzieś zginęła, już jej nie było. Następną noc stałem na tym przystanku, bo przecież po nocy nie mogłem chodzić. Rano poszedłem w miasto i po pierwsze szukałem lekarza. Lekarz na ulicy stał, miał stolik taki, jak dzisiaj z owocami, tylko nakryty czystym prześcieradłem. Miał narzędzia gotowe. Wyjął mi w tym gipsie (profesor Dega zaznaczył) okienko dla rany, która tam jest. Dziękuję, poszedłem dalej. Na ulicy Słowackiego zobaczyłem, że na werandzie chorzy leżą na siennikach. Zajrzałem tam. Spotkałem młodego medyka, którego znałem jeszcze w czasie okupacji. On mnie zaraz do tego szpitala wpisał. Leżałem tam na sienniku. Po trzech dniach byłem zawszony kompletnie. Leżeliśmy na werandzie, zakonnice opiekowały się nami. W pierwszych dniach listopada poszedłem na spacer, bo chciałem jak najbardziej chodzić, żeby się dobrze czuć. Wróciłem, to już nie było żadnych chorych, nikogo nie było. Dowiedziałem się, że wszyscy są wywiezieni na dworzec i będą jechać gdzieś dalej. Poszedłem do nich, dotarłem. Już nie znalazłem swoich towarzyszy z tego samego pokoju. Dostałem się do wagonu z ludźmi chorymi psychicznie. Z nimi jechałem całą noc, z tym że Niemiec, jak pokazałem mu, jak mam rękę, to nade mną nie położył już nikogo na łóżku. Jechaliśmy całą noc do Krakowa. Raniutko w Krakowie wzięli nas na samochody, zawieźli do Płaszowa. Tam był zlikwidowany obóz, ale jeszcze wszystko było. Tam zrobili odwszalnię, zrobili mycie natryskami, ale co mogłem umyć, mając gips na całym ciele? Potem przyszło dwóch esesmanów, jakichś oficerów i oglądali nas wszystkich. Przyczepili się tylko do jednego starszego pana, nauczyciela z brodą, który leżał, nie mógł chodzić. Koniecznie, że on Jude. Ledwo go wybroniliśmy, że to nie jest Jude. Zostawili go w spokoju. Po jakichś [kilku] godzinach przyjechały samochody. Zawieźli nas na Kopernika, do szpitala w domu pojezuickim. Zabrali im cały dom jezuicki i zrobili szpital. W tym szpitalu zostałem. Tam leżałem do końca. Dopiero w 1945 roku wyjechałem stamtąd.

  • Dobra tam była opieka?

Opieka była taka, jaka powstańcza była, bardzo marna.

  • To był powstańczy szpital?

Pielęgniarki wszystkie były powstańcze. Nie mogłem zgiąć ręki, pomogła mi pielęgniarka. Dopóki byli Niemcy w Krakowie, to nas żywili, mieliśmy różne zupki kaszkowe, mleczne i tak dalej. Ale jak Rosjanie weszli, to przestali w ogóle dawać. Wszyscy żyliśmy już na własny rachunek. Jak się przeżyło, to nie wiem. Od 16 stycznia do lipca przecież prawie.

  • Cały czas pan był w tym szpitalu?

W szpitalu, bo nie mogłem nigdzie iść. Nie mogłem pojechać do Warszawy, bo nie miałem butów. Miałem buty, w Krakowie mi się podarły. Przed 16 stycznia poszedłem do szewca, żeby zreperować. Jak już front wchodził, to poleciałem do niego, a on mi wyjął zeschłe wiórki, że nie były możliwe do zdjęcia. Dał mi buty z cholewami, piękna cholewa, a podeszwy były dziurawe. Wiem, że po jakimś czasie, jak miałem trochę pieniędzy (a jestem maniak muzyczny) poszedłem do filharmonii. Stanąłem nogą – widzę wszystkie pięć palców. Ubrałem się, zmieniłem miejsce, żeby nikt nie widział. Tam byłem, żeby nie skłamać, do końcowych dni maja. Jak dostałem buty z konspiracji (chłopcy tam byli z konspiracji, przynieśli mi byty wojskowe), to pojechałem do Warszawy.

  • Jakie były warunki na placówce, jak pan jeszcze był w „Kilińskim”?

Wojskowe warunki. Normalnie: mieliśmy kwaterę na pierwszym piętrze w gmachu poczty. Drugi pluton stacjonował gdzieś w piwnicach, a myśmy mieli na pierwszym piętrze.

  • Łóżka były? Gdzie się spało?

Nie, w biurze były różne miękkie kanapki. To wszystko zebrali, na tych takich prowizorkach spaliśmy. Stamtąd chodziliśmy na służbę na Nowy Świat, na Świętokrzyską, na Warecką.

  • Czy tam, gdzie pan miał służbę, był duży ostrzał?

Nie było ostrzału, mieliśmy spokój, ale w końcu Niemcy dowiedzieli się czy wypatrzyli, czy mieli szpiegów, bo tacy byli, którzy się kręcili między nami. Samoloty zbombardowały pocztę, wtedy zginęło czterdzieści osób z naszego batalionu. Ale ja już nie byłem na poczcie, bo 30 sierpnia brałem udział w akcji i poszedłem na Moniuszki do szpitala. Ze szpitala na Moniuszki ewakuowali mnie na Wspólną, a ze Wspólnej uciekłem na Żurawią. Na Żurawiej byłem w szpitalu. Trzeciego września już wychodziłem. Starówka zginęła 5 września i u nas nalot na pocztę był 5 września. Zginęło u nas czterdzieści osób z jednego batalionu, z drugiego plutonu, jeszcze ze służb pomocniczych wszystkich, „peżetki”, nie „peżetki”, sanitariuszki, wszystko to razem zginęło. Ale już na poczcie nie byłem i tego nie przeżyłem. Z mojego plutonu zginęło też cztery czy pięć osób.
  • Czy pan wiedział podczas Powstania, co się dzieje w innych dzielnicach?

Niespecjalnie. Mieliśmy trochę informacji, ale słabe były. Wiedzieliśmy o tym, że na Woli się robi rozstrzelania. O tym wiedziałem, bo przyszło pocztą pantoflową czy jakoś do nas doszło. Dość spokojnie przeżyłem na Nowym Świecie, na naszych placówkach, aż do nocy 30 sierpnia. Szturm na Starówkę był, wtedy zostałem ranny.

  • Żołnierze „Kilińskiego” zdobywali PAST-ę. Czy pan słyszał wtedy o tym?

Absolutnie. Akurat mój pluton był na Nowym Świecie. Pluton 127 był w budynku PAST-y, jeszcze inne oddziały. Moi koledzy byli w budynku PAST-y, do tej pory mamy tam pokój naszego batalionu jako zdobywcy tego gmachu.

  • Czy wtedy, kiedy oni zdobywali, to informacje o tym, słuchy były?

Nie, na Nowym Świecie nie mieliśmy wiadomości. Pilnowaliśmy swoich posterunków. Dopiero po przyjściu z powrotem na pocztę dowiedzieli się, jak wrócili. Ja nie wróciłem, bo byłem w szturmie.

  • Czytał pan jakieś gazetki podczas Powstania?

Mnóstwo gazetek miałem. Poza konspiracyjnymi [miałem] kontakty prywatne i miałem przekrój wszystkich gazetek: „Biuletyn Informacyjny”, „Walka”, „Szaniec” i wszystkie inne.

  • To w czasie okupacji, a w czasie Powstania?

W czasie Powstania to już nie było potrzebne.

  • Ani żadnej radiostacji?

Radio było na poczcie, ale kto tego słuchał? Wiem, że 15 sierpnia złapaliśmy Paryż. Bawili się ludzie, jak nie wiem co. Zabawa, muzyka, a myśmy się szykowali, co będzie z nami dalej.

  • Czy miał pan kontakt z ludnością cywilną?

Nieduży, ale miałem.

