Przemysław Rokicki, [urodzony] w Warszawie, 1 lipca 1924. Należałem do Zgrupowania „Krybar”. W czasach konspiracji jeszcze nie wiedzieliśmy, czy to jest „Krybar” czy inaczej to się nazwa. Jeżeli chodzi o udział w Powstaniu, nie dotarła do mnie wiadomość, że 1 sierpnia o godzinie siedemnastej ma być Powstanie. Powinno się być od samego rana na kwaterze, miejscu, gdzie się odbywały nasze spotkania konspiracyjne, mianowicie przy ulicy Kamienne Schodki na Starym Mieście. Tam powinniśmy się spotkać. Dostałem wiadomość od mojego taty, że wybuchnie Powstanie, dopiero 1 sierpnia o godzinie dwunastej…
Mój pseudonim jest „Skory”.
Byłem szeregowym żołnierzem, u nas się mówiło pionier. Należałem do plutonu pionierów, który zajmuje się wysadzaniem w powietrze różnych przeszkód i tak dalej.
Generalnie może zacznę od tego, że przed wojną miałem dużo biedniejsze życie jak po wojnie. To oddaje władzy ludowej, że mój standard życia absolutnie się poprawił. To nie znaczy, że był bardzo zły przed wojną, ale był marny. Mianowicie mój tata zarabiał na życie… Był oficerem policji państwowej. Jego pensja, to jest chyba ważne, wynosiła trzysta, trzysta dwadzieścia złotych miesięcznie. [Żona oficera policji państwowej nie mogła byle gdzie pracować, a o lepsza pracę nie było łatwo].
Nasza rodzina składała się z czterech osób. (Mam jeszcze starszą o cztery lata siostrę, Lidię, która też brała udział w Powstaniu). Sama nasza szkoła kosztowała, jeżeli chodzi o gimnazjum, dziewięćdziesiąt złotych miesięcznie. Mieszkanie kosztowało sześćdziesiąt złotych. To wszystko dobrze pamiętam, bo pamiętam te ciężkie czasy. Na elektryczność i tak dalej wydawało się około trzydziestu złotych. Mimo wszystko trzeba [było] mieć dziewczynę, która szykowała wszystko, sprzątała i tak dalej. To zawsze [była] dziewczyna ze wsi. [Jej] się płaciło piętnaście, dwadzieścia złotych miesięcznie. Ona mieszkała wtedy u nas. Krótko mówiąc mojej mamie na życie zostawało około stu pięciu złotych, to dobrze pamiętam, licząc na miesiąc. Wychodzi, że to nawet nie jest cztery złote na dzień. Na wszystko trzeba było mieć pieniądze, i na ubranie i na zeszyty szkolne i tak dalej. Było bardzo biednie.
Mieszkaliśmy w fantastycznym punkcie na ulicy Mokotowskiej 65 przy placu Trzech Krzyży oraz [przy] Alejach Ujazdowskich. Punkt był genialny. Do dzisiaj uważam, że najlepszy punkt w Warszawie. Mieszkaliśmy też biednie, bo w trzypodwórkowej kamienicy właściciela żydowskiego. Zapomniałem w tej chwili nazwisko. To była kamienica, gdzie jedynym luksusem było to, że w mieszkaniach była ubikacja. Myśmy mieszkali w dwóch pokojach z kuchnią. Zlew był zwykły, puszczało się tylko zimną wodę. Myło się w miednicy. O łazience nie można było nawet marzyć. Na drugie piętro prowadziła straszna, drewniana, brudna klatka schodowa. W ogóle cała kamienica była zajęta przez obywateli polskich żydowskiego pochodzenia, z którymi zresztą nigdy nie było żadnych zatargów. Dom miał koło osiemdziesięciu lokali. Trzy rodziny były nieżydowskie, znaczy nasza i jeszcze dwie rodziny.
Święta żydowskie pamiętam dobrze. Zawsze w trzecim podwórku, tam gdzie były dla każdego ubikacje… Był obowiązek, że w każdym domu musiała być ubikacja dla każdego, który nawet z ulicy przyjdzie. Trzeba było klucz wziąć od stróża, to się mówiło: „Klucz u stróża”. Na trzecim podwórzu oprócz śmietnika i ubikacji, tam oni stawiali kuczki. Może dzisiaj wszyscy wiedzą, co to jest. Kuczka to jest szałas, który oni sobie budują na swoje Święto. Mieszkałem tam od roku 1930, dysponowałem tym mieszkaniem do 1995 roku. Sześćdziesiąt coś lat tam mieszkałem. Kuczki to była dla mnie strasznie ciekawa rzecz. Chciałem razem z chłopakami, kota Żydom tam wrzucić. Słyszałem, że tak się robi. Tam dachu nie było, były gałęzie. To podobno najgorsza rzecz [kota wrzucić]. Zawsze marzyłem, żeby to zrobić, ale nigdy nie zrobiłem, to jest inna sprawa. Do dzisiaj nie wiem, jakie oni mają [święta], chyba [Jom] Kipur, ale to już [znam] z historii Izraela.
Chciałem powiedzieć o tym. [Mam] wycinek ze „Stolicy” z lat peerelowskich, gdzie jest napisane o mojej rodzinie Rokickich. To wszystko z Warszawy. Mój pradziad był wywieziony na Sybir, mój dziad brał udział w 1863 w powstaniu. Nie znałem go. Moja babcia razem z moją ciocią z Rokickich Niedbalską, brała udział w powstaniu, wydaje mi się, że w śląskim. Przyjaciel Piłsudskiego, który potem był premierem, [Walery] Sławek się nazywał, kiedyś powiedział, że nie ma ceny dla mojej babci i jej córki, za to co one zrobiły w momencie odzyskiwania niepodległości w 1918 roku.
Moja rodzina to straszni patrioci i tata, i wujkowie. To wszystko wiedziałem. Do jakiego stopnia, to dowiedziałem się po wojnie z artykułu. Mój tata był wtedy aresztowany i siedział na Mokotowie od początku 1949 roku. [Potem we Wronkach, w Rawiczu, w Potulicach. Warunkowo zwolniony został w 1956 roku w dniu urodzin mojego syna Jacka]. Tradycje patriotyczne były [ogromne]. Dla nich to były czasy, tak jak dla moich dzieci i dla mnie w jakimś sensie… „Solidarność”. Odzyskanie niepodległości to było strasznie wielkie szczęście. Do dzisiaj jak słyszę piosenkę: [„Maszerują chłopcy, maszerują, karabiny błyszczą, szary strój, a przed nimi drzewa salutują, bo za naszą Polskę] poszli w bój” (to są słowa z refrenu), to dreszcz mnie przechodzi. Pamiętam jak żeśmy to zawsze śpiewali, czy w czasie świąt Bożego Narodzenia czy coś takiego. To wszystko dobrze wiedziałem. Wiedziałem, jakie są nasze zagrożenia, wiedziałem, kto jest „be”, a kto jest dobry. Wiedziałem, co się dzieje w Rosji, mniej wiedziałem, co się dzieje w Niemczech. To było późno. [O] Rosji od 1920 roku było wiadomo. W 1924 roku się urodziłem. Potem wszystko to wiedziałem. Nie mogłem powiedzieć, że nie wiedziałem. Nie wierzę, że ludzie nie wiedzieli, musieli wiedzieć.
Szkoła to dla mnie była straszna rzecz. Z polskiego zawsze miałem dwóję w szkole powszechnej, która była w alei Szucha wtedy u pani Dziubińskiej. Szkoła była dobra. Musiałem piętnaście minut lecieć od placu Trzech Krzyży. Autobusem nie jeździłem, bo to kosztowało. Przepychali mnie z klasy do klasy. Potem tata chciał mnie oddać do Batorego, bo to była szkoła państwowa, bezpłatna. Niestety nie dostałem się, nie było już miejsc. Oddał mnie za to do gimnazjum imienia Mikołaja Reja, które było jednym z trzech najlepszych gimnazjów w Warszawie, mianowicie: Zamoyski, Rej i Górski. Czy lubiłem szkołę? W 1939 roku z ledwością przeszedłem do trzeciej klasy gimnazjalnej, bo z kolei łaciny się nie uczyłem. Mój brat też do tej szkoły chodził, powiedział: „Słuchaj, nauczyciel od łaciny pan Majka…”. Mogę powiedzieć, bo to raczej zaszczyt dla niego, że on taki był. „On się urwał z szubienicy, bo go bolszewicy wieszali. On ma już szmergla”. To miałem się u szmergla uczyć? To się nie uczyłem. Z kolei tu miałem dwóję. Znowuż mnie przepychali. W 1939 roku jak 24, czy któregoś, czerwca wychodziłem [z zakończenia roku], dostałem promocję do trzeciej klasy (z jedną dwóją zresztą), to odwróciłem się na placu Małachowskiego, już wojna wisiała [w powietrzu], spojrzałem na piękny front [szkoły] koło kościoła ewangelicko-augsburskiego i myślę: „Ażeby cię pierwsza bomba trafiła”. Trafiła, to najgorzej. Potem już się uczyłem na kompletach.
Uroczystości państwowe na ogół pamiętam. Nie powiem, że były Bóg wie jakie. Wiem, że chodziłem na wszystkie defilady wojskowe. To było na Polu Mokotowskim, tam gdzie schodzą się ulice Mokotowska, Wawelska, Polna. Wejście było od dzisiejszej Niepodległości, wtedy jeszcze nie było Niepodległości. W ogóle tam było lotnisko. Tam były pokazy lotnicze, defilady. Jak przyjechał król Rumunii z synem Michałem, to tam odbywały się piękne defilady. Wszystkie dziewczyny się w nim kochały, moja siostra też. Byłem jak coś się działo na Krakowskim [Przedmieściu], Nowym Świecie, [w] Alejach Ujazdowskich. Święto wymarszu pierwszej kadrówki, oni biegli od Sulejówka aż do Belwederu na cześć Piłsudskiego. Inne uroczystości za bardzo nie pamiętam, żeby były, chyba nie było.
Był pogrzeb Piłsudskiego, to wiadomo. To było na Nowym Świecie. Byłem tam, gdzie była komenda policji. Tam też było Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Przez okno oglądałem jak cały marsz się odbywał. Cały czas werble biły, biły… Oni przechodzili, trumna Piłsudskiego. Nawet muszę powiedzieć, że byłem jak przywieźli trumnę [ze szczątkami Andrzeja] Boboli. To nasz święty polski, nie wiem jaki święty. Ciało Boboli ze Wschodu czy skądś przywieźli, nawet na tym byłem. To były atrakcje. Natomiast atrakcją było, jak szedł oddział wojskowy przez plac Trzech Krzyży i raptem słyszę, że biją nogami, defiladowy krok. Dlaczego? Nieduży oddział wojskowy raptem oddaje [komuś] cześć. To akurat przechodził w mundurze weteran [z] 1863 roku. Wtedy każdy musiał mu oddać honor, to pamiętam. Widziałem, staruszek idzie, a tamci mu oddają cześć. Bardzo ładne to było.
Tak, mieli granatowe mundury, czapki rogatywki. [...] Ci uczestnicy, którzy przeżyli, już mieli wtedy dużo lat, może tak jak ja dzisiaj. Oni mieli granatowe mundury, nie zielone, nie khaki. Wtedy jeszcze to nie było modne. Potem były w kolorach Piłsudskiego, trochę niebieskawego koloru, a potem normalne zielone mundury. Mieli na głowach rogatywki też w kolorze niebieskim.
Byłem już piętnastoletnim chłopakiem. 31 [sierpnia] wróciłem z całą rodziną. Tata nas przywiózł, z miejscowości Biała Góra nad Pilicą. Przepiękna miejscowość, do dzisiaj to ze wzruszeniem wspominam. Wieś nad wodą w lesie, dziesięć chałup i koniec. To był dla nas raj. Rodzina nie miała pieniędzy, żeby gdzieś jeździć. Ktoś nam to wskazał i ostatnie cztery lata przed wojną tam spędzałem [wakacje]. Stamtąd 31 [sierpnia] wróciliśmy na dzisiejszy Dworzec Główny. On inaczej wyglądał, chociaż był już nowoczesny, ale niedokończony. Mówili, że Niemcy spalili go rok przed wojną, dywersja.
31 sierpnia przyjechaliśmy do domu. Pierwsza rzecz, co [zrobiliśmy, to] żeśmy uprosili tatę, żeby nas zaprowadził do Kina „Napoleon” na placu Trzech Krzyży. Żeśmy po raz pierwszy zobaczyli francuski film wojenny: „Francja czuwa”. Francuskie okręty wojenne płyną, …jaka wielka potęga! Mnie się podobało, że jak kiwają się okręty, to jednocześnie jest kontr kiwanie armat, po to żeby można było strzelać w każdych warunkach. Byliśmy w kinie 31 sierpnia. Tata pojechał jeszcze na dworzec, bo zginął nasz kufer. Na szczęście znalazł [się] i [tata] przywiózł [go] do Warszawy do mieszkania na Mokotowskiej. To [było] niedaleko.
1 września obudził nas krzyk dozorcy: „Nalot! Okna zamykać!”. Było powiedziane, że trzeba okna zamykać. Nie bardzo rozumiem do dzisiaj dlaczego. Czy to chodziło, żeby szyby oszczędzić w razie wybuchu. Nie wiem. W każdym razie to nas obudziło. Wtedy żeśmy wiedzieli, że wybuchła wojna.
Mój tata był w policji. Spędził cały czas [we wrześniu] 1939 roku w obronie Warszawy. Pod koniec, jak już była kapitulacja zawiązał się momentalnie, jeszcze przed wkroczeniem Niemców, zalążek ZWZ – Związek Walki Zbrojnej. Było powiedziane, że organizacja będzie podziemna, będzie walczyć z Niemcami. To było 27, czy któregoś, września, jak Warszawa skapitulowała. Nas w Warszawie nie było. Był obowiązek oddania samochodów na cele wojskowe. Tata znał, czy miał kontakt, z pisarzem [Tadeuszem] Dołęgą-Mostowiczem, ([napisał] między innymi „Znachora”, potem z filmów żeśmy to znali). On nam użyczył swojego Buicka. To była piękna limuzyna. Tata załadował nas 6 września do Buicka. Wywiózł nas do wsi Tchórzew, gdzieśmy kiedyś, sześć, siedem lat temu, spędzali wakacje, stąd znaliśmy tą wieś. To jest sto dziesięć kilometrów od Warszawy, trochę za Siedlcami koło Zbuczyna. Myśmy tam zostali. Samochód wrócił do Warszawy. Tata we wrześniu brał udział w obronie Warszawy. 5 października zostałem wysłany przez całą rodzinę, już piętnastoletni chłopiec, żeby zobaczyć czy tata żyje, czy dom jest i tak dalej. Stamtąd przeszedłem do Warszawy.
Tak, mianowicie szedłem dwa dni, młody chłopak. Już drugiego dnia ledwo doszedłem do Mińska Mazowieckiego. W Mińsku Mazowieckim nie mogłem iść dalej, tak mnie strasznie nogi bolały. Za Mińskiem na wzgórzu była chałupa. Wiedziałem, że tam ludzie byli, poszedłem. W chałupie była bardzo biedna rodzina. Było pełno takich jak ja uchodźców. Proszę sobie wyobrazić, że oni mnie przyjęli. Wtedy zapamiętałem na całe życie, że w biedzie zawsze ci więcej pomoże biedny niż bogaty.
Do dzisiaj to z wdzięcznością wspominam. Następnego dnia razem z „wrześniakiem”, żołnierzem z września, który też wracał do siebie w poznańskie, żeśmy doszli do Miłosnej. Tam po prawej stronie na wzniesieniu była znowuż chałupa. To był dom żydowski. Biedni Żydzi przyjęli nas, przenocowali, wszystko dobrze. Następnego dnia wyszedłem na sam szczyt wzniesienia, który do dzisiaj jest i widać Warszawę jak na dłoni. Zobaczyłem Warszawę z jedynym wtedy drapaczem chmur na placu Napoleona, dzisiaj się mówi na placu Powstańców Warszawy. Już byłem szczęśliwy. Doszedłem do Warszawy. Patrzę, dom stoi. Wszedłem, pytam się dozorcy czy on nie wie co z tatusiem. On mówi: „Chyba już wyszedł do komisariatu”. Tata został w policji. Umowa kapitulacyjna mówiła, że policja będzie polska i został. Policja była polska w czasie całej okupacji oprócz tego, że była [policja] niemiecka, która ich nadzorowała, to jest inna sprawa. Poszedłem szybko do komisariatu. Otwieram drzwi, patrzę, tata siedzi przy biurku. Tata z kolei mówi: „Pokazał się Przemek”.
Znowuż będę nietypowy, ale dla mnie okupacja, to okres, kiedy stałem się złotym młodzieńcem. Mój tata był zaangażowany, to wiedziałem, ale nikt nie wiedział nic na ten temat. Konspiracja była bardzo przestrzegana. Pisałem dla niego skrypty konspiracyjne. To już jest dokument, który można byłoby do Muzeum oddać. Skrypty pisałem na maszynie, co mogłem to rysowałem, ale nie wszystko. Musiała mi siostra pomagać, bo ona ładniej rysowała. Tata miał broń, pistolet.
To były przede wszystkim instrukcje całych zasad robienia materiałów wybuchowych, jakie składniki i tak dalej. Było dużo tego. To nie było dla mnie. Tata był kierownikiem wyszkolenia żołnierzy w czasie okupacji, znaczy konspiracyjnych grup. Tata dbał o to, żeby były materiały. Mam [je] do dzisiaj, bo zostało po jednym egzemplarzu. Potem było szkolenie. Mnie szkolili prawdopodobnie z tego samego. Na Starym Mieście to nas ciągle szkolili, już nie mówiąc o musztrze. Zabawa ładna. Jeśli chodzi o materiały wybuchowe, jeśli chodzi o broń, „Błyskawice” naszej produkcji, to wszystko robiłem tylko dla taty.
[...] Wiem, że instrukcje dotyczące samego sposobu jakie materiały wybuchowe, z czego, to wszystko było antydatowane na lata 1938–1939. Jakby co, to zostały po wojnie. To wszystko było opracowywane. Pisałem to na maszynie. To w ten sposób było robione.
Cóż mogę powiedzieć. À propos Żydów, naszych stosunków, …nie było nigdy zadrażnień, wszystko było dobrze. Był jeden Żyd, który chyba miał sklep. Jak zlatywałem po trzy stopnie bum, bum, na klatce schodowej, bo się nie mówiło schodziłem, jak on był, zawsze mu się kłaniałem, cała moja rodzina. To był pan Adolf. Natomiast, jeżeli chodzi o moje wspomnienia dziecinne, troszeczkę się cofnę. Boże drogi, żydowskie dzieci się bawiły na balkonach, które były we wnękach kamienicy…
Tak, jak one się bawiły! Jak ja im zazdrościłem. Darły się, zazdrościłem im, że nie mogę [się tak bawić]. Niestety moi rodzice [nie pozwalali]. Przedtem mieszkałem, jak tylko się urodziłem, na Kruczej 19, pomiędzy Wilczą a Hożą. Tam było też takie podwórko. To była polska kamienica, w każdym razie były polskie, nie żydowskie dzieci. Dzieci się bawiły, a mnie nie wolno było wyjść na podwórko, bo to się wtedy mówiło podwórkowe dzieci. [Brzydkie] wyrazy, różne rzeczy, uświadamianie czy coś takiego. Niestety nie mogłem się z podwórkowymi dziećmi [bawić], chociaż strasznie chciałem. Mówię o żydowskich dzieciach, jak one się bawiły, byłem jak zaczarowany. Krzyczały, bawiły się, latały… wszystko na dosyć dużym balkonie, który wystawał. Balkonów było, ile było pięter. To była czteropiętrowa kamienica. [...]
Nie było w ogóle u nas, na szczęście, problemu… Jak to się stało, że Żydzi zaczęli, że tak powiem, wyciekać, tego nie wiem. Dlaczego? Od roku 1941 ze względu na ciężkie warunki, bo nie było pieniędzy, zaczynałem zarabiać. Tata mnie ulokował u swojego znajomego hurtownika pod Żelazną Bramą. Tam pracowałem, nosiłem rabarbar. Jeździłem samochodem pod Głowno i rabarbar żeśmy ładowali na samochód. To było jedno. Potem on mnie delegował do Niepokalanowa. Jest tam zakon katolicki. Tam był [ojciec Maksymilian] Kolbe, on jest święty, a to był największy żydożerca w Polsce. On wypuszczał broszurę „Rycerz Niepokalanej”. To było straszne. Wiedziałem, że on taki jest, ale tym się wtedy nie przejmowałem.
Ostatecznie to nie była moja sprawa, chociaż brałem udział w uroczystościach państwowych, jak żeśmy szli na Pragę… Nie, najpierw na Kowno. Na Kowno to znaczy, że Litwa ciągle z nami „darła koty” o Wilno i Wileńszczyznę. Oni nam robili wstręty i tak dalej. Podobno w Lidze Narodów Piłsudski miał powiedzieć tak: „Wojna czy pokój z Litwinami?”. Zostało niby na pokoju, ale ciągle było źle. Wtedy było to, że my żeśmy postanowili iść na wojnę. W Warszawie były uroczystości, było wojsko, a potem manifestacja, która szła do placu Zamkowego, aż do GISZ-u Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych, gdzie był z kolei „Śmigły” Rydz, naprzeciwko Łazienek. Żeśmy szli i wołaliśmy: „Na Kowno! Na Kowno!”. Ja się wtedy bawiłem razem z bratem! Wcześniej żeśmy szli… Trochę zbaczam z tematu, ale w tej chwili sobie to przypomniałem. Były dwa takie momenty. Jeszcze dokończę to. Tam było dopiero zakończenie. „Śmigły” wychodził z buławą, pokazywał to, owo. My szczęśliwi [krzyczeliśmy:] „Niech żyje!”. Potem wszyscy się odwracali i wracali do Warszawy. Wtedy zaczęło się inaczej, słyszmy: „Narodowcy do szeregów! Bij Żydów!”. To doskonale pamiętam, bo to dwa razy się stało. Raz jak żeśmy szli na Kowno, a potem w 1938 roku jak żeśmy szli na Cieszyn za Olzę, żeśmy też manifestowali. Wtedy byłem świadkiem tego jak rozbijają na ulicy Hożej przy placu Trzech Krzyży żydowskie sklepy. Mój brat, [syn siostry mamy Andrzej Tryzybowicz – był z nami] starszy [o] dwa lata, na rogu Alej Ujazdowskich… Jak żeśmy wrócili, było ciemno. Przedtem żeśmy szli z pochodniami. Jak on wracał, gdzieś się zapodział. Szliśmy z mamą: „A gdzie Jędruś?”. Patrzymy, a tam kotłowanina. Złapali go narodowcy i zaczęli go lać. Myśleli, że to Żyd. Dopiero moja matka jak skoczyła: „Co panowie robią? Przecież to nie jest Żyd!”. „A to bardzo panią przepraszamy”. Jak myśmy się z niego nabijali, że manto dostał za niewinność.
Dlatego zacząłem od mojej pracy, bo mnie nie było od 1941 roku. Najpierw pracowałem w Warszawie rok czasu u hurtownika. Wtedy było przekwaterowywanie Żydów do getta. Nie pamiętam czy byłem świadkiem, że oni od nas odchodzili z naszej kamienicy, czy nie. W 1942 roku mój przyjaciel poznaniak [Stanisław Bardziński]… Mieszkał w tej samej kamienicy, żeśmy się tam poznali. Zostaliśmy przyjaciółmi. On został kierownikiem młyna gospodarstwa handlowego w miejscowości Kosów Lacki, na wschód od Warszawy. On powiedział: „Słuchaj, chodź tam pracować. Zarobisz i będziesz miał dobre życie”. W młynie, w czasie okupacji… Tam byłem do początku 1943 roku. Wiem, że raz wróciłem na chwilę do Warszawy samochodem ciężarowym. Katastrofa nam się w młynie stała. Musieliśmy w firmie Bloch, czy coś takiego, nie pamiętam, zamówić wielką część do motoru, który napędzał młyn. Wtedy przyjechałem jak się getto paliło. Pamiętam, że patrzę się na to, nie widzę łuny, ale widzę dym, który wybucha. Już wszystko było „po herbacie”, jeśli chodzi o pytanie. Tego nie mogę powiedzieć, bo po prostu nie byłem w Warszawie, musiałem pracować. [Młyn był w Kosowie Lackim, około dziesięciu kilometrów od Treblinki. Tutaj całą epopeję żydowską przeżyłem. Ale to inny krwawy i nieludzki temat].
Wtedy jak pracowałem, to nie chodziłem. Nie żałowałem specjalnie.
Wróciłem po to, żeby szkołę skończyć, żeby mieć maturę. Szkołę skończyłem na początku 1944 roku. Dostałem maturę, najlepiej zdałem maturę ze wszystkich. Najgorszy uczeń przedwojenny raptem najlepiej napisał. Najważniejsza była literatura polska. Uczyłem się na kompletach. Ponieważ zarobiłem sporo pieniędzy w młynie, wobec tego od razu robiłem dwie klasy, które miałem zaległe. Moi profesorowie jak dyrektor Kosiński, potem Kozakiewcz, Szaniawski, przychodzili do mnie do domu. U mnie w domu na Mokotowskiej żeśmy się uczyli. To bardzo zdało egzamin, bo jednak tak mnie wyciągnęli, że mogłem zdać dobrze maturę.
Tak, w mieszkaniu. Komplety były najczęściej na Ogrodowej u kolegi, który się nazywał Marks. Drugi [egzamin] zdawaliśmy u syna adwokata, Raindl chyba się nazywał. To były duże mieszkania, zamożni ludzie byli. Tam nam podano coś do zjedzenia. Były bardzo sympatyczne warunki. Najpierw pisaliśmy, a już ustanie nie pamiętam czy to było w tym samych mieszkaniach, czy nie. Bardzo dobre mam z tego wspominania. Jeszcze miałem kłopot o tyle, że musiałem pisać lewą ręką. Profesor mi powiedział: „Nie możesz prawą ręką, to się naucz lewą”. Ponieważ to było trochę czasu, bo od zimy miałem kłopot, to nauczyłem się. Dajmy na to całą pracę z literatury napisałem lewą ręką. Dlaczego lewą ręką? Prawą nie mogłem. A dlaczego prawą nie mogłem? Miałem przecięcie takie, że do szpitala nie poszedłem, nie zszywali mi, tylko moja mama mi coś przyłożyła. W końcu to się zrosło. Jest cała historia mojej blizny. Wszystkim moim dzieciom, jak mówią: „Tata, skąd masz bliznę?”. Mówię: „A to Powstanie. Pocisk leciał, zobaczyłem, że leci, a tam jest matka z dzieckiem, to ja ręką zasłoniłem”. Początkowo było dobrze. Potem nic mi nie wierzyły, ale do dzisiaj nie wiedzą i nie powiem skąd to mam. W każdym razie nie z bohaterskich czynów.
Lewą ręką musiałem maturę napisać. Żadnego zaświadczenia nie dostałem, dopiero po wojnie w 1945 roku mnie wydano [świadectwo maturalne]. Wtedy poszedłem na drugi rok SGH. Jeszcze przed Powstaniem ukończyłem pierwszy rok Miejskiej Szkoły Handlowej. To była wtedy przykrywka dzisiejszego SGH. Po wojnie w 1946 roku chodziłem dalej na SGH i tam skończyłem studia.
Muszę powiedzieć szczerze, nie [wstąpiłem] z patriotyzmu. Patriotyzmu miałem naprawdę, (nie tyle dosyć, że nie mogłem znieść), ale miałem wystarczająco… Nie potrzebowałem udowadniania. Tata był od konspiracji, ja nie. [Włączyłem się] dopiero w 1943 roku pod wpływem swojej przyszłej żony. Wtedy się nazywała Alicja Nagórzewska, potem była Rokicka. Ona powiedziała: „Dlaczego ty nie jesteś w konspiracji?”. Wtedy się zapisałem do konspiracji. Tata mnie namiary dał. Od 1943 roku, chyba dosyć wcześnie, jak tylko wróciłem z Kosowa Lackiego, to już działałem, chodziłem na zbiórki i tak dalej.
Wcześniej, ona była cztery lata starsza ode mnie.
Nie, to było przygotowywanie wojskowe, żebym był żołnierzem, żeby wiedział o co chodzi. Miałem jeszcze komfortową sytuacją, że tata miał broń. Tata mi w końcu załatwił, że dostałem Parabellum z komisariatu, który był na Pradze. Marzyłem o broni Parabellum. Miałem również inny pistolet taty. Czytałem dużo o tych rzeczach. W każdym razie tak się nauczyłem [obchodzić] z bronią, że sobie utrudniałem [zadania]. Początkowo rozbierałem wszystko, żeby wiedzieć jak to jest w środku. Potem wieczorem, po ciemku, na tapczanie brałem broń, z zamkniętymi oczami [rozkładałem] ją na części pierwsze, potem wszystko składałem. Nauczyłem się jak nie wiem co. To, jeśli chodzi o wyszkolenie wojskowe. Miałem broń, to było strasznie ważne. Z bronią jest cała historia. [...]
Muszę powiedzieć, że moje jedyne akcje to były takie, że byłem codziennie w kawiarni. Byłem wtedy złotym młodzieńcem. Z przyjaciółmi zawsze [we] wszystkich kawiarniach na Nowym Świecie, na Marszałkowskiej musieliśmy być, poczynając od „Bliklego”, co i dzisiaj jest, a tak to „Momusy”, nie „Momusy”, „Bodegie”. Myśmy codziennie musieli [gdzieś] być. Żeśmy chodzili na prywatki. Absolutnie żadnych, że tak powiem ojczyznotwórczych działań, oprócz konspiracji, to nie robiłem. Było takie powiedzenie, pogląd, w czasie okupacji, że nie wolno do kin niemieckich chodzić. Mówiło się: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimiu”. To ja byłem absolutnie w tej pierwszej części, bo na wszystkie filmy jakie tylko można było, to chodziłem. To były filmy niemieckie, zresztą bardzo dobre filmy, normalne filmy, nie żadne propagandowe, antypolskie, normalny repertuar. Natomiast tło, żeby nie chodzić do kina, a może jeszcze chodzić i się umartwiać, to było kretyństwo. Potem władze konspiracyjne po wojnie powiedziały, jest napisane, jedyna rzecz, co nam się nie udała, to z kinami, bo wszyscy chodzili. Przecież trzeba było żyć. Mieliśmy siedzieć i płakać tylko? Musieliśmy się bawić i z dziewczynami chodzić na prywatki. Przecież o ile czytało się gazety, „Nowy Kurier Warszawski”, to wiadomo, że to było na Marszałkowskiej w dalszym ciągu robione przez polskich drukarzy na polskich urządzeniach i tak dalej. Więc o co chodzi? Wszyscy powinni to rzucić i nic nie robić? To była bzdura.
Mniej więcej jaka była praca, to na ogół dobrze wiedziałem. W czasie wojny o tyle się zmieniało, że było dużo ludzi, którzy prosili wtedy o pomoc. Już nie mówię o rodzinie, jak ją Niemcy wyrzucili z mieszkania. Tata szukał gdzie można byłoby znaleźć lokum. Obywateli żydowskich, znaczy polskich obywateli tylko pochodzenia żydowskiego… Mam ciągle trudności, bo ja skrótowo i normalnie w swojej rodzinie, to nie wstydzę się określenia: „A to był Żyd”. Żyd u nas to jest zawsze pejoratywne określenie. Nie skłamię jak powiem, że powiedzmy, chyba z osiemdziesiąt procent to są antysemici w Polsce. Tylko młodzież zapomina, nie tyle zapomina, ile już się w to nie włącza. Przecież to jest średniowiecze. Tylko oni zmieniają w tej chwili wizerunek, ale inni, to przecież widzimy dobrze jak jest.
Oczywiście, tata miał bardzo dużo próśb. Natomiast nie powiem ile, ani z kim, bo to było ściśle [tajne]. Myśmy nie pytali. Tata ani słowem nigdy nie powiedział. Znowuż włażę, w to co przed chwilą skończyłem. Chcę powiedzieć wśród Żydów… Wstydzę się tego powiedzenia, że mówię Żydzi, bo to pejoratywne [określenie]. Dzisiaj z tego się zrobiła obelga. Dlatego nieraz kręcę, że powiem naszych współobywateli pochodzenia mojżeszowego. Jestem na to strasznie uczulony, dla mnie to jest niegrzecznie. To jest przypominanie ciągłe: „Patrz Żyd!”. [...] Nawet Eliaszowi Elblingerowi, właścicielowi naszego domu, chyba nawet tata pomagał. Nie wiem, co mógł, ile mógł i co zrobił. Tata miał przecież czy informacje, czy coś takiego i łatwiej tacie było coś załatwić, niż komu innemu. Pamiętam na placu Trzech Krzyży w 1940 roku tata spotkał się przed kościołem Aleksandra z jednym panem. To był Polak, który wrócił z Oświęcimia. Opowiadał nam na placu Trzech Krzyży, co to jest Oświęcim. Pamiętam zatrute słowa, które zapadły we mnie, nie tylko zresztą te zbrodnie, bo inne tak samo i rosyjskie w 1941 roku. Ten człowiek wrócił. Dlaczego mówię o nim? Dlatego, że też tata tam coś działał. To była osoba, nie powiem, dosyć ważna. Wtedy pierwszy raz się dowiedziałem, co to jest Oświęcim. Wiem, że tata coś działał, ale na jaką skalę, to nikt w rodzinie nie śmiał ani się zapytać, ani się dowiedzieć ze względu na to, [że lepiej było,] żeby nie wiedzieć. Lepiej nie wiedzieć, niż nie daj Boże potem wsypać tatę słowem. To było jeśli chodzi o obywateli żydowskich.
Donosili i tak dalej? To dobrze rozumiem, dla mnie określenie policja granatowa jest również obelżywe. Z tego względu, że policja granatowa, tak wyszło, że to jest ta, która współpracuje z Niemcami. Dlatego zawsze mówię, że tata był w policji państwowej i tata został w tej samej policji [co przed wojną]. Znowuż to jest pejoratywne określenie, chociaż w dziewięćdziesięciu procentach wszyscy to mówią. Też się nieraz złapię, że granatowa. To tak wygląda, jakby to była współpraca, kolaboracja. Przede wszystkim była kapitulacja i warunek był, że policja zostaje. To co? Każdy miał się honorem ująć i zostać bez środków do życia? Przecież to dużo ludzi [było]. Lepiej byłoby, żeby Niemcy przyjechali czy folksdojcze czy inne draństwo w Warszawie rządziło? To jest jedna rzecz. Jeżeli chodzi o pytanie czy wiem o sprawach paskudnych szmalcowników i różnych donosicieli, to nic nie wiem na ten temat.
Wiem tylko, że raz jacyś tacy ludzie nadziali się na tatę, jak tata wychodził rano do pracy. Oni byli w bramie przy Mokotowskiej. Tam ludzi zaczepiali, legitymowali. Tata przechodził: „Co tu się dzieje?”. To była trochę bandycka akcja. Wiedziałem, że [to] stało się u nas, w naszym domu. Tata potem opowiadał. Nie wiadomo skąd oni są. To nie była konspiracja. Mój przyjaciel poznaniak, u którego pracowałem, był bardzo bogatym człowiekiem. Miał marne mieszkanie w naszym budynku, akurat innego nie dostał. Do nich przyszli bandyci w roku 1944. Położyli ich na ziemi i zaczęli wszystko wynosić z domu. Tam były skórzane ciężkie pasy. To [miało] strasznie dużą wartość, bo to szło na podeszwy. Oni leżeli, jeden brat w jednym pokoju, drugi, mój przyjaciel, w drugim. On był dans le vent. Patrzy z boku, a oni już wychodzą. Patrzy, a biorą jego parasol z pieprzową rączką. Dla mojego przyjaciela to była ozdoba. Jak deszcz padał, to on uciekał do bramy, żeby czasem nie zniszczyć parasola. On tak patrzy, mówi: „Parasol też wam jest do walki potrzebny?”. Oni powiedzieli, że są oczywiście partyzanci. On się spojrzał na mojego przyjaciela i mówi: „To już nie pana parasol”. Poszli w diabły.
Na temat współdziałania… Oczywiście, że słyszało się o donosicielach, pisało się w podziemnych „Biuletynach Informacyjnych”. To niestety wiedziałem, ale nigdy się nie natknąłem [na] sam proceder, który by odbywał się przy mnie, czy żebym coś więcej słyszał od taty.
U mnie w domu była konspiracja.
Moja siostra poleciała na punkt zborny 31 lipca. Byłem w domu. Dwa dni przedtem oddałem buty, żeby mnie zrobili zdarcia, żeby mieć porządne juchtowe buty na Powstanie. Już było wiadomo, że będzie, ale ciągle daty nie było, godziny nie było. Mój tata przychodzi o dwunastej, chodzi po mieszkaniu i mówi tak: „Słuchaj, muszę zrobić coś, co jest wbrew konspiracji”. Mianowicie: „Ty nic nie wiesz?”. Mówię: „Co nic nie wiem?”. „Nie wiesz co się dzieje dzisiaj?” „Pewno, że nie wiem”. On mówi: „Dobra, złamię tę zasadę i ci powiem, że dzisiaj o piątej wybucha Powstanie, ale ty to powinieneś wiedzieć od swoich”. Mnie nie chciał powiedzieć! Mnie do konspiracji skierował, dał namiary, dzięki niemu byłem w konspiracji od 1943. Nawet w tym przypadku on przestrzegł, [żeby] broń Boże czegoś nie powiedzieć. On mnie to powiedział. Buty mam u szewca, wprawdzie na Wilczej, to niedaleko. Nie jestem przygotowany, nie mam opatrunku. Uczyliśmy się jak opatrunki zakładać i tak dalej. Tata mi to mówi, a ja muszę lecieć na Stare Miasto przez całą Warszawę. Tata jeszcze był w domu. Poleciałem, na szczęście buty były gotowe, wziąłem buty.
Razem żeśmy wylecieli z domu gdzieś o wpół do czwartej. Tu już strzały, z tym że jeszcze nie koło nas, gdzieś dalej. Koło ulicy Pięknej już [jest] strzelanina. My przez plac Trzech Krzyży lecimy razem z tatą. Tata leciał do dowództwa. Dowództwo było w domu PKO, Świętokrzyska róg Jasnej. Razem tam lecieliśmy. Wszystko latało wtedy. Niemcy kordziki podnosili i gazowali. [Kordziki – to były takie odświętne bagneciki, które najczęściej nosili lotnicy. Raz „wisząc” na stopniach tramwaju razem z Niemcami zresztą, po zeskoczeniu na przystanku patrzę, a mam taki kordzik przyczepiony do mojego płaszcza! Trzymałem go w domu na pamiątkę, ale po Powstaniu przepadł]. Oni w Alejach Ujazdowskich w gimnazjum Królowej Jadwigi mieli Soldate Heim. Oni tam lecieli. Nikt sobie nie przeszkadzał, tylko ratował własną skórę. Oni też w końcu się domyślali – coś się dzieje. Doszliśmy i trochę dobiegliśmy do ulicy Sienkiewicza. Jeszcze przedtem czołg nas zatrzymał. Na Szpitalnej pokazał się niemiecki czołg, ale żeśmy tam dobiegli. Stoimy w witrynie, bo tam była księgarnia Gebethnera i Wolffa. Strzały były wzdłuż Sienkiewicza. W końcu mówimy z tatą: „To biegniemy!”. Tata pierwszy wyskoczył, ja za nim, przez ulicę, przez jezdnię. Ulica była chyba z kostki granitowej, tylko ogień szedł. Tata przebiegł dwie trzecie i krzyknął do mnie: „Ranny jestem!”. Zatrzymałem się i cofnąłem. Tatę tam już złapali cywile w bramie. Wyczekałem moment i przebiegłem. Zaczęli strzelać, ale już wpadłem w bramę i tak się zaczęło.
Tata był ranny w nogę. Śmieszna rzecz, przestrzelili mu tak, że ani nie przestrzelili mu ścięgna, ani kości. Kula mu przeleciała przez nogę, ale chodzić nie mógł. Potem go położyli. Ja nie byłem ranny.
Wtedy broń miał tata. Nie miałem broni. Moja broń była tam, gdzie Kamienne Schodki, w miejscu gdzie żeśmy konspirację mieli. Tam żeśmy złożyli broń. Tata miał broń przy sobie. Tatę tam położyli do pokoju. Przyszedł właściciel mieszkania i powiedział: „Ja się o nic nie pytam”. Wtedy jeszcze nic nie było wiadomo. „Ale czy ktoś z państwa ma broń?”. Myśmy skłamali, że nie mamy broni. Zostawił nas. Potem jeszcze raz przyszedłem. On mi zrobił wyrzut żeśmy nie przyznali się, że mamy broń. Wtedy uważaliśmy, że może nie trzeba tego mówić. Tata tam spędził jakiś czas, a ja poleciałem dalej.
Broni nie miałem, bo miałem na miejscu [zbiórki]. Mieliśmy w domu w Warszawie pistolet Vis, kaliber dziewięć, bardzo dobra broń, ale Parabellum mojego nie miałem. Noc spędziłem z tatą. Wtedy były pierwsze ostrzeliwania z samolotów niemieckich w nocy z 1 na 2 [sierpnia]. Deszcz padał. Pamiętam, że kula wpadła do okna i jak szalona się kręciła na blasze co jest przy oknie. Spadła i się kręciła, do dzisiaj to pamiętam, pierwszy kontakt z tym co się działo. Wróciłem do domu. To nie było daleko. Tutaj już była sytuacja opanowana, że nic się nie działo. Niemców nie było. Chciałem [przejść] Bracką, naprzeciwko Domu Braci Jabłkowskich. Biegnę w stronę Mokotowskiej (wtedy Krucza nie była przebita, tak jak dzisiaj jest, koło domu towarowego [„Smyk”], tylko Bracka prowadziła [do placu Trzech Krzyży]). Jak znalazłem się mniej więcej koło Domu Towarowego Braci Jabłkowskich, jedynego w Warszawie, to patrzę, a na Szpitalnej jest czołg niemiecki. Jak się wystraszyłem! Z tamtej strony biegłem. Pamiętam, wysoki chłopak, chyba trochę starszy ode mnie w mundurze mówi: „Nie martw się, on już jest nasz!”. Z obcym człowiekiem żeśmy się sobie rzucili w ramiona, żeśmy się uściskali. To było bardzo wzruszające dla mnie spotkanie i reakcja nas dwóch, nie znamy się, ale radość, że czołg jest unieszkodliwiony. Zresztą on długo stał. Może to jest „Chwat”, o którym się nieraz pisze, z którym potem miałem kontakt. Byłem na jednej placówce, gdzie „Chwat” stał. Wróciłem do domu, złapałem pistolet. Powiedziałem mamie, co się stało. Z powrotem biegnę w kierunku, gdzie tata był.
Aleje Jerozolimskie były wtedy puste, w tym sensie, że nie było żadnej barykady, niczego. Trzeba było przebiegać, że tak powiem, na goło. Jeszcze wtedy nie odczułem, że to jest niebezpieczne. Jeszcze pewnie Niemcy nie za bardzo byli wstrzelani, mimo, że może oni byli w Banku Gospodarstwa Krajowego na rogu Jerozolimskich i Nowego Światu, a z drugiej strony byli za Marszałkowską. Ostrzał był wzdłuż całego [odcinka]. Jeszcze wtedy nie pamiętam, żeby było coś do zastanowienia się, kiedy, w jakim momencie [przebiec]. Przechodziło się. Jak mamę pożegnałem, to jeszcze na cześć, wziąłem i z Visa strzeliłem sobie w naszym domu. Potem było całe dochodzenie. Były lokalne komitety. Skąd ktoś strzelał, czy to Niemiec strzelał?
Co dalej zrobiłem? Nie decydowałem się, nie wiedząc jaka jest sytuacja, pchać się na Stare Miasto. Poszedłem do oddziału powstańczego na ulicy Mazowieckiej. Tam było przejście do ulicy Dowcip, które jest pomiędzy Mazowiecką, a Czackiego [...] Tam była szklarnia, w szklarni był oddział porucznika „Lewara”. Przyszedłem do oddziału, mówię, że nie mogę się dostać do swojego oddziału, czy mogę do was przyjść. Jak oni zobaczyli, że mam broń, to oczywiście. Bo kto miał wtedy broń? Nikt nie miał broń. Od razu mnie przyjęli. Tam byłem co najmniej pięć dni, tam działałem. Drugą noc spędziłem już u nich na kwaterze, która była tam gdzie jest Teatr „Kwadrat”. Jaka to ulica?
Właśnie, tylko dzisiaj jest prześwit, a wtedy prześwitu pomiędzy Czackiego a Mazowiecką nie było. Natomiast było inne przejście. Pamiętam, że przechodziłem, a tam w przejściu, jakby w korytarzu, leżały butle z tlenem. Pytam się: „Po co butle?”. Oni mówią: „Po to, że jakby czołg chciał wjechać, to wyleci w powietrze”. Podobno tak jest, nie wiem.
Tak, miałem kontakt z tatą, kiedy się zdecydowałem iść już na Stare Miasto. Wtedy wróciłem, przeszedłem do ulicy Jasnej, ale nie przez Świętokrzyską, bo tam nie można było przejść, tylko od strony placu Dąbrowskiego. Tam mnie capnęła akowska żandarmeria. Pytają się: „Jakie hasło?”. (Powiedziałem co trzeba było wtedy porucznikowi „Lewarowi” i uzgodniliśmy, że odchodzę z oddziału). Hasła nie znałem, zapomniałem się dowiedzieć, nie wiedziałem. To trzymali mnie. Przy Jasnej mieli pomieszczenie i tam mnie [zaczęli] maglować, a co, a skąd? Mówię: „U Lewara byłem, idę na swoją placówkę”. Nie wiedzieli co ze mną zrobić. W końcu jeden młody chłopak patrzy się na mnie, mówi: „Prawdę mówisz?”. Mówię: „Prawdę mówię”. „A gdzie idziesz?” Mówię: „Idę do swojego taty, który miał dotrzeć do dowództwa”. „Dobrze, to dam ci przepustkę na trzy minuty”. To było niedaleko. Wypisał mi przepustkę, że mogę tam dotrzeć.
Dotarłem, oczywiście tam mnie druga żandarmeria złapała. Tam było całe dowództwo z „Borem” Komorowskim. Mówię, że idę do swojego taty, który jest przy dowództwie. Powiedziałem pseudonim. Oni mówią: „Dobra, oddaj broń”. Musiałem Visa oddać. Chcieli mnie gdzieś dalej ciągnąć. Wtedy mówię, żeby ktoś potwierdził to, że mój tata rzeczywiście jest. Znowuż byłem jak gdyby zatrzymany. Mówię tak: „Słuchajcie, ale jeszcze mam granaty. Czy granaty też mam wam oddać?”. Oni mówią: „Ojej! No pewno!”. Byli zadowoleni z broni. W tym momencie pokazał się mój nauczyciel z [gimnazjum] Reja, zastępca nauczyciela pana Olszewskiego od gimnastyki, który mnie znał. To był pan Eugeniusz Lokajski, od oszczepu. Potem zginął w czasie Powstania. Mówi: „Zostawcie go, wiem kto [to] jest”. Skończyło się na tym, że dali mnie w zamian Visa… Nie wiem czy to wtedy było, czy później. W każdym razie dostałem bardzo nędzną broń, siedem milimetrów, dziadostwo takie, że nie wiem. Wtedy już dotarłem na swoją placówkę.
Chyba się nie widziałem. Wiedziałem tylko od Lokajskiego, że tata jest, ale nie wiem jak to było. Natomiast jeszcze się spotkałem w czasie Powstania….
Wtedy już poszedłem jak najszybciej do swego oddziału na Kamienne Schodki. Oni mówią: „Oni wyszli 1 sierpnia, poszli na Powiśle”. „Gdzie na Powiśle?” Ci co tam mieszkali mówili: „Chyba na ulicę Tamka”. Potem musiałem przez ostrzeliwany plac Zamkowy przebiec i na Mariensztat się dostałem. Z Mariensztatu dostałem się potem na ulicę, gdzie była elektrownia. W końcu na Tamkę i dotarłem do swojego oddziału.
Sam przebiegałem. Zresztą wspomnienia też mam z tego. Po drodze musiałem się meldować różnym powstańczym dowódcom. Nie byłem przyzwyczajony, bo co mam powiedzieć: „Panie poruczniku pionier melduje się na rozkaz!”. Trzeba zawsze tak powiedzieć, a może nie trzeba. Musiałem tak mówić, a to było trochę nie po kolei… On mówi: „Na jaki rozkaz?”. On mi żadnego rozkazu nie dał. „Proszę o pozwolenie dostania się…” Jak przebiegałem koło muru elektrowni, gdzie byli nasi Powstańcy, usłyszałem piosenkę, którą do dzisiaj pamiętam i która bardzo mi się podobała: „Przepijemy naszej babci domek cały…”. Dotarłem, dopiero wszystko ze mnie zleciało. Już byłem u siebie przy swoim dowództwie.
Chyba koło 6 sierpnia tam dotarłem. Przedtem byłem u „Lewara”, potem droga, jeszcze u mamy.
Brałem udział w Powstaniu w dwóch akcjach, że tak powiem, zasadniczych. Pierwsza to był drugi atak na Uniwersytet. Pierwszy atak był zrobiony w czasie, kiedy nie byłem w swoim oddziale, mianowicie od ulicy Karowej, od ślimaka [wiaduktu Markiewicza]. Drugi szedł od Browarnej. Trzeba było iść i po skarpie dostać się z jednej strony do Uniwersytetu. To był bastion niemiecki. W drugim już uczestniczyłem, napisałem testament, kto jestem, kogo zawiadomić. Potem nas zgrupowali w miejscu koło Browarnej. Było nas z tysiąc osób, dużo było. Potem żeśmy się dowiedzieli, że oni specjalnie tak [chcieli] zrobić, żeby nas podnieść na duchu, że tyle nas jest, to sobie damy radę. W nocy był atak z tej strony, również chyba od Krakowskiego Przedmieścia. W każdym razie to był drugi atak. W nocy żeśmy mieli owinięte nogi gałganami, żeby nie było słychać trzasku kruszonego szkła. Żeśmy małą ślepą uliczką (tam były zakłady), podeszli pod skarpę. Myśmy nieśli wielkie miny. Sami je robiliśmy z drewna i z materiałów wybuchowych. Każdy z nas, pionierów, niósł taką minę. Za nami dopiero szły grupy uderzeniowe i butelki z benzyną, fatalna sprawa. [Jak by] się zbiła butelka [człowiek by] spłonął? Spłonął czy nie w każdym razie koniec. Jak wygląda butelka z benzyną? To nie, że benzyna się wyleje, tylko butelka była owinięta w papier. Papier miał substancję chemiczną, która w połączeniu z benzyną powodowała wybuch ognia. Nas uprzedzali, ale [butelek] nie powinno się [używać], to było strasznie ryzykowne.
Nigdy nie widziałem, na szczęście nie widziałem. Wtedy mieliśmy [butelki] po kieszeniach. Jak żeśmy dotarli, to Niemcy oczywiście nas od razu usłyszeli. Ze skarpy, z góry od Uniwersytetu… Ostatnio byłem, w to samo miejsce poszedłem i od góry i od dołu, żeby zobaczyć jak to było. Oni do nas strzelali, rzucali granaty. Usłyszeli nas, jak żeśmy szli pod górę. Potem mieliśmy się wdrapać po ziemi. Jak żeśmy weszli pod obstrzał, to trzeba było paść na ziemię. Z jednej strony nasze miny, z tej strony [trzeba] gdzieś się schować. Tam były wypalone parterowe pawilony. Każdy z nas pod pawilon. Pełno okien było w pawilonach, wszystko wypalone. Można było wszędzie strzelać. Niemcy rzucali granaty, za przeproszeniem smród… Żeby można było to w mysią dziurę byśmy się tam schowali, ale nie było innego wyjścia.
Tam były drzewa.
Bo ja wiem, trudno mi powiedzieć. To była ciemna noc. Myśmy tam nigdy nie byli. Nam tylko powiedziano jak jest i tak było. A ile drzew było, to nie [pamiętam]. Na górze Uniwersytetu jest ogrodzenie. Niemcy z ogrodzenia strzelali do nas w dół. Położyli nas po ziemi, ruszyć się nie można było, bo ciągle rzucali granaty. Człowiek się bał, że albo jego, albo minę [trafią]. Przede mną leżał chłopak i raptem zaczął krzyczeć, że jest ranny, że ręce ma poranione: „Ratujcie mnie!”. To był jeden z najbardziej bohaterskich czynów w moim życiu. Musiałem wstać, nie mogłem przecież tego nie zrobić. Musiałem na czworakach do niego się dostać. Doszedłem na czterech łapach do niego. Miał żyły pocięte, krew się lała, on leży, wysoki chłopak. Nie było rady…
W czasie konspiracji nas najwięcej uczyli opatrunkowych historii. Nas uczyli, że trzeba to wziąć, oczyścić, przyłożyć, zabandażować. W takim momencie, to tylko mu złapałem rękę, odwiązałem, położyłem, związałem mu, żeby krew nie leciała. Nie na ranę, tylko żeby krew nie leciała. Jedną rękę, drugą rękę i tyle, bo ręce były najgorsze. Potem się dowiedziałem, że jeszcze ciało miał strasznie pokaleczone. Położyłem się na minie koło niego i czekamy co będzie dalej. Na szczęście przyszedł rozkaz – odwrót. Jak myśmy chętnie to robili. Człowiek jak się boi… Żeśmy go wzięli ze sobą. Nie wiem czy dalej rzucali granaty czy nie. W ciemnościach kompletnych jego [nieśliśmy]. Tam była brama z furtką, to było otwarte. Żeśmy się wycofali z drugiego ataku na Uniwersytet.
Przeżył.
Nie, nie był ode mnie, nie był z naszego oddziału. Wiem tylko, że przeżył. To nas interesowało. On był gdzie indziej z innego oddziału, inna kwatera. Żeśmy go donieśli w to miejsce skąd żeśmy wyszli. Potem przez Browarną można było biec z nim. Nie wiem czy były nosze, może i były. Ktoś może niósł za nami nosze, tego już nie pamiętam. To była straszna rzecz, wstać po [rannego], przecież granat jak strzeli, to wszędzie się rozpryskuje. Śmieję się, że to chyba [było] największe bohaterstwo podnieść się pod ogniem, fatalna sprawa.
Przyjaźniłem się z tymi kolegami, z którymi już się przyjaźniłem w czasie okupacji. Nie wiedzieliśmy gdzie kto mieszka, ale żeśmy się spotykali i lubiliśmy się. Był Andrzej Pol, on przeżył, mimo że był potem ciężko ranny w innych akcjach, do dzisiaj mieszka na Żoliborzu. Tam kiedyś byłem już po wojnie, odnalazłem go w 1945 roku chyba. Potem był Maks, który pochodził z Krakowa. On był w innej akcji bardzo ciężko ranny razem z naszym Andrzejem Polem. Potem był mój bliski kolega z czasów niewoli, jak poszliśmy do Kerfeldu w Nadrenii. Tam żeśmy się dzielili we dwójkę każdą rzeczą co mieliśmy. Jak [się] dostało kawałek bochenka chleba, to trzeba było się dzielić. Bochenki były większe i trzeba było zawsze parami się [dobierać].
Nie pamiętam żądnych problemów z jedzeniem. Raz pchnęli mnie na wartę, [na] pozycję koło tunelu średnicowego, który jest przy [ulicy] Czerwonego Krzyża, tutaj gdzie dzisiaj stacja Powiśle, dalej jest tunel w stronę Woli. Tam byli Niemcy. Myśmy tam mieli placówkę, która nazywała się „Żaba”. Na „Żabę” mnie przyprowadzono ciemną nocą. Powiedziano mi: „Tam są Niemcy, masz uważać. Będziesz tu stał i cię zamienią”. Uważałem, [ale] pojęcia nie miałem [co się dzieje], bo tak strasznie było ciemno. Dlaczego to mówię? Dlatego, że byłem wtedy [potwornie] głodny. Na szczęście miałem parę kostek cukru. Wtedy odczułem głód w czasie Powstania. Ale tak, to było zadbane, była organizacja, żeśmy wyżywienie mieli. Nie wiem czy to jest prawda, ale tłuszcz wydostawało się z kabli telefonicznych, tam podobno tłuszcz był. W każdym razie na tym nam coś smażyli. Nie było problemów.
Na Tamce, jak się idzie do góry po lewej stronie były zakonnice. Tam można było do „Żaby” dojść. One miały ogrody. Myśmy tam mieli pomidory. Oprócz tego były pawilony, które chyba i do dziś istnieją. Tam przeszedłem, kazali mi być, żeby pilnować czy od strony wiaduktu Mostu Poniatowskiego Niemcy nie [atakują]. W domu, w oknie [stałem]. [W] kuchni znalazłem słoiki z truskawkami, z konfiturami. Słoiki wziąłem. Położyłem na murze, który oddzielał nasz teren od tego, który był niebezpiecznym terenem. Myślę sobie: „Jak będę wracał, to wezmę”. Wracając przychodzę z drugiej strony muru, już nie było słoików, czego bardzo do dzisiaj żałuję.
Co robiliśmy? Oczywiście, że były takie okresy, kiedy siedziało się na kwaterze i nie mieliśmy żadnego zadania. To nie było tak żeśmy zbijali bąki. Raczej nie, raczej zawsze nas do czegoś zapędzili. To jest zupełnie oddzielny temat, zrobili z nas jak gdyby oddział do pilnowania jeńców. Od nas brali ludzi, jak żeśmy byli na swojej kwaterze. Wtedy kazali nam iść na ulicę Konopczyńskiego na górę. Tamka, na górze jest Konopczyńskiego, potem są piękne domy na Skarpie i tak dalej. W czasie okupacji chodziłem na Konopczyńskiego na wykłady [do] Miejskiej Szkoły Handlowej. Tam na paru piętrach było miejsce, gdzie byli folksdojcze, Reichdeutsche i różne złodziejaszki, których schwytali. Najważniejsze było to, że tam byli Niemcy, nie żołnierze tylko cywile. Myśmy musieli ich pilnować z reguły w nocy, w dzień byliśmy u siebie. Może i w dzień kiedyś było… W dzień było parę razy. To jest oddzielna sprawa. Mogę w zasadzie o tym wspomnieć. To do dzisiaj waży w jakimś sensie na moim życiu.
Mianowicie były kobiety, które nie miały żadnych warunków do tego, żeby spędzać czas jako zatrzymane. One były jako zatrzymane. Może nierządem się zajmowały, ktoś doniósł, że [zadawały się] z Niemcami. Byli Polacy, ale folksdojcze. Była jedna Żydówka, dosyć młoda kobieta. Tu jest cały problem. Ona ze mną rozmawiała. Pojęcia nie miałem, za co ona była zatrzymana, nie śmiałem jej się zapytać. Rozmawiała ze mną nieraz, to, owo. Doszło do tego, że w pewnym momencie wpadała, jak to by się ładnie powiedziało, w histerię. Zaczęła płakać, krzyczeć. Ja, człowiek inteligentny, który się sporo rzeczy naczytał w ciągu dwudziestu lat, wiedziałem, czytałem o tym, że jak ktoś traci panowanie nad sobą, to można go uspokoić uderzając go. Wtedy tę dziewczynę, kobietę uderzyłem w twarz, w policzek, żeby ją sprowadzić na ziemię. Oczywiście podziałało, ale nie wiem jak podziałało. Do dzisiaj mam wyrzuty sumienia, że taką terapię zastosowałem. Nie miałem zupełnie żadnego powodu. Rozmawiałem z nią, już nie pamiętam o czym. W każdym razie nie pytałem się, za co ona jest [zatrzymana].
Nie, nie mam pojęcia. Chodzi o to jak łatwo kogoś oskarżyć, jeszcze do tego dołożyć Żydowi, może za nic, może była absolutnie [niewinna], tak jak ja w rękach żandarmerii, diabli wiedzą. To nie jest jeszcze koniec. Najgorsze jest, że chyba po dwóch dniach przyszedłem tam, leży jej ciało. Wyskoczyła oknem. Parę rzeczy dobrych w życiu zrobiłem, ale parę rzeczy nigdy sobie nie zapomnę [i nigdy nie daruję, że pewnie pchnąłem tę dziewczynę do śmierci]. Myśmy tam rzeczywiście pilnowali więźniów. Jeszcze jedną ciekawostkę mogę powiedzieć. Między innymi był tam więzień, który się nazywał Witold Dołżycki. Witold Dołżycki był przed wojną dyrektorem Opery Warszawskiej, bardzo zasłużonym, bardzo dobrym [dyrektorem]. Przy zbiegu Polnej, Mokotowskiej, przy Polu Mokotowskim mieściła się kawiarnia „Lardellego”. On w czasie okupacji był dyrektorem całej kawiarni, nie wiem czy artystycznym. Zawsze były występy artystyczne. Tam można było usłyszeć jak grali Chopina. To była kawiarnia w zasadzie oblegana przez Niemców, wojskowych, oficerów i innych, którzy chcieli posłuchać muzyki poważnej.
Nie, to nie było nur für Deutsche. Potem wiadomo było w Warszawie, że byli [różni] Polacy i Niemcy. Nie wiem z jakiego tytułu, ale podobno Dołżycki potrafił się, w ten sposób odezwać do Niemców, że przepraszamy panów za niekulturalne czy za inne zachowanie się osób, Polaków. Tam pewnie nie tylko koneserzy muzyki poważnej przychodzili, ale i inni. Też byłem złoty młodzieniec. Przed wojną na wszystkich operach byłem, dlatego że mój tata tam miał ciągle służbę. Był obowiązek, że musi być oficer policji na każdym przedstawieniu w razie jakby były kłopoty porządkowe. Miał swoje miejsce dla policjanta. Dostawało się passe-partout [stały bilet wolnego wstępu]. Mój tata nieraz nas tam wprowadził. Myśmy wszystkie opery widzieli. Do dzisiaj odcinam kupony, bo wiem o co chodzi, znam opery…
Tak podobno miał powiedzieć. Dołżycki wyglądał jakby był pochodzenia ukraińskiego, ale nie jestem pewien. W każdym razie jego zatrzymali w czasie Powstania. Wzięli go jako folksdojcza. Nie wiem czy on miał wtedy obywatelstwo ukraińskie. Owszem, ukraińskie obywatelstwo pomagało [w czasie okupacji], to nie byli Polacy i Niemcy ich tak nie prześladowali jak Polaków. Zgadałem się z nim jak tam byłem. On mówi, że on jest… Wiem, bo on dyrygował chórem, orkiestrą. On mi wtedy zaczął opowiadać [historie] ze swojego życia, dużo nie pamiętam. Znowuż, za co konkretnie [został zatrzymany], to nie powiedział mi. To było wiadomo, że on chyba był folksdojczem. W każdym razie uważali, że powinien być zatrzymany.
Też grałem na fortepianie, bo moja rodzina miała ambicje, że młodego Chopina może [wychowają]. Moja siostra tak samo grała i moja mama. On mi [wtedy] grał na fortepianie. Mówi: „A teraz zagram panu na fortepianie mój utwór pod tytułem »Grunwald«”. Grał mi na fortepianie, to co on stworzył. On był również kompozytorem. To dobrze pamiętam. [...] On został rozstrzelany, on został zastrzelony jak pies, niestety przez chłopaków z mojego oddziału, na ulicy Foksal. To było wtedy, kiedy żeśmy opuszczali Powiśle. To było na Foksal przy Nowym Świecie. Chyba wiedziałem o tym, że moi koledzy gdzieś poszli. Potem wrócili, chyba kilkunastu ich było. Niestety, ale muszę powiedzieć, że według mnie najgorszy element poszedł, [tacy,] którzy w ogóle nigdy nosa nie chcieli wyściubić, ani nie byli bojowi. Tylko ci, co się bali, poszli na taką robotę. Potem, po wojnie, było to określenie, …dla mnie to było ludobójstwo. Wiedziałem już o tym. Raz na cmentarzu 1 sierpnia, [w rocznicę,] zagadałem o to historyka, [powiedział]: „To niech pan napisze o tym”. Nie napisałem tego. Natomiast znalazłem w jednej z książek, że to jest wiadome, że zostali ci cywile zabici. To nie byli tylko mężczyźni, to były [także] kobiety, Niemki, Reichdeutsch, które zostały zatrzymane, też zostały zastrzelone. O tyle można je pamiętać, bo chodziły w futrach. One się bały, że futra im ktoś zabierze. To widziałem. Wiedziałem, że to są Reichdeutsch, kobiety, mój Boże, Niemki. Ich [wszystkich] zastrzelili zupełnie jak psy. Tak zginął Dołżycki. Dołżycki to była znana postać w Warszawie, raczej zasłużona. Ześwinił się, być może. Był wyrok, czy nie było wyroku… W każdym razie w książce przeczytałem, że jest wiadomo o tym. Było w ten sposób powiedziane, że ich transportowali, oni niby chcieli uciekać. W końcu wzięli ich wszystkich. Żeby nie uciekli, to ich zabili. Myślałem, że o tym nikt nie wie. Zawsze chciałem mimo wszystko zostawić ślad, że niestety i my potrafimy być tacy. To tyle jeżeli chodzi o sprawę Dołżyckiego.
Nie, tam były pokoje. W każdym razie idąc do góry od [ulicy] Kopernika na prawo się skręcało. Tam jest albo Bartoszewicza albo Konopczyńskiego. To było na czwartym czy którymś piętrze, tam było wiele pomieszczeń. Nie było w tej szkole, gdzie chodziłem w czasie okupacji. Nigdy po ich pomieszczeniach nie chodziłem. Tylko z zewnątrz, z miejsc, gdzie można byłoby wyjść. Myśmy tego pilnowali, żeby nikt nie wyszedł. Jeszcze jedna rzecz zapadła mi [w pamięć]. Wtedy byłem młodym człowiekiem, dwadzieścia lat [miałem], to niby nie taki młody, ale byłem strasznie mało wprowadzony w życie. Dawniej wszystkie sprawy intymne, to było tabu, w rodzinie się nie mówiło. Z tego względu myślę, że może tam były i dziewczyny, prostytutki. Pamiętam jak ona do mnie przyszła, mówię: „Jak sobie tu dajecie [radę]?”. „Jak możemy [sobie] dawać radę, jak nawet kawałka waty nie mamy, a przecież my jesteśmy kobiety”. Nie bardzo zrozumiałem, bo byłem frajerem pod tym względem. Potem sobie to skojarzyłem, sanitarne sprawy, tego nawet nie miały, gazet musiały używać. Mam bardzo ciężkie wspomnienie z tego czasu. To na szczęście nie było dużo, bo parę razy, może z osiem razy mnie tam wysłali.
W czasie Powstania Niemcy byli dla mnie tylko odległym celem. Tylko mi pokazywano gdzie mam strzelać. Pamiętam jak z rusznicy radzieckiej, strzelałem na dzisiejszy Narodowy Bank Polski. Tam w końcu znowuż Niemcy przyszli pod koniec Powstania. Przedtem Powstańcy to zdobyli. Byłem pod czołgiem „Chwat”. „Chwat” był w zawalonym kawałku jednego skrzydła Poczty na Warcekiej, róg [dzisiejszego] placu Powstańców Warszawy. Strzelałem do nich.
Żadnych innych kontaktów [z Niemcami] nie miałem, oprócz [spotkania] w przeddzień wejścia w życie kapitulacji. Wtedy byłem na barykadzie, którą zrobiliśmy pod numerem dziesiątym na ulicy Chmielnej, a pod szóstym byli Niemcy, [pod] ósmym nikogo nie było. Kiedy już przyszła wiadomość, że jest decyzja kapitulacji, to mogło być może 1 października, to wtedy musiałem iść z rzeczami do swojej barykady pod numerem dziesiątym na ulicy Chmielnej. Tam jest dzisiaj wielka wnęka. Niosłem coś. Wobec tego, żeby nie chodzić po piwnicach, (piwnicami się dochodziło do tego miejsca,) to od placyku, który jest przed Braćmi Jabłkowskimi, poszedłem ulicą Chmielną w stronę Nowego Światu już zupełnie otwarcie.
Wiadomo było, że [jest] kapitulacja, że zaraz będzie to ogłoszone. Szedłem, tutaj była moja barykada, tutaj byli Niemcy, tu było ekstra, znaczy ziemia niczyja. Idę i patrzę, a Niemcy też wychodzą ze swoich miejsc. Oni mieli dwa domy naprzeciwko siebie. Oni wyszli, ja idę. Moi z barykady zobaczyli, że idę, że nic się nie dzieje. Oni też wyszli i żeśmy się z Niemcami spotkali, [z tymi,] którzy do nas strzelali, a myśmy do nich strzelali. Niemcy podeszli do nas, my też. Kto potrafił po niemiecku wydukać [coś], to rozmawiał. Oni wyciągnęli papierosy, chłopakom dali, ja nie paliłem. To był jedyny kontakt. Rozmawiać to nie, bo po niemiecku nie mówiłem, trochę słówek znałem. Dla mnie też była pewna informacja… Mianowicie parę dni przedtem spod numeru czternastego na Chmielnej, z poddasza jak gdyby, zobaczyłem Niemców na Nowym Świecie. Tam Niemcy zrobili sobie barykadę wzdłuż Nowego Światu z obserwacją na całą Chmielną. Zobaczyłem, że tam Niemiec stoi. Złożyłem się elegancko i strzeliłem do niego. To było jeszcze parę dni przed kapitulacją. Zobaczyłem, że zginął, schował się. Potem jak żeśmy się spotkali, Niemcy mówią: „Parę dni temu żeście nam naszego Leutnant zastrzelili”. Wtedy widziałem tylko jedną rzecz, że jak strzeliłem, …że potem kurz się pokazał. To mogło być to, że go ciągnęli po ziemi. To była jedyna rzecz, którą się od Niemca dowiedziałem, a właściwie wołałbym nie wiedzieć. Mimo wszystko dzisiaj się inaczej na to patrzy. W tym przypadku prawdopodobnie ja to zrobiłem. To wszystko.
Dlatego, że byłem w oddziałach na Powiślu na ulicy Tamka. My żeśmy stamtąd mieli wszystkie wypady, jak trzeba było iść na jakąś placówkę czy iść na atak na Uniwersytet… Oczywiście nie mówimy jeszcze o wszystkim. Był trzeci atak na Uniwersytet najważniejszy, najlepiej zorganizowany, który też się nie udał. To był atak który był i z dołu, ale myśmy już [w nim] nie brali udziału, natomiast był jeszcze [atak] od ulicy Okólnik. Okólnik dochodzi do Krakowskiego z dołu…
Tak, na Oboźnej byłem z całym szturmowym oddziałem pod kierownictwem „Wichajstra”, takie miał pseudo, z którym potem pracowałem w handlu zagranicznym. Żeśmy się widzieli dziesiątki lat, bośmy pracowali w jednej branży. Trzecie miejsce to było od Uniwersytetu na Krakowskim Przedmieściu.
W tej chwili mogę tylko powiedzieć, że trzeci atak również się nie udał. Myśmy przebiegli Oboźną, tam żeśmy się chcieli dostać przez mur do Niemców. Oczywiście ostrzał jak nie wiem co. Żeśmy tylko na mur wleźli, potem żeśmy jeszcze szybciej zeszli. Nic żeśmy nie mogli wskórać. Niżej od Oboźnej wjechał samochód pancerny z kompanii motoryzacyjnej porucznika „Spiry”. Wywalił bramę, wjechał, ale tam zgasł. To był opancerzony samochód. To nie był „Kubuś”. „Kubuś” od Krakowskiego Przedmieścia brał udział w akcji. Na Oboźnej nic nie wyszło i cały atak się zawalił.
Tutaj zapomniałem jedną rzecz powiedzieć, która dotyczyła drugiego ataku, gdzie od Browarnej wchodziłem, co potem z chłopakiem rannym wracaliśmy. Co to jest „Kubuś”? „Kubuś” [to] opancerzony, domowej roboty, samochód. Wchodziło się do niego pod spodem i wychodziło się z niego pod spodem. „Kubuś” wjechał w nocy. To było chyba za drugim razem co opowiadałem. To jest ciekawe. Podjechał i co powinno być? Powinni wyskoczyć chłopcy ze szturmowego oddziału i załatwić bunkier. On podjechał pod bunkier, tam był potężny bunkier na całe Krakowskie [Przedmieście]. Jak podjechał, to chłopaki mówią do naszego kolegi, [„Cyd”] miał pseudonim: „Idź i zdetonuj bramę!”. On mówi: „Ja?”. „Tak ty!” On już nie miał wyjścia, musiał wyjść, wziąć długą minę. Tutaj pożar był czy coś takiego. On musi wstać, to też bohaterstwo, a tu ziejący [ogniem] cały bunkier. Ale nic, on żyje. Wobec tego poleciał szybko, założył minę, zdetonował, rozwalił [bramę]. Dopiero tamci wyskoczyli, polecieli drogą na Uniwersytet w stronę Biblioteki Uniwersyteckiej. Tam położyli ogień. Krótko mówiąc nic z tego nie wyszło.
Potem wszyscy wrócili. Tak samo atak się nie udał. To był chyba drugi atak, trzecie miejsce, gdzie oni przyszli. Myśmy z tego mieli największe uczucie [radości], jak żeśmy się pytali [„Cyda”]: „Jak się czułeś, jak żeś patrzał [na bunkier]?”. Dlaczego on przeżył? Bo Niemcy jak oni podjechali, to uciekli. Jeszcze nasi zdobyli ich broń. Żeśmy się zawsze nabijali z niego. To byłoby [tyle,] jeżeli chodzi o akcje na Powiślu. Co więcej?
Upadło Stare Miasto. Stamtąd kanałami przeszła moja siostra i mój tata, który już mógł chodzić o laseczce. Wtedy znaleźliśmy się na ulicy Foksal, gdzie było całe nasze dowództwo. Był jeszcze dowódca Zgrupowania „Róg” i żeśmy czekali zmroku. Wtedy szła cała ucieczka ludności cywilnej. Wojska jeszcze nie, jeszcze żeśmy byli przy samym Nowym Świecie i [ulicy] Kopernika. Myśmy trzymali to, żeby Niemcy nie mogli wejść. Natomiast ludność uciekała na drugą stronę Nowego Światu. Tam była barykada w poprzek Nowego Światu, tutaj Foksal, tam była Chmielna. Wobec tego wszyscy pod barykadą przechodzili. Barykadę Niemcy ostrzeliwali z BGK granatnikami, strasznie ją rozbijali.
Od razu może wspomnę, kiedy widziałem tatę. Tatę zobaczyłem jeszcze chyba dzień przedtem i powiedział tacie: „Słuchaj jak będziemy się wycofywać z Powiśla, to przyjdź do mnie, bo zabierzesz Alę”. Ala to była wtedy moja miłość, zresztą przyszła żona. Nie wspomniałem, że Alę wykradłem z jej domu. Ona mieszkała na ulicy Mokotowskiej w pierwszym podwórku, a ja w drugim. Rodzice nie chcieli jej puścić do Powstania. Wykradłem ją przy pomocy mojej mamy. Przyprowadziłem ją do naszych oddziałów na Tamce. Już miała miejsce jako sanitariuszka, cały czas tam była. Jak już to się zaczęło, to wtedy mimo całego patriotyzmu mówię: „Słuchaj, w tej chwili jak jest taka sytuacja, to już się dla ciebie Powstanie skończyło, już nie masz co tutaj robić. Wracasz do domu! Powiem tacie, żeby cię wziął, osłaniał i przeprowadził”.
Tata wtedy przyszedł, zabrał moją narzeczoną. Pod barykadą się przedostali na drugą stronę, potem przez Jerozolimskie. Tam [też] była barykada, już było łatwiej. Chociaż jak ja ją przeprowadzałem, to były tylko kawałeczek barykady, a resztę trzeba było przebiec. To było paskudne miejsce. To w nocy się robiło. Tam ją przeprowadził [mój tata]. Już byłem spokojny. Jestem ciągle 6 września na rogu Foksal i Nowego Światu, bo tutaj był mój cały oddział. W ogóle myśmy to pilnowali, żeby to wszystko szło. Podszedł do mnie raptem żołnierz i mówi: „»Skory«?”. „»Skory«. Tak”. „Ty czekasz na ojca?” Nic nie wiedziałem. Mówię: „Ojciec już poszedł i nie wróci, odprowadzał kogoś tylko”. Odprowadzał, ładne słowo. On mówi: „Niestety, ale twój ojciec jest ciężko ranny”. Mówię: „Ranny? Jak to? Przecież półtorej godziny [temu] był tutaj, rozmawiał ze mną”. Mój tata, (to samo bym zrobił,) wrócił i postanowił przejść do mnie, żeby z kolei mnie ochraniać.
Barykada była prawie zupełnie rozbita. Wtedy ojciec się położył pod resztkami barykady. Ludzie ciągle chcą przebiegać, a tam z BGK ostrzał jest cały czas. Wtedy tata powiedział: „Proszę państwa, nikogo nie przepuszczę przez barykadę, o ile każdy nie przyniesie mi jednej cegły. Każdy ma przynieść cegłę, wszystko jedno, coś dużego”. Ludzie zaczęli brać wszystko jedno co i [podawać] do taty. Tata to brał i rzucał na barykadę. Wkrótce zrobiła się [nowa] barykada. Tata zadowolony jak nie wiem co, ale Niemcy nie byli zadowoleni wzięli i strzelili z granatnika. Tatę ciężko ranili, zmiażdżyli mu nogę i piersi. Ci co mnie zawiadomili, nie wiem czy byli w oddziale taty. Przy nich to się stało. Tata, jak już był ranny i leżał, to jeszcze chciał się do mnie przedostać, żebym może ja jego chronił. Tam go ludzie ściągnęli. Chłopaki przyszli do mnie, powiedzieli o tym: „To my już pana tatą będziemy się opiekowali, do szpitala dotrzemy”. Wzięli linę i tatę przeciągnęli z powrotem do Chmielnej. Oni go zabrali, potem do szpitala koło Mokotowskiej zanieśli.
Dlaczego to mówię? Bo to jest opisane przez Jeziorańskiego, który opowiada to samo z tym, że jedną rzecz powiedział, [że] cywil… Tata był jako ranny, był nie w tych panterkach i tak dalej. [Jeziorański] pisze: „A cywil mówi, że nie przepuści nikogo, kto…”. O tym wiedziałem od taty. [Jeziorański:] „Dałem swoją cegłę, przeszedłem, ale potem huk, patrzę a cywil leży zabity”. Potem dał sprostowanie. Andrzej Kunert, historyk, on dotarł do taty po wojnie, do mnie tak samo. Dowiedział się o tym, powiedział Jeziorańskiemu. Jeziorański dał odsyłacz, że jednak cywil nie zginął, ocalał, że to był porucznik Rokicki.
Ciągle byłem na Foksal razem z dowództwem. Oprócz tego jeszcze było z sześć koni. Konie, jak zapadł mrok, myśmy przepędzili na stronę polską Nowego Światu po drugiej stronie w kierunku Brackiej. Konie chyba pierwsze przeleciały. Już był zmrok, Niemcy dużo nie widzieli. Tak że nawet żadnego konia nie ubili. Później konie wzięli na mięso. Potem przeszło dowództwo, potem my żeśmy przeszli. W ten sposób 6 września skończyło się Powiśle. Zostałem na barykadzie na ulicy Chmielnej.
Inne rzeczy nieraz musiałem robić. [Z] przeciwpancernej rusznicy radzieckiej potem ostrzeliwałem.
Z siostrą spotkałem się chyba ze dwa razy. Raz kiedy mnie żandarmeria aresztowała. Potem mnie puścili. Dowiedziałem się od Lokajskiego, że moja siostra jest na drugiej stronie ulicy Moniuszki w dawnym lokalu „Adrii”. Wtedy się z siostrą spotkałem. Potem ona była w lokalu na Chmielnej 8, ale to jeszcze było przed upadkiem Powstania. Przeszedłem wtedy od siebie z Powiśla przez Nowy Świat. Jeszcze wtedy normalne było przejście, barykada była. To nie było nic trudnego. Ona była pod ósmym na Chmielnej, co było potem ziemią niczyją. Tam dzisiaj jest „Veritas”, sklep religijny. Dlatego pamiętam, bo dałem jej Visa. Na Foksal 1 zbombardowali dom, żołnierze uciekli w popłochu. Tam wskoczyłem, żeby się schować w bramie. Patrzę w dymie, a tutaj Vis leży. Wziąłem Visa, siostrze dałem. Potem jak żeśmy szli do niewoli, to siostra mi to oddała, ja to zakopałem i mam zresztą do dzisiaj. To już nie jest Vis, to szczątki Visa. Zakopałem dużo rzeczy w piwnicy na Mokotowskiej, gdzie mieszkaliśmy, przy wyjściu do niewoli, Niestety, wszystko jest w strasznym stanie, ale szczątki do dzisiaj mam, wykopałem.
Po kapitulacji Powstania, wtedy już był rozkaz co i jak. Razem ze swoim oddziałem poszedłem do niewoli idąc przez plac Narutowicza, gdzie żeśmy zdawali broń. Pouczono nas jak to trzeba ładnie robić. Trzeba było pocałować karabin i się oddawało Niemcom. Potem wzięli nas do Ożarowa. W nocy szliśmy. To było chyba 5 października, czy 6 może. Szliśmy przez szosę, która prowadzi do Poznania, śpiewaliśmy patriotyczne pieśni, hymn, żeby po bokach słyszeli Polacy, którzy nie byli w Powstaniu, ale cały czas [tam] mieszkali. W hali fabryki kabli żeśmy byli dwadzieścia cztery godziny, jedną noc na pewno przespaliśmy. Potem podjechały wagony i żeśmy wsiedli w wagony. Zamknęli nas i okienka pozamykali. Przez Berlin jechaliśmy do obozu, który się nazywał Fallingbostel. Myśmy nie wiedzieli, gdzie to jest, gdzieś pod Hanowerem. W nocy raptem krzyki, Niemcy do nas się dobijają, otwierają [drzwi wagonu]. Myśmy okienka potrafili otworzyć. Było duszo, kupa ludzi. Otwierają, że pewnie uciekliśmy. Zaczynają liczyć od nowa. Liczą, liczą w końcu im wyszło, że jest więcej niż oni wsadzili. Machnęli ręką.
Jeszcze przedtem byłem u swojej mamy. Tam się spotkałem z siostrą. Byłem u taty w szpitalu, który jako oficer pojechał do oflagu, siostra pojechała też do oflagu. Potem ją Maczek wyzwolił. Miała szczęście, jaka radość jak Polacy ją wyzwolili koło Holandii. Pamiętam dobrze jak żeśmy wychodzili z Warszawy, ja z siostrą. Mama została w domu. Potem musiała opuścić Warszawę jak wszyscy. Ciężkie sprawy, teraz jestem ojcem, dobrze wiem. Patrzę, a mama płacze. Poszła do pokoju, a myśmy poszli do niewoli jak głupcy. Potem miałem dużo przejść. Wróciłem w maju 1945 roku ze strefy amerykańskiej. Potem mnie Rosjanie złapali w Magdeburgu do obozu… Powiedziałem sobie: „Nigdy nie wolno iść dobrowolnie do niewoli, żeby nie wiem co”. To honor ze swoim oddziałem zdać broń. Jak bydło zawieźli do siebie, nie wiadomo co z tobą zrobią. Wiadomo było, bo jednak niby była obowiązująca kapitulacja i warunki…
Myśmy się nie bali. Potem były ciężkie czasy niewoli, koniec świata. Nie prześladowania, jeść nie było co. Był moment, że poważnie myślałem, że już w życiu się nigdy nie najem. Mój przyjaciel poznaniak, który brał udział w zdobyciu PAST-y na Piękniej on wcale nie poszedł [do niewoli]. On się przebrał i poszedł do Pruszkowa. Tam się wykupił i już był u brata w młynie. Pod Warszawą miał już inny młyn. Tam zarządzał. Świetnie [sobie poradził], jeszcze pieniądze zarobili przez ten czas. Nigdy nie trzeba iść do niewoli. Chyba że [jest wybór] albo do niewoli albo kula w łeb, to nie ma o czym mówić. Myśmy się też trochę bali czy Niemcy nas rzeczywiście dowiozą. To był troszeczkę wykręt. Nie trzeba iść do niewoli.
Teraz chyba nie.
Pewno, że bym poszedł, oczywiście, ale nie po to żeby się bić. Inaczej powiem, nie było wtedy innego wyjścia, nic nie można byłoby zrobić. Żebym miał tą samą młodość i tą samą wiedzę… Jak młodość, to na pewno bym poszedł. Jakbym miał tę wiedzę [co dzisiaj] i swój wiek, to bym nie poszedł. Jak była historia z 1970 roku, kiedy do mojego taty zwrócili się: „Niech pan nami pokieruje, pan przecież w Powstaniu był”. To mój tata powiedział: „Nie proszę pana, teraz to już jest wasza rzecz. To nie jest moja rzecz. Już się do tego nie mogę nadawać, chociażbym nie wiem jakie miał doświadczenie. To już nie jest ten wiek”. Dzisiaj to jestem jak stary samochód, wszystko się sypie, jak nie jedno, to drugie. Nie trzeba się tym przejmować, taki jest los, takie życie.
Chętnie opowiedziałem. Pewne rzeczy można z siebie wyrzucić.