Roman Zawadzki „Piłuj”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Roman Zawadzki, urodziłem się w roku 1926 w Warszawie. Byłem drugim dzieckiem, właściwie trzecim dzieckiem rodziców, którzy mieszkali w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 113, róg Złotej.

  • Proszę jeszcze teraz powiedzieć, w jakiej dzielnicy przebywał pan, walczył pan w czasie Powstania i w jakim oddziale?


W czasie Powstania byłem w miejscu koncentracji w Warszawie, przy ulicy Parkowej, czyli ulica równoległa do Belwederskiej, od strony Łazienek.

  • W oddziale?


W oddziale porucznika „Leguna”.

  • W Batalionie „Oaza”?


Tak, w Batalionie „Oaza”. Tam jeszcze wchodził w grę „Jeleń”, kompania „Jeleń” to była czy coś takiego, już nie pamiętam dokładnie.

  • Dobrze. Rozpoczniemy od czasów przedwojennych. Co pan robił przed 1 września 1939 roku? Gdzie pan mieszkał, gdzie chodził do szkoły, jak duża była pana rodzina, czym zajmowali się rodzice?


Moi rodzice pracowali w Warszawie, właśnie na Marszałkowskiej 113. Zajmowali się… Mój ojciec zajmował się taką opieką biura księcia Radziwiłła, który był właśnie właścicielem tego budynku. Tam też miał biura, czasowe mieszkanie. Ojciec zajmował się pilnowaniem tego wszystkiego, porządkowaniem, sprzątaniem i tak dalej.

  • Radziwiłła? Jak miał na imię?


Janusz bodajże.

  • Marszałkowska 113 dzisiaj nie istnieje, ani dom, ani ten adres, bo jest to plac Defilad.


Tak. Już przed wojną książę Radziwiłł sprzedał ten budynek i ojciec został bez pracy, no ale miał jakieś zasoby nieduże, niemniej jednak wystarczające na kupienie działki na Okęciu i zbudowanie niedużego domku, takiego jednorodzinnego, do którego rodzice się przeprowadzili gdzieś w 1936, może w 1937 roku. Od tego czasu chodziłem do szkoły podstawowej na Okęciu.

  • Czy był pan jedynakiem, czy była większa rodzina?


Miałem starszego brata i starszą siostrę.

  • Ile klas szkoły powszechnej pan ukończył do wybuchu wojny?


Oj, bodajże chyba pięć, ale w tej chwili troszkę na pamięć liczę. W każdym razie jeszcze w czasie okupacji chodziłem do szkoły podstawowej rok czy dwa lata. Następnie w czasie okupacji chodziłem do szkoły zawodowej, bo były tylko takie – zawodówka, szkoła handlowa.

  • W Warszawie?


W Warszawie.

  • A jaki wpływ na pana postawę życiową i późniejsze decyzje, wybory, odegrało wychowanie w domu, w rodzinie i również w szkole?


No, raczej bym powiedział, że moi rodzice, to co było przed wojną, to ja może się mało interesowałem albo wcale się nie interesowałem, czy rodzice w ogóle byli zainteresowani polityką, czy sytuacją ogólnospołeczną.

  • Bo był pan małym dzieckiem.


Tak, bo byłem małym dzieckiem, ale pamiętam takie obrazki. Kiedyś były takie małe bitwy pomiędzy partiami, to znaczy tam chodziła przede wszystkim taka antyżydowska organizacja, „Falanga” to się nazywało czy coś takiego. No, tak że takie obrazki z różnych takich potyczek to w pamięci jeszcze mam, bo Marszałkowską przechodziły te różne pochody, na 1 maja czy może jeszcze w jakimś innym okresie, ale pamiętam, że przede wszystkim 1 maja było takie spotkanie różnych zabarwień, że tak powiem, politycznych. Natomiast jak mieszkałem już na Okęciu, to był bardzo krótki okres do wybuchu wojny. Od wybuchu wojny, no to wiadomo, nikt się polityką nie zajmował, każdy tylko czekał na to, kiedy się wojna skończy, to było najważniejszą sprawą.

Natomiast mam takie obrazki w pamięci na pierwszy dzień, kiedy spotkałem wojska niemieckie od strony Raszyna, czyli od tej południowej strony, od Grójca, od Raszyna. No, bardzo, bardzo [duże] na mnie to zrobiło wrażenie, kiedy zobaczyłem tę czołówkę wojsk niemieckich w postaci takiego najazdu, jakichś księżycowo ubranych, umundurowanych, uzbrojonych Niemców. To zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, takich najeźdźców, bandytów nawet, nie bałbym się powiedzieć. Tak. To ich uzbrojenie, to ich umaszynowienie, no, było dla mnie czymś nadzwyczajnym, czego sobie nie wyobrażałem, że to może tak wyglądać – taka ludzka maszyna.

  • Miał pan wtedy trzynaście lat, chłopiec w tym wieku już się interesuje takimi sprawami.


Tak, tak. Widziałem, jak oni właśnie jadą, bo jeszcze ta kolumna wojsk niemieckich, tak, na motocyklach, samochody pancerne. No, obserwowałem przez dziury, że tak powiem, w ogrodzeniu, później na strychu przez jakieś takie małe okienko. Pamiętam jak oni, powiedzmy sobie, dojechali do wiaduktu kolejowego, który jest nad ulicą Krakowską, tam dopiero się zaczęła jakaś strzelanina. Tak że za obowiązkiem rodziców musiałem zejść z tego strychu i pójść gdzieś tam się schować, w jakiejś tam przygotowanej wcześniej [kryjówce], w jakimś wykopie, bo to już był taki okres, kiedy ludzie mieli jakieś polecenia czy zalecenia, żeby przy każdym domu było miejsce schronienia, to znaczy wykopany jakiś tam dół, gdzie można było głowę schować poniżej poziomu zerowego.

  • I u państwa w ogrodzie też taki schron powstał?


No właśnie, taki schron był. Następnego dnia, kiedy już się tam jakoś przespałem, obudziłem, to właściwie cały ten teren Okęcia już był obsadzony przez Niemców, którzy swoje pancerne samochody poustawiali za naszymi ogródkami i domkami, i tak dalej. To już ten pierwszy dzień będę pamiętał do końca życia, a szczególnie jako taką właśnie super nadzwyczajną, można powiedzieć, formację, zespół uzbrojonych po zęby, jak to się mówiło. Wojska niemieckie, kiedy porównamy do polskich żołnierzy, którzy mieli te mundury takie lżejsze, nie było, nawet nie zawsze mieli hełmy, to ci Niemcy byli bardzo uzbrojeni, rzucało się w oczy.

 

  • Czy wybuch wojny był dla pana i dla rodziny zaskoczeniem, czy też wszyscy spodziewali się, że to nastąpi?


Wie pani, tego to ja tak właściwie nie bardzo wiem, bo to zależy pewnie od okresu, tak. Czy to właśnie ludzie, niby się spodziewali… No, ostatni już [okres], powiedzmy sobie, chyba miesiąc czy dwa miesiące, to już raczej wszyscy się orientowali, że ta wojna jednak musi nastąpić, ze względu na to, że już były różne zarządzenia właśnie o tych schronach, właśnie o dozbrajaniu wojska polskiego, o jakichś takich składkach. Wiem, że ludzie swoje jakieś dobra w postaci jakiejś biżuterii to oddawali właśnie na zakup zbrojenia dla polskiego wojska. Tak że przez ostatni miesiąc to już nikt nie miał żadnych wątpliwości, że jednak do tej wojny dojdzie. Nikt sobie nie wyobrażał, że to będzie takie szybkie, samo to przejście tych wojsk niemieckich, bo właściwie oni w ciągu tygodnia to już byli pod Warszawą.

  • Jak zmieniło się życie pana i pana rodziny w czasie okupacji w porównaniu do tego spokojnego czasu przedwojennego?


Moi rodzice już byli, można powiedzieć, że emerytami i akurat w 1939 roku zaczęli budowę takiego trochę większego budynku domu, który miał być źródłem utrzymania. No i prawdopodobnie ojciec miał jakąś emeryturę, ale może zbyt niską, tak że starał się o pożyczkę. Dostał taką pożyczkę z KKO i był w trakcie budowy budynku, gdzie mógł wynajmować mieszkania.

  • Też na Okęciu?


Tak, na Okęciu.

  • A czy mama pracowała przed wojną?


Nie.

  • Czy pan był najmłodszy z rodzeństwa?


Tak, byłem najmłodszy, brat był dwa lata starszy, a siostra była chyba jeszcze z dziesięć lat starsza. Siostra była z okresu sprzed I wojny światowej może nie, ale w każdym razie dużo wcześniejsza, ponieważ moi rodzice to też nie byli pierwszym małżeństwem, tylko siostra była córką mojej mamy, ale innego męża, który zginął w czasie I wojny światowej. Ta różnica między nami a siostrą była, no, około dziesięciu lat na pewno.

  • Wszyscy państwo razem mieszkali czy siostra już prowadziła samodzielne gospodarstwo?


Już prowadziła samodzielne gospodarstwo. Była fryzjerką i właśnie już przed wojną, w tym budynku, który był tam w budowie, to już było zaplanowane, że ona tam będzie miała swój zakład fryzjerski.

  • Przy jakiej ulicy był ten budynek?


Ten budynek był bardzo blisko stacji benzynowej, która jest do tej pory. To jest tak w tym trójkącie aleja Krakowska, ulica Hynka.

  • Przy jakiej ulicy był państwa dom rodzinny?


Przy alei Krakowskiej.

  • Właśnie przy alei Krakowskiej?


Tak.

  • I ten drugi też stał?


Tak. I nawet w Warszawie mieszkaliśmy na Marszałkowskiej 113, to właśnie na Okęciu mieszkaliśmy przy alei Krakowskiej 13.Tak że trzynastka się trzymała.

  • Czy udało się skończyć ten budynek jakimiś metodami?


Nie. To znaczy, owszem, udało się skończyć, ale tylko częściowo. To znaczy zamiast dwóch pięter został wybudowany parter i ten parter już w czasie okupacji, w pierwszym roku, w 1940 roku, został przykryty dachem. I w ten sposób jego wysokość została zmniejszona do parteru. I tam na tym parterze było dziewięć izb. I wyżej powinno być, ale już nie było.

  • Czy zakład dla siostry fryzjerski powstał?


Powstał, tak.

  • Czyli źródło utrzymania było w pana rodzinie?


Źródło utrzymania było, tak. No, było jeszcze drugie, bo siostra częściowo, mniej więcej tak połowę tego budynku wykorzystywała na zakład fryzjerski, a druga część, mniej więcej połowa, była wykorzystana przez moich rodziców, trochę już tak w roku 1941 zaczęło się, na skutek tego… No, moi rodzice trochę zaczęli handlować węglem, ponieważ w czasie okupacji to każdy coś tam starał się robić, a przede wszystkim handlować. Tak, handel był, że tak powiem, tak zwany mały handel. Produkcja papierosów była. Na przykład Rembertów był bardzo znany w tym czasie z produkcji papierosów, Otwock, Karczew z produkcji jakichś tam wędlin mięsnych. A to już był okres, 1940 rok, 1941, kiedy Niemcy zaczęli masowo przesiedlać Żydów, ludność żydowską do getta. I w tym czasie naprzeciwko nas właśnie istniał taki skład zboża, który prowadzili Żydzi. Musieli niestety zamknąć ten swój skład i zostali przeniesieni do getta. Moi rodzice się zorientowali, że to jest, owszem, niezły interes, i właśnie taki skład otworzyli w tej drugiej części domu. Tak że całą okupację, można powiedzieć, żyli, dosyć dobrze zarabiali na tym zbożu i po wojnie, do momentu, kiedy już państwo polskie było rządzone przez władze komunistyczne… A władze komunistyczne w pewnym momencie, chyba w roku 1950, nie, wcześniej pewnie, 1947 – 1948, no, postanowiły wydać wojnę polskiemu handlowi […] prywatnemu i zaczęli wszystkie lokale tych prywatnych firm, prywatnych sklepików i tak dalej przejmować. Utworzyło się MHD, co popularnie było uważane takim hasłem, że było, że żywi wracają do handlu, MHD – „My handlujemy dalej”. Tak. Wracali, powiedzmy sobie… Ale polegało to na tym, że odbierali ludziom, […] przesyłali nakaz likwidacji sklepu czy oddanie tego lokalu, no, zorganizowanej właśnie hurtowni, można powiedzieć, albo firmy, która obejmowała handel. To był taki moment zamknięcia tego naszego rodzinnego interesu.

  • Wróćmy do czasów okupacji. Kontynuował pan naukę w szkole powszechnej. Gdzie ta szkoła mieściła się, gdzie pan do szkoły chodził?


Ta szkoła mieściła się na Okęciu, przy tak zwanym forcie. Zdaje się, do tej pory istnieje i nawet ten budynek szkoły został wybudowany tuż przed samą wojną na Okęciu. Tak że ja jeszcze chyba jakiś pierwszy okres, pierwszy miesiąc czy pierwszy rok niecały to chodziłem do szkoły, która mieściła się przy pętli tramwajowej na Okęciu, w bardzo starym baraku. Tak że bardzo szybko przenieśli nas do tego nowego budynku. Tam chodziłem chyba rok albo dwa lata i tam kończyłem tę szkołę podstawową. Miałem obowiązek już albo nauki, albo pracy. Tak że praca to była jak gdyby w interesie czy tam w tej firmie rodziców, natomiast jeżeli o dalszą naukę, to zapisałem się do szkoły handlowej, popołudniowo-wieczorowej na ulicy Wilczej. Muszę powiedzieć, że właściwie byłem nawet bardzo zadowolony z tej szkoły, ponieważ wykazywałem już jakieś takie zdolności troszkę handlowe, tak że ta szkoła zawodowa bardzo mi się w życiu później przydała.

  • Czy tam również było prowadzone tajne nauczanie drugim nurtem czy tylko była to taka typowa handlówka?


W pierwszym okresie to nie było albo nie wiedziałem, natomiast później, w drugim takim, powiedzmy, roku jakimś, pewnie 1943, to już orientowałem się, że istnieją w tej szkole, przy tej szkole, powiedzmy sobie, pod jedną nazwą jakiejś tam lekcji, na przykład reklama, odbywają się komplety o charakterze gimnazjum, takiego ogólnokształcącego. Nawet zdołałem się zapisać na te komplety. Mogę powiedzieć, że niewiele mi to dało, bo niby nas tam było na takim komplecie nie więcej jak kilka osób…

  • Czy to prowadzono na terenie szkoły, czy w prywatnych mieszkaniach?


Najpierw było na terenie szkoły, później było w prywatnych mieszkaniach. Było bardzo różnie, to zależy, który profesor gdzie [mógł]. Nie wiem, czy to było, powiedzmy sobie, albo w mieszkaniu profesora, albo w mieszkaniu któregoś z uczniów, czy tam uczennic… No, uczennice były bardziej zdyscyplinowane, dużo więcej się uczyli, natomiast chłopcy jak to chłopcy woleli w piłkę grać, a na Okęciu było gdzie, tak że niewiele skorzystałem.

  • Jak długo uczęszczał pan na te komplety?


No, na komplety to mogłem nie więcej jak dwa lata, tak. To był raczej czterdziesty trzeci, czterdziesty czwarty rok.

  • Ale zakończyło się to taką przedwojenną maturą czy jeszcze nie dotarł pan do tego etapu?


Więc zakończyło się Powstaniem, a po Powstaniu to ja uzyskałem zaświadczenie od tych profesorów, którzy na tych kompletach prowadzili swoje wykłady, tak? I na tej podstawie uzyskałem możliwość chodzenia do gimnazjum Słowackiego na Wawelskiej. Mogę chyba szczerze powiedzieć, że niedużo skorzystałem z tych kompletów. Na Wawelskiej, tam, pamiętam, zaraz w 1945 roku albo 1946, na początku pewnie, w ciągu niby jednego roku były robione dwie klasy, tak. Miałem bardzo duże… Właściwie to można powiedzieć, że szkołę średnią to tak trochę przeskoczyłem, to znaczy nawet uzyskałem maturę, tak, z bardzo słabiutkimi wynikami, ponieważ… Zresztą, tak szczerze mówiąc, to ja nie mogłem nic… Może wykorzystałem ten moment, że tę maturę w ogóle dostałem. No, po wojnie, powiedzmy sobie, po tej maturze, to próbowałem się dostać do Wawelberga, do szkoły. Musiałem niestety zrezygnować po pół roku, bo widziałem, że w ogóle nie daję sobie rady. Ci, którzy tam byli, byli o wiele lepsi ode mnie i poziom był już taki wyższej uczelni. Natomiast moje braki ze szkoły średniej były tak duże, że niestety nic z tego nie wyszło. Ale na następny rok przeniosłem się do szkoły SGH, tak. I tu już właściwie bardzo dużą pomocą dla mnie to był moment, okres, kiedy chodziłem do tej zawodówki w czasie okupacji.

  • Czy pamięta pan może, jaka była pełna nazwa tej szkoły, może jakieś nazwisko dyrektora?


No niestety, tego to naprawdę nie wiem.

  • W każdym razie na ulicy Wilczej.


Tak, na ulicy Wilczej. W każdym razie dojeżdżałem tramwajem do Marszałkowskiej i tam kawałek właśnie, w stronę zachodnią, do przejścia, bardzo blisko, Wilcza 51 czy coś takiego, taki numer. I tam byli właśnie wykładowcy przedwojenni SGH. Tak że bardzo dużo skorzystałem z tej szkoły zawodowej i te korzyści wykorzystałem już na SGH.

  • Czyli były solidne podwaliny?


Solidne podwaliny z tej szkoły zawodowej. Ja miałem zdolności do handlu, od chłopaka, że tak powiem. Kiedy właśnie rodzice zaczęli handlować zbożem, to ja brałem udział, jako ten czternasto-piętnastolatek czy szesnastolatek.

  • Jakie były pana zadania, jakie pan zadania wtedy wykonywał? Czy takie pomocnicze, czy całkiem już były powierzone poważne, handlowe?


Nie, raczej, powiedzmy sobie, takiego zadania drugiego sortu. To znaczy nie zajmowałem się zaopatrzeniem tego punktu handlowego, bo to rodzice tę sprawę załatwiali. Natomiast jeżeli chodzi o sprzedaż, największymi odbiorcami tego zboża byli furmani, gdzie powiedzmy sobie, w czasie okupacji oczywiście nie było możliwości przewozów samochodowych, tylko jakieś trakcje konne. Dorożka dla osób indywidualnych, a dla towarów to byli wozacy, którzy przewozili przede wszystkim zaopatrzenie w węgiel i inne materiały, czy w ogóle rolnicy dowozili, bo naszymi dostawcami to byli przede wszystkim rolnicy, tutaj spod Grójca, z tej okolicy.

  • Czy to było całkowicie legalne, w ramach przydzielonych kontyngentów, poza tym, co rolnicy musieli odstawiać dla Niemców?


To znaczy rolnicy jakoś tam sobie dawali radę. Tak że co musieli, to pewnie oddawali, niemniej jednak tyle, że chcielibyśmy, żeby nam przywieźli, to zawsze przywozili.

  • I to było legalne?


Tak, to było legalne, tak.

  • Kto był odbiorcą? Czy to były indywidualne osoby, czy, powiedzmy, piekarnie, ciastkarnie?


Ci, którzy przewozili?

  • Nie, nie, kto był odbiorcą, komu to było sprzedawane?


Nie, odbiorcą z reguły byli wozacy, którzy mieszkali na Okęciu. Niektórzy wozacy mieli całe firmy przewozowe. Oni mieli nawet i po dziesięć koni. Byli tacy mniejsi, dwa konie, trzy konie, ale były i duże firmy. Tak że ten ogród ze zbożem to był taki dosyć spory.

  • Ale komu oni dostarczali to zboże?


Nie, to znaczy ci wozacy kupowali u nas, a nam dostarczali rolnicy.

  • Ale czy orientuje się pan, do kogo zawozili wozacy kupione od państwa zboże?


Nie, nie, wozacy na własny użytek, po prostu dla własnych koni. Oni mieli po kilka koni i, powiedzmy sobie, w takich wozach, jak miał dziesięć koni, to on musiał kupić co najmniej jakieś tak sto kilo zboża. Tak że to były takie ilości dosyć duże. W tym ostatnim okresie, 1943, 1944 rok, to tymi odbiorcami byli też i ludzie, którzy się zatrudnili w produkcji bimbru, to znaczy od nas kupowali śrutę. No, to było nawet w czasie okupacji i po okupacji jeszcze. Ten bimber był takim podstawowym artykułem handlowym. Od nas kupowali tę śrutę. Myśmy mieli tak zwany śrutownik, czyli zboże, żyto było mielone na drobno i następnie kto chciał, to kupował od nas. Ale to też były dosyć spore ilości, ponieważ ten przemysł spirytusowy się bardzo szybko rozwijał i trwał jeszcze po wojnie.

  • Czy zdarzały się jakieś kontrole ze strony niemieckiej tego interesu handlowego prowadzonego przez rodzinę?


Nie. To znaczy myśmy nie mieli z Niemcami, powiedzmy, żadnego problemu. Normalnie, powiedzmy. No niby jakaś tam władza polska, to znaczy policja polska, jakiś tam urząd skarbowy też, który, powiedzmy sobie, podatki ściągał, no, wydawał zezwolenia na handel… Bo ten okres, powiedzmy sobie, okupacji od 1940 roku, to ta administracja niemiecka już, powiedzmy sobie, bardzo sprytnie sobie dawała radę z taką organizacją administracji terenowej.

  • Czyli nie było kontroli, czy wszystko przebiega zgodnie z przepisami, czy nie ma jakiegoś handlu poza wyznaczonymi limitami?


Nie, nie było limitów, nie było limitów, tak. Tak ogólnie biorąc, to powiedzmy sobie, to był taki bardzo duży handel, ogólnorynkowy. Mówię teraz o wszystkich takich artykułach rynkowych, ale bardzo rozdrobniony. Tak że masa różnych sklepów, sklepików, tak, masa różnych takich, powiedzmy sobie, drobnych wytwórni, jak wytwórnia papierosów, wytwórnie kaszanki, wytwórnie jakichś tam ciastek, wędlin specjalizacja. No, z tym mięsem, z wędlinami ludzie się jednak trochę tam… Tego ja dokładnie nie wiem, ale w każdym razie były sytuacje, że czasami Niemcy czy policja polska, bo to na usługach niemieckich, prawda, pod komendą niemiecką, to rekwirowali jakieś ilości mięsa czy wędlin. Prawdopodobnie mieli własne potrzeby i co mogli, to Polakom zabierali. Ale można powiedzieć ogólnie, że w czasie okupacji absolutnie nie było głodu w Polsce. Tak sobie to jakoś tam Polacy… Bo zawsze słyszeliśmy, że w czasie I wojny światowej to był w ogóle bardzo duży głód na terenie Polski, no ale nie tylko Polski, natomiast w czasie II wojny światowej to absolutnie nie było głodu.

  • W każdym razie na taką masową skalę? Bo na pewno różne były indywidualne sytuacje.


Tak, oczywiście, jak zawsze. Jeden był sprytniejszy, drugi albo się bał, albo coś mu tam nie wychodziło. Zawsze była ta nierówność, że tak powiem.

  • Czyli życie na Okęciu było w miarę spokojne, rozumiem, tak?


Tak. To znaczy Okęcie jeżeli chodzi o takie prawdziwe wojskowe, wojenne momenty, to miało je tuż po [wybuchu], chyba drugiego albo trzeciego dnia wybuchu wojny, kiedy sztukasy niemieckie zbombardowały tę fabrykę, która jest do tej pory prawdopodobnie. Niby to była fabryka samolotów, bo dwie fabryki były samolotów. Jedna na Paluchu, a druga na Okęciu, tu przy pętli tramwajowej. I ja pamiętam dokładnie właśnie ten nalot niemiecki na fabrykę, która się znajdowała przy pętli. No to był pierwszy moment, kiedy ludzie z Okęcia poczuli, co to znaczy wojna. To wycie tych samolotów było straszne, tak, takie strasznie nerwowe. Ale minęło kilka dni i już Niemcy byli nie tylko na wysokości jakiejś tam w samolotach, ale byli pod Warszawą w tych swoich pancernych samochodach. Już poczuliśmy, zobaczyliśmy, jak wyglądają z bliska.

  • Gdy pan jeździł do Warszawy, do szkoły, czy spotykał się pan z sytuacjami takiego zagrożenia, jakiejś łapanki? Czy był pan świadkiem egzekucji ulicznych?


Nie byłem świadkiem egzekucji do Powstania. Byłem raz właśnie, kiedy byłem chyba z jednym czy z drugim kolegą i taki patrol niemiecki nas zatrzymał i wtedy miałem trochę, że tak powiem, stracha. Ale kazali nam pokazać, co my mamy w jakichś tam torbach. Mieliśmy jakieś zeszyty i tak dalej. Przerzucił trochę, przejrzał trochę ten zeszyt, oddał i zwolnił nas, tak. Tak że nie mogę powiedzieć, w czasie okupacji nie miałem z Niemcami jakiegoś nieporozumienia.

  • Czy bał się pan, poruszając po mieście? Nawet jeżeli nie spotkało pana nic złego bezpośrednio, to czy tak na co dzień było takie poczucie, że jest to niebezpieczne, że trzeba na każdym kroku uważać?


To znaczy, orientowaliśmy się, co można, co nie można. I chyba nic takiego, co nie można, to nie czyniliśmy, do momentu kiedy właśnie w 1943 roku, poprzez starszych kolegów, to znaczy poprzez mojego brata, zorientowałem się, że on gdzieś należy do jakiejś organizacji, takiej niedozwolonej.

  • Konspiracyjnej?


Konspiracyjnej, tak. I to był moment, kiedy porozumiałem się z nim. Miałem wtedy nie więcej jak piętnaście lat, może szesnasty rok, tak, tak że to było w 1943 roku. No i to już był taki moment, kiedy myśmy byli wzywani na takie niby szkolenia wojskowe…

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak to wyglądało. Brat pana polecił komuś czy zaprowadził pana gdzieś? Jak wyglądało to przyjęcie do organizacji?


Tak. Brat nas zaprowadził do takiego zakładu krawieckiego.

  • To znaczy pana i kolegę?


Kolegę. Było nas tam chyba z pięciu, może sześciu. Ten zakład krawiecki mieścił się albo na Wspólnej, albo Hożej, tu przy Kruczej gdzieś, pamiętam, w podwórku, w takiej suterenie. To było moje pierwsze takie spotkanie tam. Tam był jakiś, prawdopodobnie, już nie pamiętam, wywiad, coś, ale w każdym razie nie był to dzień przysięgi. Ten dzień przysięgi to był trochę później, z tym że też u tego krawca. Takim naszym miejscem spotkań był właśnie ten lokal krawiecki, gdzie myśmy udawali, że uczymy się szyć. Tak, to było pomyślane właśnie w takim kierunku. No, szczęśliwie nie mieliśmy żadnej wpadki tam. I tam była składana przysięga. Kto przyjmował tę przysięgę? Oczywiście jakiś starszy oficer, ale kto to był, absolutnie nie mogę powiedzieć. Pewnie prawdopodobnie był nam przedstawiony jakimś pseudonimem.

  • Czy wtedy pan wybrał sobie pseudonim, czy został on przydzielony?


Nie. Wie pani, ja z tym moim pseudonimem to nie umiem powiedzieć, skąd się wziął i dlaczego właśnie taki, a nie inny. Na przykład mój brat starszy wtedy też składał przysięgę, to wiem, że jego pseudonim był „Wandyn”.

  • „Wandyn”?


No, on już był starszy, miał pewnie te osiemnaście lat czy coś takiego i już się podkochiwał w dziewczynie, sąsiadce, która miała na imię Wanda. No i on już był „Wandyn”. Natomiast skąd się wziął ten mój „Piłuj”, to ja naprawdę nie wiedziałem i nie wiem. Być może to było tak jakoś bez mojej świadomości, bez mojej jakiejś inicjatywy, no ale tak się stało i tak było.

  • Czy wiedział pan wtedy, do jakiego działu pan przystał, do jakiej formacji?


Nie było mowy o jakichś formacjach. […] To były takie spotkania, gdzie przede wszystkim był jeden czy dwóch może oficerów, prawdopodobnie przedwojennych, [którzy] nie tyle nam pokazywali broń, co się robi, jaka jest broń i tak dalej, tylko [mówili] o takich różnych sytuacjach terenowych. To się nazywało topografia terenu. Po co nam to przekazywali, to ja do tej pory nie wiem, ponieważ to było zupełnie bez sensu i bez celu, tak. Na żadnym jakimś takim wyjeździe w teren nie byliśmy ani razu.

  • Czyli nie była to topografia miejska, tylko pozamiejska?


Tak, pozaterenowa. A, powiedzmy sobie, gdzieś tam na jakichś tam polach, nie polach, górkach, dołkach… Zupełnie czysta teoria, czysta teoria, tak. Natomiast już moment, pierwszy dzień Powstania… Właściwie Powstanie prawdopodobnie miało powstać, wybuchnąć dzień wcześniej. Tak że myśmy byli na… Pamiętam, przyjechaliśmy z Okęcia, bo nas tam była paczka takich chłopaków, było nas pięciu. I poprzedniego dnia wcześnie byliśmy w piątkę, pamiętam. Na Marszałkowskiej ruch, chyba Śniadeckich, tak, powstała jakaś strzelanina. Właściwie skąd, co i tak dalej, to nie było wiadomo. Natomiast ja się dowiedziałem o tej strzelaninie – tak już naocznie i namacalnie –dowiedziałem się, kiedy wróciłem do domu i stwierdziłem, że ja mam, powiedzmy sobie, spodnie powyżej kolana, to mokre. Zorientowałem się, że ja mam zakrwawione. I właśnie od czego, kiedy i tak dalej, to nie widziałem i nie wiem do tej pory, jak to się mogło stać. A następnego dnia, no to już, powiedzmy, mieliśmy… Był jeszcze taki jeden kolega, chyba nazywał się Wrona, był starszy od mojego brata i on był dyrygentem naszej piątki z Okęcia. Jako taką ciekawostkę to mogę powiedzieć, że było nas dwóch braci, dwóch, później byli tacy koledzy, którzy mieszkali bardzo blisko, i jeden mieszkał trochę dalej, za Okęciem. I następnego dnia, kiedy mieliśmy umówione spotkanie u nas w domu, bo mieszkaliśmy najbliżej Warszawy, to jeden z kolegów już nie przyszedł. Później się dowiedzieliśmy, że jego rodzice już się zorientowali, co się dzieje, jaka jest sytuacja i nie wypuścili go z domu. Tak że nie w piątkę, tylko w czwórkę pojechaliśmy już do Warszawy.

  • Czy poza tą piątką kolegów, z którymi zgłosił się pan do tej organizacji konspiracyjnej, miał pan kontakty z innymi członkami tej organizacji?


Nie, nie.

  • Czy pamięta może pan, kto był dowódcą tej waszej grupki?


Nie. To znaczy, spotykał… No, dowódcą to nawet nie był ten porucznik „Legun”. Ten porucznik „Legun” to dopiero był dowódcą od momentu pierwszego dnia Powstania, a wcześniej to jakoś byli różni, tacy, no, panowie, którzy byli od nas o co najmniej pięć, dziesięć lat starsi. I to byli tacy wykładowcy nasi.

  • A co poza topografią? Czy miał pan jakikolwiek kontakt z bronią?


Ani razu nie mieliśmy kontaktu z bronią, nawet na rysunkach czy na jakichś zdjęciach, czy coś takiego. Ani razu.

  • Czy pamięta pan może nazwiska kolegów, z którymi pan był w tej grupce konspirującej, konspiracyjnej?


Podać?

  • Tak, oczywiście.


Nie no, bo tych, którzy byli z Okęcia, tych czterech czy pięciu, to oczywiście ja do dzisiejszego dnia pamiętam.

  • To proszę powiedzieć, tak, bo to ważne.


No to tak, najbliższy kolega to był Idziak Tadeusz. Później był Hojda Władysław, później był Sekuła, też Tadeusz, tak.

  • A imię brata?


Imię brata Stanisław, tak. To była nasza taka piątka.

  • A czy już później dowiedział się pan, jak nazywała się formacja, której pan został członkiem?


No, przede wszystkim dostaliśmy opaski i na opaski…

  • Ale to już w Powstaniu, a ja jeszcze mówię o czasie konspiracji.


To ja nie wiedziałem właściwie. Jedyną osobą, która właśnie łączyła nas, to był ten krawiec.

  • Czy znał pan jego nazwisko?


Znałem, no bo on był niby oficjalny, on oficjalnie prowadził taką pracownię krawiecką.

  • Pamięta pan to nazwisko?


Nie, niestety nie.

  • Jak wyglądało przygotowanie, poza tymi szkoleniami, o których pan mówił, na czas Powstania? To znaczy czy było powiedziane, jakie będą wasze zadania, gdy już Powstanie wybuchnie?


To dopiero w dniu Powstania, i to nawet nie w pierwszej godzinie, a może w drugiej czy trzeciej, takiej godzinie popołudniowej. Bo mówi się, że to była godzina „W”, ta godzina, zdaje się, szesnasta, ale praktycznie biorąc, to było bardzo różnie. Trochę wcześniej, trochę później, tu czy tam.

  • Czy rodzice wiedzieli, że synowie są zaangażowani w konspirację?


Nie, nie.

  • Nie pytali, gdzie wychodzicie i po co?


No, niby chodziliśmy jeszcze wtedy do szkoły, tak że zawsze mogliśmy powiedzieć, że idziemy do szkoły, tak, a było to już…

  • A czy mieliście jakieś, panowie, zadania do wykonania, na przykład przewiezienie jakiejś informacji czy przedmiotów?


Nie, nie.

  • I jakie było miejsce koncentracji wyznaczone na ewentualny wybuch Powstania?


Miejsce było wyznaczone na ulicy Parkowej. Numeru to nie pamiętam w ogóle, ale w każdym razie bez problemu trafiliśmy, ponieważ jak byliśmy tam przed tą godziną, to tam było już ze trzydziestu, ze czterdziestu mężczyzn i widać było, że coś tu się dzieje.

  • A jak wyglądało przekazanie informacji o godzinie „W” i miejscu koncentracji? Jakiś łącznik przyszedł do domu, czy przyjechał, czy…


To już raczej mój starszy brat się tym bardziej… Mój starszy brat był właściwie kolegą bliższym tego kolegi, który miał łączność dalej, że tak powiem. On nazywał się Wrona.

  • To nazwisko czy pseudonim?


To było nazwisko.

  • A imienia pan nie pamięta?


Nie, nie. Wiem, że on był w ogóle z Bydgoszczy czy z tych terenów, które zostały włączone do Rzeszy. Tak. Tak że on był stamtąd i tutaj przyjechał, tu pracował i pracował… Bo brat akurat zaczął pracować w takim sklepie spożywczo-kolonialnym i się tam poznali właśnie, ten Wrona z moim bratem, a następnie brat mnie tam wciągnął, no i tych kolegów, o których wspomniałem, z Okęcia.

  • Tak, czyli informację o tym, że trzeba już opuścić dom i wyjść do Powstania, otrzymał pan od brata. Rodzice pytali, dokąd panowie idą?


Nie, nie. Mieliśmy dosyć dużą swobodę w naszych postępowaniach, w naszych wyjściach.

  • Ale w domu nastrój był taki, że też spodziewano się, że będzie Powstanie, będą walki?


Jakoś z rodzicami na te tematy nie rozmawialiśmy.

  • A czy rodzice w jakiejś formie byli może zorganizowani, czy też mieli kontakty z podziemiem?


Nie.

  • A siostra?


Nie, też nie.

  • Czyli panowie wychodzą w godzinach popołudniowych z domu. Co pan zabrał ze sobą do plecaka czy do torby?


Wie pani, szczerze mówiąc, to chyba nic. Nie przypominam sobie, żebym miał jakąś torbę albo plecak, nic.

  • Czyli po prostu wyszedł pan z domu z bratem i poszliście na ulicę Parkową?


Na ulicę Parkową.

  • I tam już było tych czterdziestu mężczyzn?


Tak, później to było na pewno więcej jak czterdziestu. Tam było co najmniej z pięćdziesiąt mężczyzn i kilka kobiet.

  • Czy już wtedy wiedział pan, jaka jest nazwa tej formacji?


Chyba nie, nie interesowałem się po prostu.

  • Czy opaski tam były przydzielone już wtedy czy później?


Wtedy dostaliśmy opaski i wtedy…

  • Czy pan pamięta może, co na nich było napisane?


Numer… To było 500 z czymś czy coś takiego.

  • W dokumentach znalazłam, że to był pluton 531.


Tak. No i ktoś przywiózł chyba jakąś dorożką dwa kosze „filipinek”. Nie wiem, czy pani bliżej…

  • Wiem.


Albo nazywane były „filipinki”, albo karbidówki, a to było prawie to samo. I to było naszą bronią. Mogliśmy wziąć, ile ktoś chciał do kieszeni, tę broń, tak. I tak do wyglądało. Aha, mogę tylko dodać, że taką bronią z prawdziwego zdarzenia były dwa czy trzy pistolety. I to jeden pistolecik, pamiętam, to była tak zwana szóstka, czyli taki trochę damski, bardzo mały kaliber. Można powiedzieć, że ten nasz oddział poza „filipinkami” to nic nie miał, żadnego uzbrojenia. A zadaniem naszym właśnie pierwszego dnia było zdobycie tak zwanego… To był raczej jakiś półministerialny budynek, popularnie zwany pałacem Rydza-Śmigłego, na Klonowej. Czyli musieliśmy z tej Parkowej dojść do Belwederskiej, przejść na drugą stronę Belwederskiej, czyli na tę zachodnią stronę, tak, gdzie były ogrody warzywno-kwiatowe, na potrzeby, przed wojną, prawdopodobnie, tego urzędu, który był przy Klonowej, tego pałacu Rydza-Śmigłego. I to było naszym zadaniem, zdobycie tego pałacu Rydza-Śmigłego. Nie było to trudne zadanie. Tak tam wskoczyliśmy, jakoś tam, nie wiem, ze trzydziestu pewnie, z tymi „filipinkami”, no to przejście z dołu na górę, tu pod ten pałac, to było tam ile, 200, 300 metrów, tak. Był taki moment, kiedy słyszeliśmy… Ogrodzony był ten ogród murem, jako takie ogrodzenie. Usłyszeliśmy, że biegną żołnierze niemieccy ulicą. Ktoś tam wszedł na jakąś tam beczkę czy jakąś tam skrzynkę, coś takiego, i mówi: „Dwóch Niemców biegnie Belwederską”. Tak że kto mógł, skoczył na jakieś tam skrzynki i rzeczywiście – to ja sam widziałem już tych biegnących dwóch Niemców z karabinami w ręku, tak – biegli z góry, tak od alej Ujazdowskich w dół, środkiem ulicy. No i nasi chłopcy obrzucili ich tymi „filipinkami”. Było dużo huku, dużo dymu, a Niemcy sobie pobiegli dalej, nic im się nie stało. Myśmy się wycofali, żeby się oni tam do nas, ci Niemcy… Bo myśmy się prawdopodobnie bali ich [bardziej] niż oni nas. Dobiegliśmy do tego pałacu Rydza-Śmigłego, nikt do nas tam nie strzelał. Bez problemu opanowaliśmy ten pałac i część z nas, ja tam nie byłem dalej, tylko w tym pałacu Rydza-Śmigłego zostałem. Pałac był pusty. Można powiedzieć, że było tylko starych biurek jakaś tam ilość, jakaś ilość, szafy takie biurowe. Widać było, że to opuszczone miejsce po jakimś biurze, tak. I no, kilkunastu z tych naszych chłopców to pobiegło do Belwederu, bo to było kilka kroków. Od Klonowej przebiegli na posesję Belwederu. I w Belwederze, wrócili stamtąd, mówią: „Tak samo, nie ma nikogo, nie ma ani Polaków, ani Niemców, wszystko porozwalane, pootwierane”. I tak wyglądała ta nasza zdobycz pierwszego dnia.

  • Czyli te dwie placówki zostały obsadzone przez Powstańców, tak?


Wie pani, praktycznie rzecz biorąc, to się wszyscy wycofali z powrotem na miejsce, na Parkową, na miejsce koncentracji, tak. I tu nocowaliśmy… Ponieważ przy Parkowej było kilka takich jednorodzinnych domów, willi, coś takiego, no, jeszcze chyba sprzed I wojny światowej albo z pierwszych lat dwudziestych, trzydziestych, tam byli zakwaterowani po tych domkach, tak. I następnego dnia uzyskaliśmy jakąś tam, znaczy, nasze dowództwo oczywiście…

  • Czy pamięta pan może nazwisko, kto był dowódcą, czy pseudonim?


Nie no, dowódcą był właśnie ten porucznik „Legun”. Od pierwszego dnia Powstania to on był naszym dowódcą. To był przedwojenny oficer. On mógł mieć wtedy trzydzieści parę, może czterdzieści lat, tak. Szczupły, wysoki. W każdym razie uzyskaliśmy wiadomość, informację od tych mieszkańców, którzy tam mieszkali, że w 1939 roku, we wrześniu, w Łazienkach – no, druga strona ulicy Parkowej to już były Łazienki – że tam było wojsko polskie, które przed poddaniem Warszawy to na tych terenach, tam u nich, zakopało dosyć sporą ilość broni. I mniej więcej ci mieszkańcy wskazali nam, gdzie ta broń mogła być zakopana. I jakoś, nie wiem skąd, ale w każdym razie dostaliśmy takie pręty stalowe i jeszcze to był taki chyba dzień czy dwa dni dosyć mokre, tak że raz padał deszcz, raz nie padał i ta ziemia była taka dosyć luźna, więc jakoś myśmy tymi prętami stalowymi tę ziemię wskazaną nam starali się przebić, prawda, wepchnąć ten stalowy pręt jak najgłębiej, no ale efekty to… Bo tam takie grupy były, po dwóch, po trzech, tak na zmianę się tym zajmowaliśmy. Jakieś łopaty stare były przy tych domach, to myśmy tam trochę przekopali, odkryli trochę ziemi, taki mieliśmy obowiązek, i znaleźliśmy wiadro. To było dosyć ciekawe właśnie dla nas i chyba dla wszystkich, że znaleźliśmy wiadro, które było tam ułożone może około metra w ziemi, dnem do góry. […] Przed tą pracą szukania broni to była informacja, że co kto znajdzie, to będzie mógł sobie zatrzymać i będzie to jego broń, tak. Tak że coś tam znaleźliśmy… To znaczy w trzech chyba, bo to takie porobili komplety do szukania, żeby to jakoś szybko szło i tak dalej, że nas było trzech. No i faktycznie, znaleźliśmy, tak jak powiedziałem, wiadro blaszane, przerdzewiałe, ale po odkopaniu, wyciągnięciu, odrzuceniu tego wiadra, to się okazało, że tam są dwa visy, czyli pistolety, dziewiątki, takie typowo wojskowe, z pasami, z tymi koalicyjkami i tak dalej, w komplecie. Z tym że nie było w ogóle amunicji. Prawdopodobnie ta amunicja była w innym miejscu, ale myśmy tej amunicji już nie znaleźli. Niemniej jednak, ciekawiej było, że te visy to były w pergaminie, który był, można powiedzieć, nie tylko jakoś tam wysmarowany, ale wciśnięty ten pistolet właśnie w jakiś towot, tego typu jakiś smar, taki tłusty. Tak że oczyszczenie tego pistoletu było bardzo pracochłonne. W ogóle mógł to robić tylko ten, kto to, powiedzmy sobie, potrafi zrobić, oczyścić, rozebrać ten pistolet na te najdrobniejsze części i tak dalej. Niemniej jednak uznaliśmy, że to była bardzo duża zdobycz, tylko tyle że nasi sierżanci, jak się zorientowali, to nam to oczywiście zabrali. Uznali, że to się im przyda. Inna sprawa, że ani ja, ani powiedzmy sobie, tych dwóch kolegów, to mieli pierwszy raz w życiu w ręku albo w takiej bliskości taki pistolet mogli zobaczyć. Niemniej jednak jego oczyszczenie, tego visa, z tego tłuszczu, z tej wazeliny czy jak to tam nazwać… No, można sobie wyobrazić, ile tam było tego tłuszczu, jak to było jeszcze owinięte pergaminem i tylko dwa visy były w całym wiadrze. Ale myśmy już tego nie dostali do takiego czyszczenia dokładnego, do rozebrania, żeby nam pokazać czy coś takiego. To już poszło wyżej, nad nami.

  • Wspomniał pan, że kwatery były przy ulicy Parkowej. Czy to była ludność polska? Bo to dzielnica niemiecka.


A nie, to był 1939. Tak, ludność była polska i to była ludność, która tam mieszkała przed wojną.

  • Czyli tam byli Polacy?


Tam byli Polacy, tak.

  • I byliście panowie porozdzielani, powiedzmy, po mieszkaniach, kwaterowaliście w mieszkaniach. Jak przyjmowała was ludność cywilna?


Tam było bardzo mało ludności cywilnej, bo tych domków to tam było, nie wiem, może trzy, może cztery, bardzo mało. W każdym razie jeden był większy i większość z nas to właśnie tam nocowała, tam była jakoś tam żywiona, powiedzmy. Z tym że myśmy tam byli chyba nie więcej jak trzy dni, może cztery dni. Czwartego dnia zostaliśmy już uszeregowani i mieliśmy zmienić miejsce położenia, wycofać się w kierunku ulicy Chełmskiej, w tamtym kierunku. Z tym że po drodze, bliżej Czerniakowskiej, tam był budynek szkoły. W budynku szkoły byli zakwaterowani Niemcy. Oczywiście przed szkołą był bunkier i mieli takie swoje pole obserwacyjne. To było gdzieś tak od południa, ten wymarsz, że tak powiem, z Parkowej się zaczął. Było wyznaczonych czterech chłopaków, między innymi ja i jeszcze dwóch chłopców, którzy byli nie z naszej kompanii, tylko z kompanii, która atakowała przez park Łazienkowski budynki obecnego Urzędu Rady Ministrów. Czyli po drugiej stronie, tu od pomnika Chopina, mieli za zadanie przejść przez Aleje Ujazdowskie i opanować budynek obecnego Urzędu Rady Ministrów. Mieli tak ciężkie zadanie, że z tego co my się tam później zorientowaliśmy, bo dwóch z nich do naszej kompanii trafiło, kiedy myśmy byli jeszcze na Parkowej, opowiadali nam, że zostali wbici w pień. Przejście tych Alej Ujazdowskich było nie do zdobycia po prostu. Nie wiem, czy oni mieli lepsze uzbrojenie niż my, czy takie jak my, czyli żadne.
No, wyjście z Parkowej polegało na tym, że wyszliśmy w czwórkę, taką czołówkę, która miała obserwować drogę i tak dalej, i dochodziliśmy gdzieś do ulicy Szwoleżerów tą Parkową, tak, i zauważyliśmy już właśnie patrol niemiecki, który… Nie wiem, czy wiecie państwo, tam jest druga brama do Łazienek. Właściwie to ona jest chyba trzecia brama, na Szwoleżerów, tam na dole. I mniej więcej w tej okolicy. Efekt był taki, że w tej czwórce naszej to był jeden taki przedwojenny sierżant i trzech takich chłopaków jak ja, którzy poza chęcią nie mieli nic. Doszliśmy do drugiego domu od Belwederskiej, na Szwoleżerów, to był dom mieszkalny, i skoczyliśmy do niby bramy, niby przedsionka, do klatki schodowej. To było tak z ulicy od razu. To nie była jakaś taka brama, jak to są bramy, dopiero z bramy są wejścia na klatkę schodową. To było od razu do przedsionka tego budynku mieszkalnego, do środka. I powstaje takie pytanie, co mamy zrobić, gdzie pójść. Zeszło się tam jeszcze kilku mężczyzn z tego domu, którzy tam mieszkali, tak że razem tam było jakieś siedem, osiem osób. I w pewnym momencie drzwi kopnięte przez żołnierza niemieckiego się otwierają i salwa z pistoletu maszynowego, tak. Ja stałem od strony ogrodu, nie od ulicy, tylko od strony ogrodu. Pośrodku tego przejścia było takie kilka stopni, podwyższenie, tak że na środku… Ja stałem tak za tym podwyższeniem, trochę niżej i za mną jeszcze stał jeden z chłopaków, którzy ten [późniejszy] Urząd Rady Ministrów atakowali. To były sekundy. Kopnięcie, mocne kopnięcie w drzwi i salwa od razu z maszynowego pistoletu. Ten chłopak, który stał za mną, nie był trafiony, nic. Wyskoczył od razu do tyłu, na taki podwórko, ogródek i ja wyskoczyłem za nim. To było dwóch ludzi, którzy się uratowali z tego ostrzału. Reszta niestety poległa. To było moje pierwsze spotkanie z bliskością śmierci.

  • Ile osób zginęło?


Właśnie nie powiem pani dokładnie, ale zginęło chyba z sześć, siedem osób. Być może, że tam, powiedzmy sobie, ktoś został ranny, tego to ja nie wiem. W każdym razie było nas czterech i chyba ze czterech było właśnie mieszkańców z tego domu w tym momencie, tak że sześciu zostało trafionych, dwóch uciekło. Wyskoczyliśmy, jeden kolega przede mną, to ja widziałem, jak przeskoczył przez jakiś tam śmietnik na drugą posesję. Mnie się tak nie udało. Schowałem się w taki kąt po prostu jakichś rupieci, z tego dołu pewnie, prawdopodobnie, tak. I słyszę te głosy dwóch czy trzech Niemców, tego to nie wiem, ale i słyszę, i widzę, że oni jednak widzieli, że myśmy tam uciekli i zaczynają nas szukać. Z tym że szukali nas nie po tym podwórku, ogrodzie, tylko szukali nas w budynku na wysokości takiego, sutereny, tak. I przez okna. Ja patrzę, o, trzy, cztery metry ode mnie, jak oni tam chodzą i rozmawiają. No, ale byli leniwi, jak na ogród wyszli, a ja tam gdzieś pod tymi rupieciami leżałem z bijącym sercem. To trwało, no, niedługo, bo oni nie mieli zamiaru chodzić po całym jakimś budynku i szukać po mieszkaniach, tylko z powrotem wyszli, zostawili tych naszych niedobitków i odeszli. Dopiero po dłuższej ciszy, kiedy nawet jeszcze lokatorzy czy kobiety, które tam mieszkały, zorientowali się, że tych Niemców nie ma, to dopiero ja spod tych rupieci się wygrzebałem, wyszedłem. Podobno wyglądałem jak trup, brudny. Niemniej jednak jedna z kobiet zaprowadziła mnie do swojego mieszkania, dała możliwość umycia się i ubrania, nakarmiła mnie. Żeby tam nikt nie widział, nikt nie słyszał, zaprowadziła mnie na strych i na tym strychu przesiedziałem dwie doby. Przez dwa dni. Jeden cały dzień i następny, tak gdzieś do południa.

  • Nie było szans, żeby wrócić do oddziału?


Nie, widocznie ja sam… No to też nie to, że się bałem, bo w ogóle nie wiedziałem, co z sobą zrobić.

  • A kolega, który też się uratował razem z panem?


W ogóle nie miałem z nim żadnego spotkania, nigdy. Nie spotkałem go, ale on był sprytniejszy ode mnie, bo on uciekł na jakąś inną posesję i wtedy miał może jakieś wyjście na zewnątrz. Natomiast ja jakoś za słaby byłem wtedy widocznie.

  • A czy będąc tam te dwa dni, widział pan może, co było z poległymi, zabitymi chłopcami? Czy widział pan, co tam się działo?


Nie, nic nie widziałem, bo siedziałem na tym strychu i od czasu do czasu przyszła do mnie ta kobieta, która mnie tam wprowadziła na ten strych. Ten strych obszedłem już później, jak ostygłem – cały strych obszedłem, to znalazłem chyba z dziesięć aparatów radiowych, które ludzie pochowali, nie oddając Niemcom wcześniej, tylko powynosili na strychy i gdzieś tam po dziurach na strychu pochowali. No, ja nie mogłem sobie włączyć niestety i posłuchać, bo prawdopodobnie tam nie było energii, już nie pamiętam. W każdym razie takiej możliwości nie miałem, natomiast mam też bardzo przykry taki obrazek. Na strychu w dachu są takie okienka małe i ja z tego okienka widziałem właśnie tę naszą ulicę Parkową, tak, od dołu, do góry, tak. A chyba dzień wcześniej to z samolotów Niemcy zrzucili ulotki, wzywające ludność polską do opuszczenia miasta pod białą flagą. I taki obrazek widzę, że idą dwie osoby, prowadzą wózek i na jakimś takim patyku mają tę białą flagę.

  • Wózek z dzieckiem czy transportowy wózek?


Nie, dziecinny taki, ale czy tam było dziecko, to ja tego nie wiedziałem, nie wiem. W każdym bądź razie następnego dnia czy ci Niemcy, czy tam inni z tej szkoły też… Oni się zawsze tak chowali i szli wzdłuż ogrodzenia, podmurówki ogrodzenia, tak że byli przede wszystkim uzbrojeni i [mieli] doskonałe doświadczenie, praktykę walki, tak że to nieporównywalne sprawy. I słyszę strzały. I niestety, ci Niemcy zabili ludzi, którzy pod tą białą flagą chcieli wyjść z Warszawy, na tej naszej ulicy Parkowej właśnie. Tak że był taki dla mnie bardzo przykry [moment], wiedziałem, że nie ma dla mnie żadnego ratunku. Gdyby mnie tylko zobaczyli, to już szkoda, nie było o czym mowy, żadnej, tylko na pewno już by mnie tam wykończyli.

  • Czy taka ulotka wpadła może w pana ręce? Czy pan ją widział i sam czytał, czy tylko słyszał, że takie były odezwy do ludności, żeby wychodziła?


Wie pani, ja raczej słyszałem. Wcześniej to ja się nie interesowałem tym, byłem w gromadzie tego oddziału. Tam o czym innym myśleliśmy, rozmawialiśmy, tak, a to było takie czyste, ale i tutaj był ten moment, że to była taka naprawdę czysta rodzina. W każdym bądź razie po dwóch dniach, może niecałe dwa dni tego siedzenia, przyszła do mnie łączniczka. Jednak tam zainteresowali się nami, co się z nami dzieje. Pewnie już wiedzieli.

  • Łączniczka z pana oddziału?


Z naszego oddziału, tak. Oni byli za nami i w momencie kiedy myśmy byli tam pod ostrzałem tych Niemców, to oni byli, można powiedzieć, na rogu Belwederskiej i Szaserów. Nie Szaserów…

  • Szwoleżerów, tak?


Szwoleżerów. I tam był jakiś budynek sióstr, gdzie właśnie cały ten nasz oddział doszedł i tam się jakoś rozlokował na terenie tego budynku sióstr, tak. Tak że ta łączniczka mnie zabrała już z tego strychu i poprzez jakieś tam podwórka, jakieś krzaki i tak dalej, bo to były takie trochę tereny, niby podwórko, niby ogród, wróciliśmy do naszego oddziału. Oczywiście byliśmy już tam opłakani i spisani…

  • Mówił pan, że został sam na tym strychu. Z tą łączniczką tylko pan wrócił, tak?


Tak, tylko z nią, tylko ona mnie tam przyprowadziła.

  • A pamięta pan może pseudonim, jak nazywała się dziewczyna?


Nie, nie pamiętam. Ale tego samego dnia od razu przeszliśmy dalej i doszliśmy do Chełmskiej i na Chełmskiej zakwaterowali nas. Prawdopodobnie była to szkoła przerobiona na jakiś szpital. I tam przesiedzieliśmy, można tak powiedzieć, też chyba ze dwa dni. Tak.

  • Jaką grupą ludzi, ilu było Powstańców?


Już było nas tam około pięćdziesięciu. Właściwie cała ta grupa minus dwóch zabitych, tak, przez Niemców. I wieczorem, a właściwie w nocy, bo dalsze przejścia to się przeważnie w nocy odbywały, tak że z tej szkoły, szpitala, tak, w nocy, przeszliśmy… Bo to było tak na wysokości Morskiego Oka, tak, właśnie, przy Morskim Oku, na górę, na Puławską – przekroczyliśmy Puławską i doszliśmy do Kazimierzowskiej, róg chyba Madalińskiego albo Narbutta. I tam w takim dużym budynku szkolnym, przedwojennym, dosiedzieliśmy czy tam dospaliśmy do następnego dnia. Następnego dnia też jeszcze do wieczora.

  • A który to był dzień sierpnia?


To mógł być, wie pani, jakiś szósty, siódmy dzień sierpnia. I wieczorem znów jesteśmy uszeregowani i tak dalej. Nie wiemy, gdzie i po co. Dopiero nam chyba przed samym marszem powiedzieli, że idziemy do lasów chojnowskich. No, ładnych parę kilometrów musieliśmy przejść.

  • Jakimi ulicami, w jakim rejonie był ten przemarsz?


Ten przemarsz był, można powiedzieć, tak jak gdyby takim stokiem po stoku, z powrotem chyba do… W każdym razie myśmy wyszli gdzieś tam, gdzie jest uczelnia, ta, SGGW teraz, przy metrze Ursynów. I tam jest takie duże skrzyżowanie, gdzie jest kościół, i tam też byli Niemcy.

  • Ale który kościół?


Taki klasztor, kościół, który jest między Wilanowską, jak się wjeżdża na Ursynów teraz, jak się jedzie do uczelni, to po lewej stronie, na takim jak gdyby zboczu.

  • Świętej Katarzyny? Ten kościół na wzgórku takim, tak?


Tak. Tam nas trochę Niemcy ostrzelali, ale to już było ciemno. No, oni tam rzucali takie świece.

  • Jeszcze chciałem zapytać, czy ten przemarsz odbywał się w ciągu dnia, czy pod osłoną nocy?


Pod osłoną nocy.

  • I nie było przeszkód takich, że patrole niemieckie, czy jakieś blokady drogi, które uniemożliwiały przejście?


Nie, nie, nie.

  • To był przemarsz jednym ciągiem?


Tak, tak. Tak że to się tu zaczęło właśnie tym zboczem pomiędzy Wilanowem a tym klasztorem.

  • Ale czy z ulicy Kazimierzowska, róg Madalińskiego czy Narbutta, zejście było znowu przez Morskie Oko, tam to Czerniakowskiej, Belwederskiej?


Nie, to już było bliżej Dolnej.

  • Dolną, zejście Dolną w dół?


Tak. Już taki kierunek był nadany na zewnątrz.

  • I potem Sobieskiego?


Tak. No a później to ścieżkami. Żadną ulicą, tylko tam ktoś musiał być na początku, kto znał te tereny, te ścieżki wszystkie. Tak że tam nawet i teraz do tej pory, bo tam niedawno byliśmy, tam przepływa taka niby rzeczka, niby strumień, taki rów głęboki, tak. Tak że chyba zabraliśmy ze sobą jakąś taką mocną dechę i po tej desce przez ten rów przechodziliśmy i z powrotem. Z powrotem ta deska była zostawiona na powrót, tak jak się później zorientowaliśmy, tak. A później to już tak gdzieś przez te Kabaty tymi ścieżkami doszliśmy, tam pomiędzy, gdzie to metro się kończy albo ten park botaniczny, tam, zdaje się, jest.

  • W Powsinie ogród botaniczny.


Ogród botaniczny, tak. Mniej więcej przez Kabaty, taki niby lasek, niby nie lasek, ale do tego lasu chojnowskiego jednak nad ranem doszliśmy. No, pierwsza rzecz, no to pozwolili nam odpocząć. Każdy rzucił się na jakiś tam trawnik, nie trawnik, taki leśny, tak – chwila odpoczynku. No, jak odpoczęliśmy, to kazali nam zbierać chrust i gałązki, mniejsze, większe i tak dalej, i tak dalej. Nie bardzo wiedzieliśmy po co i na co, ale nas tam poinformowali, że muszą… Jakąś tam polanę wybrali większą, przycinkę czy coś i były ułożone trzy stosy tego chrustu, tego igliwia i tak dalej. Tak że cały dzień spędziliśmy na tym zebraniu. Następnego dnia, to początkowo uważałem, że za karę tam znów jakiś jeden czy drugi chłopak i ja dostaliśmy takie zadanie, żeby pójść do leśniczego po zaopatrzenie.

  • A dlaczego za karę?


No właśnie za karę, ponieważ ja tam w czasie nocy to za bardzo się zbliżyłem do tego ogniska i usnąłem. Każdy tam usnął, bo wszyscy byli zmęczeni. No ale według mnie to ja tam byłem najmłodszy, tak że musiałem robić najgorsze, takie najtrudniejsze roboty, bo wszyscy byli lepsi. No ale kara polegała na tym, że w trzech musieliśmy pójść do leśniczówki, z tym że jakoś tam któryś z nas, w każdym bądź razie nie ja, wiedział, gdzie [jest] ta leśniczówka. Nie była daleko, była blisko. Ale dla mnie to ta kara to była właściwie wielką nagrodą za to, co tam było do przeżycia, [w porównaniu] do tych przeżyć, ponieważ tak, przede wszystkim mogłem się przyzwoicie umyć. Ta leśniczego żona to sobie nagrzała wody i każdy z nas mógł się przyzwoicie umyć, jakaś tam zmiana jakiejś bielizny była i tak dalej. No i dostaliśmy od razu na miejscu dobre żarcie. Tak że byliśmy z tego wszystkiego bardzo zadowoleni. No ale po dwóch, trzech godzinach jakiegoś odpoczynku, dla wszystkich kolegów przede wszystkim pieczywo i mleko, to jednak… Bo nas tam było co najmniej pięćdziesięciu, może więcej. Już wiedzieliśmy, po co to robimy, że czekamy na zrzuty. I to była chyba trzecia noc, kiedy…

  • Ale jeszcze zapytam, czy udało się zgromadzić tyle żywności, żeby wystarczyło dla całego oddziału?


Nie, później następnego dnia to inni poszli po tę żywność. To, co myśmy tam przynieśli, to było rozdane, rozszarpane bardzo szybko.

  • Ale czy zbierana była żywność po okolicznych chałupach, czy tylko tam od leśniczego?


Tylko od leśniczego. Tak że on tam musiał mieć jakieś dostawy, że tak powiem.

  • Bo on był przygotowany na to, żeby wydać żywność.

 

To było umówione, to było umówione z tym leśniczym, tak. To już była chyba trzecia noc, dali nam sygnał, że dzisiaj nie idziemy spać. No i rzeczywiście, tam każdy siedzi i takie małe ogniska są rozpalone, tylko bardzo małe, nieduże. I w momencie kiedy usłyszeliśmy, że nadlatuje jakiś samolot, taki ciężki, prawda, to zorientowaliśmy się, że to nie są Niemcy, tylko, powiedzmy sobie, jakiś angielski czy inny samolot z jakimś obciążeniem. No to wtedy braliśmy ten chrust, który tam leżał obok, i na te ogniska. I te ogniska powstały już wtedy takie duże, żeby tam w górze mogli zauważyć. I te ogniska były w trójkącie rozpalone. Podstawa i szczyt, prawda? Ale jeszcze od tej podstawy to się chyba kilku, nie powiem ilu, ale czterech w dwóch szeregach, dwa razy po czterech, czyli ośmiu chłopców dostało latarki ze światłem kolorowym. I do tej podstawy tego trójkąta, właśnie był taki jak gdyby kolorowy ogon dla rozpoznania, tak. No i już wiedzieliśmy, że ten samolot nadlatuje. Taka radość wystąpiła. Ale obleciał, poleciał, kółeczko zrobił, tak, i już za drugim kółkiem widzieliśmy białe plamy na niebie, olbrzymie, się pokazują. Zrzucił to, co miał zrzucić, i odleciał, a teraz trzeba było iść i szukać tych spadochronów. Tak że zamiast spać to już po nocy chodziliśmy i szukaliśmy, tak. Czy znaleźliśmy wszystkie, to trudno powiedzieć. Nie wiem tego, no ale kilka, może kilkanaście tych spadochronów znaleźliśmy. Tak że ściągnęliśmy to w jedno miejsce. Były to tak duże te spadochrony, że ja zawsze to pamiętam, że na takim… To ze stylonu, z materiału, no. Tak że jak rozłożyliśmy taki jeden spadochron, to chyba z ośmiu na połowie tego spadochronu położyliśmy i drugą połową się przykryliśmy, żeby trochę odpocząć, trochę przespać.

  • Co zostało zrzucone? Czy była to broń?


Co to było… To były pojemniki, okrągłe albo nieokrągłe, ale to wszystko było w pojemnikach. I tych pojemników to żeśmy w ogóle nie otwierali. Nie było takiego rozkazu, żeby to otwierać, tylko tak jak były, [ściągaliśmy], tylko poodcinaliśmy te linki od spadochronów, no i na każdy taki pojemnik to wyznaczone było iluś tam chłopaków, sześciu czy ośmiu, bo to było niestety dosyć ciężkie, tak. No i znów następna noc była przeznaczona na powrót z tymi pojemnikami, tak.

Był taki moment, kiedy właśnie już następna noc, wyszliśmy z tego lasu chojnowskiego w stronę Warszawy. Aha, ale jeszcze był taki moment przykry – interesujący, ale bardzo przykry – że przed wieczorem to nas wszystkich uszeregowali, powiedzieli nam, że idziemy z powrotem do Warszawy, tak, ale o ile któryś z nas chciałby nie wracać do Warszawy czy wrócić do domu, to może wystąpić i bez żadnych konsekwencji może to zrobić. Jak nas tam było co najmniej pięćdziesięciu albo więcej, wystąpiło dwóch. No. Można sobie tylko pomyśleć, jakie rozterki mieliśmy, bo każdy… W każdym razie ja, jako według mnie ten najmłodszy, to chętnie bym został, ale coś mi nie pozwalało. Tak. A ja jeszcze miałem taką przykrą sytuację, że jednym z tych dwóch był nasz kolega z Okęcia. Tak że to dla mojego brata, dla mnie i dla tego trzeciego, była to przykra sprawa, tak, że wśród nas ktoś się znalazł, po prostu, jak to się mówi, stchórzył. Każdy by chciał zostać i mieć to poza sobą, tak. No ale jednak coś było, co nie pozwalało na taki krok. No więc ta następna noc to była taka, że myśmy te pojemniki donieśli z powrotem do tej szkoły właśnie na Kazimierzowskiej.

  • Czy pan pamięta może, ile było pojemników?


Nie było ich za dużo. Nie wiadomo, czy myśmy wszystkie znaleźli.

  • No tak, ale te, które były niesione.


No, mogło być około dziesięciu w pojemniku. Przypuszczam, były takie przypuszczenia, że musiało być więcej, a myśmy nie znaleźli.

  • Ile osób niosło jeden pojemnik?


To jeszcze zależy, bo te pojemniki miały różne kształty. Było dużo okrągłych pojemników, tak, no i mogą nieść najmniej czterech, z przodu, z tyłu. To dosyć duże te pojemniki, mogły być długości półtora metra. Później takiej średnicy to też było ze czterdzieści, pięćdziesiąt centymetrów, tak że były ciężkie te pojemniki. Tak że myśmy się bardzo często zmieniali, powiedzmy, bo na każdy taki pojemnik to tam było dziesięciu czy dwunastu. Już tego tak dokładnie nie liczyłem i nie wiem, ale w każdym razie te zmiany, czym bliżej Warszawy, tym były trudniejsze.

  • Jaką trasą następował powrót?


Tą samą, tą samą. Był taki jeszcze ciekawy przypadek, że gdzieś chyba na wysokości Kabat kazali nam się zatrzymać, tam gdzieś z boku się polokować po cichu. I była taka przerwa chyba z godzinę. Podobno, podobno, bo ja tego nie widziałem, tylko od razu informacja taka poszła, że nasze tam kierownictwo, dowództwo, spotkało żołnierzy węgierskich, no i po jakichś tam rozmowach ci Węgrzy się gdzieś wycofali, a myśmy przez ten teren kabacki, już tam w stronę Wilanowa i bliżej Służewca, bliżej centrum Mokotowa, mogliśmy przejść. Całą noc z powrotem. Tak samo jak w tamtą stronę, tam i z powrotem.

  • Ile mniej więcej kilometrów?


Wie pani, będę tak strzelał, ale to musiało być około piętnastu kilometrów na pewno.

  • W którym miejscu panowie wyszliście?


Podobnie. Tu mniej więcej.

  • Jaką ulicę po wyjściu z lasu…


Dolna, tak.

  • Jakie obrazy po drodze? Co prawda to była noc, ale co po drodze widział pan?


Wie pani, można powiedzieć, że to właściwie były takie tereny Mokotowa, które były niczyje. Ani Niemców… To znaczy tu, jak Dolna, to już byli nasi chłopcy, tak, natomiast trochę tak bardziej na zewnątrz, to już podobno byli Niemcy, tak. To były takie tereny trochę zabudowane, trochę ogrody. Tak że nie było tam specjalnych jakichś walk.

  • Czyli przejście było bez przeszkód?


Bez przeszkód, tak.

  • Gdzie zostały te pojemniki oddane?


W tej szkole na Kazimierzowskiej. Już ja ani nie widziałem, ani nie wiem, co tam było w środku. To już byli inni, który się tym zajęli, no i prawdopodobnie coś tam, jakieś uzbrojenie, jakaś amunicja najprawdopodobniej była. W ogóle to dali nam odpocząć dzień czy dwa dni albo z półtora dnia i zostaliśmy oddelegowani na obsadzenie Sadyby, tak. Tak że było to takie miejsce, że tak powiem, poza Mokotowem już troszkę, tylko takie na zewnątrz. Tu na Sadybie zaczęło nam się dobrze dziać.

  • I znowu przemarsz Dolną do Sobieskiego czy jeszcze do Czerniakowskiej?


Nie, do Sobieskiego i dopiero ta końcówka, bliżej Wilanowa, pośrodku mniej więcej skręt w lewo i na Sadybę. Byliśmy zakwaterowani tak samo, te domki, takie jednorodzinne, tutaj dwóch, tutaj trzech, tutaj pięciu i tak dalej. I tak, można powiedzieć, że obsadziliśmy ulicę Okrężną. Zna pani Sadybę?

  • Tak.


No to właśnie tak wzdłuż tych torów, kolejki, dawnej kolejki jakiejś tam.

  • Wilanowskiej?


Wilanowskiej, tak. Za plecami mieliśmy te domki, a zewnętrznie byliśmy na to jeziorko ustawieni. No, dostaliśmy też od razu zadanie, żebyśmy się okopali, czyli mieliśmy przed sobą jak gdyby tory kolejki wilanowskiej. Ona tam już nie chodziła od jakiegoś czasu, nieczynna była, no ale takie wzniesienie było. Okopaliśmy się, kopiąc takie wojskowe okopy, czyli takie pod kątem prostym, po dwa, po trzy. Tam się zaczęło takie spokojne życie, tak, rowery, jakieś tam przejazdy. Ale któregoś dnia, widocznie Niemcy już nas tam zauważyli, tak.

  • Przecież to już była połowa sierpnia czy później?


Tak, na pewno. Już było może dalej jak połowa sierpnia, bliżej może 20 sierpnia. I Niemcy skądś się wzięli, dwa czołgi niemieckie za tym jeziorem, tak, i ostrzał tych naszych pozycji. Ja specjalnie na takich artyleryjskich ostrzałach to się nie znam, ale podobno zaczęli strzelać tak zwanymi pociskami odłamkowymi. To jest taki pocisk, który się rozsypuje, jeszcze powyżej jakieś zerowego poziomu. Tak że nam kazali siedzieć w tych okopach głęboko i jeden z naszych kolegów właśnie… Ja posłuchałem, że tak powiem, dowództwa i siedziałem głęboko w tym okopie, tak że powyżej zera to ja nic nie wystawałem. A on sobie usiadł tak, jak ja teraz siedzę na bursie tego, no i w czasie ostrzału…

  • Kolega pana, tak?


Mój kolega z Okęcia. Usiadł sobie tam i obserwował, widocznie jakąś przyjemność mu to sprawiało. I w pewnym momencie ja czuję, że on wpada na mnie. Krzyczę do niego: „Władek, Władek, co ci jest?!”. Ja widzę, że on jest już bez czujności, bez ruchu, sam, bezwładnie po prostu na mnie się zsunął z tego okopu. Niemcy tam postrzelali, ja wiem, to krótko trwało, z piętnaście minut, może trochę dłużej, tak że już mogliśmy powychodzić z tych okopów. Koledzy wyciągnęli tego mojego Władka. Okazuje się, że on już nie żyje. Tak że miałem najbliższego kolegę, który zginął. Też nieprzyjemna sytuacja.

  • Czy został tam na miejscu gdzieś pochowany?


Tak, został tam pochowany.

  • Ale to pana koledzy z oddziału go chowali, czy uczestniczył pan, czy to był taki oficjalny pogrzeb może, czy po prostu to było zabezpieczenie ciała?


Nie, nie, nie. Ja nawet nie wiem, czym go tam odkryli, jak go zabezpieczyli, ja tego już nie widziałem.

  • I to potem kolega Władysław, jak nazwisko?


Hojda.

  • A pseudonim?


Wie pani, że nie pamiętam, jaki on miał pseudonim. To był Władek i Władek.

  • Czy to miejsce pochówku było jakoś oznakowane i później nastąpiło ekshumowanie?


Ja tego nie widziałem, ale wiem, że tak było. Nie wiem, czy on miał jakąś tam trumnę, ale wątpię, bo skąd tam wtedy, kto tam myślał o trumnie. Prawdopodobnie jakieś tam może materiały fabryczne, czymś go tam okryli albo okręcili, tak. No ale nie tylko on zginął. Wtedy zginęło, jak się okazało, chyba pięciu albo sześciu naszych chłopaków w związku z tym ostrzałem z czołgów niemieckich. Tak że spotkała nas tam taka zupełnie niespodziewana sytuacja, bo przede wszystkim nie przypuszczaliśmy, że tam się mogą czołgi niemieckie w ogóle [pojawić]. Skąd one się tam wzięły? Bo to jest tak, jak gdyby teraz z tej elektrowni Siekierki, tak, z tego miejsca, w stronę na tę naszą ulicę Okrężną. Tak że niestety, to była dla mnie bardzo, bardzo przykra sprawa. Dla zabawy, dla rozrywki to powiem, że w tym samym ostrzale jakiś… Ponieważ po drugiej stronie tego jeziorka było jakieś duże gospodarstwo rolne i okazało się po tym ostrzale, że na tym jeziorku pływa zabita świnia. Więc znów tam dwóch, trzech chłopaków takich, którzy dobrze pływali, podpłynęli, wyciągnęli tę świnię na zewnątrz, tak, i dopływają. Była radość z tego, że będziemy mieli co jeść, tak. Znalazł się tam jakiś jeden, drugi czy trzeci, czy może z miejscowych ludzi, którzy tam mieszkali, tak, którzy tę świnię poćwiartowali, pokroili, jakoś ją tam ugotowali. Ale efekt tej radości też nie był zbyt przyjemny, bo nie było kogoś, kto by nas powstrzymał, i dorwaliśmy się do jedzenia. A takiego mięsa, bez ostudzenia odpowiedniego, w ogóle nie wolno jeść. I myśmy się tam chyba z dziesięciu albo piętnastu rozchorowali. Tak że taka przygoda mnie też spotkała. No ale to trwało, taka choroba, dzień, może niecały dzień i wróciliśmy do siebie. I wtedy dostałem, jako taki chyba najmłodszy, rower. Bo na tej Sadybie to życie się odbywało prawie normalnie. Ludzie po ulicach chodzili, rozmawiali, spotykali się i tak dalej. I ja dostałem rower i odmaszerowanie do dowództwa jak gdyby tej Sadyby. To była taka siedziba rotmistrza „Jeżyckiego”, tak. Ja zostałem łącznikiem wtedy, zrobili ze mnie łącznika. Zresztą byłem bardzo zadowolony, bo to życie było już takie ustabilizowane. Wiadomo, że był obiad, była jakaś tam kolacja, było śniadanie, było gdzie się przespać, umyć i tak dalej.

  • Przy jakiej ulicy to było?


Właśnie tego to nie pamiętam. Od czasu do czasu wsiadłem na rower, pojechałem od tego rotmistrza „Jeżyckiego”, do jednego czy drugiego, w jednym czy drugim kierunku.

  • Woził pan meldunki po prostu do placówki od dowództwa?


Tak. To już była dla mnie taka przyjemna, radosna [aktywność]. No, kilka dni to trwało, właśnie do momentu kiedy Niemcom już to się tam [nie podobało], uważali, że trzeba z nami skończyć. No i pewnego dnia nad ranem budzę się i słyszę, powiedzmy sobie, jakiś taki szum. Widzę, słyszę, coś się dzieje. Ja patrzę w okno, a z okna na ulicy, takie te uliczki, jak na Sadybie są, wąskie, jedzie samochód pancerny niemiecki i wojsko niemieckie taką tyralierą idzie w pewnych odstępach, po jednej stronie ulicy i po drugiej stronie ulicy. I widzę, że już cywile, cywilni ludzie też z jakimiś tam tobołkami, walizkami i innymi, wychodzą z tych domków, tak, no i ci żołnierze im tam pokazują, gdzie mają iść. No, widziałem, że nigdzie z tą opaską swoją [nie przejdę] i chyba miałem wtedy taki fabryczny kombinezon, to już nie ubrałem. Ten kombinezon został odrzucony, a ja ubrałem się w jakieś tam inne ubrania, które znalazłem po prostu w szafie. Bez opaski. I też wyszedłem.

  • Czy wtedy został pan oficjalnie zwolniony z tej funkcji, którą panu przydzielono do wykonywania, bycia tym łącznikiem?


Nie, nie zostałem zwolniony, bo po prostu już nie miałem z kim rozmawiać. Bo ja nocowałem w jakimś prywatnym domu, że tam nikogo chyba z naszych nie było, tak że już musiałem sam decyzje podejmować, co z sobą zrobić. No ale widzę, że to już jest w ogóle…

  • Przepraszam, czy to było jeszcze przed bombardowaniem fortu czerniakowskiego, czy już po?


Nie, to było po. Jak doszedłem już do fortu czerniakowskiego, to już był tak podziurawiony, że już nie wszystkie te wejścia na te sale były dostępne, bo były zasypane piachem, ziemią, która jest na tych betonowych stropach.

  • Tak, bo fort był 1 września zbombardowany?


No tak, ale prawdopodobnie rano, tak, natomiast jak ja tam doszedłem, to już było w południe. Bo początkowo to też nie wyskoczyłem, wie pani, od razu, bo się zastanawiałem, myślałem, co zrobić i tak dalej. Tak że to wszystko musiało potrwać. Ale taka ciekawostka też była, że tu tak ludzie wychodzą, byli to żołnierze niemieccy w niebieskich mundurach, czyli lotniczych, prawdopodobnie była jakaś taka formacja do obsługi lotniczej, tak. Ale doszedłem, to już stąd szedł ktoś, stamtąd ktoś szedł. Już tam pod samym fortem, jak jest to wejście, stało jeszcze chyba ze dwóch niemieckich żołnierzy. Jeden miał swoją czapkę i pokazywał, żeby zdjąć zegarek i wrzucić mu tam do tej czapki. I każdy tak robił.

  • To był Niemiec?


Tak, tak, z wojny żołnierz niemiecki. Taki haracz musieliśmy zapłacić, prawda, że mogliśmy na teren tego fortu wejść. No, tam się zebrało, no, sporo, może sto, może sto pięćdziesiąt osób, tak. Kazali nam się ustawić w szeregu i wymarsz.

  • Czy już nikogo ze swojego oddziału pan nie spotkał na Sadybie?


Nie, nie, nie. Ja się później tylko dowiedziałem, bo mój brat był normalnie z oddziałem cały czas, tak, i po wojnie, kiedy się spotkaliśmy po paru latach z bratem, no to sobie opowiadaliśmy, jak tam było. Oni jako oddział to dostali już wieczorem jakiś tam cynk, że, powiedzmy sobie, oddziały wojskowe niemieckie starają się okrążyć tę całą Sadybę, tak że oni się wycofali i [skierowali] do Chełmskiej. To nie jest daleko, powiedzmy sobie, kilometr, może półtora kilometra. Się wycofali w kierunku Warszawy, tej takiej już zabudowanej.

  • I brat cały czas z tym oddziałem został, walczył?


Brat został z tym oddziałem i Chełmska i Dolna to były miejsca, gdzie mój brat był. No, porozwalany był, głowę miał potłuczoną, nogi miał potłuczone, tak że ledwo, ledwo żył. Ja miałem właśnie szczęście, powiedzmy, bardzo dużo szczęścia, że w ogóle przeżyłem tę całą historię, ale jeszcze byłem przez Niemców otoczony jako, można powiedzieć, w pewnym sensie nie żołnierz, ale jakiś cywil, który… Wyprowadzili nas z fortu i ukierunkowali od razu na zachód, czyli na ten Górny Mokotów. Oni byli na rowerach, a ludność cywilna pieszo.

  • Jakimi ulicami był ten przemarsz?


W każdym razie tu już, jak dochodziliśmy do Żwirki i Wigury, to ja już te tereny z racji tego, że wcześniej mieszkałem na Okęciu, to już znałem.

  • Ale tutaj Powsińską, tu w dół przemarsz Powsińską, tak, czy znowu gdzieś do Dolnej?


Nie, chyba Racławicką, wie pani, tak z moich późniejszych…

  • Na Górny Mokotów.


Na Górny Mokotów, tak. Ja przypuszczam, że… Właściwie to ja, tak szczerze mówiąc, to nie wiem, którymi ulicami [szedłem], bo ja Dolnego Mokotowa tak nie znałem. Natomiast wylądowaliśmy mniej więcej, jak jest ten motel na Żwirki i Wigury, to w tym miejscu, jesteśmy chyba tak do tej ulicy, która się nazywa, coś tam, 6 czy 9 Sierpnia.

  • 1 Sierpnia.


O! 1 Sierpnia, tak. Ale tu już znałem ten teren, ponieważ od tego miejsca z pięćset metrów było do mojego domu.

  • W jakich warunkach był ten przemarsz? Czy pod jakąś silną eskortą?


Nie.

  • Tak na spokojnie?


Na spokojnie.

  • A czy ludzie, którzy patrzyli czy obserwowali, byli na trasie, byli jakoś pomocni w sensie wody czy pożywienia, czy podawali maszerującym?


Wie pani, że chyba nie. To znaczy zauważyłem, że to jeszcze było tak, że każdy z tego swojego domu coś tam wziął.

  • Który to był dzień września?


No, to był albo pierwszy, albo jeszcze ostatni sierpień, to było tak na przełomie sierpień/wrzesień.

  • Jeszcze przed wyjściem z Sadyby mieszkał pan w mieszkaniu czy w domach prywatnie u ludzi.


Tak.

  • Jakie były nastroje wśród ludności cywilnej?


Bardzo dobre. Ludzie nam pomagali, jak mogli. To znaczy pomagali najbardziej tym wyżywieniem. Wyżywieniem, możliwością umycia się, przebrania.

  • Takiego wsparcia też moralnego. Czy widzieli sens w tym, co się dzieje?


Z tym to gorzej. Czy widzieli sens, to już tak każdy indywidualnie do tego [podchodził]. Raz mógł myśleć, że bardzo dobrze, że tam z Niemcami się bijemy czy coś takiego, a innym razem jak ponosiliśmy te straty, to na pewno to myślenie było zupełnie inne – po co to, na co to?

  • A nastroje w oddziale, wśród kolegów, Powstańców, żołnierzy?


Wie pani, to była raczej jakaś taka sytuacja indywidualna każdego z nas.

  • Ale czy dyskutowaliście, rozmawialiście panowie o tym, co się dzieje i sensie tego?


Nie, nie rozmawialiśmy.

  • Nie było dyskusji?


Może były takie bardzo, bardzo indywidualne rozmowy, ale żeby tak głośno albo co, raczej nie.

  • Czy miał pan kontakt z prasą wydawaną w czasie Powstania?


Nie.

  • Czy może okazja była do słuchania radia, radiostacji powstańczej?


Nie, nie. Nic takiego niestety nie mieliśmy.

  • Czy tam gdzie pan był razem z oddziałem, było jakieś życie religijne? Czy uczestniczył pan może, nie wiem, w mszach świętych czy pogrzebach, może ślubach?


Nie, ani razu.

  • Czy wiadomo było mniej więcej, co się dzieje w innych dzielnicach? Bo Sadyba, jak pan wspomniał, była odsunięta od miasta, była taka też trochę na boku, stąd też może i nazwa oddziału „Oaza”, że taka właśnie była to oaza.


Właśnie chyba takich informacji nie mieliśmy. Tak trochę po prostu żyliśmy na przetrwanie. Najważniejsza była sprawa właśnie wyżywienia. Jeszcze tam była taka sytuacja, że tam było dużo ogródków. Tak że pomidorów było pod dostatkiem. Tak że to były takie dosyć istotne sprawy.

  • Czyli z kolumną mieszkańców Sadyby, którzy zostali wygnani ze swoich domów, mieszkań, przeszedł pan już blisko Okęcia.


Nie. Doszliśmy do ulicy 1 Sierpnia i tutaj dokładnie znałem tę ulicę wcześniej. I znów Niemcy, już szarówką taką, pozwolili nam odpocząć. Z tym że ten odpoczynek to wyglądał tak, że tamta ludność cywilna jako taka siadała gdzieś tam na poboczu, tak, każdy coś tam prawdopodobnie mógł zjeść, co miał, ale w mojej głowie to już powstawała taka myśl, że ja jestem tak blisko domu, że muszę się urwać. No ale tam akurat w takim miejscu pozwolili nam usiąść, gdzie były bardzo takie duże, stare krzaki porzeczek albo agrestu. W czasie tego marszu, przemarszu w kierunku Pruszkowa, na ulicy 1 Sierpnia, podczas postoju, no ci Niemcy tu już byli tacy „koledzy”, znajomi i tak dalej, na wszystko pozwalali. Oni na rowerach, a społeczeństwo do tego Pruszkowa musi pójść z bagażami pieszo. No, ja nie doszedłem dalej, tylko na tę ulicę 1 Sierpnia. Jakoś tam już była taka szarówka, to mi było łatwiej. Wczołgałem się pod jakiś krzak owocowy i spokojnie czekałem. Wszyscy już wstali, poszli dalej, tak, no a ja sobie zostałem pod tym krzakiem. No, nie poszedłem od razu w kierunku domu, tylko tu do świtu doczekałem. Gdzieś tam o piątej czy o czwartej rano spod tego krzaka się wyciągnąłem, no i w ciągu pół godziny, może niecałe pół godziny, byłem w domu. Z jednej strony była to wielka radość dla rodziców…

  • Przez cały czas nie wiedzieli, co się z panem i bratem dzieje?


Nie, nie, absolutnie, nic nie wiedzieli, tak. No i zobaczyli jednego, krótko mówiąc, tak… Matka, jak mnie zobaczyła, to natychmiast nagotowała kociołek wody gorącej, wyciągnęła balię, postawiła to wszystko gdzieś tam na ogrodzie. Ja co zdjąłem z siebie, to od razu ognisko rozpalili obok, wrzucałem w to ognisko. Takie wszy miałem i strzelały te wszy w tym ognisku, tak. No, ogolili mnie na zero głowę, ale co ciekawe, właśnie u moich rodziców, to oni mieli takie dwa domki. Jeden właśnie ten, który tam robili, mieli stawiać, a drugi był wcześniejszy, taki prowizoryczny. To tam w tym domku to też mieszkał jakiś duchowny, prawosławny prawdopodobnie, tak, i wojsko z tej armii tak zwanej Kamińskiego, tak. Tak że to też był taki moment dosyć trudny, bo przecież bardzo łatwo można było się zorientować, że ten chłopak to jest z Powstania. Ale nic ich to nie obchodziło. Tak się zachowywali, że w ogóle traktowali mnie jak, powiedzmy sobie, swojego. Tak że właściwie na tym można by było moją przygodę zakończyć.
Ale jeszcze mam taki jeden fakt, który mnie dużo satysfakcji przyniósł, a który zdarzył się chyba w styczniu następnego roku, prawda. I to wyglądało w ten sposób, że to była chyba niedziela, 17 stycznia. Na Okęciu to już wszyscy normalnie żyli, jak pączki. To się odbywało tak, jak gdyby nic się nie działo złego. Tak że rano wszyscy szli w niedzielę do kościoła. Ja też ubrany byłem [odświętnie], wyszedłem w stronę kościoła i słyszę, że na szosie pędzi jakiś motocykl od strony Raszyna. Coraz bliżej, coraz bliżej, każdy się patrzy, co to jest za motocykl. Każdy uważał, że to muszą być Niemcy, a to był pierwszy taki zwiad, tak można powiedzieć, rosyjski. Dwóch żołnierzy rosyjskich, jeden prowadzący ten motor, a drugi siedzący w koszu, z pistoletem, z pepeszą. Bo już wszyscy ci Rosjanie mieli pepesze. I leci w stronę Warszawy. Szybko przeleciał, poleciał. My rozmawiamy tam między sobą: „O, to Niemcy go tu zaraz znajdą”, tych takich żołnierzy rosyjskich. I co się okazuje? Że za jakieś dwadzieścia minut, najwyżej pół godziny, pędzi ten motocyklista, ten wojskowy, tak, ale siedzi sam jeden kierowca. Nie ma drugiego. Byliśmy pewni, że pewnie ten drugi został ubity przez Niemców. No, mija znów jakieś pół godziny, może trochę dłużej i słyszymy, od strony Warszawy ktoś tam sobie strzela, od czasu do czasu, jak to się mówi, nad głowę, w górę, z pistoletu. No i doczekaliśmy, patrzymy, idzie dwóch Niemców. Ręce mają tu nad głową, bo widocznie już im opadały te ręce. Tak długo trzyma, a że nie mogli tak trzymać, to na głowach trzymają te ręce, a za nimi idzie żołnierz rosyjski i pistoletem im od czasu do czasu strzela. I myślę sobie, no, widziałem, jak Niemcy do Warszawy się zbliżali 1 września, jacy byli dumni, tacy napompowani jakąś taką pychą, jakąś taką energią i tak dalej, a teraz widzę, jak Niemiec tak błagalnie szedł, a z tyłu żołnierz rosyjski, byle jak ubrany, ale pepeszę miał i strzela. Tak że dla mnie to była jakaś taka może nie pełna, ale satysfakcja. Tak to się zaczęło dla mnie i tak to się skończyło.

  • Jakie były losy brata? Kiedy brat wrócił, czy była wcześniej od niego jakaś wiadomość?


Brat był do ostatniego dnia Powstania na Mokotowie i właśnie tu nawet był… Oni schodzili do kanału, już byli w kanałach parę godzin i z powrotem ich wrócili do tego samego wejścia. Tak że daleko kanałem nie przeprowadzali ich. Miał rozbitą głowę i z nogami miał kłopoty, tak. Tak że to był taki moment, że tak jak ludność cywilną Niemcy prowadzili w kierunku Pruszkowa, tą ulicą 1 sierpnia, tak samo, to już był chyba październik, może któryś tam październik, jeden z pierwszych, kiedy oni niby się poddali Niemcom… Broń, jaką tam mieli – a co oni tam mieli, to zabawki mieli, a nie broń – to Niemcy tam do jakichś koszy powrzucali i poddali się jako jeńcy wojenni, czyli jako żołnierze szli, byli w zupełnie innej prawnie sytuacji. I ten mój brat, kiedy zobaczyliśmy właśnie, że Niemcy prowadzą naszych chłopaków, którzy tam byli do końca, tak, aleją Krakowską, przed naszym domem… Czyli przed jego domem, jego mieszkaniem przechodził, tak. I tam staliśmy przy ulicy, nad rowem, i on krzyknął, zawołał mnie. To ja go dopiero tam zobaczyłem, a jemu jeszcze koledzy pomagali iść, bo miał kłopoty. Tyle że sobie pomachaliśmy i coś tam krzyknęliśmy do siebie. Tak że wiedzieliśmy, że przeżył, i to było może najważniejsze. A później, po wojnie, no to był w Niemczech. Niemcy go jednak zabrali do Niemiec, bo ich tam w jakimś niemieckim obozie trzymali.

  • Nie wie pan, w jakim?


Nie, nie wiem. Ale w każdym razie tam ich, zdaje się, Anglicy chyba wyzwolili z tego obozu. [Potem] był w takich oddziałach pomocniczych, wartowniczych, chyba ze dwa lata, na terenie Niemiec. No i chyba dopiero po dwóch czy po trzech latach wrócił do Polski po wojnie.

  • Ale wiadomo było, gdzie jest i że żyje.


Tak.

  • Jakie były pana dalsze losy powojenne? Czy pan się gdzieś przyznawał do tego, że był pan w AK, że był pan w Powstaniu i czy to miało jakiś wpływ na pana losy, na pana życie? Czy jakieś represje może pana dotknęły?


Więc tak na pewno były takie różne ogłoszenia rządowe, które wzywały do ujawniania się. I ja się wtedy ujawniłem, tak. Wie pani, człowiek się w ogóle nie bardzo orientował co, kto, co zrobić, jak zrobić. W każdym razie ja się zgłosiłem do tego urzędu, jak to się nazywa, Urząd Kombatantów i coś tam. Ja się tam zgłosiłem i nigdzie mnie nikt nie wzywał. I właśnie, wie pani, do tej pory…

  • Ale jeszcze w latach czterdziestych pan się zgłosił i nie było żadnego problemu?


Nie, nie, nie. Ja nie miałem żadnych wezwań, żadnych jakichś tam przesłuchań, nic takiego. Chociaż moi znajomi, którzy, powiedzmy sobie, byli w czasie Powstania i nawet nie byli starsi ode mnie, tylko byli w moim wieku, to mieli bardzo duże problemy. Nawet jednego z kolegów aresztowali i siedział chyba ze dwa, trzy lata. Nie był żadnym jakimś oficerem.

  • Czy pan mógł spokojnie zrobić studia, podjąć pracę i nie było problemu?


Tak. Nie, nie miałem żadnego problemu. To znaczy akurat tak sobie ułożyłem po tych studiach, że przez najbliższe dziesięć lat to owszem, pracowałem w jakichś tam instytucjach, spółdzielczych przeważnie, tak, a resztę życia to spędziłem już jako prywatna inicjatywa i jako rolnik. Przekształciłem się na rolnika, ponieważ nie bardzo widziałem możliwości dalszego jakiegoś takiego… Po prostu skończyłem SGPiS, po SGPiS już zacząłem pracować jako księgowy, czy tam główny księgowy nawet, tak. Ale nie były to takie dochody, takie zarobki. Jak się miało troje dzieci, żona też niepracująca, więc trzeba było myśleć o tym, żeby jednak więcej zarobić, niż tam mogłem zarobić. Tak że zacząłem się interesować rzemiosłem. No i po pewnym, dłuższym czasie, nawet, powiedzmy sobie, kilkuletnim, zanim dostałem jakieś papiery na możliwość wykonywania działalności rzemieślniczej, no to z różnym szczęściem, raz lepiej, raz gorzej, no ale już zarabiałem na tyle, że mogłem, powiedzmy sobie, przyzwoicie żyć.

  • Jak pan dzisiaj myśli o tamtych czasach? Jak pan widzi dzisiaj siebie, młodego chłopaka, który idzie do Powstania, zostawia wszystko? Czy dzisiaj też taką decyzję by pan podjął?


Prawdopodobnie. Gdybym miał te same lata, to i decyzję bym miał taką samą. Ale moje zdanie na temat Powstania nie jest pozytywne. Ta cena, jaką Polacy zapłacili, warszawiacy, Powstańcy, za ten zryw – zapłacili zbyt dużą tę cenę. Tylu warszawiaków zginęło, że absolutnie… Ja rozumiem, że honor to jest bardzo ważna sprawa, ale też jakoś trzeba ten honor wycenić odpowiednio, nie za wysoko.

  • Pana jakieś takie najprzyjemniejsze, najmilsze wspomnienie z okresie Powstania? O tragicznych, których był pan świadkiem czy ocierał się o śmierć, to już pan mówił, a może było coś takiego, co też jako rzecz przyjemna została w pamięci?


Na pewno taka najprzyjemniejsza rzecz to była wtedy, kiedy wróciliśmy na Sadybę i zostałem tam odprawiony do tego rotmistrza „Jeżyckiego”. Ja wtedy miałem śniadanie, obiad, kolację, wyspanie. I właściwie nic nie robiłem, na rowerze pojeździłem.

  • A te pierwsze chwile, kiedy było poczucie, że jest szansa na może jednak zwycięstwo przy wsparciu, na które liczono, taka euforia, że jesteśmy na kawałku wolnej Polski? Czy towarzyszyły panu takie odczucia na początku?


Raczej nie, bo, wie pani, jak już na Szwoleżerów to spotkanie z tymi Niemcami to już mnie poinformowało, że właściwie może mnie szczęście spotkać, przeżyję to albo nie przeżyję. Tak że nie miałem. Muszę przyznać z biciem serca, że na pewno w tym momencie, kiedy jeden z kolegów w tym lesie wyszedł i powiedział, że chce zostać, miałem takie samo odczucie, że też bym chętnie został. Honor mi na to nie pozwolił.

Warszawa, 25 września 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Roman Zawadzki Pseudonim: „Piłuj” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Oaza”, 1. kompania „Leguna”, 531. pluton Dzielnica: Mokotów, Sadyba, lasy chojnowskie

Zobacz także

Nasz newsletter