  • Jak was przyjmowali?

Jak byliśmy na posterunku, na przykład stałem gdzieś na klatce schodowej, to przynosili jedzenie. To jeszcze był sierpień, to jeszcze mieli, karmili nas. Poza tym mieliśmy wyżywienie u siebie, na poczcie.

  • Jakie to było wyżywienie, co żołnierz wtedy dostawał?

Konina gotowana z kluskami albo z kaszą, bo to był sierpień, to jeszcze było. We wrześniu już tego nie było. Już leżałem w szpitalu. Nie pamiętam, żebym coś jadł, bo mnie się nic nie chciało jeść absolutnie. Miałem bardzo silną temperaturę i nie miałem żadnej chęci do jedzenia.

  • Czy pan uczestniczył w jakichś religijnych obrzędach?

Były, na terenie naszej poczty kilka razy odbyła się msza polowa. Był u nas biskup Adamski, kwaterował na poczcie razem z nami, sławny biskup w powstaniu śląskim. On odprawiał mszę i inni księża [też]. Widziałem też tych, co wyszli od Świętego Krzyża, jak Powstańcy zdobyli [kościół] Świętego Krzyża. To nie nasza grupa, nie „Kiliński”. Tam tylko poszedł na ochotnika jeden z dowódców plutonu i zginął, ale poszedł na własną rękę, bo było różnie z dyscypliną. Widziałem tych księży, których uwolnili spod niemieckiej okupacji. Cieszyli się radośnie. Potem jeszcze widziałem kilku z nich. A u nas na poczcie odprawiana była msza kilka razy. Piętnastego sierpnia była duża uroczystość, święto żołnierza, msza i tak dalej. Kilka razy msza była, przychodzili.

  • Czy pan w czasie Powstania dostał jakiś mundur?

Tak, dostaliśmy szare kombinezony, to był nasz cały mundur, na kombinezonie opaska. To wszystko.

  • Kiedy pan dostał opaskę?

Opaskę dostałem pierwszego dnia, 1 sierpnia, jeszcze przed wyjściem na ulicę. Dostaliśmy opaski na ostatecznym spotkaniu, gdzie odczytano rozkaz. Wydano nam opaski, wydano broń dla tych, dla których starczyło i zaczęło się.

  • Czy miał pan bliższy kontakt z Niemcami podczas Powstania?

Nie miałem.

  • Czy pan wiedział o tym, że oni popełniali ludobójstwo?

O tym, że Wola jest mordowana, tośmy słyszeli, to do nas dotarło.

  • Jaki był nastrój w pana oddziale?

Nastrój do bombardowania był dobry, potem nie wiedziałem, ale był gorszy. Zginęło wielu ludzi, już straciliśmy kwaterę na poczcie. Błąkali się bidoki po innych ulicach. Nie brałem już udziału w walce od 30 sierpnia.

  • Przez cały czas na pierwszym piętrze dało się wytrzymać, nie schodziliście do piwnicy?

Na poczcie?

  • Tak.

Dało się wytrzymać, bo jeszcze nalotów nie było. Naloty były pod koniec. Największy nalot był dopiero 5 września.

  • Widział pan zrzuty?

Widziałem zrzuty, jak byłem w szpitalu. Zrzuty brytyjskie widziałem jeszcze na poczcie. Jak byliśmy na kwaterze, to były rozbłyski. Ten samolot wydawał się olbrzymi, tuż nad dachem leciał, zrzucał. A potem widziałem wielki zrzut amerykański 18 sierpnia. Akurat miałem opatrunek, stałem z tą swoją łapą złamaną, jeszcze nie miałem gipsu. Cały dowcip, że u mnie był lekarz (zresztą sąsiad, starszy pan) ginekolog i młoda lekarka pediatra. Jak oni mnie robili opatrunek, to się zmęczyli po uszy i ja się zmęczyłem. A jak Dega mnie wziął za rękę i ruszał, to nie bolało. Jak złapał mnie za rękę, to na oko ustawiał, żeby ręka była prosta. I taka prosta! Na piętnastu centymetrach (bo mój brat to liczył na zdjęciu) było około pięćdziesięciu odłamków kostnych. Jeden był duży, widocznie ten jeden zdecydował, że lekarz powiedział, że można uratować. Mnie nie tłumaczył, tylko powiedział bratu: „To jest do uratowania”.

  • Jeszcze o zrzutach: czy pan widział, co było w pojemnikach?

Nie brałem, bo nie byłem, służba mi nie wypadła nigdy przy odbiorze zrzutu. Były specjalne oddziały do odbioru zrzutu.

  • Jak Powstańcy odbierali fakt, że są zrzuty? Jak komentowaliście: dużo, mało, potrzebne, niepotrzebne?

Do mnie to nie bardzo dotarło, bo te zrzuty były trochę później. Potrzebne były, naturalnie, wszystko było potrzebne. Co prawda ja ze zrzutu nie miałem broni, ale koledzy dostali potem PIAT-y.

  • Czy w czasie trwania Powstania pan zauważał, że nastawienie ludności cywilnej się zmieniało?

Nie zauważyłem. Do końca sierpnia było bardzo dobre, chociaż nie mieliśmy za dużych kontaktów z ludnością cywilną. Ale jak byłem gdzieś na placówce, to zawsze ktoś przyszedł i mnie czymś pokarmił, tak że była przyjemna… Pod koniec września podobno było inaczej, ale już tego nie widziałem, bo leżałem [w szpitalu]. W szpitalu przychodzili ludzie i pracowali, musieli przenosić. Jeden bardzo sympatyczny pan tam był, pomagał nam, przenosił wszystko. Wyszedł na podwórko i zginął na miejscu, granat w niego trafił.

  • Jakie warunki były w szpitalach powstańczych?

Na Moniuszki leżałem trzy dni w piwnicy i przenieśli mnie dalej. A na Żurawiej było łóżko żelazne z siennikiem, które miało pręty. Tam wcześniej był szpital odosobnienia dla gruźlików. We wrześniu usunęli gruźlików i zrobili szpital dla nas. Byłem tam jednym z pierwszych rannych.

  • A szpital na Wspólnej?

Przetrwał do końca i do dzisiejszego dnia ten gmach stoi.

  • Czy pan pamięta numer?

Dwadzieścia siedem.

  • To był duży szpital?

Duży był. Byłem na pierwszym piętrze, leżałem przy oknie. Jak wielkie działo kolejowe upadło, to wszystko się zawaliło. Akurat w łazience byłem, zszokowany opuściłem szpital, nawet zostawiłem okulary, potem nie mogłem odżałować. Chciałem przejść do mieszkania na Żurawią. Myślałem, że w mieszkaniu będzie lepiej, ale po drodze mnie złapali i wsadzili do szpitala.

  • Czy miał pan kontakt z rodziną przez okres Powstania?

Miałem raz, jak byłem pierwszy raz ranny, 2 sierpnia rano. Szóstego sierpnia wróciłem do oddziału, wtedy dali mi przepustkę na jedną noc i poszedłem do rodziny na Żurawią. To jeszcze było pół biedy, można było przejść. Jeszcze Alejami Jerozolimskimi można było przejść górą.

  • Potem przekopem?

Jeszcze nie było przekopu, jak przyszedłem. To było gdzieś po koło 8 sierpnia. Ale potem, jak mnie prowadzili ze szpitala, to już przekop był.

  • Rannych też tym przekopem prowadzono?

Naturalnie, jeszcze na własnych nogach. Pod Marszałkowską przechodziłem dwa razy na kolanach, bo nie mogłem się nachylić z powodu ręki.

  • Na jakiej wysokości to było na Marszałkowskiej? Pod barykadą pan przechodził?

Gdzieś przy skrzyżowaniu ze Skorupki. Hoża, Skorupki, tam było przejście i poszedłem. Nie było dużego tłoku, ludzie się nie kręcili już po ulicy, bo było duże niebezpieczeństwo. Wszedłem na Poznańską do zdjęcia i potem do Degi na operację.

  • Znalazł pan brata, czy brat pana znalazł?

Ze mną brat był w konspiracji, w Śródmieściu Północnym miał swoją konspirację. Nikt nikomu nie opowiadał dokładnie o konspiracji w domu, bo przecież tego nie można było mówić.

  • Czy pan się zetknął może z ludźmi innej narodowości niż Polacy i Niemcy w czasie Powstania?

Nie miałem tej wątpliwej przyjemności.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o pomocy dla Starówki.

Z Królewskiej wyszliśmy na Graniczną i wzdłuż Granicznej, po gruzach chcieliśmy zdobyć jeden dom, ale było zamurowane wszystko i dziesiątkowali nas granatnikami. Oni strzelali sobie z podwórka na podwórko, oświetlali cały plac, tak że było widno. Ciekawe: jak zostałem ranny, to musiałem się zatrzymać, myślałem, że mi urwało rękę, bo mnie coś pulsowało, a to krew tak buchała. Doszedłem do bramy, tam był kolega Borski: „Masz rękę, nic się nie martw, masz rękę”. Znalazł mi tę rękę, założył jakiś pas, przycisnął. Potem znalazła mnie łączniczka „Kuba”, Bożenka Rażniewska. Bohaterska dziewczyna, była ochotniczką u nas, przyłączyła się. Musiała gdzieś w konspiracji być, tylko na pewno nie dostała się na zbiórkę. Ona z tej masakry na Królewskiej nas z pięciu czy sześciu wyniosła. Do mnie też przyszła. Mówię: „Idź »Kuba«, bo tam ktoś strasznie krzyczy: »Dobijcie mnie!«”. A ona mówi: „Już byłam u niego, ma dwie nogi urwane, nie miałam go co brać”. Zaprowadziła mnie na Królewską 16, tam mnie zostawiła. Na Próżnej w bramie mi zrobiła jedna z naszych pielęgniarek opatrunek. Ale to tylko jedna, bo wszystkie stały zupełnie sztywne z przeżycia nerwowego. A ona przyszła, bo cały się zakrwawiłem, zrobiła opatrunek i dobrze. Na Moniuszki już ułożyli mnie za zdrowego, mogłem iść.
  • Czy łatwo się przyzwyczaić do tego, że co godzinę ginęli koledzy? Jak się żyło w takich okolicznościach?

Jest inna mentalność człowieka: zginął, to zginął. Trudno.

  • Szliście do Powstania, myśląc o tym, że jak trzeba będzie zginąć, to się zginie?

Każdy miał nadzieję, że nie musi ginąć. Przecież każdy żołnierz miał nadzieję, że przeżyje. Jakby sobie wyobrażał, co się dzieje, żeby widział, co się potem działo, to by przecież mógł nie być taki ochotniczy.

  • Jakie najgorsze przeżycie pan miał w czasie Powstania?

Najgorsze były dni na Żurawiej, jak leżałem w szpitalu z powodu mojej choroby, mojej temperatury. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Wiem tylko, że byłem raz na suficie, raz w piwnicy. W końcu dowiedziałem się, że już szukali miejsca, gdzie mnie pochować. Ale po tym sulfamidzie zupełnie to odeszło. Bardzo dużo ropiałem, miałem rękę grubości głowy, taka była spuchnięta i cały czas ropiała. To ropienie mnie może trochę uratowało.

  • Potem z Krakowa pan wrócił do Warszawy?

Do Warszawy. Już brat mieszkał w Warszawie. U niego się zatrzymałem. Za kilka dni siostra mieszkanko dostała na Nowym Świecie, pięciopiętrowy dom w podwórku, w pasażu Italia stoi. To biurowy dom był i malutki pokoik tam dostaliśmy. Do mnie matka przyjechała i tam żyliśmy.

  • Coś pan ze sobą zabrał, wychodząc z Powstania?

Co mogłem zabrać? Koszulę. Nie miałem siły niczego nieść i niczego nie brałem.

  • Czy pan dostał żołd?

Jaki żołd? Potem, jak Powstanie się skończyło, były wypłacane jakieś dolarowe zasiłki, ale ja już w tym nie brałem udziału, bo już straciłem kontakt z oddziałem, a nie byli na tyle sumienni, żeby znaleźć i przynieść mi.

  • Czy pan miał jakieś nieprzyjemności po wojnie z powodu tego, że pan brał udział w Powstaniu?

Bezpośrednio nie, ale pośrednio tak. Pracowałem w Centralnym Zarządzie Przemysłu. To była fabryka zbrojeniowa materiałów wybuchowych. Tam pracowała pewnej narodowości babka, która prowadziła to. Robiła mi pewne przykrości. Wiem, że jak była możliwość dostać mieszkanie, to nie dostałem, bo byłem w AK.

  • Ktoś panu to powiedział otwarcie?

Doszli powoli. Jeden drugiemu. Wiadomości są, na nie się powołali. Powiedziała i utrąciła mi mieszkanie.

  • Czy pan miał kontakt z kolegami z oddziału?

Po wojnie?

  • Po wojnie.

Naturalnie, że miałem.

  • Kiedy pierwszy raz się jakby spotkaliście?

Ciekawa rzecz. Czyloka (mojego jak gdyby podwładnego, człowieka pseudonim „Spedytor”), jak było bombardowanie jeszcze przed 5 września, podmuch go rzucił na ścianę, połamał mu nogi w kostkach, a nos zupełnie spłaszczył. W szpitalu w Milanówku do niego podszedłem, usiadłem na ławce, a on do mnie zaczyna mówić. Mówię: „Ja pana nie znam”. − „Jak to?”. Tak się zmienił. Operowali mu po wojnie nos, chorował ciężko. Umarł, już nie żyje.

  • Pan pamięta 1 sierpnia 1945 roku? Czy jakoś wspominaliście wybuch Powstania?

Pierwszego sierpnia byłem na Powązkach. Moja koleżanka szpitalna, żołnierz „Parasola”, dała mi znać i poszedłem na odsłonięcie pomnika AK. Byłem na tym. Wiem, że jeszcze na Powązkowskiej nie było mostu nad torami, trzeba było zejść do dołu i wejść na górę, na piechotę naturalnie przejść.

  • Czyli 1 sierpnia 1945 roku był pan na cmentarzu?

Byłem na cmentarzu.

  • Czy pośród pana kolegów zdarzały się jakieś aresztowania, ktoś był w więzieniu?

Jakoś szczęśliwie nie. Starsi koledzy byli aresztowani, owszem. Ale Stacho Sochal, dowódca naszej kompanii, miał szczęście, jakoś się uchował, jego nie aresztowali. Aresztowali bardzo często, większość. Dowódca batalionu, zastępca batalionu, szef batalionowy, wszystko siedziało w więzieniu.

  • Czy pan podczas Powstania widział dowódcę „Leliwę”?

Widziałem „Leliwę”. Widziałem go pierwszego dnia, jak szedł do szturmu z chłopcami i jednego chłopca poganiał pistoletem. Potem już nie było wiadomości, [nie było] potrzeby widzieć.

  • Jaki był stosunek dowódców do was, żołnierzy?

Bardzo dobry. Normalny, służbowy, wojskowy, z pełną dyscypliną wojskową naturalnie, bo to było przecież wojsko.

  • Wojsko i dyscyplina.

Naturalnie, że tak.

  • Jak pan teraz ocenia Powstanie? Czy dobrze, że wybuchło?

Powstanie było nieuniknione, nie było sposobu, żeby go uniknąć. Teraz mogę powiedzieć tylko tyle, że żadne inne wyjście nie byłoby lepsze. Przecież gdybyśmy opuścili Warszawę razem z Niemcami, co by po wojnie z nami zrobił Stalin?




Piastów, 26 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Michał Matejewski Pseudonim: „Maszynka” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Kiliński”, 2. kompania Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter