Renata Barbara Seidler-Hollender „Bajbus”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Seidler. Moje pełne obecne nazwisko brzmi Renata – łącznie z imieniem, bo właściwie tak trzeba by się przedstawiać – Renata Barbara Seidler-Hollender. Używam nazwiska Barbara Seidler, bo piszę od prawie siedemdziesięciu lat pod tym nazwiskiem, a sama mam już lat osiemdziesiąt cztery, co oczywiście widać. Urodziłam się w Warszawie na jesieni, 15 listopada, w trzydziestym roku. Pochodzę z rodziny inteligenckiej, mój tata […] wykładał na SGH, bilety bankowe, był także wyższym urzędnikiem Banku Polskiego przed wojną. Moja matka pochodzi z rodziny ziemiańskiej. Ma to […] niemały wpływ, na moje wychowanie. Wychowałam się w domu katolickim i bardzo patriotycznym. Urodziłam się oczywiście w klinice na Karowej, ale mieszkałam pierwsze pięć lat życia na Zamku, bo Mościcki oddał trzy mieszkania laureatom Akademii Umiejętności. Mój ojciec [Roman Seidler], był laureatem krakowskiej Akademii Umiejętności, był [naukowcem-ekonomistą].

  • Pan Roman Seidler?


Tak. Rodzicom się bardzo dobrze powodziło. Tam mieszkałam do szóstego roku życia. Następnie mój ojciec przeniósł się – znad Wisły, z pięknego domu […], z tarasami, z otwartym widokiem na Wisłę, po której przepływały […] małe, białe stateczki – przenieśliśmy się na ulicę Lwowską 10, żebym ja miała blisko do szkoły. Rodzicom bardzo zależało na tym, żebym chodziła na pensję do panny Plater, czyli do szkoły [imienia] Cecylii Plater-Zyberkówny, która [to szkoła] mieściła się na Pięknej 24. Wtedy nazywała się ta ulica Piękna, tak jak dzisiaj się nazywa. [Jakiś czas nosiła nazwę Piusa XI, ale to już inna historia]. Dlaczego wspominam o tej nazwie ulicy, ponieważ papież Pius XI był wówczas, kiedy ja chodziłam do tej szkoły i byłam bardzo małą dziewczynką, nuncjuszem papieskim i mieszkał przy ulicy Szucha. Jak bolszewicy szli na Warszawę, mój ojciec, wtedy będąc jeszcze studentem – tak jak inni – udał się na tę wojnę roku dwudziestego. […] Ówczesny nuncjusz, [który później] został papieżem Piusem XI [schronił się w obawie przed Bolszewikami w naszej szkole]. Ulica ta zaczęła się nazywać [ulicą] Piusa XI, a papież pannie Reutt, naszej przełożonej, w podzięce za to, że przyjęła go pod swój gościnny dach (bo przy [naszej] szkole był taki półpensjonat dla panienek, które mieszkały pod Warszawą, żeby nie musiały dojeżdżać), zaprosił (już do końca swojego pontyfikatu to czynił) najstarszą klasę, maturalną, na wycieczkę do Rzymu, której [koszty] w całości pokrywał Watykan. Zresztą bardzo śmieszna opowieść z tym się łączy, nie pasuje pewnie do tego opowiadania, ale niech już zostanie. [Gdy] po raz pierwszy (panna Reutt była panią wysoką, piękną, dystyngowaną, ładnie się noszącą) z tymi panienkami, które wówczas zdały maturę, po raz pierwszy [pojechała do] Watykanu, gdy uklękła przed papieżem, to papież […] przypomniał [sobie] pannę Reutt […] i powiedział: „Och. Piękna... Piękna...”. No i nasza kochana pani przełożona powiedziała: „Ojcze Święty, jestem taka, jak mnie Pan Bóg stworzył”. Oczywiście papież myślał o ulicy Pięknej. To nie wyszło wtedy poza obręb odwiedzin, ale teraz jest to od bardzo wielu lat powtarzane jako anegdota o bliskich i zażyłych stosunkach między papieżem a „platerkami”.

Była to patriotyczna szkoła. Do czasów okupacji, czyli do trzydziestego dziewiątego roku, zdążyłam skończyć trzy pierwsze klasy [szkoły powszechnej] […]. Przed wojną system był trochę inny niż w tej chwili, ponieważ było sześć klas szkoły [powszechnej], cztery klasy gimnazjalne i dwie klasy licealne, które już się dzieliły na różne typy [humanistyczna, matematyczna i przyrodniczo-fizyczna]. […] Szkoła była [tylko] żeńska, nie koedukacyjna. Nasze nauczycielki, wszystkie oczywiście z wyższym wykształceniem, wszyscy profesorowie to były wybitne nazwiska: profesor Szup był matematykiem, który wykładał na Wydziale Architektury, profesor Lachman, [prowadził] chór […]. Taki to był [poziom] wykładowców i nauczycieli. Jednocześnie […] bardzo bliskie i serdeczne stosunki między grupą nauczycieli a rodzicami […] dziewczynek chodzących do tejże szkoły. […] Szkoła była [na bardzo wysokim poziomie].

[Gdy] skończyłam dwanaście lat, zaproponowano mi – za wiedzą rodziców oczywiście – uczestnictwo w Szarych Szeregach. […] Dwa lata przed Powstaniem składałam […] przysięgę harcerską. Moją zastępową była znacznie starsza ode mnie „platerka”, nazywała się Teresa Cieszewska. Zresztą myśmy się spotykały na tych zbiórkach harcerskich coraz to u innej koleżanki w domu, udając zabawę. Ponieważ wszystkie pochodziłyśmy [ze] Śródmieścia Południowego […], gdzieś nas wywiozła, chyba na Powązki, […] adresu nawet nie [pamiętałyśmy] […] i tam składałam przysięgę. Niestety [przed] Powstaniem […] nie zawiadomiono nas, harcerek […] z VI Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerskiej, [o godzinie „W”]. Ja, […] znalazłam się [o godzinie piątej, 1 sierpnia] nie we własnym dom, [lecz na ulicy Bagatela 15, u mojej koleżanki z klasy Teresy Wawrzyniak].


[…] Warto powiedzieć, że rodzice […] uczennic ze szkoły [Plater-Zyberkówny], nie wywozili nas specjalnie gdzieś daleko na wakacje. Wiadomo było – że ze wschodu idą ruskie wojska, [idzie] front, [więc] lepiej, żeby rodzina była w komplecie […].

  • Jak rozumiem, to było cały czas organizowane przez szkołę?


Do „Platerek” należały dwa małe mająteczki pod Warszawą. Jeden to były Chyliczki […]. Panienki uczyły się [tam] gospodarstwa domowego […]. Do Chyliczek myśmy [nie jeździły] […].
[…] Był też drugi taki mająteczek, w Skolimowie, nazywał się „Zacisze”, jeszcze do dzisiaj istnieje. Duża willa w […] dużym ogrodzie, a w rogu ogrodu […] figura Matki Boskiej […]. No i albo tam, albo gdzieś pod Warszawą, we włościach naszych „Platerek”, myśmy spędzały te przedpowstaniowe wakacje, żeby być blisko, żeby w każdej chwili, jak front się będzie zbliżał, można było samochodem bądź kolejką szybko znaleźć się w Warszawie. […] Bo nawet do naszych, ze strony mojej matki, włości, […] w Kieleckie, to było za daleko […], bo nie wiadomo było, czy się stamtąd zdąży wrócić. Sławno koło Opoczna, […] majątek mojego wuja, cudowny, gdzie bardzo często jeździliśmy, wydawał się za daleki.



  • Czy panie byłyście przygotowywane kursami sanitarnymi?


Tak, w czasie tych zajęć harcerskich, bo o to pani zapewne chodzi...

  • Tak, o Szare Szeregi.

 

[…] Myśmy przechodziły kursy. Ja zdążyłam przejść dwa kursy. Przychodziły starsze panie, czasem nasze nauczycielki, […] ze szkoły „Platerek”, czasem to były po prostu jakieś harcmistrzynie, ale [nie] z naszej szkoły, czasem to byli młodzi mężczyźni z AK, którzy nas uczyli różnych rzeczy. Jeżeli chodzi o kobiety, które miały z nami kontakt, to uczyły nas pielęgniarstwa. Rysowałyśmy sobie […] czerwoną kredką w różnych miejscach […] ranę. Gdzieś tam, tu, a to tu, w różnych miejscach. Chodziło o to, żeby pokazać, jak się bandażuje [ranę, w różnych miejscach] ciała […]. Najtrudniejszą rzeczą było [założenie] czepka Achillesa. […] Myśmy zabandażowanie głowy nazywały w czasie Powstania czepkiem Achillesa. No to było rzeczywiście bardzo trudne […], ale potrafiłam to migiem zrobić […]. Nawet nie wiem, dlaczego tak się szybko tego nauczyłam. Potem przychodzili mężczyźni i przekonywali nas do tego, że bardzo trudna jest walka w mieście, […] i wojna, która się toczy na otwartej przestrzeni albo nawet w lesie czy w górach, jest mniej niebezpieczna niż walki w mieście. Wracałam do domu i ojciec mi to samo mówił.
Uczono nas [planu] miasta. Mieliśmy […] bardzo wyraźnie obrysowaną […] własną dzielnicę, czyli Śródmieście Warszawy […]. I ci młodzi akowcy, którzy przychodzili i uczyli nas miasta, mówili nam, jak się walczy w mieście, że czasem trzeba kamienicę zajętą przez wroga zdobywać piętro po piętrze i że to jest [bardzo] niebezpieczne, bo walka toczy się na podestach schodów, niebezpieczne są […] okna, z których wróg wystawia karabiny, co może zrobić, jak działają „gołębiarze” na dachu i czym to się kończy dla ludzi znajdujących się [na ulicy] lub przebiegających przez [jezdnię]. Uczono nas, co to znaczy załom muru […]. Mnie jeszcze nie zdążono tego nauczyć, jak się buduje barykady, tego nie wiedziałam […]. Natomiast uczono nas podziemi miasta, czyli że jeżeli zostaną przekopane piwnice między jedną piwnicą pod określoną kamienicą a następną i następną, że to powstaje jakby podziemne miasto w kanałach, w piwnicach pod ziemią […]. My na końcu kursu zdawałyśmy egzamin z ulic znanych na pamięć. „Pójdziesz na róg Alei Ujazdowskich i Koszykowej”, na przykład i trzeba było powiedzieć, co tam się znajduje na tym rogu, gdzie jest następny dom, gdzie jest aleja Przyjaciół, że tu jest jakaś niebezpieczna przestrzeń, […] bo nie wiadomo, jak pociski przelatują przez nią, nie mają się za czym [schronić]. Tego uczyłyśmy się [na kursach]. Potrzebne było to do łączności […]. Potem był egzamin. Nikt z mojego zastępu nie został oblany na żadnym egzaminie. Teresa Cieszewska, niskiego wzrostu, na takich troszeczkę krzywych, kaczkowatych nogach, była wspaniałą panią. Myśmy się bardzo zżymały, że nam przypadła taka „brzydka” zastępowa, ale okazała się fenomenalną [osobą]. Zresztą zadbała o wszystko, ponieważ […] w czterdziestym piątym roku, jak Warszawa zaczęła wracać do życia i na ulicy Kopernika zagnieździł się Związek Harcerstwa Polskiego, ona tam w archiwum ZHP złożyła wszystkie nasze dane. Tak że dziewczynki z jej zastępu i z naszej drużyny, które z różnych przyczyn szukały zaświadczeń, […] żeby je mieć po prostu w domu […]. [Gdy na przykład] Ewa Szwejkowska stanęła w moich drzwiach i zapytała: „Basia, napiszesz mi, że byłam z tobą w jednym zastępie?”, powiedziałam: „Ewa, oczywiście, natychmiast. Ale nie musisz tego robić, bo masz […] wszystko udokumentowane, bo jest nasz zastęp w całości, nasza 6. drużyna przy »Platerce« […], z podpisami, które są do tego potrzebne, w archiwum ZHP, [w Imce] na ulicy Kopernika”. Ona mówi: „Dobrze, daj na wszelki wypadek, jakbym tam nie znalazła” […].



  • Mówi pani o czterdziestym piątym roku.


Początek czterdziestego szóstego.

  • A możemy powrócić jeszcze do 1 sierpnia 1944 roku. Jak pani zapamiętała ten dzień?


Okropny. Moja matka, która pracowała wówczas... Aha, muszę dwa słowa powiedzieć o moim ojcu, bo to jest bardzo ważne w tym wypadku, bo pani mnie pyta, jakim cudem się tutaj znalazłam. […] Mój ojciec po ostatniej bitwie [1939 roku], nie wiem, chyba to był Kock, […] ściągnął nas [do Warszawy, z Zamojszczyzny, gdzie nas wywiózł w lecie 1939 roku do jednego z wujów do Lipy koło Zaklikowa i Rozwadowa]. […] Niemcy rejestrowali oficerów rezerwy, którzy nie [poszli do niewoli] w czasie trzydziestego dziewiątego roku […]. Część oficerów z tych pierwszych rejestracji rzeczywiście zesłana została do oflagów. […] Mój ojciec się nie zarejestrował. Moja matka powiedziała: „No to, Romuśku, ponieważ wywożą [oficerów do oflagów], to ukrywaj się u mojej rodziny. Tyle tych majątków mamy, że latami możesz się z jednego do drugiego przenosić”. I mój tata nie zarejestrował się w czasie drugiej rejestracji. [Gdy] Niemcy powtórzyli tę rejestrację po jakimś czasie […] na tę drugą rejestrację mój ojciec też nie [poszedł]. Pojechał w Kieleckie, przenosił się [z majątku do majątku]. […] Zaledwie parę miesięcy mijało między tymi rejestracjami.

  • Mówimy cały czas o latach czterdzieści, czterdzieści jeden?


Raczej koniec trzydziestego dziewiątego, początek czterdziestego roku, najwyżej początek czterdziestego pierwszego […]. W każdym razie mój ojciec się nie zarejestrował i w tej drugiej rejestracji, ale znudził się takim życiem gościa, który przejeżdża sobie z jednego majątku do drugiego, gdzie go dobrze przyjmują […]. Był człowiekiem [aktywnej] pracy. […] Pracował w Banku Polskim, w komisji dewizowej […], robił wszystkie przedwojenne bilanse płatnicze Polski... Mój ojciec był monetarystą, miał wysokie stanowisko w banku, a oprócz tego wykładał bilety bankowe (tak się nazywał [ten] przedmiot na SGH przed wojną). [Był naukowcem]. Ponieważ znał […] kilka europejskich języków, pojechał do Krakowa. W Krakowie zarejestrował się pod obcym nazwiskiem, zmienił […] na Roman [Zieliński], a reszta właściwie chyba została, i data urodzenia, i [adres]. Zaczął pracować w jakimś niemieckim biurze, gdzie zatrudniano Polaków, nie mówiąc nic o tym, że to jest nie jego [prawdziwe] nazwisko […]. I Niemcy, [gdy] mój ojciec już był w Krakowie, czyli to był czterdziesty pierwszy rok, zarządzili trzecią rejestrację oficerów [rezerwy]. Mój ojciec spasował. Poszedł i zarejestrował się, ale jako Roman Zieliński, bo miał już [kenkartę na to] nazwisko. Nie mógł zarejestrować się jako Seidler, […] w Krakowie i pracował, i mieszkał jako Roman Zieliński. […] Nie zarejestrował się ani w pierwszej, ani w drugiej [rejestracji], ale […] był zarejestrowany w tej trzeciej […] pod obcym nazwiskiem, [ale z własną fotografią].
[…] W Warszawie […] myśmy mieszkali w domu, jak pani już wspomniałam, na Lwowskiej 10 […]. To była dzielnica inteligencka. Mieszkali ludzie, którzy byli dość zamożni […]. Myśmy mieszkali w domu […] Banku Polskiego. Bank Polski to była potężna instytucja przed wojną. Były tam, […] bardzo wysokie pensje […], a także ogromna opieka [socjalna, do dyspozycji, na przykład najlepsi lekarze i tym podobne]. No i nie było potrzeby w Warszawie mieć czegokolwiek na własność, bo jak się było wyższym urzędnikiem bankowym, to się miało luksusowe mieszkanie ze wszystkim. [W naszym domu na Lwowskiej] mieszkała jakaś pani. Ja znam doskonale jej nazwisko, do dzisiaj je pamiętamy. […] Ten dom z takimi dwoma doryckimi kolumnami [przy bramie], ocalał w całości. Mieszkania były […] duże, dwuwejściowe […], po dwa […] na każdym piętrze. […] Ojciec, doszedł do wniosku, że wykonuje pracę za jakieś pieniądze jako Roman Zieliński, mieszka kątem [w Krakowie], płacąc […] jakiejś pani i jest z daleka od domu... […] Wtedy mama i tata, doszli do wniosku, że dosyć tego i niech tata zwyczajnie wraca do domu […]. Tym bardziej że przerwał prowadzenie magisterskich prac swoich [studentów]. Więc zawiadomił hrabiego Platera i innych studentów i po prostu zaczął przyjmować studentów. Nie pracował nigdzie, ale [prowadził ich dyplomy].
Moja matka […], zaczęła pracować w Banku Emisyjnym. To […] dawny Bank Polski przekształcił się w Bank Emisyjny […]. Moja matka pracowała w kasie, znając […] dobrze języki, i utrzymywała teraz dom. […] Ja chodziłam do „Platerki”, moja mama chodziła do banku, a mój tata siedział w domu i przyjmował studentów. I [jego] gabinet był zajęty, było [„jak przed wojną”].

  • Zbliżamy się do 1 sierpnia…


[…] Mój ojciec oczywiście wracając do domu na Lwowską, wrócił pod swoim prawdziwym nazwiskiem. I wtedy ta pani, która (myśmy nie wiedzieli o tym wtedy, ale potem się to okazało) miała przyjaciela w mundurze, […] gestapowca, coś mu szepnęła, że taki pan, który był oficerem i który w pewnym momencie zniknął, bo „pewnieście go wywieźli gdzie trzeba”, nagle jest z powrotem w domu. Mało tego, przychodzą do niego młodzi ludzie. […] No i mój ojciec dostał zwyczajne wezwanie na Gestapo, na ulicę Szucha. Przyszło ono na takim blankiecie do skrzynki pocztowej na nazwisko Roman Seidler. Na przesłuchanie. I mój tata pokazał to mamie. Mama mówi: „Uciekaj z powrotem do mojej rodziny […]”. – „Nie, bo mogą przyjść i was aresztować”. A ponieważ zaczynały się już wtedy aresztowania, głównie młodych ludzi, to mój tata doszedł do wniosku, że któregoś z jego studentów Niemcy złapali w łapance na ulicy i prawdopodobnie on, zeznając, że nie ma nic wspólnego z […] AK, z żadnym czynem zbrojnym przeciwko okupantom, powołuje się na to, że jest studentem i, owszem, chodzi do jakiegoś profesora […]. I mój tata poszedł. A jeszcze ojciec powiedział: „Jeżeli ja się nie zjawię tam, to przyjdą i aresztują ciebie. Co będzie z dzieckiem?”.

Poszedł i powiedzieli mu, że jest niezarejestrowanym oficerem rezerwy, siedział najpierw na Szucha w tak zwanym tramwaju. […] Powiedzieć, że się nie zarejestrował za pierwszym i drugim [razem]. […] [Najpierw więc ojciec] siedział w tak zwanym tramwaju na Szucha, [potem] wywieźli go na Pawiak. Tam siedział w [wieloosobowej] celi, razem z późniejszym naszym merem miasta, czyli Jerzym Albrechtem, którego straszliwie podobno bili […]. Był niesłychanie dzielny. [W celi] było jedenaście osób. […] Wtedy [zaczęły się] uliczne rozstrzeliwania i te straszne łapanki. Bo to był już czterdziesty drugi rok, kiedy mój tata dostał się na Pawiak.

Wtedy mój wuj Teofil Bernard Syga, który był w Delegaturze Rządu, powiedział, że Delegatura ma zaprzyjaźnionego tutaj […] adwokata niemieckiego, który urzęduje w Prudentialu na placu Napoleona i pracuje na dwie strony jakby […]. To był przedwojenny krytyk teatralny, […] mickiewiczolog, ożeniony z córką profesora politechniki Przeworskiego, z Hanią Przeworską. O nim zresztą, o Teofilu, pisze bardzo pięknie w swoich pracach […] Władysław Bartoszewski. […] Skontaktował moją matkę z [adwokatem] Eitnerem. To był adwokat z tytułem doktorskim. I moja matka udała się [do niego], zaniosła wszystkie dokumenty, które [były potrzebne]. I najważniejszą rzeczą było, żeby przeniósł ten Eitner mojego tatę z Pawiaka do więzienia par excellence karnego. Na Rakowieckiej nie było ani jednego więźnia politycznego, z wyjątkiem trzech [oficerów]. To był kapitan Siedlecki, Staś Podlewski i mój tata. Tam tych dwóch panów już siedziało wcześniej. Obaj panowie [czekali na sprawy przed sądem] […]. Za jednego AK płaciło, za Podlewskiego, a za drugiego też jakaś organizacja płaciła […]. Wziął te trzy sprawy. I oni jako oficerowie mieli mieć sprawy przed sądem niemieckim, bez uczestnictwa własnego, ale Eitner (ten adwokat niemiecki miał na nazwisko Eitner) miał bronić ich przed sądem, że nie prowadzili żadnej wywrotowej akcji […]. Wszyscy byli w identycznej sytuacji. Najwcześniej doszło do sprawy mojego ojca. Ponieważ mój ojciec miał tę jedną rejestrację, wprawdzie pod innym nazwiskiem, ale ona odegrała przed sądem niemieckim olbrzymią rolę. Mojego ojca wypuszczono domu 16 grudnia czterdziestego trzeciego roku […]. W ogóle nie wiedział, że się odbyła już ta sprawa.
Ale w momencie w którym [przeniósł się] na Rakowiecką, to był właściwie [jak] w sanatorium. [W więzieniu na] Rakowieckiej panowały takie stosunki, że było tylko tych trzech politycznych więźniów, mój tata siedział ze Stasiem Podlewskim. […] „Przemarsz przez piekło”, Staś Podlewski opisał to po wojnie. Stasia sprawy nie zdążył Eitner przeprowadzić, ale dwa dni przed wybuchem Powstania AK odbiło Stasia Podlewskiego z transportu. Naumyślnie go […] wysłali, [zdaje się, że do] lekarza, […] i tam Niemcy osłabieni i zdenerwowani faktem podchodzenia Rosjan pod Warszawę […] wykazali mniej czujności i trzy dni przed Powstaniem Staś znalazł się na wolności. Ale przedtem jeszcze w innej celi, bo Staś siedział razem z moim ojcem […], rozstrzelany został major Siedlecki (czy kapitan, nie pamiętam). Też miał sprawę, ale Eitnerowi […] z jakichś przyczyn nie udało [się go] wybronić. Do Stasia sprawy nie doszło, a sprawę mojego ojca wygrał […]. Tam były […] takie stosunki w tym niemieckim kryminalnym więzieniu, że […] panie prowadzące sekretariat brały [od pani Podlewskiej i od mojej mamy […] pieniądze [i] gotowały normalne obiady, i zamiast miski [zupy] mój tata i Staś dostawali […] obiad ugotowany przez te panie […].
[…] Tata nic nie powiedział mojej mamie o tym, że będzie Powstanie. Zarejestrował się przez Teofila Bernarda Sygę w AK, że jest gotów w każdej chwili [w nim uczestniczyć]. Pewnie trzydziestego pierwszego już o tym wiedział, gdzie ma się stawić. Bo miał się stawić na Kolonii Staszica. To był ten tragiczny Batalion „Odwet”, który prawie cały wyginął w czasie Powstania na bliskiej Ochocie. Porucznik „Roman”, saper, był dowódcą tego batalionu […]. I mojego ojca tam zastało Powstanie. Tam był [duży] atak na [niemiecki oddział]. Część Batalionu „Odwet” uratowała się, cześć wyginęła. Mój tata zdążył jeszcze dołączyć do batalionu (bo było dużo rannych żołnierzy w pierwszych dniach Powstania) późniejszego doktora Orłowskiego. Ale on był wtedy tylko lekarzem. Ten sławny immunolog, który z profesorem Nielubowiczem transplantował w Polsce pierwsze nerki. W każdym razie w ciągu trzech pierwszych dni Powstania [„Romanowi” i mojemu ojcu] udało się tę […] wyprowadzić z Kolonii Staszica nocą przez pola Mokotowskie, które zajmowali Niemcy, [„na polską stronę”], do dowództwa, które było na rogu Lwowskiej i Koszykowej […]. Tam się mieścił Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej i tam było dowództwo południowej części Śródmieścia. Wielu […] oficerów, i wielu żołnierzy, […] zginęło wówczas. Batalion „Odwet” miał jedną z najtragiczniejszych [kart w] historii Powstania […].

  • A jak dzień 1 sierpnia wyglądał dla pani?


[…] Ja znalazłam się w Warszawie przed wybuchem Powstania, jakieś […] pięć, sześć dni [wcześniej]. […] Myśmy prowadziły takie życie, że spotykałyśmy się stale u innej koleżanki. [Razem jadłyśmy] obiad, […] a matki dzieci zaproszonych przychodziły o godzinie piątej […] na podwieczorek. Panie siadały, plotkowały sobie, co słychać, i rozchodziły się z własnymi dziećmi po własnych domach. W tym domu, [przy ulicy Bagatela 15], na trzecim piętrze, na tej samej klatce schodowej, którą pani wjechała windą do góry, mieszkała koleżanka z mojej klasy, nazywała się Tereska Wawrzyniak. Dzisiaj żyje […], jest we Wrocławiu emerytowaną panią mecenas, prowadziła kancelarię adwokacką. Ma już dorosłe dzieci, wnuki […]. Ale wówczas miała tak jak ja niecałe czternaście lat […]. Ja poszłam rano prosto z domu do Tereski „pobawić się”, tak mówiąc między nami: pobawić się. Tych zabaw między nami nie było, bo myśmy już były wszystkie związane z różnymi grupami starszych akowców. Tereska Bogusławska, z którą ja się wychowywałam […], wie pani, kto to był?

  • Proszę nam powiedzieć.


Teresa Bogusławska była córką […] majora Bogusławskiego, siostrą Andrzeja Bogusławskiego, który był cichociemnym, i pani doktor Bogusławskiej. Mieszkała na Kanonii. I my od dziecka byłyśmy razem wychowywane, nasi rodzice się przyjaźnili. My [mieszkałyśmy] na Brzozowej 2/4, w tej części Zamku, a Tereska na [Kanonii]. Dopóki nie poszłyśmy obie do „Platerki”, życieśmy obie spędziły za rączkę. Ja ze swoją mademoiselle, która mnie ubierała w wielkie majtki, ciepłe, i skarpetki, [ale] gołe kolana (dzięki temu całe życie byłam zahartowana), no a Tereska okutana, mogła się bawić śniegiem i nigdy kolan nie miała czerwonych. […] Potem państwo Bogusławscy też się przenieśli bliżej Śródmieścia, żeby Tereska miała bliżej do „Platerki”. Była tylko o rok ode mnie starsza. Pisała wiersze. To była najmłodsza poetka Warszawy, którą Niemcy aresztowali (była o rok wyżej ode mnie u „Platerki”), jak rozklejała […] nalepki na obwieszczeniach niemieckich, że tu zostali rozstrzelani ludzie […]. Te nalepki były od spodu nasączone klejem, trzeba było szybko je wziąć w rękę i przylepić. I tam było albo „Niemcy kaputt”, albo „My i tak zwyciężymy” […]. I jak Tereska to naklejała, to dała przedtem... Idąc do szkoły zresztą, naklejała, ale poprzedniego dnia, mając to już od kolegi akowca, który mieszkał naprzeciwko niej, dosłownie drzwi w drzwi, dała dwóm swoim koleżankom z […] klasy […], Teresce Meissnerównie i Małgosi Śmigielskiej. Małgosia Śmigielska […] jest o rok starszą ode mnie panią, [mieszka obok mnie], pozdrawiamy się w nocy przez okna. Bo ja widzę, jak u niej się pali światło, i ona widzi, jak u mnie. […] Zresztą też w AK była […]. I [Bogusławska] dała Teresce Meissnerównie i Śmigielskiej [ulotki]. Jak ją Niemcy zobaczyli albo może jakiś kapuś, bo ja nie wiem, jak to było naprawdę, nie byłam przecież przy tym... Dość na tym, że [Bogusławska] znalazła się na Szucha z paczką tych naklejek. I pierwszą rzeczą, którą Niemcy wydobyli od Tereni, to to, że ojciec wyszedł przez Rumunię razem z Andrzejem i był […] w Anglii. Tereska natychmiast powiedziała, że nie tylko ona, ale Śmigielska i Meissnerówna […]. [Niemcy] przyszli do nas do szkoły. Szkoła już się nie mieściła na Pięknej, bo Niemcy zajęli szkołę, wyrzucili nas, ale myśmy się uczyły w różnych miejscach w Warszawie, wynajmowano [lokal na Moniuszki]. I szkoła nazywała się 1. Żeńska Szkoła Zawodowa […]. Oczywiście tajnie wszystko szło normalnym trybem, tylko stempelek był inny. I gestapo przyszło zaraz do szkoły na Moniuszki […], gdzie były starsze klasy, i zabrali te dwie dziewczynki prosto ze szkoły, bo one jeszcze nie zdążyły do domu wrócić. Nie wiem, czy jeszcze miały te nalepki przy sobie, czy już zdążyły ponaklejać wszystko. […] [Obie od razu] wypuszczono. Ale Teresy nie wypuszczono. Teresę zaczęto strasznie bić […]. I Tereska powiedziała, kto jej dał [te nalepki]. A dał jej chłopiec z AK, który mieszkał na tym samym piętrze, w tym samym domu, drzwi w drzwi z nią. […] Gestapo przyszło, żeby go aresztować, ale zadzwonili do drzwi, on nie zdążył otworzyć, […] oni strzelili przez drzwi i zabili go […]. Leżą obok siebie, bo Tereska potem umarła.
[…] Tereskę bili w dalszym ciągu strasznie, bo wiedzieli, że już ten kontakt jeden stracili, bo zabili chłopca […]. Tereskę bili okrutnie. Siedziała na Pawiaku, wozili ją na noc na Pawiak, a rano przywozili ją na Szucha i dalej bili. Potem, widząc, że ona już więcej nic nie wie, wyrzucili ją na ulicę […]. Znalazł ją dorożkarz warszawski. Na ulicy leżała, na Szucha. Wsadził do dorożki, wydobył od niej adres [i zawiózł do domu]. […] Pani Bogusławska zatelefonowała do mojej mamy […], że Tereska już jest w domu. Moja mama poszła i jak wróciła, to [spytałam]: „A co z Tereską?”. A moja mama powiedziała: „Tereska jest czarna”. A Tereska miała wychowawczynię, pannę Franię, od małego ją wychowywała. [Moja mama] powiedziała: „My z Paniurką – bo do [panny Frani] mówiło się „Paniurka” […] – i z panią Bugusławską wsadziłyśmy do wanny Tereskę, a Tereska nie ma [ani] jednego białego miejsca na ciele. Jest czarna”. Ja mówię: „Jak to, stała się Murzynką?”. Nie zrozumiałam, co znaczy „czarna”. A moja mama mi powiedziała: „Nie, jest tak […] zbita”. Odbili jej płuca, wszystko. Tereska już nigdy nie odzyskała [zdrowia], nie wstała z łóżka. To było przed Powstaniem. Siedziała w domu, leżała […] i rwała szarpie na… To znaczy […] rwało się prześcieradła i sczepiało, zszywało, żeby był długi bandaż. Potem, [w czasie Powstania], przez umyślnego pani Bogusławska […] [przysłała wiadomość, że idą do nas, niosą w kocach Tereskę]. Ludzie pomagali jej, bo ona była sama. Gdzieś ta Paniurka się zawieruszyła chyba, już nie było tej Paniurki w czasie Powstania. I jak stanęła na chwilę na Skorupki w piwnicy, żeby Teresa odetchnęła, to akurat Niemcy „krowę” tam puścili i całe Skorupki się zawaliło. Terenia z panią Bogusławską ocalały gdzieś […], pod stertą gruzów i pani Bogusławska przez harcerza przysłała wiadomość mojej matce i myśmy poszły po Tereskę i doniosłyśmy ją na Lwowską pod 10. A potem pani Bogusławskiej, [która] skorzystała ze swoich lekarskich znajomości, udało się – jeszcze przed końcem Powstania – przywołać na granicę polsko-niemiecką, na ulicę 6 Sierpnia, przy szpitalu imienia Piłsudskiego (taki czerwony, naprzeciwko Politechniki), […] karetkę z Tworek i [Tereska wyjechała] […] do któregoś ze szpitali podwarszawskich, gdzie pani Bogusławska miała znajomości lekarskie. A potem pojechała do Zakopanego, żeby jej ratować odbite płuca, ale tam Tereska umarła, w czterdziestym czwartym roku jeszcze albo na początku czterdziestego piątego, nie pamiętam. Dość na tym, że ja jak byłam w Krakowie z matką po Powstaniu, to dostałam od pani Bogusławskiej sukienkę po Teresce, białą w czerwone kropki.

[W pierwszym dniu Powstania znalazłam się na Bagateli]. Moja matka nie zdążyła przyjść do domu ani po mnie, ponieważ Aleje Jerozolimskie były pod obstrzałem i żeby przejść Aleje Jerozolimskie […]. Akowcy puszczali nocą, ale najpierw wojsko, przegrupowujące się oddziały, i bardzo małe grupy cywili. Moja matka przyszła na Lwowską, idąc cały czas od momentu wybuchu Powstania ku domowi, […] dwa dni po mnie. A ja tu czekałam [na nią] na trzecim piętrze u państwa Wawrzyniaków, [przy Bagateli].

  • Tu, na ulicy Bagatela, tak?


Bagatela 15, ten dom, ta klatka schodowa, tylko trzecie piętro i olbrzymie sześciopokojowe mieszkanie bardzo zamożnych ludzi. (Opisałam to wszystko w książkach, pokażę to pani). Jak wybuchło Powstanie […]. Bo to była gestapowska dzielnica, Szucha, czyli całe gestapo pół kroku [dalej]. […] GISZ... wszystko zajęte było przez gestapo. W pierwszych dniach Powstania […] Niemcy wygarnęli wszystkich cywilnych mieszkańców od placu Zbawiciela po początek ulicę Puławską i tą całą [okolicę]. Rozstrzeliwali ich na zapleczu ogródka jordanowskiego, który mieścił się na rogu Alei Ujazdowskich i Bagateli. Podpalali jakimś płynem, pewnie to była nafta albo benzyna, nie wiem, i palili ciała. To było lato, bardzo gorące, wszystkie okna były pootwierane, i ten gryzący, straszny dym wdzierał się do wszystkich mieszkań. I do tego naszego mieszkania także. To znaczy [nie mojego, ale] państwa Wawrzyniaków. Wszystko to jest opisane przez różnych ludzi, uczestników tych zdarzeń, którzy ocaleli, którzy złożyli zeznania przed Komisją Badania Zbrodni Niemieckich, w tomach „Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim”. Pan Wawrzyniak nie chciał wyjść, […] kiedy Niemcy kazali wszystkim opuścić [dom]. […] Bo myśmy widzieli z okien, jak ludzi w takich kolumnach gestapo prowadziło […] na Szucha […].

[Pan Wawrzyniak] postawił na środku mieszkania fibrową walizkę, do której wrzucał dolary i złoto. Znał w tym domu kilku bardzo zamożnych Polaków […]. Skontaktował się z nimi, oni przyszli do […] mieszkania państwa Wawrzyniaków, na trzecie piętro, [przynieśli] swoje precjoza i wszystko wrzucili do tej walizki, a pan Wawrzyniak […] z gestapowcem, który przychodził do naszego mieszkania regularnie co jakiś czas, [stał nad walizką, a on] […] mówił: „Mało, mało”. Z [gestapowcem] przychodził Węgier, jego adiutant, grał na […] organkach, i śpiewał „Juliszka, Juliszka from Budapeszt”. Ten Niemiec umówił się z kilkoma osobami w tej kamienicy, które wszystkie przyszły do jednego mieszkania, wrzucając do tej fibrowej walizki pieniądze, i z panią Sztompkową, która zdążyła przyjść po swoje bliźniaki, które były zaproszone na ten obiad – ona zdążyła, bo […] mieszkała niedaleko. Lalka była […] naszego wzrostu, […] a brat jej, Andrzej, był […] bardzo wyrośnięty, […] wysoki i […] gruby i wcale nie wyglądał na czternaście lat, tylko […] buzię miał czternastoletniego chłopca. […] [Niemiec przyszedł w piątek], zabrał tę walizkę i powiedział, że w sobotę rano po nas przyjdzie, żebyśmy zamknęli drzwi od mieszkań, ponieważ on osobiście wydał zarządzenie, bo tu [wejdą] „własowcy” i wszystkie mieszkania mają być otwarte. Ludzie wyprowadzeni [już byli z domu przy Bagatela 15], a […] „własowcy” […] dostają [budynek do obrabowania].
I oni wpadli. […] Pijaniusieńka, na harmonii grająca dzicz, czego nie zdążyli wypić, zjeść z tych kuchni […], nie zdołali się upić w tych mieszkaniach i wziąć ze sobą wszelkie dobro, które tam zostało (głównie futra damskie brali), to wyrzucali przez okno na podwórko. Na podwórku stali inni, którzy również się bawili, a ci którzy już splądrowali mieszkania, podpalali firanki […] i ten dom się palił od środka. Miał bardzo solidne mury, […] ale wszystko w środku, […] okna, wszystko było wypalone. Myśmy siedzieli, grupa [dorosłych, mieszkańcy domu, którzy dorzucili swoje precjoza do walizki i dzieci, czekając na tego gestapowca, który miał nas wyprowadzić na „polską stronę”]. […] Miał przyjść po nas w sobotę rano. Tymczasem dom płonął, więc pani Wawrzyniakowa rozstawiła w […] kuchni miski pełne wody, moczyliśmy ręczniki i w ręczniki oddychaliśmy, bo [wszędzie było pełno dymu]. Nie mogliśmy podejść do okien i zamknąć ich, dlatego że „własowcy” by się zorientowali […], że ktoś tu jeszcze jest, i [pewnie by nas] rozstrzelali od razu.
Tak dotrwaliśmy do niedzieli rano. {W sobotę rano gestapowiec nie przyszedł. Ciągle czekaliśmy]. To był piąty dzień Powstania. […] Baliśmy się, że nie uda się nam [się zejść na dół, bo wszystko wokół płonęło. Wybraliśmy klatkę schodową z marmurowymi schodami]. Pani Cegielska, […] która […] była mieszkanką tego domu, […] włożyła na mnie […] [swoje futra], popielice, […] które chciała uratować. Mnie sięgały [do ziemi]. I w tych popielicach ja wyszłam na plac Unii. Na szczęście Niemcy pierwszą rzeczą, którą zrobili, to zdjęli ze mnie [to futro]. […] Ja byłam dzieckiem bez matki, bez ojca, [tylko] gościem [Tereski] Wawrzyniak.

Andrzejka niestety od razu zabrali razem z [mężczyznami], choć pani Sztompkowa włożyła do niego taką chusteczkę i chciała [ucharakteryzować go] na dziewczynkę. Nie udało się. Natychmiast ich rozstrzelali, całą tę grupę, wszystkich Polaków rozstrzelali […]. Myśmy na szczęście nie wiedzieli, że już ich palą, ale wszystko mieliśmy w nozdrzach i na skórze [i cały ten żar].


A nas, [kobiety i dzieci] ustawili ósemkami. Wyszedł facet z tubą i po polsku powiedział, że [mamy iść] Marszałkowską w kierunku placu Zbawiciela, że na placu Zbawiciela są już Polacy, my mamy wolno iść, za nami będą jechały czołgi. Dzieci wszystkie były na przodzie, kobiety […] z tyłu, nie wolno [było rozchodzić się] na boki […], bo tam i tak nikogo nie ma, wszyscy są wywiezieni. To wszystko […] mówił [ktoś] przez tubę. No i jak te czołgi […] z Pola Mokotowskiego, […] dojechały tam na tył naszego [pochodu], to [głos w tubie] dał rozkaz: „Idźcie naprzód”. Ja byłam w pierwszym rzędzie, [trzymałam Tereskę za rękę. Pani Wawrzyniakowa, pani Sztompkowa były daleko za nami. Myśmy zaczęły iść i zobaczyłyśmy polskie sztandary, jedne na Marszałkowskiej, drugie na Mokotowskiej, [na placu Zbawiciela]. Schowałyśmy się za [drewnianą] pakę, która stała na środku, [która stała], tu gdzie dziś jest tęcza, a [wtedy] był trawnik. [Ta paka to był zrobiony z drewna] pojemnik pełen piasku […]. W ten piasek była wbita łopata i to miało służyć w razie pożaru do [gaszenia ognia]. My z Tereską nagle znalazłyśmy się za tą paką […]. Była pierwsza niedziela Powstania. Ja na szczęście już nie miałam tego futra na sobie. Byłam […] wdzięczna temu gestapowcowi, który […] zdjął ze mnie te szare popielice. My z Tereską zaczęłyśmy biec. […] Schowałyśmy się za tą […] paką […]. Na rogu Marszałkowskiej […] i na [rogu] Mokotowskiej były barykady, a nad tymi barykadami powiewały biało-czerwone chorągwie. […] Bliżej była […] barykada na Mokotowskiej. Dobiegłyśmy do tej barykady, ale przecież […] w życiu nie widziałyśmy żadnej barykady […]. Powstańcy […] krzyczeli: „Bokiem, bokiem!”. Ale myśmy nie wiedziały, że bokiem jest przejście na drugą stronę, więc wdrapałyśmy się jak kociaki po wózkach dziecięcych, kawałkach szaf, wszystkim, co było na tej barykadzie, na górę. Potem obie [stoczyłyśmy się], na szczęście na tamtą, polską stronę. Jak nas ocucili, to […] powiedziała mi pielęgniarka, że [mam] całe usta czarne. Zapytałam od czego: „Od gorączki, [dziecko” powiedziała]. Ja nie czułam tej gorączki. Pewnie ze zdenerwowania miałam […]. Żołnierze [chcieli się nami zająć]. Ale myśmy powiedziały, że idziemy […] do domu, no bo ja już z tego miejsca […] mogłam dobiec […] do własnego mieszkania. I [trzymając się za ręce pobiegłyśmy] na Lwowską.
A na Lwowskiej powitał mnie nasz dozorca. Powiedział do mnie: „Basiu, twój tatuś już jest w domu”. Nic nie powiedział o mamie […]. Okazało się, że mój ojciec z [żołnierzami wrócił z] Kolonii Staszica [dwa dni wcześniej]. […] W naszym mieszkaniu było „pół Warszawy”. […] Mieszkania były otwarte dla wszystkich. W naszym mieszkaniu [koczowało sporo osób. Szafy spiżarnia były otwarte. Ludzie wędrowali między dzielnicami]. […] Jedni dlatego, że ich wypędzono z domu, inni dlatego, że przeszli rzeczy straszne, uratowali się, [szli ulicami miasta przed siebie], […] szukali rodzin, uważali, że idą w bezpieczniejsze miejsca, [ale bezpiecznych miejsc nie było]. Południowa część Warszawy, tam gdzie […] gdzie myśmy mieli mieszkanie, to była jedyna [dzielnica], która ocalała w rękach polskich do upadku Powstania, […] w tej części do końca niezdobytej ja dotrwałam do końca. Pierwszą [osobą], którą spotkałam [na Lwowskiej była moja] koleżanka od „Platerki”, Basia Nazdrowiczówna. To prawdziwe jej nazwisko. Myśmy, „Platerki”, mówiły na nią „piegowate jajo”, bo miała piegi na nosku, a pseudonim [w drużynie harcerskiej] „Wiewiórka”. […] [Basia] miała już opaskę biało-czerwoną. Pytam: „Skąd masz tę opaskę?”. – „My jesteśmy wszystkie tutaj w Wojskowej Służbie Kobiet, bo przecież nie ma tu naszej drużyny”. Ona mi pokazała, […] młodą dziewczynę, która [nie miała jeszcze] trzydziestu lat […]. I ona powiedziała: „No to ty [będziesz], »Bajbus«, masz tu [opaskę], będziesz łączniczką, jak Basia”.

  • Zameldowałyście się obie, tak. Co dalej w Powstaniu się działo?

 

Byłam łączniczką, chodziłam […] na Pole Mokotowskie po żywność. […] Było lato, [na polu] były ogródki […], były działki, na których rosły pomidory, kartofle. […] Trzeba było gromadzić zapasy, żeby dać żołnierzom jeść. Wysyłano nas z workami na Pole Mokotowskie, […] żeby wygrzebać z ziemi to, co się dało, wyrwać i przenieść żołnierzom do ugotowania.

 

Na Jaworzyńskiej była linia frontu, więc nas wysyłano także […] z meldunkami [właśnie tam]. To były karteczki, które się dostawało w rękę. Ja [chodziłam] do końca Powstania […] w jednym takim garniturku […] – granatowy blezerek i szara spódniczka układana w fałdki. Potem zaczęliśmy [wszyscy] nosić cięższe, grube buty, bo jak zrobili pierwsze podkopy, była w nich woda, więc bieganie w sandałkach było [niemożliwe]. […] [Ale podkopów jeszcze nie było, więc] nosiłyśmy meldunki na Jaworzyńską [skacząc przez ulicę]. My nie wiedziałyśmy, co tam było napisane, [miałyśmy rozkaz i] Jaworzyńska 2 wręczyć […] „Andrzejowi”, […] to się biegało, pytało gdzie [jest] „Andrzej”, dawało się i wracało. To było [podobno] niebezpieczne […]. Potem dopiero powstały podkopy, […] barykady […].

 

Wtedy jeszcze było […] wesoło na ulicach. Warszawa żyła na trzech poziomach. Na najwyższym poziomie, na dachach, byli cywilni mieszkańcy, głównie mężczyźni, którzy stali na dachach i [przez] lornetki […] obserwowali miasto. I mówili: „Róg […] takiej i takiej ulicy pali się dom. Tak, tak, ten zielony. Nie, to nie zielony, to ten, co za zielonym stoi” – takie [były] rodzaje komunikatów. Wtedy [już była] prasa. Były czasem trzy wydania dziennie. Były [też] wszędzie szczekaczki, przez które napływały nie tylko meldunki, co się dzieje, na jakich ulicach, gdzie [jest] jaki oddział, [gdzie są Polacy, a gdzie Niemcy], ale także informacje dla rodzin, […] które […] czasem mieściły w harcerskiej poczcie. Wystarczyło także przynieść kartkę do odczytania dla spikera: „Tu Andrzej, żyję. Mamo, jestem tu i tu”. No i [w eter] szły piosenki, ludzie jeszcze tańczyli na ulicach, jeszcze wszędzie śpiewali. Dopiero jak się zeszło do piwnic, gdzie siedzieli cywile, modlili się i śpiewali godzinki, […] litanie – [wiało grozą]. To były takie trzy piętra […] Powstania. Najwyższy dla mężczyzn cywilnych, którzy nie byli zaangażowani w AK ani w żadnym ugrupowaniu i chcieli być pożyteczni, [więc wchodzili na dachy i obserwowali miasto]. Potem była ludność cywilna na ulicach, która wtedy jeszcze na początku Powstania strasznie się cieszyła, uważając, że za chwilę będziemy wolni, bo wejdą Rosjanie i Niemcy uciekną, tak się mówiło […]. No i było jeszcze podziemie, najtrudniejsze – piwnice ludzi już zbombardowanych dawno, tych, którzy się skryli. No i były oczywiście szpitale […].



  • No właśnie, czy to szkolenie sanitarne „Platerówek” przydało się?


Niesłychanie, choć trzeba powiedzieć, że topografię miasta znałyśmy świetnie, […] a najlepiej oczywiście naszej dzielnicy […].Ogromnie [przydało] się sanitarne szkolenie […], dziecko ma zupełnie inne poczucie strachu od osoby dorosłej, [inną] wyobraźnię […] i więcej w związku z tym czegoś, co można by dzisiaj nazwać odwagą, ale nie wiem, czy to była prawdziwa odwaga, czy to był brak świadomości […] niebezpieczeństwa […]. Nasze bieganie wśród trupów […] przynosiło okropne skutki. [Więc] dowództwo „Odwetu”, przy którym myśmy byli... Właściwie to nie był „Odwet”, myśmy nie byli [żołnierzami] „Odwetu”, to była Wojskowa Służba Kobiet i PŻ, [czyli] Pomoc Żołnierzowi. Czyli my nagle awansowałyśmy do tych staruch […]. I wtedy dowództwo batalionu powiedziało, że kto ma [kursy] sanitariatu skończone, to potrzebny w szpitalu. Mój ojciec i moja matka odetchnęli, bo ja już mogłam iść do szpitala.

Byłam przydzielona do doktora „Kuby”, Marszałkowska 79 [albo 81], dawna taka mała fabryczka Skiby i Wyporka, gdzie wyrabiano na podwórku jednej z kamienic warszawskich za Skorupki, tylko z przeciwnej strony. Kamienica, która miała chyba jedno podwórko, bo czasem warszawskie kamienice miały po dwa podwórka, ale tam było chyba jedno podwórko. I na takim trochę większym podwórku stał baraczek Skiby i Wyporka i tam był szpital. […] Po prostu normalny szpital, gdzie przychodziła Dubiska, która grała na skrzypcach, gdzie leżeli chorzy jedni przy drugich, gdzie było coś w rodzaju małej sali operacyjnej z własnym agregatem, gdzie było pięterko maleńkie, na którym leżało dwóch Niemców i Zosia „Sitko”. „Sitko” dlatego, że granat tak nieszczęśliwie koło niej wybuchł, że wprawdzie nic szczególnego jej nie zrobił, ale była cała w odłamkach. Bardzo blisko te odłamki tkwiły pod skórą w różnych miejscach. Nie można jej było ruszyć, bo jak się ruszyło... a nie można jej było tak zabandażować w całości jak mumię egipską (były takie projekty, co zrobić z Zosią „Sitko”), bo wtedy już byłaby w ogóle pozbawiona jakiejkolwiek możliwości ruchu. Ale jak się ją ruszało, to zewsząd leciała jej krew, bo to były otwarte rany, których nikomu nie przyszło na myśl, żeby je szyć, dlatego że najpierw trzeba było to [wszystko] wyjąć, a tu były prawdziwe operacje, gdzie trzeba było bardzo szybko ratować ludzi. No więc Zosia „Sitko” tak leżała […] z Niemcami, bo się do nich w ogóle nie odzywała, miała w nosie to wszystko, a myśmy ją kochali. A jak potem „krowa” runęła pociskiem w nasz szpital, to żołnierze, którzy nas spotkali, jak myśmy biegły ulicą... Bo myśmy po różnych szpitalach biegały, nosiłyśmy, co się dało, do tych szpitali i do mojej szkoły [też]. Opisane jest to w książkach, nie przeze mnie, tylko: „Właśnie przyszła Basia Seidlerówna i przyniosła nam pantofle ranne, bo rozbili sklep [niezrozumiałe] i pantofle ranne leżały na ulicy. Bardzo się przydały naszym żołnierzom”. Ksero zrobię, żeby państwo to wszystko mieli. No i to właściwie wszystko, a reszta jest w moich tekstach.

Warszawa, 24 października 2014 roku
Rozmowę prowadziła Mirosława Firchał


Kontynuacja nagrania zarejestrowana 12 listopada 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Mirosława Firchał.

  • Zakończyłyśmy naszą rozmowę na ostatnich dniach Powstania. Chciałabym panią jeszcze zapytać, jak przyjmowała waszą walkę ludność cywilna Warszawy?


Nie wiem, czy w poprzednim odcinku już to powiedziałam, ale tak, po pierwsze ja całe Powstanie byłam w Śródmieściu Warszawy, w Śródmieściu Południowym, co też miało znaczenie, bo jak wszyscy państwo wiedzą w Muzeum, to była najspokojniejsza i do końca utrzymana w polskich rękach część miasta. Po kolei padały różne dzielnice i ludzie z tych dzielnic, ci, którzy ocaleli, w dużej mierze skupili się w południowej części miasta, ale nie zupełnie południowej, tylko w Południowym Śródmieściu. Było tu oczywiście najspokojniej, to nie znaczy, że nie trwały walki. Były ulice, które sąsiadowały bezpośrednio z niemieckimi ulicami, zajętymi przez Niemców, lub z Polem Mokotowskim, gdzie były wręcz ustawione baterie dział ciężkich, skąd nadjeżdżały czołgi. Dzielnica była usiana „gołębiarzami”, którzy z różnych przyczyn bardzo długo utrzymywali się na dachach i [zbierali] swoje żniwo wśród ludzi uczęszczających ulicami albo próbujących zejść w podziemia, bo w miarę upływu czasu w czasie Powstania powstawały podziemne przejścia. Atakowali z góry. Z rąk „gołębiarza”, właściwie od kuli „gołębiarza”, zginęła moja koleżanka z mojego zastępu Basia Nazdrowicz, [którą] w szkole u „Platerki” nazywaliśmy „piegowate jajo”, a pseudonim miała „Wiewiórka”. Była także blisko Batalionu „Odwet”, dlatego że tutaj ten zdziesiątkowany na Ochocie, bliskiej Ochocie, batalion częściowo przedarł się z powrotem do Śródmieścia, w tym dowódca batalionu „Roman”, dwóch jego zastępców, podporuczników, „Sokół” i „Kogut”. „Kogut” to był mój ojciec. Była to stosunkowo spokojna część miasta, ale oczywiście była cały czas bombardowana przez Niemców ciężkimi pociskami, była zdobywana od początku tak zwana mała PAST-a naprzeciw szkoły „Platerki”, czyli [szkoła] na Pięknej [to] był numer 24, to nie wiem, który był z przeciwnej strony, ale dokładnie tam mieściła się „[mała] PAST-a”. Aleje Ujazdowskie należały do Niemców.

Warszawa wtedy miała trzy poziomy. Pierwszy poziom to była normalna ulica, która z biegiem czasu, to znaczy z biegiem upływu dni powstańczych, wyludniała się. Na początku była radosna, śpiewająca, maszerująca, żyjąca, żyjąca. Z biegiem czasu powstawały, po pierwsze, barykady różnego rodzaju, po drugie, podziemne przejścia, bo było coraz niebezpieczniej. Nawet część łączników, szczególnie starszych łączniczek, wchodziła już w kanały, żeby wyjść w zupełnie innej dzielnicy. To była ta ulica tak zwana normalna, tak jak w każdym mieście. Drugim poziomem były dachy. Na dachach urzędowali (słowo „urzędowali” jest oczywiście niedobre), gromadzili się mężczyźni, którzy nie zaciągnęli się do oddziałów, ale chcieli pomagać w Powstaniu. W związku z tym siedzieli na dachach, z lornetkami, które im dostarczono zewsząd, i informowali, po pierwsze, ludność, przez tak zwane szczekaczki, po drugie, przez meldunki, które składali dowódcom różnych odcinków stacjonujących w Śródmieściu batalionów AK, co się pali, gdzie się pali, gdzie widać wyraźnie, że Niemcy się posunęli, gdzie widać wyraźnie, że trwają walki. Oni to z góry widzieli, nierzadko fotografowali zresztą. Tam na górę wchodzili operatorzy. Było wiele takich punktów, a właściwie na każdym dachu siedzieli mężczyźni, ponieważ od pewnego momentu zaczęły na dachy spadać „krowy”, pociski „krów”. To były nazwa działa, które wyrzucało pociski zapalająco-burzące, a także inne pociski, które wzbudzały, po pierwsze, popłoch wśród ludności, a po drugie, zapalały po prostu domy od góry. Trzeci poziom był w całości zajęty przez ludność cywilną, która nie brała udziału w Powstaniu. To byli ludzie albo zdecydowanie starsi, kobiety z małymi dziećmi przede wszystkim. I też różny był stosunek do żołnierzy. Ci, którzy byli na górze, najwyższy poziom miasta, byli pomocni żołnierzom. Bardzo dobrze żyli z żołnierzami, wszystko wiedzieli, byli także okiem i uchem jakby batalionów, dowództw różnych, a w pewnym sensie zwyczajnie także ochroną domostw, bo jak się gdzieś zaczynało palić, to przede wszystkim oni to widzieli i organizowali – w powstańczy sposób oczywiście – pomoc i gaszenie pożarów.

Ulica coraz bardziej wymierała na tym poziomie normalnym. Ciekawe i inne było podziemie, to znaczy piwnice przystosowane prawie do życia. Wyniesione były najprostsze rzeczy, kuchenki jakieś, które się tam budowało, małe, żeby można było coś ugotować, choć starano się nie gotować wewnątrz piwnic, żeby nie wzniecić pożaru, nie daj Boże, ale tam jednak były, no, trudno powiedzieć, że posłania, ale pewien rodzaj nie pościeli, tylko takiego legowiska. Legowiska, na których leżeli starzy ludzie, na których bawiły się lub spały dzieci.
Do żołnierzy najpierw wszyscy byli euforycznie nastawieni, wtedy kiedy jeszcze wydawało się, że Powstanie skończy się zwycięstwem w ciągu kilku dni, że wejdzie armia, 2 Armia, która za Wisłą stacjonowała, i że my jakby w ten sposób sami sobie wywalczymy w stolicy wolność. Ale ta nadzieja z każdym dniem robiła się coraz bardziej odległa, płocha i wreszcie wiadomo było, że inaczej się Powstanie skończy. I w miarę upływu czasu ludność cywilna w stosunku do żołnierzy inaczej się odnosiła. Coraz więcej było pretensji ludzi żyjących w piwnicach albo wędrujących ulicami z tobołkami, wózkami, nie mających się gdzie podziać. Choć trzeba powiedzieć, że wszystkie śródmiejskie mieszkania były otwarte, nikt nie pilnował dobytku. Ludzie przemieszczali się, nigdy nie było wiadomo, kto mieszka w tym mieszkaniu, które do kogoś należy. Owszem, był gospodarz, ale czasem stanowił jedną lub dwie osoby, a reszta to byli uciekinierzy z innych dzielnic miasta.

  • Chociażby mieszkanie państwa, gdzie mama przygotowywała rano placki.


Tak, to nie były placki, tylko takie…

  • Podpłomyki.


Najbliżej macy, prawda, bo tam nawet już jajek nie było i tak dalej, tylko jakieś dziwne rzeczy, proszki się mieszało i tak dalej. Tak to wyglądało. Do młodych Powstańców, do sanitariuszek i łączników, najgorzej się odnosiła później ta ludność z podziemi. Dlaczego? Bo sami tracili w czasie Powstania, o czym już bardzo często wiedzieli, bo takie wiadomości szły po prostu do ludzi. Wiedzieli, że stracili młodych ze swojej rodziny, jak zobaczyli nas gdzieś z opaskami albo Czerwonego Krzyża, albo Pomocy Żołnierzom, bo różne były opaski, to mówili: „Gówniarzu, idź do domu. Gówniaro, matka się o ciebie martwi. Co ty robisz? Zginiesz”. To był taki sposób upominania, żeby wrócić do domu. I to już od połowy Powstania, czyli po miesiącu, stawało się dość wyraźne.
Ale nawet ta ludność cywilna, która zalegała piwnice wszystkich kamienic warszawskich, też starała się być pomocna. Na przykład jeżeli ze szpitala lekarz prowadzący szpital mówił do sanitariuszek: „Zaczyna nam ować wody. Macie tutaj takie kubły, konwie czy coś, idźcie po wodę do studni”. To wystarczyło, żeby któraś z nas stanęła w kolejce do hydrantu ulicznego i postawiła te swoje szpitalne czy w ogóle z jakiejś kwatery powstańczej naczynia i powiedziała: „Przesuwajcie je”, a wracała do swojej roboty. Potem po te naczynia się wracało i one były pełne, stały koło wylotu wody i wiadomo było, że ich nikt nie ruszy. Nie było złodziejstwa w czasie Powstania, nikt nie kradł. Jak ktoś potrzebował czyste majtki, spódnicę, sweter, bo się robiło zimno, buty, które przemakały szczególnie w kanałach, to mówiło się, że potrzebuje tego, i to było dawane. Ale nie było mowy, żeby ktoś sobie wziął, dlatego że kradł – broń Boże, tego nie było w ogóle. Myślę, że nawet gdyby gdziekolwiek się zdarzyło, to byłoby straszliwie karane, straszliwie. Ja akurat nie słyszałam nigdy o takim przypadku. Obiło się o moje uszy kiedyś, a może przeczytałam w jakimś wspomnieniu, jak nawet nie właściciel, ale ktoś, kto wiedział, czyją własność [można wziąć, zabrał] w podstępny sposób... Ale [wziął] nie taką, która mu była potrzebna, to znaczy nie sweter, bo mu było zimno, tylko drogocenny przedmiot, bo to się też zdarzało, prawda, to było straszliwie źle przyjmowane, to groziło linczem, naprawdę. Tak że chyba najważniejsze było to, że to były te trzy poziomy miasta.

 

  • Rozumiem. Proszę teraz powiedzieć, czy pamięta pani dzień kapitulacji, ostatni dzień Powstania i kapitulację?


Tak, tak. Ten ostatni dzień Powstania to był dzień, w którym „Bór” Komorowski podpisał układ z Niemcami. Ten układ był podpisywany zresztą... To znaczy „Bór” Komorowski przechodził na odcinek, na którym akurat ja i mieszkałam, i pracowałam, i żyłam, no i byłam sanitariuszką już wtedy. To, proszę panią, odbywało się na ulicy 6 Sierpnia, prawie naprzeciwko szpitala Piłsudskiego, który jeszcze wtedy był zresztą w budowie. Niemcy tam coś zdążyli jeszcze przed Powstaniem dobudować do tego szpitala, co zapamiętali świetnie ludzie z „Odwetu”, którzy wycofywali się z Ochoty przez aleję Niepodległości i przez Pole Mokotowskie.
Był to tragiczny dzień, ponieważ w Warszawie było okropnie głośno. Dziś mówi się słowo „głośno”, ale pod to trzeba sobie podłożyć różne rodzaje wybuchów, które dość rozróżnialiśmy. Inny był, jeśli chodzi o głośność, wybuch bomby, inny był odgłos walącego się domu, inny był odgłos palącego się domu i spadających żagwi z tego domu. Inny był odgłos różnej broni, którą Niemcy atakowali Powstańców. Inaczej upadały pociski „krowy”, z innym dźwiękiem, inny był terkot różnego rodzaju karabinów używanych i przez Niemców, i przez Polaków. Tak że Powstanie było głośne, to znaczy że zawsze mieliśmy w uszach szum czegoś: albo odgłos ostrej walki, albo odgłos padających różnego rodzaju bomb, pocisków. Wybuchy szrapneli na przykład były bardzo charakterystyczne. I nagle zaległa cisza, kompletna. Myśmy chodzili po ulicach – wylegli ludzie z piwnic, zeszli ludzie z dachów, chodzili po tych ulicach, na których sześćdziesiąt trzy dni wcześniej było tak strasznie radośnie, tak wesoło. Są takie zdjęcia w obu filmach Komasy, bili się po uszach, tak to wyglądało, dokładnie. Co za cisza? I nagle jakiś niewybuch – był jakiś odgłos, czegoś, co wybuchło, na przykład ktoś potrącił jakiś pocisk, który w tym momencie wybucha. I wtedy była taka straszna ulga wśród tych ludzi, krzyczeli: „No patrzcie, no znowu strzelają”. Jakby ludzie nie chcieli uwierzyć, że to już jest koniec. Wszyscy byli umordowani, ale nie chcieli takiego końca. Więc ja pamiętam świetnie ciszę i te pojedyncze wybuchy, tą radość ludzi, która trwała pół momentu, bo nawet nie cały moment, bo wszyscy wiedzieli, bo przecież były już komunikaty, że znowu się zaczęło od nowa. Nawet chyba ostatnia gazetka, jaką miałam w ręku w czasie Powstania, zaczynała się takim wielkim tytułem: „Patrzcie, znów strzelają. Wszystko się zaczęło od nowa”. Taki smutny bardzo tytuł, bo wiadomo było, że nie. I pamiętam dokładnie dzień wyjścia 5 sierpnia, jak wojsko Śródmieścia wychodziło do niewoli.

  • To chyba nie 5 sierpnia, ale 5 października.

 

Nie, nie, przepraszam, oczywiście, tak, 5 października. Wychodzili takimi równymi szeregami jak prawdziwe wojsko, umundurowani w to, co mieli, wszyscy mieli opaski na rękawach. Oficerowie z przodu, za nimi batalionami żołnierze, chyba były to ósemki, tylko oficerowie szli na przodzie czwórkami, tak mi się zdaje, chyba dobrze zapamiętałam, bo z „Odwetem” wychodził na przodzie mój tata i „Roman”, i ten drugi zastępca „Romana”, czyli porucznik „Sęp”, no i wszyscy chłopcy, których nawet z imienia i pewnie z nieprawdziwego nazwiska albo z pseudonimu znałam. To było okropne, ponieważ oni przedtem pochowali broń, znaczne ilości, ale musieli wyjść z bronią. Ponieważ ten, no to na pewno wielu mądrzejszych oficerów, starszych rangą opowiadali państwu, że w tej konwencji podpisanej umowy o kapitulację było to, że Powstańcy złożą broń. Więc żeby nie składać absolutnie całej broni, z najgorszymi atrapami jakby wychodzili Powstańcy, a część pochowali, pozakopywali, ale jednak wielu ich miało w rękach to, o czym marzyli całe Powstanie. Na wysokości właśnie Politechniki Warszawskiej wychodzili z ulicy Śniadeckich i tego odcinka placu Politechniki, wychodzili na ten odcinek, w którym się zbiegał róg Lwowskiej, Noakowskiego i Polnej, tam jest taki róg, a teraz 6 Sierpnia także tam dochodzi, czyli kawałek alei Wyzwolenia. Na ten plac przed Politechniką właśnie z tych ulic wychodzili żołnierze. To był okropny moment, bo wokół stała ludność cywilna, która jeszcze nie wyszła z Warszawy, a miała wyjść natychmiast po nich. To znaczy wolno nam było według tych rozkazów niemieckich zostać jeszcze na noc do następnego dnia i trzeba było wyjść. I oni tę broń rzucali, taki był stos po prawej stronie, widziałam go bardzo dokładnie, ponieważ jak wychodził „Odwet”, to podbiegłam do taty, pocałowałam tatę, pożegnałam się z dowódcą, czyli „Romanem”, a biegłam potem wzdłuż tych szeregów, które szły do niewoli, i widziałam, jak rzucali broń. Ani „Sęp”, ani mój tata nie mieli broni w czasie Powstania, miał tylko „Roman”, no i oczywiście ci chłopcy, którzy brali udział w różnych potyczkach. Było to okropne patrzeć, jak oni rzucają tę broń, a przedtem prawie płakali, że jej nie mają w rękach. To był okropny obrazek, świetnie to pamiętam, świetnie.

 

  • A następnego dnia musiała pani z mamą opuścić Warszawę. Jak to wyglądało, co zabrałyście ze sobą i dokąd się udałyście?


Wychodziłyśmy tą samą drogą, którą wychodził Batalion „Odwet” i inne bataliony ze Śródmieścia, bo po prostu myśmy mieszkały na Lwowskiej pod 10. Czyli [wychodziłyśmy] tą samą drogą, tylko że nie czekali na nas wojskowi, tylko już gestapo i „własowcy”, którzy otoczyli ludność cywilną i prowadzili pieszo do Pruszkowa. Ja wzięłam mój mały rower, to znaczy mały, „damkę”, ale młodzieżową, tylko po to, żeby uwiązać na tej damce dwa plecaki. Jeden należał do mojej mamy, drugi do mnie. Nic tam nie było właściwie. Ja wyniosłam swoje dzienniki, które pisałam do końca, i dwa zeszyty, na których mi ogromnie zależało, wśród jakichś drobiazgów. Ludzie wychodzili zresztą z najdziwniejszymi rzeczami w rękach. Koło mnie szła jakaś starsza pani, która niosła dychawiczny chyba kaktus czy jakąś roślinkę. Właściwie nic w rękach więcej nie miała. Nie dało się zauważyć, żeby ona miała coś dla siebie. Miała ten kaktus. Tak szła i ten kaktus przed sobą, kaktus albo roślinkę jakąś małą, niosła w doniczce.

  • I dotarłyście panie do obozu.

 

Tak, doprowadzili nas do Pruszkowa. W Pruszkowie był olbrzymi, olbrzymi obóz, po którym ludzie się przemieszczali z jednego miejsca do drugiego. Szukali bliskich, bo przecież tam byli zgromadzeni nie tylko ludzie ze Śródmieścia. Śródmieście jako dzielnica padło ostatnie – Śródmieście właśnie – ale byli też ludzie z innych dzielnic. No więc tam był w tym Pruszkowie taki, jakby tu powiedzieć... takie miejsce, gdzie wszyscy chodzili i wypytywali się o bliskich swoich. „A nie widział pan? A skąd pan jest? A czy w tamtym oddziale…” – to były pytania kierowane do ludzi, którzy mogli cokolwiek powiedzieć o tych, z którymi kontaktu nie mieli ci, którzy znaleźli się w Pruszkowie. To było jakby pierwsze miejsce poszukiwań bliskich. Potem były segregacje. Ja byłam tylko jedną noc w Pruszkowie, bo następnego dnia już olbrzymie grupy kobiet z dziećmi Niemcy segregowali. Moja matka ubrała mnie strasznie dziwnie, żebym... Ja miałam wtedy niecałe czternaście lat, byłam szczuplutka i drobna, więc i tak nie wyglądałam na swoje lata, ale mama zrobiła ze mnie jeszcze coś dziwniejszego, to znaczy jakąś kokardę we włosy mi wpięła, nie pamiętam, czy sukienkę mi pokróciła, czy wyżej spódnicę założyła, nie wiem. W każdym razie wyglądałam pewnie jak cudak znacznie młodszy od prawdziwego wieku, czyli od tych prawie czternastu lat, z których byłam już dumna. No i razem z moją matką następnego dnia, po tej nocy spędzonej na betonie... Trzeba powiedzieć jedną rzecz, że wśród tej ludności cywilnej zgromadzonej w tym olbrzymim obozie, składającym się z bardzo wielu takich hal parterowych, było bardzo dużo ludzi i wśród nich kręcili się, idący z wielką pomocą tej całej zebranej tam ludności, polscy lekarze w białych kitlach. Pytali o lżej rannych, pomagali, w czym mogli.


Następnego dnia Niemcy posegregowali nas i ja znalazłam się z matką w takiej grupie kobiet z dziećmi mniej więcej w moim wieku lub trochę młodszymi, ale nie maleńkimi, żadnych wózków, nic, tylko już zdecydowanie chodzącymi dziećmi. Załadowano nas do wagonów towarowych, zaplombowano te wagony od zewnątrz, nie wiadomo było, gdzie nas wiozą. W pewnym momencie te wagony stawały na jakichś przecznicach czy na czymś, myśmy nie wiedzieli, bo nie mieliśmy okien. No, ludzie tam wyskrobywali nożykami takie dziury, żeby mniej więcej po krajobrazie zorientować się, gdzie jesteśmy. Wreszcie tego samego dnia – nie nastąpiła żadna noc jeszcze, to było przecież lato, koniec lata, ale taka ładna polska jesień – ten pociąg się na dłużej zatrzymał. Wtedy otwarto wagony i wyrzucono nas na peron. Szli Niemcy wzdłuż wagonów i krzyczeli: Raus! Myśmy zobaczyli, że jesteśmy na polskiej wsi, a dokładnie znajdowaliśmy się wówczas, kiedy do nas krzyczano Raus!, na stacji w Bochni za Krakowem. Potem ten pociąg odjechał, a myśmy zostali. Nikt się nami nie zajmował. Był taki moment konsternacji jakby – czy nas tu ktoś pilnuje, czy my tu mamy stać. Przestraszeni byli ludzie, na ogół to były kobiety z dziećmi. No ale potem po kolei wszyscyśmy wyszli z tego peronu, rozeszliśmy się po Bochni. Moja mama gdzieś mnie tam umieściła, wysupłała jakieś pieniądze, dolary, żeby mnie tam zostawić na trochę, a sama pojechała jakimś transportem do Krakowa. Zorientowała się, że możemy się tam zatrzymać, że może tam wrócić do pracy w banku, bo znała języki, pracowała w Banku Emisyjnym, nim wybuchło Powstanie, więc od razu ją tam do pracy przyjęli. I po dwóch dniach wróciła do mnie, do tych ludzi, u których mnie zostawiła, i już byłam w Krakowie.

  • Jak wyglądało życie w Krakowie? Czy chodziła tam pani do szkoły?


Obrzydliwie. Po pierwsze, nie było gimnazjów jeszcze, więc nie miałam się gdzie uczyć, bo jeszcze gimnazja nie ruszyły. Niemcy przecież pozamykali gimnazja, były tajne komplety, ale jakby my, warszawiacy, nie mieliśmy do nich dostępu, bo krakowiacy nie interesowali się nami. To było obrzydliwe wówczas miasto, obrzydliwe. Ja jak najgorzej Kraków wspominam z tamtego czasu, ponieważ ludność nas w ogóle nie zaakceptowała i nie chciała przyjąć. Nie pomogła nam w niczym, to było okropne. Nie chcę już nawet o tym mówić, napisałam duży rozdział na ten temat. Potem wiele lat, trzydzieści pięć lat pracowałam, dużo później, już w socjalizmie, w redakcji „Życia Literackiego” i mam same bardzo dobre wspomnienia. Tam przeszłam pierwszy rok Wydziału Prawa, w czterdziestym ósmym na czterdziesty dziewiąty rok, kiedy się nie dostałam się na uniwersytet w Warszawie z powodu złego pochodzenia, i tam już wszystko się przełamało, było mi w Krakowie dobrze i już inaczej. Ale wylądowanie warszawiaków w Krakowie po Powstaniu było bardzo, bardzo źle przyjęte przez mieszkańców Krakowa. Było kilka nocnych akcji wyłapywania przez gestapo i przez żandarmerię wojskową warszawiaków. Zawsze krakowiacy otwierali drzwi swoich mieszkań na nocne pukania i wskazywali warszawiaków.

  • Czyli koniec wojny zastał panią w Krakowie.


W Krakowie. Jeszcze chciałam pani o jednej rzeczy powiedzieć, że jak mój ojciec się ukrywał w Krakowie przez jakiś czas, mieszkał u pewnych państwa, którym bardzo dużo płacił za wynajęty pokój. I myśmy się tam udali do tych państwa, których znaliśmy z imienia, nazwiska (ja byłam kiedyś w Krakowie, odwiedziłam ojca, więc dokładnie ich znałam). Moja mama dała jakieś pieniądze, żeby oni nas wspomogli czymś. Po pierwsze, nie pozwolili nam nawet zanocować u siebie, a dali nam – biorąc zresztą pieniądze od mojej mamy – jedną dziurawą kołdrę i prosili, żebyśmy wyszli z mieszkania, bo oni się boją Niemców, którzy wyłapują warszawiaków. Myśmy wyszli.

Ktoś znajomy z banku powiedział, że jest tu jakiś folksdojcz czy reichsdeutsch wcielony do armii, który mówi po polsku, a wysłał już rodzinę swoją do Niemiec, a sam jako żołnierz stacjonuje w Krakowie. Skontaktował nas z tym Niemcem i ten Niemiec oddał nam klucze od swojego mieszkania na ulicy Zwierzynieckiej. Powiedział: „Proszę, mieszkanie jest do pani dyspozycji, może pani z córką mieszkać”. W ogóle nie było mowy o tym, żebyśmy mogły czymkolwiek mu się odwdzięczyć. Zachował się niesłychanie przyzwoicie. Mieszkanie było zupełnie puste, bo on już nawet meble wysłał gdzieś dalej, do Reichu czy wprost do Niemiec, ale zachował się tak przyzwoicie, że jak wiedział, że są jakiekolwiek nocne [rewizje], a wiedział o tym, bo był widocznie w takiej niemieckiej służbie (nazywał się Shaffer, mieszkał na Zwierzynieckiej 17), to przychodził do nas do mieszkania, miał swoje klucze, wchodził (tam były dwa pokoje z taką brzydką kuchnią, to wszystko było puste, na łóżkach nawet nie było materacy, ale to nic, myśmy tam na czymś spały) i mówił: „Proszę pani, dzisiaj będę nocował z paniami, z panią – bo przecież do mnie nie mówił, nawet nie wiedział pewnie, jak miałam na imię – bo dzisiaj będzie wybieranie warszawiaków”. Najpierw tam się kręcił po kuchni, a potem rozebrał się do kalesonów, po to, żeby udawać w razie czego, że jest u siebie w domu i śpi, odpoczywa. I jak w nocy walili do drzwi, to on powiesił swój żołnierski płaszcz w przedpokoju na takim gwoździu, a otworzył drzwi i powiedział: „Czego ode mnie chcecie, ja przyszedłem tutaj, żeby raz się wyspać we własnym mieszkaniu. Wynocha”. Moja mama mi to przetłumaczyła oczywiście, bo on mówił cały czas po niemiecku. No i przepędził tych Niemców, którzy wyławiali warszawiaków. Pewnie ktoś tam doniósł, że tu mieszkają warszawiacy, a on ich natychmiast wyrzucił. I jeszcze raz przyszedł, jak się dowiedział, że właśnie będzie wyłapywanie nocą warszawiaków. Jak potem weszli Rosjanie, to moja matka chciała ocalić tego Shaffera, bo tych Niemców, którzy zostali w Krakowie, zaczęto wywozić w głąb Rosji. Już pracowała w Banku Narodowym, zwolniła się u dyrektora i cały dzień biegała, żeby się jakoś odwdzięczyć temu Shafferowi, że on jeden, jedyny człowiek, który nas tak gościnnie przyjął w Krakowie i jakby ocalił od tego wyrzucenia z Krakowa. Ale już nie zdążyła go znaleźć, bo podobno ich Rosjanie od razu wywieźli na wschód.

 

  • Kiedy powróciła pani do Warszawy?


Moja matka pracowała w banku, tak jak pracowała przedtem, i mój tata, który był w oflagu Sandbostel, w północnych Niemczech na granicy z Danią, jak Anglicy weszli tam, to w pierwszym transporcie, jaki był do Polski, mój tata wrócił. A ponieważ przedtem przychodziły już listy przez Czerwony Krzyż do mojej matki, myśmy wiedzieli, że tata wraca. Ojciec mój wrócił i wtedy już... Było to po wyzwoleniu Warszawy przez wojska rosyjskie. Oczywiście wtedy jeszcze Warszawa nie była stolicą i całe życie jakby stołeczne skupiło się w Łodzi. W Łodzi były wszystkie centrale, który wówczas przed wybuchem Powstania mieściły się w Warszawie. Łódź odgrywała rolę stolicy. Moi rodzice natychmiast zaczęli pracować w banku, ale już w centrali, czyli w Łodzi. Ja zostałam w Krakowie, żeby skończyć określone dwie klasy u Urszulanek. Pierwsze Urszulanki ruszyły jako szkoła gimnazjalna, więc moja matka mnie natychmiast zapisała do Urszulanek, gdzie ja jakby w jeden rok, od lutego mniej więcej czy od 1 marca do 1 października, zrobiłam dwie klasy. To znaczy tę, którą jakby przepuściłam, czyli trzecią gimnazjalną, bo przecież pół roku nie chodziłam do szkoły w ogóle. Więc szybko Urszulanki zrobiły taką szybką klasę, żeby dziewczynki nie marnowały sobie roku.

  • Kończyła pani szkołę w Krakowie, tak?


Nie, nie, dlatego że byłam tylko do momentu, w którym rodzice z Łodzi się przenieśli do Warszawy.

  • A powrót do Warszawy?


W czterdziestym szóstym roku ten dom, w którym teraz jesteśmy, należał do Narodowego Banku Polskiego. Ponieważ był wypalony, rodzice moi przenieśli się do Warszawy, do tego domu, dlatego że nie mogliśmy dostać naszego mieszkania na Lwowskiej. To było też mieszkanie bankowe, bo mój ojciec był wyższym urzędnikiem w Banku Polskim przed wojną. Potem to był Bank Emisyjny, potem Narodowy Bank Polski i teraz z powrotem Bank Polski, ale to są kolejne nazwy tego samego banku centralnego. Mój ojciec i mama pracowali bardzo krótko w Łodzi, gdzie była stolica, a w momencie w którym cały bank już przenosił się do Warszawy, czyli to był albo koniec czterdziestego piątego, albo początek czterdziestego szóstego roku (mogę państwu dokładnie powiedzieć, bo jest tu w biurku przydział mojego ojca na to mieszkanie), nie mogliśmy wrócić na Lwowską, która była calusieńka rozkradziona. Wszystko było rozkradzione, bo tam różne bandy docierały w tym czasie, kiedy Warszawa była gruzowiskiem, i wybierały z mieszkań, co było do wybrania. Na szczęście ocalała cała biblioteka mojego ojca i w ogóle biblioteki, naukowa biblioteka mojego ojca. Mieliśmy tam bardzo duże mieszkanie, mieliśmy dostać na nie przedział, ale tylko z trzema czy czterema rodzinami, a mój tata nie chciał mieszkać w kołchozie. A tutaj, ponieważ były bardzo duże mieszkania, ale wypalone, to robotnicy, odbudowując te mieszkania na konkretnych piętrach, robili z dużych mieszkań małe. Z dużego mieszkania tylko na trzecim piętrze, gdzie mnie zastało, właśnie u państwa Wawrzyniaków, Powstanie (tam było chyba sześć pokoi), zrobiono raz, dwa, trzy, cztery mieszkania, po dwa pokoje – dwa razy dwa pokoje, raz pokój z kuchnią i drugi raz pokój z kuchnią. Tak że myśmy dostali, bo tyle nam się jakby należało, dwa pokoje z kuchnią, byliśmy we troje. No i w ten sposób tutaj zamieszkałam. Nie chciałam z Krakowa się tu przenieść, miałam z tym domem związane tragiczne wspomnienia z pierwszych pięciu dni Powstania, no ale rodzice tu byli, więc musiałam tu przyjechać z Krakowa.

  • W Warszawie też chodziła pani do szkoły?


Tak, do Reytana. U „Platerki” w mojej klasie była córka dyrektora Reytana, dyrektora Ostrowskiego, który jako pierwszy wrócił do Warszawy. Jego willa na Mokotowie ocalała, wrócił ze swoją żoną i z córką Wandą, moją koleżanką z „Platerki”. Wszystkie dziewczynki, które były wówczas w Warszawie, musiały taką amfibią jeździć do szkoły na Pragę. Nasz dyrektor, który całe życie prowadził męską szkołę imienia Reytana, doszedł do wniosku, że otworzy pierwszą szkołę w lewobrzeżnej Warszawie, bo już wróciło dużo dzieci i przede wszystkim nie chciał, żeby jego córka Wanda, która była dokładnie w moim wieku, tą amfibią jeździła na Pragę codziennie i tą amfibią wracała. W związku z tym otworzył na Rakowieckiej – ocalał jakiś gmach, on się dowiedział, że może ten gmach zająć, otworzył szkołę koedukacyjną. No i była to bardzo dziwna szkoła w tym pierwszym roku... Ja zresztą nie byłam od czterdziestego piątego roku, tylko dopiero w czterdziestym szóstym wróciłam do tej szkoły, bo kończyłam te klasy u Urszulanek i wróciłam tutaj. Znalazłam się w bardzo licznej szkole, bardzo, bo to dzieci z całej Warszawy lewobrzeżnej przychodziły i szkoła składała się z bardzo dziwnej młodzieży, w różnym wieku. Zaledwie garstka dzieci była równoległa do swojej klasy. To znaczy ta klasa, do której ja weszłam, to jedna była, i jeszcze jakaś druga, gdzie były dzieci tylko w tym wieku, akurat przynależne do tej klasy, do pierwszej licealnej. Ja wróciłam tutaj z Krakowa do pierwszej licealnej, dwie licealne tutaj kończyłam. Przedtem był przecież inny systemy nauczania, przed wojną: sześć klas szkoły podstawowej, cztery lata szkoły gimnazjalnej i dwa oddziały licealne. Ja dwie licealne [gimnazjalne] zdążyłam skończyć przed Powstaniem u „Platerki”, a potem Urszulanki były i wróciłam do Reytana. A u Reytana była garstka takich (głównie dziewczynek zresztą, ale też troszkę chłopców) jak my z Wandą, w naszym wieku, a reszta to byli ludzie z Armii Krajowej, którzy powychodzili z różnych ukryć, nie przyznając się oczywiście już wtedy do Armii Krajowej. Niektórzy się rejestrowali, niektórzy nie, ale [byli] znacznie starsi od nas, dopiero uzupełniali to, co stracili w czasie wojny. [Poza tym byli] chłopcy z lasów, także pierwsi, którzy wracali z zagranicy, od Andersa i od Maczka. Dyrektor był takiego wzrostu, niewiele wyższy od nas, miał kawałek łysinki na głowie, siwe włosy i siwą brodę. Więc jak mówił do nas coś na korytarzu, to podbiegali do niego chłopcy, brali go na ręce i z rąk ich jak z trybuny mówił coś do nas, żeby go było słychać. Był świetnym człowiekiem, nazywał się z Stanisław Ostrowski, już nie żyje. Uczył nas łaciny w liceum, jego żona Klara Ostrowska była germanistką, uczyła nas niemieckiego, a ich jedyna córka Wanda była ze mną w jednej klasie. Przedtem była cały czas ze mną u „Platerki”, a potem razem robiłyśmy maturę, w czterdziestym ósmym roku. Mój rocznik robiący maturę w czterdziestym ósmym roku była to pierwsza matura w Warszawie po wojnie. Dwieście osiemdziesiąt osób robiło maturę w mojej szkole, było to iks klas równoległych.

  • I cały czas jest pani w Warszawie, w swoim ukochanym mieście.


Tak.

  • I ten temat Powstania, który jak wiem, bardzo często powraca w rozmowach, w pani rodzinie, o czym świadczy chociażby ostatni wywiad, którego pani udzieliła swojemu wnukowi.


Proszę pani, niestety to nie jest tak, jak pani mówi. Nie wracał ten temat. Ja ogromnie żałuję jednej rzeczy, że nigdy nie rozmawiałam długo z moim ojcem na temat Powstania. Mój ojciec poszedł do Powstania, ale z tego, co wiem, jak przychodził do nas Wiesław Chrzanowski czasem, jak jeszcze nie był aresztowany, jak przychodzili profesorowie z SGH, to wszyscy – przecież oficerowie w dużej mierze, z podobnym życiorysem jak mój ojciec – uważali za nonsens wybuch Powstania, ale jednak jako oficerowie poszli wszyscy do Powstania i w tym Powstaniu walczyli. Ale ja za mało rozmawiałam z ojcem, może dlatego że natychmiast po szkole, jak się dostałam na wyższą uczelnię, byłam na prawie, zaraz zaczęłam pracować. Byłam reporterem najpierw w „Życiu Warszawy”, a potem w „Życiu Literackim”, w „Po Prostu” zielonym, a potem w literackich pismach. Za mało mieliśmy wszyscy czasu w domu, żeby na ten temat rozmawiać. Bardzo tego żałuję.

  • Wszyscy chyba mamy podobne odczucia, że naszych kochanych Powstańców nie wypytaliśmy wtedy, kiedy jeszcze mieliśmy szansę. Też mam to samo odczucie, jeżeli chodzi o mojego ojca.


Tak. Proszę pani, do mnie na przykład przychodzili bardzo chętnie moi koledzy z różnych redakcji, bo ogromnie lubili mój dom, mojego tatę. Otwarty bardzo był na spotkania z młodymi ludźmi, może dlatego że wykładał kiedyś na SGH, więc miał kontakt, może ze starszymi ludźmi od tych w moim wieku, ale jednak miał taką chęć gadania z młodymi. A moja mama była szczęśliwa, ponieważ tym, co miała, to częstowała ich, żywiła wręcz, nie wypuszczała, dopóki czegoś gorącego nie zjedli. Taki był czas wtedy w Warszawie, że wszyscyśmy sobie pomagali, w przeciwieństwie do tych bardzo złych dni i miesięcy, które zapamiętałam z końca czterdziestego czwartego i z początku czterdziestego piątego roku w Krakowie. Nie mogę o tym spokojnie myśleć aż do dzisiaj. Potem pokochałam to miasto, pracowałam tyle lat, byłam tam przecież na uniwersytecie, na pierwszym roku prawa. Kocham to miasto, ale nigdy nie cofam się pamięcią do roku czterdziestego czwartego i początków czterdziestego piątego, bo wiem, że nie mogłabym po tym mieście chodzić.

  • Jest pani autorką wielu publikacji, reportaży, ale zaskoczyło mnie, skąd pomysł, że jest pani również autorką komiksów uczących naszych najmłodszych historii Polski. Skąd ten pomysł? Od Piasta Kołodzieja niemalże, Bolesława Krzywoustego…


Czy to pasuje do tematu Powstania?

  • Nie, ale to jest tak zaskakujące w pani biografii i tak ciekawe. Skąd ten pomysł?


Rzeczywiście wydałam dużo rzeczy. Tutaj, ta cała półka od tego palnika dotąd, to są moje książki, wydane przeze mnie. Proszę pani, to było bardzo zabawne, bo byłam na kolacji, wszystko jedno już u kogo, w każdym razie na tej kolacji poznałam bardzo miłego pana. Była to taka kolacja bardzo elegancka, na początku lat siedemdziesiątych, ja byłam chyba najmłodszą uczestniczką tej kolacji, i tam poznałam pewnego pana, o którym mało wiedziałam, ale w efekcie odprowadzał mnie on w nocy po tej kolacji do domu. Kolacja odbyła się w alei Róż i to był ten mały kawałeczek, tutaj na Bagateli. I w czasie tego powrotu ten pan do mnie powiedział: „Proszę pani, ja mam do pani taką sprawę. Ja wiem, że pani pracuje w »Nowej Kulturze«, że wydała pani już książki, że pani jest w Związku Literatów – bo wtedy był Związek Literatów. – Ja mam taką sytuację u siebie wydawnictwie – to był Alfred Górny, ja nawet jego nazwiska nie znałam – jestem wydawcą, naczelnym dyrektorem wydawnictwa Sport i Turystyka. Wie pani, bardzo jestem zaprzyjaźniony z Cyrankiewiczem, to jest mój przyjaciel z lat dawnych bardzo, starych, a teraz on zamawia u mnie dla potrzeb rządu pięknie wydawane albumy. Ja ich nie wydaję w Polsce, tylko wydaję w Lipsku, bo muszą być piękne, na piękne papierze”. Ja mówię, dlaczego on to zamawia. „A dlatego, że jak tu przyjeżdżają różni goście, partyjni i tak dalej – wie pani, był premierem przecież wiele lat – to trzeba wręczyć im jakiś prezent. I wśród tych prezentów zawsze jest jakiś piękny album z Polski”. – „Co to znaczy, z Polski?” – „Proszę pani, to są albumy o koniach, o psach, o starych zamkach polskich, o siedzibach szlachty, o kapliczkach przydrożnych. No ciekawe, piękne [albumy]. Wydawnictwo nazywa się Sport i Turystyka i ja z tego żyję. A oprócz tego wydajemy komiksy”. Ja mówię: „Ale ja nie wiem w ogóle, co to jest komiks”. On mówi: „Wie pani, wydajemy te komiksy właściwie na prośbę, na zamówienie jakby, Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej”. Ja mówię: „Ja nie mam z tym nic wspólnego. Ja nie wiem, co to jest w ogóle, co wy wydajcie”. – „A, jest taki pisarz i dziennikarz...” Pisarz to jest Safjan, ojciec późniejszego pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, jego ojciec i mój kolega ze Związku Literatów Zbyszek Safjan. I dziennikarz, który jakoś tam się nazywał, ze „Sztandaru Młodych”. „Ci dwaj panowie tworzą taką spółkę i robią takie komiksy o kapitanie Klosie”. A ja mówię: „Proszę pana, po co pan mi to opowiada? Mnie to w ogóle nie interesuje”. Dochodzimy już do domu. „Ale ja bym chciał panią namówić, żeby pani napisała dla nas taki komiks, bo ja mam bardzo wysokie wadium. Wadium wynosi pięćdziesiąt tysięcy”. Ja mówię: „Ile? Niech pan powtórzy”. On mówi: „Pięćdziesiąt tysięcy”. Ja mówię: „Proszę pana, brałam udział w różnych konkursach literackich zamkniętych. Owszem, dostawałam czasem wadium, bo byłam wśród zaproszonych gości, i wadium przeciętnie wynosi pięć do dziesięciu. Jak już [było] dziesięć, to wszyscy uważali, że to przepłacone wadium wynosi dziesięć tysięcy”. Wadium to była taka zachęta, żeby wziąć udział w tym. Jeżeli się złożyło pracę, to się nie zwracało pieniędzy, oczywiście w zależności od tego, czy się złożyło tę pracę. Jak się nie składało, to trzeba było te pieniądze oddać. Mówię: „Proszę pana, pan płaci dziesięć razy więcej. Za komiks? Co to jest takiego ten komiks?”. – „Robimy to na zamówienie Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej, bo milicja chce, żeby ludność ją kochała”. A ja mówię: „A ja nie kocham milicji, więc nie zamierzam wzbudzać do niej miłości”. – „Ale proszę pani, to są tylko takie dla dzieci”. – „A co dla dzieci?” – „No jest właśnie tych dwóch panów, którzy już się tym znudzili. Nie chcą naszych pieniędzy, płacimy dziesięć tysięcy od każdego komiksu i to już jest wtedy nasza własność”. Dziesięć tysięcy to było wtedy sporo, ale chodziło głównie o to wysokie wadium. Ja mówię: „To niech mi pan przyśle, ale ja nie wiem, czy to zrobię. Mam koleżankę, taką Wandę Falkowską, niech pan przyśle jeszcze jej, ja ją namówię. Ale to ja zadzwonię do pana”. Mówię: „Wanda, weźmiesz w tym udział?”. Ona mówi: „Słuchaj, takie wadium to nawet gdybym mogła zwrócić, to sobie je pożyczę”. Wzięłyśmy te pieniądze. Potem dostałam list: „Uprzejmie informujemy, że zbliża się termin złożenia komiksu”. No i ja pobiegłam do tego wydawnictwa, mieściło się na zapleczu Chmielnej przy Nowym Świecie. Bardzo pięknie, w takim starym pałacyku. Wbiegłam do pokoju tego pana Górnego, on mówi: „Proszę pani, proszę pójść do takiej pani Lange, to jest pani, która właśnie wróciła z Florencji, gdzie się co roku odbywa święto komiksów, ona pani wszystko pokaże”. Ja wbiegłam do niej do pokoju, nobliwa, świetna pani. Przyjęła mnie: „Dzień dobry, bardzo się cieszę”. Wyjęła z jednej szafy stos komiksów o Żbiku, bo to były „Żbiki”. Rzuciła mi przed [nos]. „Takie byle jakie, ale proszę pani – mówi – tak naprawdę to komiksy są takie”. Otworzyła drugą szafę i z tej drugiej szafy wyjęła piękne, błyszczące, śliczne, pięknusie, samo piękno, na innym papierze, ślicznie rysowane. Mówi: „To takie komiksy”. No ja mam zrobić te „Żbiki”. Ja mówię: „Niech pani powie, o co tu chodzi”. To musi być tyle i tyle obrazków na każdej stronie, nie mniej, nie więcej niż tam od pięciu, zdaje się, do siedmiu, już nie pamiętam. No i dymki, dymki, wszystko się musi w dymkach odbywać. Wróciłam, napisałam dwa.

  • A skąd ten temat historyczny?


A zaraz mówię, bo sama jestem zdziwiona. Wygrałam pierwsze i drugie miejsce. Był na tym rozdaniu nagród – to się odbywało w Pałacu Kultury w czasie Dni Oświaty, Książki i Prasy – szef Polonii. Nie... Tak, tak, szef Polonii, Kusielewicz, bardzo znane w Ameryce nazwisko. To był taki pan, który utrzymywał bardzo bliskie kontakty z Polską i miał fundację, która zapraszała pisarzy i twórców do Stanów, ale jednocześnie miał bardzo bliskie kontakty ze wszystkimi polonusami, ze wszystkimi miastami w Stanach. I on sobie postanowił, żeby dzieci polskie uczące się języka polskiego w Stanach miały komiks dwujęzyczny, ale na taki temat jakby ani amerykański, ani polski, tylko jakiś historyczny. No najlepiej on to wymyślił, to był jego pomysł, historię Polski, legendy polskie. „Czy by pani zrobiła?” No ja mówię, jak dostałam… Aha... „Bo to jest niespotykane, żeby ktoś dostał pierwszą i drugą nagrodę”. „Dobrze, ale ja muszę mieć pozwolenie ze Związku Literatów, że ubecja nie ma nic przeciwko pani, że może to pani dla nas zrobić. A oprócz tego muszę mieć pani życiorys i pani rodziny, bo to musi zatwierdzić w Ameryce nasza Fundacja Kościuszkowska – on był prezesem Fundacji Kościuszkowskiej i zapraszał różnych naukowców i pisarzy do siebie na stypendia. – I muszę mieć też zgodę naszych, że pani ma dobry życiorys, który pasuje do tych Polaków, których Fundacja chce wspierać”. Miałam taki życiorys, złożyłam na papierze, on przyjechał za jakiś czas i zamówił te komiksy. Ja je zrobiłam, ale zrobiłam te komiksy, scenariusz, na co powiedział Górny, z którym już byłam na „ty”, bo się zdążyłam z nim zaprzyjaźnić, dyrektor tego wydawnictwa... On miał to robić w Lipsku tak porządnie, już wysyłać za granicę i tak dalej, mówi: „Ale Basia, nie mogą rysować ci rysownicy, którzy nam rysowali Żbika, bo to są źli rysownicy, a to musi być piękny rysunek. Kto by to mógł narysować?”. Ja mówię: „Wiesz, ja świetnie znam Szancera. Ja do niego pójdę, może on się zgodzi”. – „Ach, jakby Szancer chciał to zrobić...” – „Spróbuję”. Pojechałam na Karową, zastałam go siedzącego w takim, tym, on siedział, ten wielki brzuch z przodu. „O, Basia, jak to dobrze, że przyszłaś. Co chcesz, kochana?” A ja mówiłam do niego „panie profesorze”, oczywiście. Ja mówię: „Panie profesorze, ja mam taką propozycję, bardzo dobrze płatną. To się dostaje dziesięć tysięcy. Amerykanie do tego dopłacają, bo to tyle im wolno zapłacić tutaj w przeliczeniu, ale odkładają resztę, tyle samo, co płacą amerykańskim komiksiarzom, na koncie, będzie pan miał, tego…” – „Basia, co ty chcesz ode mnie? Widzisz, ja mam taki brzuch i mam tyle pieniędzy. Znasz moją żonę, moją starszą córkę, znasz tego gówniarza, który tutaj biega. Słuchaj, ja mam za dużo pieniędzy. Nie mów mi o pieniądzach, nie chcę tego słyszeć. One już nie wiedzą, na co wydawać, te moje dwie baby, a ten to już samochody chce tylko. Basia…” – „Ale panie Marcinie, ja nie mam rysowników”. – „Ja ci dam rysownika. Ma taką lekką rączkę jak ja. Jak chcesz rysunek podobny, to ja ci dam takiego. Dam mu telefon, on do ciebie, do domu przyjdzie. Trzeba mu pomóc, bo on biedę klepie, a bardzo zdolny, ma dwójkę dzieci”. Po paru dniach w moich drzwiach stanął Rosiński, dwójkę dzieci takich małych prowadził za ręce, chłopiec starszy, dziewczynka młodsza. I mówi: „To ja”. Ja mówię: „Panie Grzegorzu, ja tego nie akceptuję, [tylko] jest taki dyrektor w tym wydawnictwie. Ja mogę panu tylko dać tylko tę [pracę], co pan sobie narysuje. Tyle i tyle rysunków”. On mówi: „Tak, ja już wiem. Już rysowałem komiksy dla tego pana, tylko w takiej innej konwencji, tego »Żbika« rysowałem”. A ja mówię: „Tak, a ja nawet nie wiedziałam”. „No bo to nie jest podpisywane. Zresztą zrobiłem tylko dwa, bo mi się nie chciało tego »Żbika« robić”. Ja mówię: „To nie jest »Żbik«, tylko to”. Dałam mu te komiksy moje, on to wziął. Przyniósł mi chyba na drugi dzień czy na trzeci. Jezu! Jakie piękne rysunki. Jak myśmy poszli z tymi rysunkami do wydawnictwa, to nikt nie mógł uwierzyć, że to nie jest Szancer, bo taką miał podobną kreskę do Szancera. No i oczywiście narysował wszystkie moje komiksy.

Warszawa, 12 listopada 2014 roku.
Rozmowę prowadziła Mirosława Firchał



* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach wprowadzone na prośbę rozmówcy, nie występują w nagraniu lub w znacznym stopniu odbiegają stylistycznie od nagranej wypowiedzi.

Renata Barbara Seidler-Hollender Pseudonim: „Bajbus” Stopień: łączniczka, sanitariuszka, służby pomocnicze Formacja: Wojskowa Służba Kobiet, Pomoc Żołnierzowi Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter