Mirosław Szewczyk „Józef”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Mirosław Szewczyk. Urodziłem się w małej miejscowości pod Wągrowcem w województwie poznańskim. Moim ojcem był nauczyciel, kierownik szkoły powszechnej w tejże wsi. W 1939 roku skończyłem szkołę powszechną razem z bratem, który był ode mnie o rok starszy, ale chodziliśmy do tej samej klasy, na tym samym poziomie. No i przyszła wojna. Zaczęło się. Ojca powołano do wojska. Mój brat, ja (po kolei mówiąc) i sześcioletnia siostra zostaliśmy z mamą.

  • Poznańskie było dosyć blisko granicy. Czy były jakieś symptomy tego, że będzie wojna?

Wszyscy się spodziewaliśmy. Nawet nie wiadomo było, co będę dalej robił, gdzie pójdę do szkoły, bo miałem iść po sześciu klasach szkoły powszechnej do gimnazjum. Mój brat tego dopilnował, starał się i dostał się do szkoły kadetów w Rawiczu, co było wtedy bardzo trudne. Było wielu kandydatów. Przed samą wojną przyszło pismo ze szkoły kadetów, że nie ma się 1 września zgłaszać w Rawiczu, a we Lwowie. To było kilka tygodni, może tydzień przed wojną. Przez chyba trzy dni przed wybuchem wojny – dokładnie nie pamiętam – przyszło drugie pismo, że ze względu na stan sytuacji międzynarodowej oni rezygnują na razie z przyjęcia mojego brata do szkoły kadetów we Lwowie i przekazują go pod opiekę rodziny. Był nieletni, więc oficjalnie tak to wyglądało.

  • Pamięta pan moment wejścia Niemców? Jak to było? Pewnie nastąpiło to bardzo szybko.

Nie tak bardzo szybko, dlatego że władze administracyjne (prawdopodobnie) zaleciły, żeby zorganizować podwody, czyli furmanki konne, bo wtedy nie było tylu samochodów i nas wszystkich, całą wieś ewakuowano. W czasie ewakuacji byliśmy trzy tygodnie. Uciekaliśmy przed Niemcami.

  • Dokąd państwo dotarli?

Dotarliśmy... Właśnie nie pamiętam. Chyba do Paryża, ale nie do tego we Francji. W Poznańskiem miejscowość nazywa się Paryż. Mówię trochę z przymrużeniem oka, bo przy końcu był ten Paryż, ale czy to był koniec – nie pamiętam. Po drodze jechaliśmy wozami dniami i nocami. Trwało to wolno. Przeżyliśmy jeden bardzo poważny nalot niemieckich samolotów Messerschmittów, które leciały lotem koszącym nad nami i strzelały do nas z karabinów maszynowych. Wszyscy uciekali na różne strony, jak się dało. Ktoś był ranny, ale Niemcy nie za dobrze strzelali... Może chcieli tylko postraszyć, ale ktoś był ranny. Później Niemcy nas dogonili w jakiejś małej miejscowości i kazali nam wracać do poprzedniego miejsca zamieszkania. Najpierw kazali oddać broń, jeśli ktoś takową miał. Moja mama, jako że była z POW i jako że później była w legii kobiecej w 1920 roku, czyli była żołnierzem w stopniu sierżanta, miała broń – pistolet – małą piątkę, czy szóstkę. Nie pamiętam, jaki to był kaliber. Żeby nie oddać – w jakimś pomieszczeniu rósł kwiat w doniczce – wzruszyła ziemię i owinęła pistolet w coś i wsadziła w ziemię. Tak się pozbyła broni, bo za to była kara śmierci. No i później wróciliśmy. Mieszkaliśmy już w innej miejscowości, niedaleko od miejsca, gdzie się urodziłem. Mieszkanie było w budynku szkoły. To były typowe budynki budowane na początku wieku, jeszcze w czasie zaborów, przez Niemców. Był budynek, gdzie było dość duże mieszkanie; pięć pokoi i dwa pokoiki na facjatce i jeszcze dwa pokoiki na górze dla nauczycielki lub nauczyciela. To musiała być samotna osoba bez rodziny, a tu było rodzinne mieszkanie i dwie klasy. Taka była ta szkoła. Mieszkaliśmy tam nękani przez Niemców, to znaczy nasza matka, bo była bardzo wielkim przeciwnikiem Niemców, dlatego że siedziała na początku 1918 roku kilka miesięcy w więzieniu niemieckim, bo była w POW. POW to Polska Organizacja Wojskowa zorganizowana, gdy legiony zostały rozwiązane, pod egidą późniejszego marszałka Rydza Śmigłego. Marszałek Piłsudski razem z generałem Sosnkowskim przebywał wtedy w Magdeburgu internowany przez władze niemieckie. To jest historia Polski. Wtedy została powołana POW. Była to tajna organizacja i zajmowała się różnymi akcjami bojowymi, później rozbrajaniem Niemców, a w tym czasie, kiedy moja mama tam była (za to ją później aresztowali) to ratowali dzwony, bo pod koniec wojny Niemcy rekwirowali dzwony kościelne jako materiał, surowiec. Zresztą w czasie drugiej wojny też miało to miejsce, a wtedy miało miejsce w dużym stopniu. Po nocach zdejmowali te dzwony. Trzeba było szukać miejsca, gdzie można je było zakopać i schować. Moja mama była w tym czynna. Komendantem całej jednostki (to było gdzieś pod Aleksandrowem Kujawskim czy nawet w Ciechocinku) był mój wujek, starszy brat mamy, wtedy student medycyny. To była sprawa rodzinna i szkoła, czyli dygresja do pierwszej wojny światowej i związane z tym rodzinne zaszłości. Stąd moja mama kochała broń i miała pistolet. Przed wojną go miała i schowała go, żebyśmy nie strzelali. Strzelaliśmy tylko z wiatrówki przed wojną. No i tak to było. Zimę przeżyliśmy w tej szkole, bez opału. Chodziliśmy do lasu zbierać gałęzie i szyszki. W piecyku, który nazywał się koza, było palone i jakoś przeżyliśmy. Mieszkał tam Polak – to nie był Niemiec – ale miał jakieś powiązania. Może miał żonę Niemkę... W Poznańskiem było na porządku dziennym, że byli Niemcy, a nazywali się Polakami. Byli Polakami. Nigdy nie byli Niemcami, ale byli Niemcami z urodzenia. Były i mieszane rodziny, małżeństwa. On ostrzegł moją mamę, że pewnie będzie wysiedlenie, żeby coś z tym zrobić. Mojego brata przed świętami Bożego Narodzenia, jeszcze w 1939 roku, zabrała kuzynka z Poznania i zawiozła go do Warszawy, bo już prawie podlegał pod przymus pracy. Mogli go wywieźć do Niemiec. Ja jeszcze miałem rok czasu, nawet z nowym rocznikiem urodzenia. Niemcy kiedyś wezwali mamę do komendy (w zasadzie to było chyba w gminie) w miejscowości Gołańcz koło Wągrowca. Tam orzeczono, że jest skazana przez Niemców na karę śmierci za działalność przedwojenną i w czasie pierwszej wojny. Okazywała, że jest nieprzyjaciółką Niemców. Nie lubiła Niemców po prostu. Za tę działalność skazali ją na karę śmierci, którą na razie odraczają ze względu na małe dzieci. Byłem trochę starszy, ale przecież też byłem nieletni. Brata już może nawet nie było, tylko oni nie wiedzieli. To była malutka, zapadła wieś. Siostra miała siedem lat. Odroczyli na jakiś czas, nie powiedzieli na jaki. To było ostrzeżenie, żeby się nie wiązała z żadnymi organizacjami i tak dalej. To wszystko spowodowało, że dwa dni potem mama spakowała w kosze do bielizny plecione z wikliny to, co można było. Mieszkanie było umeblowane, urządzone i zostawiliśmy je otwarte. Była dość duża biblioteka z książkami, bo ojciec lubił książki, a mama w szczególności poezję. W nocy pojechaliśmy furmanką przez wielki las do zupełnie innej gminy. Miejscowość nazywała się Szamocin. Tam wsiedliśmy do pociągu, żeby nikt ze znajomych nas nie poznał. To był już inny powiat. Przyjechaliśmy do Warszawy. Na granicy był znajomy pan, Polak (zresztą później wszedł do naszej dalszej rodziny, ożenił się z moją kuzynką). Ona jakoś zapowiedziała i załatwił, że nas przepuszczono przez granicę. Nad ranem przyjechaliśmy do Warszawy. Daty nie pamiętam, czy to było w kwietniu, czy w maju... Trochę pamiętam chronologię tego, jak to się działo. No i przyjechaliśmy do Warszawy. Zamieszkaliśmy czasowo u siostry mamy, na Mokotowie na ulicy Kieleckiej, a po kilku miesiącach mama znalazła mieszkanie, też przy ulicy Kieleckiej, tylko w innym miejscu i tam w pokoju z kuchnią mieszkaliśmy już całą okupację.

  • Jak pan przybył do Warszawy nawiązał pan znajomości, kontakty?

Mój brat już był, miał trochę znajomych. Dużo rodziny z Poznania przyjechało do Warszawy. Mieszkali też niedaleko nas, bo przy ulicy Kwiatowej. To jest też na Mokotowie, bardzo niedaleko od Madalińskiego. Kielecka to też boczna od Madalińskiego. W czasie Powstania nawet byłem w ich mieszkaniu, ale było rozwalone, bo jakiś pocisk z czołgu widocznie tam... Może tam ktoś był, jakiś pododdział nasz, w każdym razie była dziura od pocisku z czołgu i mieszkanie było mocno uszkodzone. Tam mieszkała ta rodzina, notabene później bardzo znana, a zwłaszcza jeden z synów, który był w „Szarych Szeregach”. To się jeszcze nie nazywało „Szare Szeregi”, ale był dość znany w Poznańskiem, bo był przybocznym Floriana Marciniaka, a Florian Marciniak w czasie okupacji w Warszawie był komendantem głównym harcerstwa. To się chyba nazywało, że był naczelnikiem, nie pamiętam dokładnie, bo to różnie się nazywało. No i mój kuzyn był jakiś czas jego przybocznym w Warszawie, ale jednocześnie działał w organizacjach harcerskich. Organizowali zespół „Wawer”, był w jego kierownictwie, a później, jak powstał „Kedyw” warszawski, to był w „Kedywie”. „Kedyw” składał się głównie z harcerskich batalionów, wtedy jeszcze kompanii: „Zośka”, „Parasol”, „Broda” i „Dysk”. Był dowódcą 3. kompanii w Batalionie „Zośka”. Jego mama i moja mama to były dwie rodzone siostry. Był bardo znany. W każdej książce o Powstaniu jego pseudonim albo nazwisko figuruje. Zginął w Powstaniu 31 sierpnia, chyba na ulicy Zakroczymskiej. Nawet wiem, w którym budynku, bo mi jego siostra pokazywała.

  • Jaki miał pseudonim w Powstaniu?

„Giewont”. Z nim w Powstaniu był też jego brat, ale miał bardzo słaby wzrok i za bardzo się nie nadawał, ale był. Przeżył. Umarł w latach sześćdziesiątych w Szczecinie. Przez nich mój brat miał jakieś kontakty, wiedział, co się dzieje, ale byliśmy jeszcze mimo wszystko za młodzi, żeby wstępować do organizacji bojowych. Mama pilnowała, żeby się uczyć. Poszliśmy do gimnazjum na komplety. Przez komplety zrobiliśmy – równolegle idąc razem – tak zwaną małą maturę, czyli cztery klasy gimnazjum. Miało to miejsce na początku 1944 roku. To było trochę nietypowo. Nie tak, jak się zaczynał rok szkolny... Nasza przygoda z kompletami, nauką w Warszawie trwała... Właśnie nie wiem, nie mogę sobie tego skojarzyć. Wiem, że to na pewno nie było latem, tylko było już chłodnawo. Mógł być koniec 1940 roku albo początek 1941 roku. Chodziliśmy w różne miejsca. Pamiętam niektóre miejsca, ale tylko jeden dokładny adres. Na ulicy Szpitalnej 5. Tam dość długo chodziliśmy, ale jeszcze była Chłodna, Nowogrodzka, Piwna, Sandomierska, Puławska, Krucza, Marszałkowska, tak że na komplety chodziliśmy w różne miejsca. To już była konspiracja. Za obecność na kompletach, co było zabronione przez Niemców, wywozili do Oświęcimia, a nauczycieli wywozili do obozów zagłady. Wtedy Oświęcim jeszcze nie był obozem zagłady. Później dopiero powstał. Znałem przypadki; między innymi Władysław Bartoszewski był też wywieziony do Oświęcimia, między innymi za to, ale już wtedy był po maturze. Uczył się na uniwersytecie też na tajnych kompletach. Nasze gimnazjum nazywało się Gimnazjum i Liceum Ziem Zachodnich. Mama prawdopodobnie miała jakieś kontakty, a dyrektorem tego był ksiądz. Był również tajny Uniwersytet Ziem Zachodnich. Wiem to z literatury pamiętnikarskiej, że chyba pod tym samym, wspólnym kierownictwem. Na początku 1944 roku skończyliśmy gimnazjum, tak zwaną małą maturę, był egzamin i zaczęliśmy już chodzić do pierwszej klasy liceum. Andrzej, mój brat był w AK od 1942 roku, a ja od czerwca 1943 roku. Były szkolenia wojskowe, a później przyszła szkoła młodszych dowódców. Mój brat wcześniej skończył podoficerską. Nie załapał się, bo jeszcze nie było i nie miał małej matury, a ja miałem małą maturę i skierowano mnie do szkoły młodszych dowódców, którą skończyłem może miesiąc albo dwa przed Powstaniem. Żyłem wtedy w bardzo ciężkich warunkach co do bezpieczeństwa, bo 18 czerwca 1944 roku podczas akcji zbrojnych w Warszawie został na ulicy aresztowany mój brat i zawieziony na aleje Szucha. Miał wtedy osiemnaście lat. Tam przebywał koło dziesięciu do dwunastu dni. Dokładnie nie wiadomo, ale przez kuzyna mieliśmy dużo wiadomości z naszego wywiadu, bo był w „Kedywie” dość ważnym człowiekiem. Później był na Pawiaku i prawdopodobnie, bo tak się dowiedziałem od kuzyna, 7 lipca razem z kolegą, który był wtedy z nim, a też był znaną postacią. Był ze znanej arystokratycznej przedwojennej rodziny polskiej pochodzenia niemieckiego. Przebył razem z moim bratem ciężkie badania na Szucha i około tygodnia czasu na Pawiaku. Zdaje się, że 7 lipca 1944 roku obydwaj zostali w getcie rozstrzelani. Nikt nie wie, gdzie są groby... Nadal nic nie wiemy. Potem się ukrywałem w różnych miejscach, również Chłodnej. Sześć tygodni po aresztowaniu brata zaczyna się Powstanie, idę na Powstanie, a moja matka nie powiedziała: „Nie idź” – ani jednego słowa. Powiedziała: „Idź z Bogiem”. Tacy byli nasi rodzice, tak nas wychowali. Nas było tylko dwóch braci. Starszy zginął, a drugi idzie na Powstanie, to nie wiadomo... Trudno sobie to wyobrazić. Kolega brata też zginął, mimo że był niemieckiego nazwiska. Nazywał się Karol Hauke. Był z rodziny Hauke-Bosaków. Chodził z nami na tajne komplety. Ta rodzina była spolonizowana absolutnie, przynajmniej ta gałąź, bo była też w tym czasie druga gałąź w Niemczech.

  • Pamięta pan coś z czasów nauki w podchorążówce? Jakieś wyjazdy, szkolenia?

Wyjazdów nie było wiele. Kiedyś mieliśmy wyjazd na nocne ćwiczenia w rejon Radości. Później mieliśmy nocne strzelanie na kole. Przechodziliśmy kursy samoobrony, ju-jitsu, boksu, obrony na przykład przeciwko pistoletowi, przeciwko atakowi z nożem. Ten, co nas szkolił – dowódca sekcji – teraz jest w Australii.Mówiłem o tym wystrzale z karabinu maszynowego. Przyczyniło się to – tak myślę – do tego, że mnie przyjęto do AK, bo byłem za młody. Przyjmowali od siedemnastu lat. Niektórzy się jakoś przeszwarcowali, no i ja też. Jak nastąpił wystrzał, to tam było ośmiu chłopa i instruktor. Wśród tych ośmiu był mój brat i kolega, który mieszka niedaleko mnie. On był wcześniej, tak jak mój brat, bo jest starszy ode mnie o rok. Dowódca, który szkolił, mówi: „Nie mogą wszyscy zostawać. Co mamy robić?”. Chociaż można było bronić się jakoś, gdyby Niemcy wpadli, bo było trochę broni. W mieszkaniu był nasz magazyn szkoleniowy i było trochę broni w specjalnej skrytce, ale by nie znaleźli. Trochę granatów, pistoletów, erkaem, dwa pistolety maszynowe, szmajser i kilka zwykłych pistoletów.

  • Jak wyglądała ta skrytka? Gdzie była umiejscowiona?

W łazience było takie przejście i tam to było. Nikt tego nigdy nie odkrył. To była nadbudówka na ostatnim piętrze w naszym mieszkaniu, w kamienicy przy ulicy Kieleckiej. Wpadliśmy z bratem na pomysł, żeby tam to wszystko trzymać. Nikt nigdy nie wpadł.

  • To było przejście górą?

Górą. Trzeba było mieć drabinę albo jakimś sposobem się dostać. My wiedzieliśmy jak. Mieliśmy z bratem opracowany system obrony i nawet ucieczki na dachy innych budynków aż do Narbuta. Po dachach kilku budynków. Tam można się było gdzieś skryć, tak że tam było pewnie.

  • Wracamy do strzału.

On zaraz zarządził ewakuację. Mówi: „Wychodzić po dwóch, tylko po cichu”. To było czwarte piętro, nowa kamienica, zbudowana przed samą wojną. Na szczęście wszyscy sąsiedzi byli porządni, ale w tej kamienicy mieszkał Niemiec – właściciel – tylko chyba go nie było. Zresztą wszyscy, co go znali, łącznie z dozorcą, mówili, że był bardzo porządny. (Ten Niemiec nigdy się niczym nie interesował. Był sprzed wojny. Zbudował kamienicę i później wynajmował mieszkania. Byli też porządni Niemcy. Jak ośmiu chłopa po dwóch uciekało, to co dwie minuty wychodzili z mieszkania. Dozorca się coś orientował – też był bardzo porządny – jeszcze się z nim spotykałem po wojnie. Przeżył). Zostaliśmy z bratem w mieszkaniu z bronią i z tym erkaemem, złożonym, nie przygotowanym do transportu, żeby go zaraz wynieść. Jego się w specjalny sposób pakowało. Nie należałem [wtedy] do AK, ale brat nie mógł tego ukryć przede mną i mi pokazał. Razem trenowaliśmy, jak to w razie czego spakować i całe szczęście. Widziałem, jak to rozebrać i jak spakować. Szczęście, że w ogóle się nikt nie zjawił, żaden Niemiec, chociaż 150 metrów dalej były koszary niemieckie, przy ulicy Rakowieckiej. Baliśmy się, że ten Niemiec może powiadomić. Jakoś nic, ale wtedy tego nie wiedzieliśmy. Brat mówi: „Pójdę do Wojtka Szabłowskiego”. Był najbliżej, przy ulicy Narbutta, w rejonie, gdzie później było kino „Stolica”. Mieszkaliśmy na zachód od alei Niepodległości, przy ulicy Kieleckiej, a on mieszkał zaraz za alejami Niepodległości, przy Narbutta, tam, gdzie jest poszerzenie ulicy. Wtedy nie było kina. Było po wojnie. Brat mówi: „Uzgodnię, czy on jest”. Poszedł do niego. On też był w „Baszcie”. Po tym wstąpił do „Baszty”. Wciągnęliśmy go. No i zginął bardzo głupio... Brat uzgodnił: „Zaraz przyjdziemy i przyniesiemy...”. To już była godzina policyjna. Po godzinie policyjnej wracaliśmy do domu. Ja to pakowałem w tym czasie, kiedy brat poszedł. To trzeba było owinąć w papier, żeby później karabin wyglądał jak bela papieru. Oprócz tego były dwa peemy, kilka granatów – każdy inny, dla celów szkoleniowych i kilka pistoletów, też dla celów szkoleniowych. On przyszedł i mówi: „Jest uzgodnione, to idziemy”. Poszliśmy. Niosłem to na plecach, a on mnie ubezpieczał. Miał jeden pistolet maszynowy pod płaszczem albo nawet dwa, a ja miałem dwa pistolety w kieszeniach, też pod płaszczem, dwa granaty i on też miał granaty. Tak byliśmy ubezpieczeni. Na plecach niosłem niby belę papieru. Jakoś to zanieśliśmy, wróciliśmy i tyle. To była prawdopodobnie sprawa dość znana, ale nikt się nie przyznawał. Nie zdołałem ustalić, kto był tym instruktorem, bo brat zginał zaraz niedługo potem – rok. Wtedy była konspiracja. Nie mówiło się, kto tam był. Pamiętam tylko „Maksa”, z którym teraz utrzymuję kontakty, bo blisko mieszka. Zanieśliśmy to i to było później powodem, że mnie przyjęli do AK. To była pierwsza akcja bojowa, bo za to groziła tak samo śmierć i ciężkie badanie na Szucha jak i za każdą inną działalność. Za miesiąc czy za dwa przyjęli mnie do Armii Krajowej. Tak wstąpiłem do Armii Krajowej. To było w 1943 roku w czerwcu, a miało to miejsce przy ulicy Łukiskiej 2 w takim małym domku. Byłem tam niedawno. Mieszka tam jeszcze córka tych państwa, bo syn – mój kolega – zginął w czasie Powstania. Wojtek, który mieszkał na Narbutta, przeżył Powstanie, przeżył niewolę i miesiąc po tym zginął w wypadku z bronią. Ktoś czyścił broń i go przypadkiem zastrzelił. Nie miał rodziców. Mieszkał u ciotki. Był zapalonym filatelistą. Zbierał znaczki przez całą okupację. Pracował. Mieszkał u ciotki, to jeść mu dała, a wszystko wydawał na znaczki. Miał piękne zbiory znaczków. Dużo ludzi sprzedawało, a on kupował. Nie wiem, co się z tymi znaczkami stało, bo dom się nie spalił. Może przeżyły. Szkoda tego chłopaka. No i to był ten wystrzał, ale to się nie skończyło. Znaleźliśmy łuskę. Trochę wywietrzyli i tyle. Był wieczór. Już było ciemno, a nie była godzina policyjna. To musiało być jesienią. Mamy, siostry i ojca nie było. Mama była z siostrą na wsi u rodziny, bo często wyjeżdżały, a ojciec był chyba u sąsiada, bo tam zawsze interpretowali postępy wojsk radzieckich, angielskich... Oceniali sytuację bojową. Mama przyjechała i opowiadamy o tym, a ona podeszła do okna i zobaczyła, że w szybie jest taki pająk – dziurka od pocisku. Tam były rolety zaciemniające. Był wtedy obowiązek, mieć czarne rolety i też był otwór. Jeden otwór jest troszkę niżej, w rolecie, a w szybie troszkę wyżej, czyli wiadomo, że było strzelane ze środka. Wzięła, co miała pod ręką i tę szybę wybiła. „Rany boskie! Przecież to jest dowód rzeczowy”. Rzeczywiście. Jakby Niemcy wpadli jeszcze po paru dniach, to był dowód rzeczowy, że był tam wystrzał. Byliśmy widocznie mało doświadczeni. Nie wpadliśmy na to. Ukrywałem się w różnych miejscach. Pierwszą noc, jak mojego brata aresztowali, spałem u sąsiadów na balkonie. Później się przeniosłem do kolegi z kompletów, na ulicę Chłodną. Nie dotarł do Powstania, bo był z Tłuszcza, ale na komplety z nami chodził. Na Chłodnej mieszkałem w garsonierze, a garsoniera była zorganizowana tak, że wejście do niej – i to jedyne – było przez szalet podwórzowy. W podwórkach starych domów były szalety. Tam były drzwi i jak się wchodziło, to były jakieś szczotki, kubły i tak dalej i zaraz za tym były ukryte drzwi. To wyglądało jak hak i że na tym haku wisi jakaś szmata czy jakiś kubeł. Wtajemniczeni wiedzieli, że wystarczy wejść i koniec. Nikt tam nie wchodził. Nie było nawet zamknięte. Mój kolega mówi: „Tam będziesz mieszkał”. Tam była piękna garsoniera, umeblowana i były książki. Telefonu nie było, bo to było znaczne. Mieszkałem tam jakiś czas, później mieszkałem w Łomiankach pod Warszawą w willi, gdzie mieszkali moi dwaj koledzy. Jeden był sprzed wojny, też wysiedlony z poznańskiego, starszy ode mnie chyba o pięć lat i byli wysiedleni, ale w świętokrzyskiem i tam był w Batalionach Chłopskich. Zrobił już dużą maturę i ich na czymś nakryli, musieli uciekać i z tym kolegą przyjechali do Warszawy. Wpadli do nas, ale u nas nie było miejsca. Nie wiem, kto im pomógł, że znaleźli miejsce w Łomiankach. Tam mieszkali i wtedy oni mnie tam przyjęli. Mieli mały pokoik i też nie było tam miejsca, ale też mieli urządzoną skrytkę za swoim pokojem. Tak to było w czasie wojny. Wchodziłem na to poddasze. Nikt by nigdy na to nie wpadł, chyba, że ktoś by zdradził. Około tygodnia przed Powstaniem wróciłem do swojego domu na ulicy Kieleckiej, ale nie do mieszkania, tylko do mieszkania sąsiadów, których nie było, bo zawsze na lato wyjeżdżali na działkę. Piętro niżej mieli duże, pięciopokojowe mieszkanie. Tam mieszkałem. Zresztą w tym moim domu przy ulicy Kieleckiej 40 nasza cała drużyna zebrała się trzy dni przed Powstaniem. Numer naszego mieszkania był dziewiętnaście, a to mógł być szesnaście... nie wiem. Dostawałem obiady od mamy, to zawsze było wygodniej. Trzy dni czy dwa dni przed Powstaniem była pierwsza koncentracja. Poszliśmy na koncentrację i okazało się, że jest odwołana. Na szczęście, bo koncentracja była dosłownie 300 metrów od naszego mieszkania. Mieszkaliśmy przy Kieleckiej, a nasza koncentracja była na rogu Kieleckiej i Madalińskiego. Zaraz później była demobilizacja. Mieliśmy blisko do naszego punktu. Niektórzy całą noc spędzali w kartofliskach, bo już było odwołanie po godzinie policyjnej i można było się narazić na dekonspirację. Niemcy mimo wszystko już przed samym Powstaniem wrócili do Warszawy, bo uciekali tydzień wcześniej. Szły przez Warszawę całe ich kolumny – biednych, zmęczonych, obszarpanych, ale później wrócili. Niemcy nawet kazali wrócić cywilnym pracownikom administracyjnym, bo jak się zatrzymał front, to już było wiadomo, że Rosjanie nie pójdą dalej. Pewnie Niemcy pomyśleli sobie, że tu jeszcze trochę pobędą, no i wrócili. Dowódca drużyny mieszkał w budynku, z którego szliśmy, gdzie była koncentracja. Tam również było stanowisko dowódcy batalionu w godzinie „W”, w budynku na rogu Madalińskiego i Kieleckiej, chyba Madalińskiego 86. Stary, przedwojenny dom. Musiał być zbudowany dość długo przed wojną, chyba kilkadziesiąt lat. Mieszkała tam rodzina państwa Hac. Przyszedł o godzinie „W”, czyli o godzinie trzynastej i powiedział: „Dziś jest na pewno początek Powstania. Macie się o piętnastej stawić”. Tam, u niego był cały nasz pluton łącznie z dowódcą batalionu, który był ze swoim pocztem. Stamtąd ruszyliśmy do ataku w kierunku wschodnim wzdłuż Madalińskiego. Później skręciliśmy w Narbutta. Inne grupy poszły prosto Madalińskiego do rogu Kazimierzowskiej. Tam było to uderzenie. Niestety mieliśmy dwa erkaemy i kilka peemów, reszta miała zwykłe pistolety albo nawet tylko granaty. Miałem bombę szedytową do ewentualnego wysadzenia drzwi, ale do tego nie doszło. Zaoszczędziłem ją. Szedyt to niemiecki materiał wybuchowy. Ważyła z półtora kilo. Niestety tam dużo padło od razu. Dowódca naszego plutonu – porucznik Stefan Dażwański – padł jako jeden z pierwszych. Był ciężko ranny i zmarł po paru godzinach.

  • Mieliście zdobyć jakiś konkretny obiekt?

Mieliśmy opanować BAS-y, czyli Szkołę Rękodzielniczą. Atakowały dwie nasze kompanie z „Baszty” – B-2 i B-3. Brała też udział kompania B-1, ale chyba troszkę z opóźnieniem, bo chyba mieli za zadanie atakować dom Wedla. Atak nie wyszedł, bo tam wszędzie byli Niemcy skoncentrowani, a do tych BAS-ów przyszły dwa czołgi i te czołgi broniły. Nie mieliśmy jeszcze PIAT-ów, czyli rusznic przeciwpancernych. Ktoś je gdzieś miał, ale jakoś te czołgi nie zostały zniszczone. Wycofały się. Całą noc tam przebyliśmy – ja z kolegą – w takiej aptece na rogu Narbuta i ulicy Kazimierzowskiej. Kiedyś lekarstwa do robienia różnych mikstur były w słoikach. Pamiętam, że nie można było się poruszać, bo wszystkie słoiki z lekarstwami (tam chyba uderzył pocisk czołgu) leżały na podłodze i to wszystko trzeszczało i jeszcze potłuczone szyby. Czekaliśmy na rozkaz do ataku, który nie przyszedł. [Powstańcy] powinni się przegrupować, ale Niemcy tak strzelali, że to byłaby po prostu masakra. No i nad ranem wycofaliśmy się na linię ulicy Odyńca. Tę linię ulicy obsadziliśmy z tymi naszymi erkaemami, naszą bronią. Spodziewaliśmy się kontrataku Niemców, to znaczy dowództwo, bo przecież żadnym dowódcą nie byłem, ale tak mówiono, że mogą nas zaatakować i trzeba było wyciąć drzewa, które rosły na ulicy. Korony drzew zasłaniały przed obroną. Wiem, że drzewa były wycinane, ale to długo nie trwało, nie zostały wycięte wszystkie i nas wtedy poderwano do ataku. Prawdopodobnie była decyzja (różnie to piszą w tych wspomnieniach ci dowódcy i historycy nawet – spotkałem się z różnymi wersjami), że chodziło o przebicie się do Lasów Kabackich, wycofanie z Warszawy. Poszliśmy w dwóch rzutach. Pierwszy rzut poszedł przez Dworzec Południowy. Część poszła w kierunku na Wyścigi. Wyścigi atakował inny batalion i nawet były zdobyte. Bardzo dużo naszych tam zginęło. My poszliśmy na Dworzec Południowy. Niemcy uciekli i później część wróciła na ulicę Woronicza. Tam była szkoła i stał pluton kolarzy – duży jak na niemieckie warunki, prawie jak kompania- wojsko rowerzystów. Część poszła na Fort Dąbrowskiego. Po lewej stronie był fort, a to było po prawej licząc od osi Puławskiej. Poszliśmy ze Służewca na Woronicza, a większość naszego plutonu poszła na Fort Dąbrowskiego i tam na polu dostali ostrzał z trzech kierunków z karabinów maszynowych i granatników. Prawie wszyscy z mojego plutonu zginęli. Część z innych oddziałów tam się przebiła, bo ci, co się wycofywali z Wyścigów, mimo że były zdobyte, ale opanować było trudno, bo był za mały oddział, więc też się wycofali w Lasy Kabackie. Taki był rozkaz, tylko nie wiadomo, kto go wydał, bo później była jakaś sprawa. Widocznie był jakiś rozkaz, bo bez rozkazu się nigdy nic w wojsku nie robiło. Część naszego plutonu i część II plutonu została w tym miejscu. Ja byłem w I plutonie. Później z tego zrobiono jeden pluton w budynku na Naruszewicza róg Puławskiej, bo już nas było mało. To był drugi dzień Powstania. Nie wiadomo, co było z tamtymi. Po jakimś czasie przyszła wiadomość, że pod Fortem Dąbrowskiego leży kupa trupów. Chodziliśmy tam, żeby odzyskać trochę broni, bo było za gorąco, żeby te trupy transportować. Broni nie znaleźliśmy, już Niemcy zabrali prawdopodobnie. Tam zaginęły nasze dwa erkaemy. To była podstawowa broń. Jakimś cudem dowódca naszej drużyny nie poszedł z nami, tylko poszedł właśnie na ten fort. Jakoś się tam przedostał, ale później wracając do Warszawy wpadli w zasadzkę i ten Bogdan Hac zginął. Zginął tam zastępca dowódcy plutonu, czterech dowódców drużyn i jeszcze bardzo wielu. Jedni piszą, że trzydziestu dwóch z plutonu, który miał sześćdziesiąt dwie osoby, drudzy piszą, że dwudziestu siedmiu. Pierwszego dnia zginęło chyba pięciu, a później jeszcze też, tak że bardzo mało nas zostało. Brałem udział we wszystkich akcjach, które przeprowadzał mój pluton czy kompania i nie tylko. W bardzo wielu akcjach, ale przecież nie we wszystkich, które były w ogóle przeprowadzone. Miałem trochę szczęścia, że byłem strzelcem wyborowym. Na strzelaniu miałem dobre wyniki, a już przed wojną wygrywałem zawody strzeleckie dla dorosłych. Miałem długi karabin mauzer, nie ten krótki kbk, był doskonały – bardzo celna broń. Zawsze szedłem w osłonie, to znaczy takiej, że trzeba było osłaniać ogniem. Na tym polega walka, w mieście też, ale dużo było walk nie tylko w mieście. Na wszystkie czujki, posterunki, placówki musiałem być obowiązkowo. Raz, że się zgłaszałem na ochotnika, byłem pewien, że nie przeżyję. Tak szedłem na Powstanie. Trochę byłem załamany po śmierci brata. Może dlatego przeżyłem. Przy mnie ginęli. Jeden zginął zupełnie za mnie. Do mnie strzelali, a jego trafili, bo się akurat wychylił. Do mnie by nie trafił. Takich przypadków było dużo więcej. Trudno opowiadać o wszystkim. Dobrze, że w czasie Powstania mieliśmy broń. Nie mieliśmy dużo. Tych erkaemów żałowaliśmy do końca, bo nie mieliśmy erkaemów. Jeden był zdobyczny niemiecki Dreyse, ale inni strzelali z tego. Miałem karabin. To była bardzo dobra broń. I co ważne – miałem bardzo dużo amunicji. Mogłem walczyć jeszcze chyba z tydzień, ale sam, bo inni nie mieli amunicji. A skąd ta amunicja się wzięła? Ludność cywilna doniosła nam, szefowi łapiduchów, czyli sanitariuszy. Miał pseudonim „Doktor”, a nazywał się Wojnowski. Był synem bardzo znanego i modnego przedwojennego homeopaty. Jego ojciec leczył ziołami. Sam był studentem tajnej medycyny. Gdzieś się wywiedział, że w jednej willi w 1939 roku w czasie, czy przed kapitulacją, czy po, bo ona miała miejsce chyba też 27 września, polscy żołnierze zakopali broń i dużo amunicji w skrzynkach. Odkopaliśmy to. Była tam cała masa amunicji, ale do cekaemów. To jest taki sam kaliber, wszystko to samo, tylko siła odrzutu jest chyba trzy razy większa, bo cekaemy strzelają do 800 metrów, a zwykłe karabiny do 300 się liczy. Miałem amunicji do karabinu bardzo dużo. Kolega też miał karabin. Więcej miało peemy albo nie mieli nawet peemów, tylko zwykłe pistolety. Później, jak nastąpiły rosyjskie zrzuty, to już było więcej broni. Miałem karabin, bardzo dobry karabin. Amunicji miałem dużo, tylko zawsze mnie bolało ramię od odrzutu. Odrzut jest zawsze dużo większy przy karabinie maszynowym niż przy zwykłym, a to jeszcze była amunicja do cekaemów, polska amunicja, świecąca, pięknie zakonserwowana. Skrzynki, które wykopaliśmy, były nietknięte, ale to tylko nasza drużyna miała, a co to znaczy drużyna na pułk. Żeby tak wszyscy mieli...

  • Mógłby pan opowiedzieć coś jeszcze o akcjach bojowych z okresu Powstania, w których brał pan udział?

Były akcje tego typu, że szło się gdzieś przeważnie w nocy.Akcja na Dworkową. Na Dworkowej była niemiecka żandarmeria polowa i był bunkier. Podczołgaliśmy się pod ten bunkier. Zgłaszali się na ochotnika. Zawsze się zgłaszałem, bo wiedziałem, że jak się nie zgłoszę, to mnie i tak wezmą. Mieliśmy bardzo mało karabinów i karabin był potrzebny do celnego strzelania z daleka. Jedni mieli z tyłu, na zapleczu przy skarpie, jak idzie skarpa do Belwederskiej, to z tyłu za blokami na Puławskiej była... Tam posuwaliśmy się skokami, ale było ciemno, bo był wieczór. Był jeszcze sierpień, ale już było ciemno. Po drodze był bunkier i jakaś inna kompania czy pluton miała atakować z dołu od Belwederskiej. Nasz pluton, który był bardzo rozbity i powstał później z połączenia dwóch i to też był taki szkieletowy. Było w sumie ze dwadzieścia pięć osób w dwóch plutonach, a na początku było dużo więcej. Był jeszcze dowódca naszej wyprawy z karabinem. Tak blisko się podczołgaliśmy, aż się dziwię, że nie zauważył. Wartownik niemiecki chodził koło bunkra w tę i z powrotem, jakieś osiem – dziesięć metrów. Wystrzał miał być sygnałem do ataku, no i to był sygnał do ataku, ale na nas. Nie wiem, czy Niemcy tego wartownika przeznaczyli na wabia, żeby go... Nikt nie pisze o tym. Mam w oczach i pamiętam jak dziś, że tak sobie wolno chodził, niczego się nie spodziewał, czyli nic nie wiedział. Nasz dowódca (nazywał się Rybicki, mieszkał tam, gdzie jest kino „Wisła”, umarł parę lat temu), pseudonim „Ryba”, tylko się podniósł na klęcząco. Miał też karabin i ten wystrzał z karabinu miał być sygnałem na rzucanie granatów i dalej uderzenie, ale uderzenie miało nastąpić jeszcze od strony Belwederskiej i od strony Puławskiej, bo to było przed ulicą Dworkową, od strony południowej ulicy Dworkowej. Mniej więcej trafiamy. Kłócimy się, w którym miejscu ten bunkier stał, teraz go nie ma. W każdym razie to było na stronie południowej ulicy Dworkowej i z tamtej strony mieli uderzyć, z rejonu domu Wedla, tam też nasi częściowo byli. Po strzale nastąpiła taka kanonada, ale w nas. Nie wiem. Może oni to wykryli i tego Niemca zostawili jako ofiarę, na wabia. Tak mi się wydaje, bo się niczego nie spodziewał. Chodził sobie, a oni byli tak przygotowani, że momentalnie nastąpiła straszna kanonada we wszystkich kierunkach. To ten dał rozkaz, żeby się wycofywać. Rzuciliśmy granaty. Nie pamiętam, czy rzuciłem granat, ale chyba nie rzuciłem, bo inni rzucali przede mną to już... Czym jest granat do bunkra? Ten Niemiec i tak już nie żył. Wszyscy Niemcy [strzelali] z okien budynku. To była w pewnym sensie reduta, forteca na tej Dworkowej. Nie było co uderzać. Na szczęście u nas, w naszym plutonie był jeden ranny w udo, ale inne oddziały miały ośmiu zabitych. To już od razu: „Ktoś to wydał! Co to się stało? Ktoś doniósł”. Niemcy musieli mieć jakieś „czujki”, które zauważyły, że się posuwa oddziałek, nawet czołgając się, i dali znać. Trochę źle to działało, ale na każdej wojnie jest coś takiego możliwe. Tego się uniknąć nie da. Później były jeszcze ponowione ataki z zaskoczenia na szkołę na Kazimierzowskiej. Byliśmy pod bramą, przeszliśmy płot, minęliśmy bunkier, ale zaczęli rzucać granaty, strzelać do nas. Pozamykane wszystko było i nie dało rady wejść do zamkniętego budynku. Już swojej bomby nie miałem, gdzieś ją zużyłem. Zwykłym karabinem czy pistoletem maszynowym to co się zrobi? Nic. Tam było 400 do 600 esesmanów. To tyle, ile nasz cały batalion miał. Każdy uzbrojony i w budynku. Zdobyć to można było tylko z zaskoczenia. Zaskoczenie było, tylko że oni się tego spodziewali mimo wszystko i byli pewnie przygotowani, to znaczy na przykład nie zostawiali drzwi otwartych. Później była akcja Wilanów. Całą noc chodziliśmy po polach i osłanialiśmy oddziały wracające z Kabat. To było 18 sierpnia – kluczowa data. Były jeszcze zakłady „Bruhn-Werke”. Akcje były prawie co noc. Bruhn-Werke zdobyliśmy. Później były walki, bo Niemcy chcieli odbić szkołę na Woronicza, ale tam od nas kilku brało udział. Nie brałem tam udziału, bo była inna kompania – B-3. Później była jeszcze raz Dworkowa, z drugiej strony. Nie dało rady. Zginęło też trochę ludzi. Było obsadzanie posterunków, czujki, obsadzanie placówek. Mieliśmy nawet oficerską placówkę na Madalińskiego. Tam byłem i to był teren niczyj, ale Niemcy czasem tam przechodzili, to strzelaliśmy do nich, ale oni też. Dużo akcji było po bombardowaniach. Odkopywanie zasypanych, no i już nieżywych. Pamiętam jednego, że miał odłupana czaszkę jakby mu ktoś obciął. Leżał tak, jakby go na talerzu miał. Już nie żył.

  • Jak pan pamięta moment kapitulacji?

Przed kapitulacją jeszcze były dwa dni rzeczywistych walk, bo Niemcy byli obok, strzelali do nas z granatników i z broni maszynowej, a my do nich. Wreszcie 26 września koło południa nadszedł rozkaz, że zostawić tylko czujki, a reszta wycofać się. Byliśmy przy ulicy Różanej, róg Kazimierzowskiej, narożnik południowo-zachodni. Była tam kamienica, już jej nie ma, inna teraz stoi. Tam czyniliśmy wypady na czujki, placówki, trochę dalsze wypady, bo to był teren niczyj. Niemcy się bali chodzić, a my chodziliśmy, bo nie było się gdzie umocnić, a jeszcze poszerzać się w tamtym kierunku to nic nie dawało. Tak prawdopodobnie myśleli dowódcy. Nie wiem, bo skąd mogłem wiedzieć. W chwilach wolnych chodziłem i kryjąc się, patrzyłem, skąd, gdzie, kto strzela. Jak zauważyłem jakiś karabin maszynowy niemiecki – bo my też mieliśmy karabin maszynowy i była wymiana ognia – to patrzyłem i melinowałem się w takim miejscu, żeby mnie nie widzieli i strzelałem na 200–300 metrów. Nieraz wystrzelałem 100 pocisków z karabinu dziennie. To dużo, bardzo dużo. Łódka była na pięć nabojów. Było budowanie stanowisk, czujek. Przy tym właśnie zginął ten drugi przyjaciel, co za mnie dostał. Przygotowywaliśmy sobie tam stanowisko czujki, żeby być jakoś chronionym. Dostał wtedy w brzuch. Kula mu weszła z tyłu. Przedostatniego dnia kazano nam się wycofać z narożnika – jak mówiłem – południowo-zachodniego (ulica Różana z Kazimierzowską) na południowo-wschodni i północno-wschodni – na te dwa i my się wycofaliśmy, z tym że mnie i temu „Rudemu” – Władysławowi Konarskiemu [kazano zostać]. Miałem swój karabin i granaty – zawsze jakieś dwa każdy miał – a on miał pistolet maszynowy. Zostaliśmy w budynku, gdzie byliśmy poprzednio i broniliśmy. Niemcy byli pięćdziesiąt metrów od nas, w sąsiedniej willi. Cały czas strzelali po murze tak, że rzeczywiście bardzo trudno było wyjść. Był wykopany rów dobiegowy, łącznikowy, że biegnąc schylonym można było być skrytym, niewidocznym, ale przez te wszystkie granatniki ten rów był prawie cały zasypany, ale nam dowódca plutonu powiedział: „Macie tu zostać i bronić dojścia, bo my się będziemy przegrupowywać, aż was nie zluzujemy. Przyjdzie goniec (ten, o którym mówiłem, Ryszard Łazarski)”. Miał przyjść nas zwolnić. Tak się spodziewaliśmy. No i zostaliśmy. Na jakimś kawałku rowu przy budynku czuwaliśmy z „Rudym”. Niemcy cały czas strzelali, tylko jakoś tak siali na oślep. Bali się wychylić nosa. Okazało się, że jakaś kobieta mieszkała w tym domu. Nie było jej. Musiała być schowana w piwnicy, nie było jej widać, a teraz zobaczyła, że się wycofaliśmy, to poszła do kuchni i zaczęła gotować jakąś zupę kartoflaną. Cały czas tam byliśmy, a ona gotowała tę zupę. Jak ugotowała tę zupę, to mówi: „Panowie, może coś zjecie, bo widzę, żeście już parę dni nic nie jedli” – i dała nam po talerzu tej zupy. Weszliśmy do kuchni i przy oknie, żeby coś widzieć, bo okno wychodziło na południe, a Niemcy byli od zachodu, więc od południa nam nie zagrażali bardzo, ale się okazało – wziąłem talerz zupy, on trochę dalej stał, przy drzwiach, a ja przy tym oknie patrząc, czy czegoś nie widać, bo przy natarciu jest tak, że najpierw są strzały, później jest chwila ciszy, nie ma strzałów, wtedy są granaty i natychmiast już idzie atak. Taka to jest taktyka, z bronią, z peemami i tak dalej. Na to czekaliśmy, żeby ich przywitać naszymi granatami i ewentualnie nasza bronią. To był jeden peem i jeden karabin. Wiele to nie było, ale znając Niemców, oni byli bardzo ostrożni i strachliwi. Bardzo się bali. Może dlatego, że od czasu do czasu też strzelaliśmy. Pamiętam, walnął granat z granatnika w sam narożnik okna. Zasypało mi cały talerz z zupą i nie zjadłem jej, a głodny byłem jak cholera. Jemu też zasypało, nie dało rady jeść. Trzeszczało jak cholera. Za chwilę przyszedł – ale już nie ten Łazarski – inny kolega, który się zgłosił na ochotnika, bo nikt nie chciał iść. Nie pamiętam, jaki miał pseudonim, jak się nazywał, bo nie był od nas. Przyłączył się z innego oddziału, bo tamten nam życie uratował. Niemcy by nas na pewno rozwalili, bo cały atak nastąpił dopiero jakieś trzy kwadranse później, a my się wycofaliśmy, bo przyszedł ten łącznik niby z... No i zajęliśmy stanowiska i to prawie była walka wręcz. Budynek stoi cały. Wiem, w którym oknie byłem z karabinem. No i już było zupełnie ciemno – nadjeżdża Ferdynand (Ferdynand to było działo szturmowe niemieckie) i zaczyna walić w naszym kierunku, ale my mieliśmy dość... Oni może tego nie zauważyli albo nie mieli rozeznania, bo ciemno było... Obok był normalny dom. Były tam koszary. Przedtem nie wiem, co tam było, chyba jakaś stacja telefoniczna duża, a później, w czasie okupacji niemieckie koszary, z drugiej strony ulicy Różanej, a my byliśmy na południowo-wschodnim narożniku Różanej. Druga część naszej drużyny była na stanowisku w szkole na narożniku północno-wschodnim. Przy pomocy książek i jakichś rzeczy zbudowaliśmy stanowisko. Z książkami mam wyrzuty sumienia, bo dużo się zniszczyło. Jak w stos książek trafi kulą karabinową, to nie przebije, nie ma mowy. No i przyszedł Ferdynand – to działo szturmowe – i zaczął walić w naszą stronę i w ich stronę. Znowu mieliśmy szczęście, bo nasz budynek był taki, że stał budynek, a później był taras zbudowany jakiś metr nad poziomem chodnika i to było betonowe. Walili w tamto, a my byliśmy w oknach w samym budynku. Do dziś tam jest ten budynek. Byłem tam może rok, dwa lata temu. Zawsze to oglądamy, zresztą się tam kłócimy o różne inne rzeczy. Walili parę metrów wcześniej z działa, a my do nich strzelaliśmy z karabinów, z pistoletów i tak dalej. Walił, walił, aż wreszcie słychać komendę oficera. Ich było może ze stu ludzi tam. Było widać, że się czołgają, kryją za czołg i krzyczy: „Szturm!”. Raz krzyknął – nic, drugi raz krzyknął – nic. Niemcy bali się ruszyć do szturmu. Dawał im komendę i nie poszli. No to my wtedy zaczęliśmy do nich tak walić, że się wycofali o kilkadziesiąt metrów, żeby ich nie razić. Tam właśnie zginął też kolega – Wojnowski – co mówiłem, że był studentem medycyny i uczył nas sprośnych piosenek. Wymyślił melodię „Serce w plecaku”. No i dostał całą serię w twarz. Jeszcze żył i jego przyjaciel – dowódca naszej drużyny – dostrzelił go po prostu, bo musieliśmy się wycofać. Nikt nie wiedział o tym. Przyznał mi się po jakimś czasie – chyba pół roku potem – że go dostrzelił, bo mieli umowę, że jak któryś z nich będzie ciężko ranny, że nie będzie można go transportować albo, żeby nie dostał się w ręce Niemców, to drugi ma go dostrzelić. On by zginął na pewno, bo miał całą głowę poharataną, tak że na pewno by zginął i był nieprzytomny zresztą. Później wycofaliśmy się stamtąd 100, 200 metrów dalej w stronę Bałuckiego. To już było rano. No i co teraz? Teraz już nie było dowódcy. Dowódcy niby poszli pertraktować z Niemcami. Nie chcieliśmy iść do niewoli, a powiedziano nam, że ze względu na ludność cywilną, której było bardzo dużo i się chowała, to ta ludność na pewno by wyginęła. Niemcy ze wściekłości by ich wykończyli. Tłumaczono nam, że trzeba się poddać. Dowódca naszego batalionu, który został, pseudonim „Burza”, poszedł pertraktować z Niemcami. Nawet chyba z tym Bachem-Zalewskim, generałem niemieckim pochodzenia polskiego. Po jakimś czasie wrócił, ale jak poszli, to zebraliśmy radę. Już nie było dowództwa, byli niektórzy – różne szarże – sierżanci i tak dalej. Oficera z nami nie było żadnego. Pewnie czekali na kapitulację. W każdym razie zdecydowaliśmy, że wejdziemy do kanału i pójdziemy do Śródmieścia. Mieliśmy jeszcze dużo broni i trochę amunicji. Ja miałem dużo amunicji. Inni proponowali, żeby się przedrzeć do Wisły i wpław do Rosjan czy do armii Berlinga, która tam była, ale to padło, bo nie wszyscy umieli pływać. Jeszcze pływać samemu, to jeszcze każdy może by dał jakoś radę, ale z bronią, z obciążeniem, z amunicją to jest w ogóle niemożliwe. Padły rozsądne głosy, że pójdziemy kanałami. Znalazł się przewodnik po kanałach i weszliśmy w kanał. Przewodnik poszedł pierwszy w prawo. Mnie to trochę dziwiło, bo ja z Mokotowa i znałem tam wszystkie chody, ale mówię: „Może jest jeszcze jakiś inny kanał burzowy i tamtędy będzie prowadził”. Idziemy, idziemy, coraz ciaśniej. Po dwóch godzinach przewodnik się zorientował, że zamiast w lewo poszedł w prawo. Całe szczęście. Wracamy. Jeden miał ponad dwa metry i nie dał rady się przekręcić w tym kanale, bo to był taki niski, sześćdziesięciocentymetrowy [kanał], to trzeba było się czołgać. Karabinu nie mogłem odwrócić, bo się nie mieścił. Sam się jakoś przekręciłem, trzymałem za lufę i wracałem tym kanałem. Doszliśmy do włazu i wyszliśmy na wierzch. Tam już stał Ferdynand, jakieś 100 metrów, mimo że wyjście z kanału było osłonięte płytami, to walił cały czas, tak że jakoś się udało, że nas kilkunastu wyszło z kanału i wtedy już było wiadomo, że trzeba iść zdawać broń. Ustawiliśmy się we czwórki i poszliśmy. Jakiś oficer wziął komendę i obok były fundamenty jakiegoś domu, który miał być budowany, głębokie fundamenty, nisko, parę metrów, może ze dwa, trzy i weszliśmy w tę dziurę. Najpierw jeszcze wszyscy Niemcy nas obstąpili z peemami i Bergmanami. Szmajsery były dla lotników i dla piechoty, a to była żandarmeria niemiecka i SS i mieli Bergmany. Kazali nam wejść, a było nas ze dwustu chłopa. Później było więcej, bo się w różnych miejscach pewno poddawali, a może w tym samym tylko trochę później. Wpędzili nas do tego dołu, gdzie były zbudowane fundamenty i kazali nam czekać. Nic nie mówią. Ustawili na brzegu karabin maszynowy Dreyse, tam w oknie ustawili karabin maszynowy, z drugiej strony ustawili karabin maszynowy, a my już oddaliśmy broń. Okazało się, że ci SS chcieli nas rozwalić, co zresztą zrobili na Dworkowej i było widać, że trzy karabiny maszynowe były rozstawione. Nadjechał na motocyklu jakiś oficer Wehrmachtu czy jakiś inny, w każdym razie nie tak bardzo na zielono umundurowany, bo w żandarmerii bardzo zielone mundury były. Widać było, że dowódca się ich pyta (a wtedy dobrze rozumiałem niemiecki i teraz rozumiem, znam niemiecki; później w Niemczech przebywałem jeszcze osiem lat), że się z nimi kłóci, z tym dowódcą – co przyjechał na motocyklu z jakimś drugim. Później okazało się, że chcieli nas rozwalić, rozstrzelać wszystkich. W tym dole było nas może z dwustu chłopa. Wtedy była już podpisana kapitulacja i on przyjechał z ramienia generała Bacha-Zalewskiego, że mają nas zaprowadzić do niewoli, no i widocznie się jakoś porozumieli, bo tamten jednak wreszcie stuknął obcasami i wtedy kazano nam wychodzić. Robili nam jeszcze rewizję. Miałem w pudełku trochę papierosów, to mi te papierosy zabrał. To były „Haudegeny”, czyli bardzo marne niemieckie papierosy, to dał je mojemu koledze. Poprowadzili nas prosto na Fort Mokotowski i tam znowu przeżycie. Wchodzimy, patrzymy, jest tam wielka mogiła. Świeżo usypany kurhan długi na około dwadzieścia metrów i stoi ze dwudziestu cywilów i kopią obok następny dół. „To pewnie dla nas”. Poprzedni już byli pochowani. Nie mieliśmy broni, nie mieliśmy nic. Okazało się, że Niemcy budowali groby dla swoich żołnierzy, którzy zginęli tego i poprzedniego dnia. Dla nas to była pociecha. Tam nas ustawili, kazali czekać, że tu przyjedzie generał i nam powie, co i jak. Przyjechał jakiś generał. Pewnie był to Bach-Zalewski, bo później czytałem gdzieś o tym. Zapowiedział po niemiecku, ktoś zresztą tłumaczył, że jesteśmy uznani za jeńców wojennych, kombatantów zgodnie z konwencją genewską. Dostaniemy posiłek i później będziemy przewiezieni do obozów na terenie Niemiec. Każdy odetchnął – jeden mniej, drugi więcej. Przywieźli kocioł, zupę pomidorową z ryżem czy z kaszą, tylko niestety nie było w co to brać. Niemcy myśleli, że jako żołnierze mamy swoje menażki, a nie mieliśmy, bo skąd? Nikt nic nie miał. Najbliższy kolega miał puszkę od kremu Nivea, taką dość dużą. Kiedyś były wielkie te kremy. Trzymał tam chyba papierosy. Każdy brał tę puszkę, wypijał tej zupy i następny. Potem szliśmy z Fortu Mokotowskiego pieszo do Pruszkowa. Ten fort istnieje. Po dwóch dniach wywieźli nas z Pruszkowa do Skierniewic. W Skierniewicach w ziemiankach byliśmy kilka dni. Paru uciekło. Miałem też uciekać, bo tam miałem rodzinę – kuzynów – tylko nie zdążyli zorganizować. Mieli mnie wywieźć w pojemniku, w którym przywozili wodę. To była beczka, ale jak wyczerpali wodę, to można było wejść. Mieli mnie wywieźć, ale to trzeba było jakoś załatwić, nie było załatwione i nie uciekłem. Nie wiem, czy lepiej, czy gorzej się stało. Pewnie poszedłbym do konspiracji i do WiN-u, do NIE i pewnie mogłem być skrócony o głowę, a w Niemczech przeżyłem. Różnie mogło być. No i tak pojechaliśmy do jednego obozu. Tam byliśmy króciutko. Wywieźli nas stamtąd i straciłem kontakt z większością kolegów. Prawie wszyscy, co byli ze mną, to nie byli tam. Byłem tam chyba jednym z najmłodszych. Wzięli nas, tak zwanych młodocianych, którzy nie mieli skończonych osiemnastu lat, ale jako młodociani nie mieliśmy żadnych ulg w niewoli. To też cała gehenna...

  • Długo pan był po zakończeniu wojny w Niemczech. Był pan tam potem na jakichś robotach, czy po prostu pan został?

Wyzwolili nas już po kapitulacji Niemiec, bo 12 maja. Byliśmy w podobozie pod miasteczkiem Husum. Nazwa tego obozu była Schwesing koło Husum i tam budowaliśmy jeszcze dla Niemców pasy startowe dla samolotów. To było od 27 kwietnia do 12 maja, z tym że już w maju ostatnie kilka dni w ogóle nie wychodziliśmy na prasę. Chodziliśmy w wielkich wózkach po torach i betonowaliśmy, a za chwilę przylatywały angielskie samoloty. Nie było już obrony przeciwlotniczej, bombardowali to wszystko i na nowo robota, ale budowali do końca. Budowali lotnisko dla Turbinjäger. To były turbinowe myśliwce, chyba pierwsze odrzutowe z tych, co walczyły we wszystkich armiach. To były samoloty niemieckie. Startowały z kół, lądowały na brzuchu, a koła zostawały. Obserwowaliśmy te samoloty. Po wyzwoleniu znaleźliśmy kompletny samolot schowany w lesie, pokryty gałęziami. Nawet kombinowaliśmy, jak by się gdzieś dostać takim samolotem. Nikt nie wiedział, jak to uruchomić. Od razu po wyzwoleniu zaczęło się przejecie od Niemców posterunków i my zaczęliśmy pilnować obozu. Trzeba było pilnować, bo jakby się towarzystwo rozbiegło... Byli jeszcze Niemcy, Francuzi i Węgrzy. Węgrzy byli internowani, ale Francuzi i my to byli jeńcy wojenni. Dopiero by się tam działo, więc się trochę bali, a i tak się mścili na Niemcach. Jeden, który pracował u takiego bauera i mu dokuczali, zdobył peema i jak poszedł, to całą rodzinę wystrzelał z tego peema. Później go Anglicy nawet poszukiwali za to. Tego nie wolno było robić. To nie był żaden od nas, jakiś inny – nie wiem, kto to był. Takie były przypadki.

  • W którym roku wrócił pan do Polski?

Wróciłem do Polski w 1947 roku. Po wyzwoleniu Anglicy ubrali nas w mundury niemieckie SA; takie strojne czapki, bo nie mieli nic. Byliśmy obszarpani, z niewoli. Każdy coś miał, ale to było w strasznym stanie. Nie doszły do nas żadne sorty mundurowe z Czerwonego Krzyża. Podobno później doszły, a my się na to nie załapaliśmy. Wywieźli nas na wyspę Sylt. Był tam obóz wypoczynkowy, różne kursy żeglarskie, samochodowy... To wszystko skończyłem, nawet szkołę podoficerską, nie wiedząc, że jestem mianowany kapralem podchorążym. Później się dowiedziałem. Po prostu nie miałem kontaktu z oficerami, z dowódcami drużyny, plutonu, bo to szło droga służbową. Nikt nie powiadomił i ten drugi – kolega – też nie wiedział. Później wróciłem do Polski. Po pierwsze zdemobilizowali nas. Moją demobilizację podpisał dowódca Powstania na Starym Mieście, pułkownik Ziemski, pseudonim „Wachnowski”. Z jego podpisem mam demobilizację i jednocześnie zaświadczenie, że mam prawo nosić zielony mundur po demobilizacji. Byliśmy bez żadnych środków, nie mieliśmy żadnego zaplecza na ubranie się, zresztą w Niemczech nic nie było do kupna. Chyba że szabrować można było, ale to byłyby kradzieże. Mieliśmy już zielone mundury angielskie. Miałem również amerykański, bo to można było kupić.
Warszawa, 30 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Mirosław Szewczyk Pseudonim: „Józef” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter