Jerzy Marecki

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Marecki, urodziłem się w 1936 roku w Częstochowie. Drugie moje nazwisko było Marecki, a pierwsze Mętka. W czasie wojny używałem tego nazwiska – Mętka – do sześćdziesiątego piątego roku.

  • W jakiej dzielnicy był pan podczas Powstania?


W czasie Powstania mieszkałem w Śródmieściu, ulica Złota 37. To było prawie centrum stolicy.

  • Gdzie się pan urodził?


Urodziłem się w Częstochowie. Moja matka i ojciec urodzili się w Warszawie, na ulicy Żelaznej. Cała rodzina pochodzi z Warszawy, ale mój ojciec po skończeniu służby wojskowej, ponieważ spodobał mu się mundur, starał się do jakiejś formacji zapisać, żeby dalej służyć. Wpadł na pomysł, że zapisze się, zgłosi się do Państwowej Policji. Został przyjęty jako uczeń w szkole policyjnej w Mostach Wielkich – to na wschodzie Polski, za Lwowem. Skończył szkołę w Wielkich Mostach – policyjną i dostał przydział pracy. Po to, że był w Warszawie, bardzo prosił dowództwo, że tu ma rodzinę, żonę, mieszka w Warszawie i chciałby gdzieś blisko Warszawy dostać służbę. Nie było mowy, dostał przydział do Częstochowy, do komisariatu w Śródmieściu, no i po trzech latach ja się urodziłem w Częstochowie i mieszaliśmy w Częstochowie do trzydziestego dziewiątego roku.

  • Co pan pamięta z tego okresu? Pewnie niewiele, prawda?


Bardzo dużo pamiętam.

  • Do wybuchu wojny, do września?


Tak, w trzydziestym dziewiątym roku, to był grudzień…

  • Jeszcze sekundkę. Przyjechaliście państwo do Warszawy w trzydziestym dziewiątym roku…


Nie, więc ja powiem po kolei zaraz.

W trzydziestym dziewiątym roku, w sierpniu, mój ojciec zachorował na przepuklinę i musiał się poddać operacji. 25 sierpnia w trzydziestym dziewiątym roku został operowany. 1 września w trzydziestym dziewiątym roku wybucha wojna. Mój ojciec, niewyleczony dokładnie, na własną prośbę opuszcza szpital, zakłada mundur policyjny. Zgłasza się pod komendę policyjną, a tu stoi kilkanaście wozów chłopskich i pełno różnych paczek, skrzynek na tych wozach. Dowódca, komendant policji, mówi: „Za pół godziny ewakuacja z Częstochowy na wschód, do Tarnopola”. Ewakuacja policyjnego posterunku, komisariatu. Policjanci mogą zabrać tylko mały bagaż, jeżeli masz – żonę i dziecko – mogą tylko zabrać, nikogo więcej, ma pół godziny czasu. Częstochowa znajduje się czterdzieści kilometrów od granicy niemieckiej. Czterdzieści kilometrów to był krótki okres na ewakuację, w związku z tym to było wszystko bardzo szybko robione. Mój ojciec dostaje na komendzie wypłatę trzymiesięczną, ale nie w papierach, tylko w bilonie – dwadzieścia pięć groszy w srebrze, trzy worki pieniędzy, to jest ciężkie. On to wszystko zabrał ze mną – ja mam cztery lata. Zabrał mnie, matkę i ruszyliśmy wszyscy drogami bocznymi z Częstochowy w stronę Lublina.

  • Jak pan pamięta tę drogę?


Pamiętam dwa razy, że drugiego dnia wozacy – to były ich konie i wozy – opuścili w nocy całą kolumnę. Zostawili całą policję tylko i nas, a wozacy uciekli. Mój ojciec między innymi z policjantami musiał prowadzić te wozy. To był bardzo [duży] kłopot, bo te konie się nie chciały ich słuchać i dopiero po dwóch, trzech dniach jakoś to zorganizowali, tę ucieczkę. Ewakuowaliśmy się drogami polnymi i pamiętam jak dzisiaj, że jednego dnia w nocy jechaliśmy, w dzień w laskach odpoczywaliśmy, ale to było non stop prawie, ta jazda, bez mycia, mało jedzenia było. Zatrzymaliśmy się w połowie drogi przed Lublinem i moja matka mówi do ojca: „Słuchaj, Wacek. Masz cywilny garnitur. Przebierz się, opuść tę kolumnę i uciekniemy z tej kolumny. Nie będziemy dalej uciekać”. A mój ojciec powiedział: „Ja złożyłem przysięgę i nie mogę zdradzić. Ja muszę jechać dalej i ja munduru nie zdejmuję”. Byliśmy dwadzieścia kilometrów, to jak dziś pamiętam – miałem cztery lata – wtedy zatrzymaliśmy się w małej wiosce, gdzie był mały kościół. Komendant posterunku tego komisariatu całego – były tylko trzy żony i czworo dzieci, a tak to policjanci byli nieżonaci, kawalerowie, zwrócił się dowódca – komendant, do księdza czy on by nas nie wyspowiadał i [żeby] zrobić mszę dla nas specjalną. Ksiądz powiedział: „Bardzo chętnie was wyspowiadam wszystkich i będzie msza święta dla was”. Po tej mszy świętej ruszyliśmy dalej. Pamiętam, że dojechaliśmy dwadzieścia kilometrów do Kiełczewic, to jest dwadzieścia kilometrów na południe od Lublina – Kiełczewice Wielkie, Kiełczewice Małe. Zatrzymaliśmy się z całą kolumną pięćset metrów za Kiełczewicami, to była wioska, komendant powiedział: „W tej chwili żony muszą zostać na szosie z dziećmi, a policjanci z wozami natychmiast szybko muszą uciekać, dlatego że słychać już front, który za nami idzie. Musimy natychmiast [uciekać]”. Zostawiamy jeden wóz, jakieś skrzynie – to pamiętam – w pole nosili i gdzieś tam zakopywali te skrzynie. Po godzinie czasu kolumna pojechała, my się pożegnaliśmy z ojcem i kolumna odjechała, a nas zostawili pięćset metrów za tą wioską. My z tymi bagażami tak 120 metrów to ciągnęliśmy. Doszliśmy do pierwszych domów i w tym momencie matka mówi: „Słuchajcie, my mamy broń”. Bo przed wojną żony policjantów miały broń, amunicję i chodziły dwa razy do roku na strzelnicę strzelać, uczyły się strzelać. Oni mieli takie małe woreczki z amunicją i ja byłem niegrzecznym dzieckiem, a tych zabawek było w domu niedużo, to matka dawała mi pusty pistolet, bez magazynku, ja tym pistoletem się bawiłem. To był nieduży taki pistolet. Chodziłem dookoła stołu i wojskowego udawałem, policjanta i tym pistoletem się bawiłem. Później, jak doszliśmy do tej wioski matka mówi: „Mamy broń – wszystkie trzy żony mają broń – co my teraz [zrobimy], dlaczego nam tej broni nie zabrano? Przecież mogli zabrać na te wozy i tę broń zabrać z amunicją, trzeba tego natychmiast się pozbyć, bo front słychać”. Normalnie huk armat było słychać już. Wtedy moja matka zwróciła się do takiego pierwszego gospodarza, żeby on schował nam tę broń, a on powiedział: „W tej chwili uciekajcie stąd, bo jak Niemcy wejdą, to zrobią nam rewizję i zabiją wszystkich, że ja mam broń”. Do następnego domu poszliśmy i znalazł się taki chłopak, może ze dwadzieścia parę lat, mówi: „Ja wam tę broń schowam”. Moja matka oblała ten pistolet oliwą, zapakowała w szmatki lniane, on wziął te trzy woreczki i szliśmy za wioskę jakieś trzysta metrów. Była mała rzeczka i jak dziś pamiętam, taka była wielka burta, wysoka i było pełno gniazd, otworów, tam wylatywały takie błotne jaskółki. On mówi: „Ja w taką dziurę włożę waszą broń i będzie tu schowana”. Wrócili na wioskę z powrotem po te nasze bagaże i ten gospodarz mówi: „Stąd jest trzy kilometry dworzec kolejowy, mała stacyjka i tam chodzą pociągi. Może będziecie mogły wrócić do Częstochowy”. Dosłownie za dwie godziny z tej wioski nas dowiózł do tej małej stacyjki. Stacyjka była opuszczona, nie było zawiadowcy stacji, pootwierana była poczekalnia i my nie mieliśmy na czym spać.

 

  • Czy pamięta pan, jak się ta stacyjka nazywała?


Nie pamiętam, to było blisko tej wioski. Nie mieliśmy na czym spać, pierwszą noc to wzięliśmy, takie były taśmy okrągłe, to były takie do rękopisów chyba, my to rozciągaliśmy wszystko, robiliśmy z tego takie materace i na tym spaliśmy. Pierwszą noc spaliśmy, na drugą noc przyjechali na motorach żandarmi niemieccy z jakimś oficerem niemieckim i jedna pani Piersiakowa, z tych właśnie trzech Polek, uczyła się niemieckiego w szkole i znała dobrze język niemiecki. Pani Piersiakowa do tego oficera mówi, że my tu czekamy na pociąg, który będzie jechał do Częstochowy, a transporty szły na wschód wszystkie w tym czasie, z niemieckim wojskiem. Front przeszedł, zrobiła się cisza, spokój. My tam byliśmy parę dni i po dwóch dniach czy po trzech dniach wrócili Niemcy na tę stację, poszli na pierwsze piętro, gdzie mieszkał zawiadowca, wyłamali drzwi i zajęli tę stacyjkę u góry, a nas nie wyganiali, my tam spaliśmy na dole, na poczekalni. Ten oficer niemiecki [ustalił] z tą panią Piersiakową, jakimś był dobrym człowiekiem, bo powiedział tak: „Jak będą pociągi wracały z frontu po tygodniu czy po dwóch i będą szły na zachód pociągi z wojskiem, to my zatrzymamy pociąg, który będzie szedł na Kraków i do Częstochowy. Wysadzimy was w Częstochowie”. Po dwóch tygodniach ja siedziałem na tym, bo perony były niziusieńkie, małe – pamiętam, że bawiliśmy się, bo ja byłem, była Hela – dziewczynka ośmioletnia, ja najmłodszy byłem, ale był Rysio, który miał dwanaście lat chłopak, my się bawiliśmy na tym peronie. Ten Niemiec był na tyle… Raz jednego dnia przyszedł, powiedział, żeby nam zatkać mordy, bo my nie dajemy spać tym żandarmom na górze, a ona mówi: „My jesteśmy głodni, nie mamy co jeść”. Więc on zniósł parę puszek mięsnych, dał nam, ale dobrze, że jedna z pań miała garnek. Pamiętam jak dzisiaj – ustawiły na tym peronie, z cegieł taką zrobili kuchnię, postawili ten garnek i tę zupę, wodę lali i z tej konserwy robili zupę – my się pożywialiśmy tym jedzeniem. Gdzieś po dwóch tygodniach tego życia, w takim właśnie brudzie, pociągi przechodziły – jeden, drugi, jakieś czołgi, armaty jechały – wracali z frontu wschodniego.

  • Czy pan się bał?


Nie, ja się nie bałem w ogóle.

  • Widząc to wojsko…


Nie, ja się nie bałem. Muszę pani powiedzieć, że był taki jeden z tych niemieckich [żołnierzy], oni chodzili w hełmach, mieli hełmy, jeden kiedyś podszedł do mnie i mnie po głowie pogłaskał i dał mi cukierka, ten jeden żołnierz. Jak matka to zobaczyła, zabrała mi tego cukierka i powiedziała: „Nie, ty cukierka od Niemca nie będziesz jadł”. To ja się popłakałem, bo tego cukierka nie było już od długiego czasu. Ona mówi: „Nie, niemieckich cukierków nie będziesz jadł”. Matka wzięła tego cukierka i wyrzuciła. Po jakichś dwóch tygodniach zatrzymał pociąg ten Niemiec, oficer. Zatrzymali pociąg i pamiętam jak dzisiaj – otworzyli drzwi szeroko, otwarte były drzwi, to już był koniec września. Otwarte szeroko były drzwi i tam były prycze niemieckie – mieli sienniki, piecyki mieli.

  • Mówi pan o pociągu, o wagonie?


Tak, o pociągu, wagonie, tak. Pierwsze wagony były osobowe, a dalej były armaty i w wagonach Niemcy jechali, żołnierze. W jednym wagonie wszedł ten oficer, potem nas dopiero uświadomiła pani Piersiakowa, że powiedział do tych żołnierzy, że mają się usunąć na połowę wagonu i tu będą dzieci z tymi trzema żonami i powiedział do nich – Niemców: „Jeżeli ktoś dotknie ręką albo uderzy tę Polkę, to będzie miał ze mną do czynienia. Żeby pamiętał, że nie wolno ruszać ich”. My wsiedliśmy do tego wagonu, nas wsadzili do tego wagonu. Po jednej stronie niemieccy żołnierze byli, oni palili w tym piecyku, ja jeszcze podawałem te patyki, jako chłopak. Ja się bawiłem po prostu – patyki temu Niemcowi podawałem, żeby on tam dokładał do tego piecyka, rura była, przez dach wychodziła rura. Jechaliśmy, pierwszego dnia pociąg się zatrzymał, Niemcy poszli jeść, kuchnię tam mieli widocznie, a nam nie dawali jedzenia w ogóle. Moja matka mówi: „To ja wyjdę, wezmę te pieniądze, bilonem, dwadzieścia pięć groszy w srebrze, pójdę na pierwszą wioskę – bo wioska była jakiś kilometr od torów kolejowych – i kupię chleb”. Matka poszła do tej wioski, pytała się pani Piersiakowa tego Niemca, poszła bliżej tych wagonów, ile ten pociąg będzie stał, żebyśmy mogli coś kupić do jedzenia sobie, a on powiedział, że dwie, trzy godziny będzie pociąg stał. Matka poleciała na wieś i prosiła rolników, żeby sprzedali chleb – ten nie miał, tamten nie miał. Jak zobaczyli te pieniądze, to w ogóle nie chcieli gadać z matką. „Papiery tak, a to to – mówi – ja zgubię, to ja nie chcę tego”. A to były srebrne pieniądze przecież. Tych pieniędzy mieliśmy bardzo dużo, po wojnie jeszcze wiele, wiele lat rozdawałem kolegom. Nie wiedziałem, że jakieś mogą być z tego numizmatyki, bo za młody byłem chłopak, żeby się tym interesować. Teraz bym majątek zrobił na tych workach z bilonem. Jeszcze dziesięć lat temu zrobiłem z tych srebrnych monet dwudziestopięciogroszowych żonie bransoletkę – ma piękną bransoletkę z tych pieniędzy. Też zmarnowałem pieniądze na bransoletkę, bo mogłem numizmatyki sprzedać, też się nie orientowałem. I tak trzy dni jechaliśmy do Częstochowy.

  • Czy mamie się udało coś kupić do jedzenia?


Nie, właśnie nie kupiła nic, nie kupiła. Przyszła, całe szczęście, bo [pociąg] nie trzy godziny stał, tylko godzinę. Matka mówi, że by została tam przecież, ja bym sam został. Po trzech dniach zatrzymujemy się, w nocy pociąg stanął, ten Niemiec przyszedł, oficer, wyrzucił nam te bagaże na peron w Częstochowie.

  • Czyli ten oficer niemiecki jechał z wami?


Tak, z nami jechał, on do Krakowa jechał, ten oficer. A pociąg podobno do Berlina miał jechać czy tam gdzieś. Tak powiedziała pani Piersiakowa, bo my przecież nie rozumieliśmy, co oni – Niemcy – mówili. Ten Niemiec przyszedł i pomógł nam te bagaże do dworca wnieść, częstochowskiego, pomógł nam. Poszedł do kuchni wojskowej i powiedział, żeby nam dali kawę i suchary. W kuchni wojskowej dali nam kawę czarną i suchary dostaliśmy do jedzenia, bo my od paru dni już nie jedliśmy. Nie wiem, skąd ja miałem pełno robactwa w sobie, całą miałem głowę we wszach. Przecież się z nikim nie [stykałem], tylko w tej grupie byliśmy przecież, a z tego brudu, z tego niemycia się, miałem całą głowę. Matka mi ogoliła głowę, ostrzygła, żeby pozbyć się tego robactwa; ubranie – musiała wszystko to wyrzucić. Okazało się, że nasze mieszkanie jest okradzione. Byliśmy pięćset metrów od dworca w mieszkaniu, ale Niemiec nam nie pozwolił wyjść, bo była godzina policyjna. Powiedział, że dopiero o szóstej rano będzie koniec godziny policyjnej i będziemy mogli wyjść do domów swoich, bo mieszkaliśmy w Częstochowie, pani Piersiakowa i my wszyscy. Idziemy te pięćset metrów do domu z matką, a mieszkanie okradzione – nie ma nic w mieszkaniu. Całe szczęście, że albumy zostały, wszystkie albumy przedwojenne ojca, całej rodziny. Albumy zostały, ale tak: szafa, kredens, stół, wszystko zniszczone, ukradzione jest, maszyna do szycia – wszystko zginęło. Poszliśmy do tych lokatorów innych i pytamy, chyba z pięciu lokatorów mieszkało w tym domu. To był nieduży dom, drewniany, jednopiętrowy. Matka się pyta: „A kto to ukradł nam?”. To jedna pani mówi: „To ta ma maszynę waszą, ta ma szafę”. My to chcieliśmy odzyskać, nie chcieli nam oddać, ale matka mówi: „Będziecie to w zębach przynosili, bo ja odszukam jeszcze tych policjantów, którzy ocaleli, może są i pomogą nam”. Nie było tych policjantów, okazało się, że kilku policjantów zostało w Częstochowie z innego posterunku i to była granatowa policja później. Niemcy siłą ich wzięli do policji granatowej tak zwanej. To nie była państwowa policja, ale granatowa nazywano tą policję. Matka poszła do tych, co mieli naszą maszynę, tę szafę i powiedziała: „Jeżeli nie oddacie, to ja pójdę do tego gestapo, do tej policji i będziecie w zębach to oddawali”. To oni się przestraszyli i przynieśli nam szafę, stół, maszynę do szycia – pooddawali nam to wszystko. Pościel – to poginęło, to już tego nie było, ale te meble odzyskaliśmy.
Mieliśmy te pieniądze, te pieniądze też nie były w chodzie, te srebrne pieniądze nasze, bo zaraz weszła marka niemiecka. I co się stało? Przyszedł do nas jakiś człowiek i mówi: „Proszę pani, tu będzie pani miała marnie, bo tu pani nie ma ani pracy, ani pieniędzy, sama pani jest, nie da pani sobie rady. Niech pani się przeprowadzi do pani Piersiakowej i razem będziecie mieszkali. Wynajmiecie sobie trzy pokoje z kuchnią, te trzy rodziny policyjne i będziecie razem jakoś żyli”. No i my tak zrobiliśmy, że straciliśmy ten adres. Przenieśliśmy się na ulicę Najświętszej Marii Panny. Ten budynek już nie istnieje w tej chwili, byłem nie tak dawno w Częstochowie, tego budynku już nie ma, już stoją nowe bloki. To był drewniany, jednopiętrowy budynek – tak samo mały – tam wynajęliśmy trzy pokoje z kuchnią i w każdym pokoju jedna rodzina mieszkała. My mieszkaliśmy w pokoju przejściowym, a w kuchni babcia jednej z tych pań. I tak żyliśmy. To był gdzieś listopad. W listopadzie przychodzi do nas kobieta i mówi tak: „Proszę pani, ja dostałam list z Ostaszkowa. Mój mąż jest w obozie w Ostaszkowie i pani mąż jest razem z nim. To jest lagier, obóz”. Mam kopertę, ona dała nam tę kopertę z tego adresu, bo on wysłał list do tej Polki, do tej żony swojej, do Częstochowy.

  • To był listopad trzydziestego dziewiątego roku?


Tak, tak, trzydziestego dziewiątego roku, listopad. Przyszedł już list z obozu, że on jest w Ostaszkowie, obłast Kalingrad i obłast lagier wojenny, o taki. Mam to do dziś, to już takie stare jest napisane. Wiemy, że jest tam ojciec, ale tam dostępu nie mamy, prawda, nie ma jak. Żebyśmy mieszkali w tym mieszkaniu poprzednim, to na pewno byśmy dostali też list od ojca, ale już tam nie byliśmy i listu od ojca nie mamy. Cały czas wierzyliśmy, że ojciec żyje, że ojciec jest w tym obozie. Moja matka była w Częstochowie, to sama nie dawała rady i mówią tak… Stryjek mieszkał w Warszawie, rodzina w Warszawie, w czterdziestym roku. Mówią co? Napisali list do matki, że stryjek chce mnie zobaczyć. Moja matka taka głupia, proszę pani, wysłała mnie pociągiem. Umówiła się listownie ze stryjkiem, że będzie czekał na mnie w Warszawie Głównej, na peronie, o tej i o tej godzinie, a mnie wsadzi do pociągu i powie konduktorowi, żeby się mną opiekował. Ja wtedy miałem ile, pięć lat. Pięcioletniego chłopaka taka matka mądra włożyła do tego pociągu i on się mną miał opiekować, ten konduktor, ale on się nie opiekował, tylko wsadził mnie do tego przedziału. Ja tam przy oknie stałem, patrzyłem, bo mi to się podobało – pociągiem jadę – sobie nie zdawałem sprawy z tego. Wtedy gdzieś po dwóch godzinach pociąg się zatrzymał i widzę, że jakaś rewizja, żandarmi idą, z pistoletami na piersiach, w hełmach. A się okazało – to granica Rzeszy z Generalną Gubernią, przejeżdżały pociągi, tylko jak ktoś miał przepustkę, a nikt więcej nie mógł przejechać. Handlarzy pełno było różnych tam, jakieś toboły mieli… Co tam się nie działo w tym przedziale. Przyszedł ten konduktor, z tymi żandarmami szedł konduktor, on przyszedł do mnie i mówi do nich, że to syn – ja jestem jego synem. Oni na mnie w ogóle nie zwracali uwagi, ci Niemcy, tylko rewizję robili, przepustki sprawdzali, czy mają zezwolenie na przejazd. Przyjechałem na Dworzec Główny, bo jak dziś pamiętam – wjeżdżam ze słońca, od Towarowej ulicy – to teraz wiem, że Towarowa, wtedy przecież byłem małym chłopakiem. Proszę pani, z tego słońca wjeżdżam i widzę, pisze – takie wielkie litery „WW”, takie coś. A to po wojnie odczytałem, to Warschau napisane było. Po wojnie w czterdziestym piątym-szóstym roku, tam chodziłem Towarowa, Żelazna, to na tym betonie było napisane Warschau, a ja tylko W [zapamiętałem, poza tym] tam jakieś napisy były, nie wiedziałem, co to jest. Ten pociąg ze słońca wjechał w Dworzec Główny, ciemno mi się zrobiło w oczach, nic nie widzę z tego słońca, pełno ludzi. Warszawa była tak zapchana ludźmi, to już Warszawa się kończyła, teraz metro, przecież końcowa stacja to jest Huta Warszawa, prawda. A Marymont to był koniec Warszawy, tam były ogrody działkowe, znaczy ogrodnicy, dwa kilometry pole, pole i AWF Piłsudskiego, co on zrobił, a tak to było pusto, pustynia była, piaski były wszędzie – nie było Warszawy. Na ulicy w Warszawie był straszny tłok. Pamiętam, stoję na tym peronie – jakieś patrole niemieckie chodzą, momentalnie wszyscy w te wejścia uciekają po schodach, po schodach i wychodzą, ja zostałem sam na tym peronie. I tak z daleka się patrzę – stoi mężczyzna, ale ze sto metrów ode mnie – w kapeluszu, laska, parasol na ręku – tak jak dziś pamiętam. Taki, no, teraz to dżentelmen – garnitur, mucha, i on stoi. Podchodzi do mnie, pyta się: „Jurek?”. Ja mówię: „Jurek”. „No to ja jestem stryjek”. Wziął mnie za rękę, szliśmy przez Dworzec Główny, a tam dorożek, samochody jakieś ciężarowe, rykszy pełno – tłok niesamowity. W Częstochowie to pustynia, a tam to jest pełno, ja tego na oczy nie widziałem.

  • Pamięta pan, w którym miesiącu pan przyjechał do Warszawy?


Ja to w lipcu.

  • W lipcu?


W lipcu, tak.

  • Czterdziestego roku?


W lipcu. I proszę pani, stryjek wynajmuje rykszę, ja siedzę jak na kanapie, siedzimy nogami do przodu, stryjek koło mnie, z tyłu ten pan kręci, jedziemy Marszałkowską. Jak dziś pamiętam, na rogu stoi jakiś policjant i reguluje ruchem, na rogu – Marszałkowska, róg Alej. Tramwaje jeden za drugim, samochodów, dorożek, furmanki jakieś tam – ruch niesamowity, ja tego w życiu nie widziałem na oczy. W Częstochowie jak fura przejechała raz na godzinę, to było dobrze w tym czasie, albo niemiecki samochód, a tu jest taki ruch. Przejechaliśmy, pamiętam, już nie wiem, jak dojechałem do tej Złotej, ale znalazłem się w dużym budynku. Piękny budynek, piękna kostka taka, brama, to taka kostka żółto-pomarańczowa, pięć na pięć centymetrów, brama żelazna zamykana, furtka żelazna, rzeźbione to wszystko jakieś, piękne. Podwórko wyasfaltowane, na środku taki piękny kwietnik, piękny, ażurowy parkanik, taki rzeźbiony, taki różny, no i na parterze mieszkałem. Piękny salon, piękna kuchnia. Ja to byłem zaszokowany, bo my mieszkaliśmy w drewniaku przecież w Częstochowie. W drewnianym budynku podłoga była taka [prosta], a tutaj wszystko klepka, klepka w salonie z różnych kawałków drewna, w holu jakby dywan, okna weneckie, nad oknami jeszcze lufciki wielkie, podwójne okna, piec do samego sufitu, jakiś piękny, kaflowy, ogrzewanie kuchenne, kaflowe. Kuchnia, trzy pokoje z kuchnią, przedpokój wielki. I ja tam byłem miesiąc czasu.

  • Jak się wujek nazywał?


Antoni Mętka. Proszę pani, to był biznesmen na przedwojenne czasy. Miał kilka sklepów i miał pracownię krawiecką, ciężką się nazywała, gdzie szył mundury, tylko wojskowe, dla Belwederu i generałów. On taki nie był prosty człowiek, miał pełno krawców, oni w jednym takim salonie – to był taki wielki stół, ogromny, gdzieś ze trzy metry długości, na tym właśnie te mundury były szyte przed wojną. Po wojnie zostało pełno naszywek, pagonów generalskich, majorów, przecież to było srebrne, złote, różne takie kolory były. Całe skrzynki tego było, tych różnych naszywek. Później chłopakom rozdawałem i my sobie przyszywaliśmy na marynarki, chodziliśmy jak wojsko. Miałem generalskie pagony, dopóki nam Niemcy nie pozrywali na ulicy raz. Byłem tam cały miesiąc. Po miesiącu, proszę pani, moja matka przyjechała z Częstochowy po mnie, pojechaliśmy jeszcze do Zielonki, tam do rodziny i po miesiącu wróciliśmy do Częstochowy. Stryjek stwierdził, że jednak moja matka mu się przyda, nie do tego, że będzie pomoc, tylko dlatego że będzie miał pracownika darmowego do jednego ze sklepów czy budy. Miał dwie budy pod Halą Mirowską, takie zamykane, gdzie sprzedawał materiały włókiennicze. No i matkę ściągnął, z meblami, ze wszystkim, matka to do wagonu towarowego jakoś tam [spakowała], nie pamiętam, jak to było. Całe meble, wszystko przejechało do Warszawy. W jednym pokoju nas tam ulokował, a moja matka o godzinie siódmej rano już szła do pracy do niego i za to dostawała mieszkanie.

  • To mieszkanie było na Złotej, tak?


Na Złotej, tak. I proszę pani, w czterdziestym pierwszym roku, na podwórku – ja to byłem chłopak ulicy, po całej Warszawie z tą ferajną warszawską [biegałem]. Tylko my nikomu krzywdy nie robiliśmy, jak się pobiliśmy to między sobą, ale tam nie było ani kradzieży, ani jakiegoś tam wyzywania. To była ferajna warszawska – cwaniaki, jak to się mówi – niedzisiejsza. I my chodziliśmy po całej Warszawie. Chodziłem na Stare Miasto, nawet do getta wchodziliśmy (jeszcze getto było otwarte, można było wchodzić do getta). Przy wejściach do getta stali żandarmi, ale wpuszczali w tę i w tę, można było w tym czasie wchodzić jeszcze. Jednego dnia, to był czterdziesty pierwszy rok, na przełomie czterdziestego pierwszego roku albo czterdziesty koniec, wchodzi na podwórko kobieta młoda, przystojna i ma walizkę, na plecach ma jakiś tłumok, coś tam ma takiego. Do pana Andrzeja, dozorcy, mówi: „Panie Andrzeju – ona do niego się zwracała »Panie dozorco« – Proszę pana, ja musiałam opuścić getto warszawskie, bo wszyscy Polacy muszą opuścić getto, mają na to miesiąc czasu, szukam mieszkania. Ja – mówi – opuściłam, bo mieszkałam na Nowolipkach czy gdzieś mieszkałam. Mam opuścić to mieszkanie swoje. Nie mam nic, tylko to, widzi pan, co mam. Potrzebuję pokój wynająć”. A mój stryjek to usłyszał przez okno – biznes, no to biznes, mówi: „Oho, proszę do mnie tutaj. Ja pani wynajmuję pokój”. Mnie z matką wyrzucił do kuchni, a tej [kobiecie] dał nasz pokój– i już pieniądze ma nowe. Ja z matką w kuchni mieszkam na kozetce, a ona zajęła ten pokój. Nie wiadomo skąd, młoda, przystojna kobieta była, może miała ze dwadzieścia pięć [lat], nie więcej.

  • Nie zna pan jej nazwiska?


Nie znam nazwiska. Proszę pani, ona była bardzo prosta, bo w ciągu miesiąca już meble się znalazły, już zaczęła się ubierać elegancko, chodziła ubrana jak lalka. Jednego dnia przychodzi na podwórko, z nią razem przychodzi żandarm w hełmie, pistolet na piersiach i taką miał tarczę jak półksiężyc – to się wieczorem błyszczało. Nie wiem, jaki stopień miał. W przedpokoju dużym mieliśmy taki biurowy wieszak stojący, on powiesił pistolet – a ja stoję koło niego. On powiesił pistolet na wieszaku, mundur, hełm z okularami takimi, miał piękne okulary, takie motocyklowe na tym hełmie, wziął pistolet z wieszaka i poszedł do tego mieszkania z nią, do pokoju. No i spał tam z nią, na drugi dzień poszedł do pracy, ubrał się w ten mundur, założył to i wyszedł. Tak się stało, że on trzy, cztery razy w tygodniu przychodził do tego mieszkania i spał, normalnie się wprowadził do tej kobiety. To jak on szedł z tym pistoletem do tego mieszkania, to ja brałem z wieszaka jego hełm, zakładałem sobie hełm na głowę, zakładałem jego mundur i udawałem wojsko. Już miałem wtedy osiem lat, bo to lata szły, czterdziesty trzeci, czwarty, tak po kolei – i ja rosłem. Matka mówi: „Jezu kochany, jak on wyjdzie, zobaczy ciebie, to on cię zastrzeli”. Ja nie zdawałem sobie sprawy. Jak to, zastrzeli mnie? Przecież ja nic nie robię, chodzę w mundurze jego i udawałem wojskowego. Jednego dnia mnie przyłapał, jak chodziłem w jego hełmie i miałem jego okulary w rękach. Zdjąłem z hełmu okulary, takie motocyklowe, były takie gumowe i takie porządne. Te okulary to by mi się przydały, ale przecież po niemiecku nie mówię, a on już po polsku zaczął trochę mówić do mnie – już wiedział, jak mam na imię i mnie po głowie głaskał: „Juruś, Juruś”. On mówi, że ma dwoje takich dzieci w Berlinie, tylko starsi są. Zobaczył, że ja te okulary mam i mówi: „Podobają ci się?”. Na co ja mówię, że „hoho”. Założył mi te okulary na głowę i mówi: „To są twoje teraz”. I ja te okulary miałem.

  • Czy pan w ogóle zaczął chodzić do szkoły w tym czasie?


Więc tak, proszę pani, bo to była jeszcze jedna sprawa, że wujek był bardzo bogaty, ale był bardzo chytry, chociaż o zmarłym nie wolno [źle] mówić, ale był bardzo chytry.

  • To był brat pana ojca?


To był brat mojego ojca, a był cholernie chytry, a był bardzo bogaty człowiek na dawne czasy i za okupacji też. Przecież biznesy prowadził w tym czasie, domy kupował w Łodzi, w Warszawie, za okupacji domy kupował. I proszę pani, przychodzi sąsiadka i mówi tak: „Panie Antoś, po drugiej stronie ulicy szkoła jest, na Złotej, po przeciwnej stronie jest szkoła podstawowa. Niech pan zapisze tego Jurka do szkoły”. No i dobrze, ale ja nic nie mam, ani zeszytów, ani ołówka nie mam, a już otwierają szkołę. To był czterdziesty drugi czy trzeci, trzeci był rok wtedy, miałem wtedy już sześć lat. To mnie do szkoły zapiszą, od sierpnia się zaczyna szkoła, a ciotka mówi: „Nie, niech on idzie wcześniej, to on się nauczy liczyć. Jak będzie trochę umiał, to będzie w waszym sklepie pracował, bo już będzie trochę coś potrafił”. Już wszystko biznes był. On [stryj] mówi tak do mnie, do tej szkoły, ale ja nie mam nic, to pójdziemy do sklepu po kajety – kajet się nazywało, nie zeszyt, tylko po kajety. Pamiętam jak dziś, wchodzimy do sklepu, nad drzwiami dzwonek tak się uruchomił – bum, bum – dzwoni dzwonek, z zaplecza wychodzi kobieta, taka w starszym wieku i mówi: „Słucham jasnego pana”. A on mówi: „Proszę pani, ten młodzieniec do szkoły idzie, trzeba go wyposażyć”. To mówi: „To ja go zaraz wyposażę. Proszę pana, on musi mieć tak: zeszyt do polskiego w linie i do algebry musi mieć w kratkę”. A on mówi: „O, proszę pani, to jest przesada. Ja mu ten zeszyt pokreskuję z drugiej strony na końcu i będzie miał tu do polskiego, a z tyłu do rachunków. Po co mu dwa zeszyty? Jeden wystarczy mu”. – „No dobrze, ale będzie musiał mieć stalówki dwie i przedłużacz. Jak sobie włoży stalówkę w przedłużacz, a niech mu się złamie stalówka, to musi mieć zapasową”. A stryjek mówi: „No przecież dwiema stalówkami na raz nie będzie pisał, przecież jedna mu wystarczy”. – „No ale przecież jak mu się złamie, to czym będzie pisał?” – „No już niech będzie, ta druga stalówka niech będzie”. – „No i teraz musi pan kupić mu kałamarz z atramentem”. – „No chwila, pani przesadza. Ja mu dam słoiczek, a on sobie w szkole odleje z kałamarza atrament, będzie miał własny”. Już mnie nauczył stryjek, jak to się kombinuje i kradnie. Miałem sześć lat i wiedziałem, jak to się kombinuje. Faktycznie, dał mi słoik, poszedłem do tej szkoły, dał mi słoiczek, tornistra nie miałem, tylko w jakimś woreczku takim na kapcie miałem to wszystko. Siedziałem w pierwszej ławce, patrzę – jest kałamarz w ławeczce – patrzę – jest atrament – to trzeba sobie skombinować.

Pamiętam, że uczyłem się [litery] „A” – pierwsze było A, a, a i potem było B, b, b i na drugiej lekcji uczyłem się cyfry 1 – całą linię takie „1” pisałem, potem „2”. Na drugi dzień do szkoły poszedłem, to już było „C” i tak po kolei, tak do „H” doszedłem i do chyba dziewiątki już, „9” umiałem napisać. Wpadła [nauczycielka], nie wiadomo skąd, szum się taki zrobił, że gestapo przyjechało. Szkoła była na pierwszym piętrze i na parterze, na parterze ten nauczyciel otworzył okno i przez okno wyskoczył z parteru, uciekł przez podwórko nauczyciel, zostawił nas samych. Weszło gestapo, Niemcy, żołnierze weszli, szukali tam coś, nauczycieli szukali. Pamiętam, że wyprowadzili chyba z pięciu nauczycieli, złapali, wyprowadzili, a nas Raus, raus! kolbami walili, tłukli. My biegiem uciekaliśmy, ja ten worek złapałem, już miałem atrament wlany, to już byłem dobry, uciekliśmy na ulicę. Miałem do domu pięćdziesiąt metrów i się dzieciaki rozbiegły wszystkie, a w samochód ciężarowy wsadzili tych nauczycieli, część zabrali, reszcie udało się uciec. Z pierwszego piętra pozabierali wszystkich, aresztowali. Nie wiem, dlaczego to zrobili, czy tam jakaś akcja była, czy ktoś doniósł, że może oni byli w Armii Krajowej, nie wiem.

 

  • Który to był rok?


To był czterdziesty trzeci.

W jednym z pokojów stryjka mieszkał jego wychowanek, ciotki, on miał siedemnaście lat. Tam przychodziła jakaś młodzież, przychodziła dwa razy w tygodniu i tam się zbierali – co piętnaście minut jeden przychodził, co pięć minut jeden przychodził. Zamykali się w pokoju, to ja się kładłem na podłodze, ucho przykładałem do szpary, słuchałem, co oni tam mówią. A tam coś mówili, że „W lewą rękę nie możesz, tylko w prawą rękę”, jakiś szum był taki, trzaskanie było – a oni się uczyli strzelać. Oni mieli broń, to była jakaś grupa żołnierzy Armii Krajowej i tutaj oni się ćwiczyli. A w tym pokoju Niemiec, żandarm przecież przychodził. Nie wiem, czy oni się nie bali, że takie coś będzie, że może on kiedyś się zainteresuje. Ale oni tak robili to sprytnie, że oni wychodzili później co parę minut – jeden, jeden, jeden i znikali. Jednego dnia jeden z tych chłopaków, może z osiemnaście lat miał, mówi: „Ty ze mną pojedziesz. Tramwajem pojedziemy”. Ja mówię: „No dobrze, po Warszawie to chętnie”. – „No to pojedziesz ze mną”. On coś miał z sobą, jakąś paczkę miał, mnie trzymał za rękę, przeszliśmy ze Złotej na Marszałkowską – było trzysta metrów i ruszał tramwaj. On mnie wziął pod pachę i tramwaj już tak jechał coraz szybciej, on skoczył na stopień ze mną pod pachą, do tego tramwaju. Po pięćdziesięciu metrach żandarmi zatrzymali tramwaj, jego wyciągnęli z tramwaju ze mną razem, wzięli pałki (miał pałkę jeden z tych [żandarmów], to była jakaś policja niemiecka) i zbili właśnie tego osiemnastolatka. Bił go Niemiec, ponieważ nie wolno skakać do tramwaju z dzieciakiem: „Ty byś go zabił”. Zbił go tą pałką, ale nie aresztowali go, puścili go. To on szybko mnie za rękę zaprowadził na przystanek, wróciliśmy z powrotem do tramwaju drugiego. Pojechaliśmy, to dzisiaj plac Unii, tam pojechaliśmy do narożnego budynku i on mówi: „Tu masz czekać na mnie”. On tam gdzieś wszedł, po jakichś piętnastu minutach wyszedł, już bez tej paczki, wyszedł bez tej paczki. Tak parę razy brał mnie – a to na Stare Miasto jedziemy z paczką jakąś, tak ze mną chodził. Bo co się okazało? Stryjek mnie też brał za rękę i mówi: „Idziemy, ja muszę biznes załatwić, jakieś sprawy i będziesz ze mną szedł”. Co się okazało? Że oni wykombinowali, że jak ktoś idzie z dzieckiem, to w łapance go nie złapią – Niemcy puszczali. Była łapanka, jak ktoś miał dziecko na ręku, to kobietę puścili, tamte wszystkie połapali, wsadzili do budy, a z dzieckiem puszczali w tym czasie jeszcze.


Idę ze stryjkiem na placu Napoleona, obecnie plac Powstańców Warszawy, znajdujemy się na środku placu, piękna, słoneczna pogoda. W pewnym momencie szum samochodów, pisk. Co się dzieje? Samochody od Świętokrzyskiej zablokowali, samochód przy samochodzie ciężarowym, budy stanęły, zablokowali cały plac, żołnierze niemieccy lecą z dwóch stron wzdłuż budynków. Teraz tam jest bank, ale kiedyś były normalne budynki mieszkalne. Teraz jest hotel, a to był wieżowiec najwyższy w Warszawie, ale dalej były budynki mieszkalne i bramy były wszędzie. Niemcy lecą wzdłuż chodnika przy tych bramach, a pełno ludzi na tym placu. My na środku placu byliśmy, to my szybko biegiem, stryjek mnie wziął za rękę i do Szpitalnej (tam na rogu sklep wedlowski był kiedyś) leci, a tam budy znów podjechały, momentalnie zablokowana ulica, nie mamy gdzie [uciec]. I całe szczęście, że wpadliśmy ze stryjkiem do bramy, zdążyliśmy przed Niemcami, którzy biegli wzdłuż ściany, oni blokowali te bramy, żeby nikt do bramy nie wchodził. A my na pierwsze podwórko, była druga brama na drugie podwórko i stryjek mówi: „Musimy na klatkę schodową wejść którąś, dostaniemy się na dymnik i po dachach będziemy uciekać, z domu do domu po dachach”. Uciekaliśmy na czwarte piętro, schody drewniane były. Uciekaliśmy biegiem na tę górę i stryjek mówi: „Zamknięte drzwi na strych i nie możemy wejść na strych. Co teraz zrobić?”. Mówi: „Ja się kładę przy samych drzwiach, kładę się na podeście, a ty się koło mnie masz położyć i leżymy nieruchomo. Nie wolno się odzywać”. Mija pięć, dziesięć – nie wiem, ile to minut było, ale słychać jakieś niemieckie głosy na dole, coś tam Niemcy mówią, i łup! Łup! Łup! Po tych schodach idzie nie wiem, dwóch czy trzy trzech idzie, na górę idą. To stryjek pokazał mi, żeby się nie odzywać. „Nic nie mów, cichutko. Może nie dojdą”. Tak oni idą na górę i po chwili, nie wiem czy po drugim, czy po trzecim piętrze zatrzymali się i rozmawiają, niemieckie głosy słychać, jak rozmawiają. Stoją, stoją, stoją i za chwilę słychać, jak odchodzą. Odeszli, zeszli na dół Niemcy, po jakimś, nie wiem jakim czasie, stryjek mówi: „Słuchaj, ty jesteś mały, tobie nic nie zrobią. Idź na plac Napoleona, zobacz, co się dzieje”. No i ja tam poszedłem. Pierwsze podwórko, drugie podwórko, patrzę – brama otwarta.

  • Nie bał się pan?


Nie, ja się nie bałem. Ludzie patrzę, chodzą, dorożki jeżdżą, a to nie wiem, godzinę czy dwie [później] było – nie wiem, jak to było, zegarka nikt nie miał, może stryjek miał. W tym momencie, patrzę, ludzie chodzą po chodnikach, nic się nie dzieje, nie ma łapanki. Tych, co połapali, to widocznie zabrali, normalny ruch się zrobił – Warszawa żyje. Poszedłem po stryjka, mówię: „Stryjku, chodź, bo już normalnie możemy wyjść”. Dzięki temu przeżyliśmy tę pierwszą łapankę i byliśmy w drugiej łapance.

  • Też ze stryjkiem?


Tak, druga łapanka była, ale stryjek… Kenkartę każdego sprawdzali, jakoś tam miał stryjek, nie wiem, co on za kenkartę miał, że oni tam patrzyli, patrzyli, a on mnie za rękę trzymał. Stryjek tu przy mnie, że z dzieckiem niby, tam [Niemiec] czyta, czyta, mówi: Raus. Puścił. W tym czasie jeszcze z dziećmi puszczali.

  • Gdzie była ta druga łapanka?


To było na ulicy Żelaznej. Na Żelaznej była łapanka. Ja z tym Niemcem się tak zaprzyjaźniłem…

  • Z tym Niemcem, który tam mieszkał?


Który sobie mieszkał, z nim. To on do kuchni przychodził po wodę z czajnikiem, a my w kuchni mieszkaliśmy przecież. Ta kobieta żyła z nim, to był jej kochanek. Tam nieraz jakąś czekoladkę mi dał, jak matka nie widziała, to zjadłem. Jak matka widziała, to by nie dała. On mnie nieraz po głowie pogłaskał, ten żandarm. Ja już potem się nie bałem w jego hełmie chodzić, bo mówię: „Jak mnie złapie, to mi nic nie zrobi, bo jak mi dał okulary?” Okulary miałem. I po tej Warszawie biegaliśmy tak.

  • Co widzieliście, biegając po Warszawie?


Proszę pani, tak: były patrole niemieckie różne. Chodziliśmy zobaczyć, jak bunkry budują tam gdzieś w Alejach Ujazdowskich, nie Ujazdowskich, gdzieś tam była ta ulica, nie pamiętam już, i tam przy budynkach bunkry budują, my się przyglądaliśmy.

Chodziliśmy do getta – już wtedy zamknęli getto, już nie mogliśmy iść, ale stryjek mówi: „Słuchaj, wsiądziemy w tramwaj, który jedzie między dwoma gettami, co ma gwiazdę żydowską na tramwaju, i my przez getto przejdziemy sobie, zobaczymy, co tam się dzieje”. Były już te mosty drewniane, takie między jednym gettem a drugim, a tramwaj jechał między murami. Pusta ulica, tylko tramwaj mógł przejechać. W pierwszym wagonie siedzieli Niemcy, a my w drugim wagonie sobie siedzieliśmy ze stryjkiem.

  • Wiedział pan, że w getcie mieszkają Żydzi?


Tak. Jeszcze widziałem, jak przechodzą po tych wiaduktach drewnianych. Wujek mnie ze trzy razy tak woził, żeby zobaczyć. Nie wiem, który to był dzień – jedziemy, tramwaj się zatrzymał, bo się okazuje, że z tego getta lewego i prawego… Były drewniane bramy, z drutów kolczastych zrobione, niewysokie, ale szerokie bardzo. Te bramy były otworzone szeroko, z getta do drugiego getta i pełno Żydów – Żydówki z dziećmi, z wózeczkami różnymi przechodzili, jedni w tę, drudzy w tę, ale pełno było, pełno ludzi. A my siedzieliśmy w tramwaju i patrzyliśmy przez okno. Dwóch żandarmów stało w hełmach, z pistoletami na piersiach przy tych bramach otwartych i sobie gadali, „ha, ha, ha”, tam sobie coś mówili i w ogóle [ich] to nie interesowało. Widziałem, że tyłem stali do tych Żydów nawet. A w bramach stała policja żydowska w niemieckich mundurach, z długimi pałkami i tych Żydów bili na moich oczach, żeby szybciej przechodzili czy w tę, czy w tę. Potem było tak, że już mają zamknąć bramę. Tramwaj cały czas stał, bo były tak te bramy otworzone, że aż na tory tramwajowe były pootwierane te bramy z dwóch stron. Ta policja żydowska potem te bramy zaczęła pomału zamykać, to pałkami tłukli tych Żydów, żeby jeszcze szybciej uciekali, a żandarmi niemieccy nie reagowali w ogóle, stali sobie, jakby ich to nie interesowało. Ci żydowscy policjanci tak bili po plecach, po głowach tych Żydów, tłukli i przeganiali ich, potem zamknęli bramę.

  • Pamięta pan, jaki to mógł być rok, kiedy to było?


To już był czterdziesty trzeci. To było przed samym powstaniem w getcie, bo jak powstanie wybuchło w getcie, to stryjek mówi: „Musimy zobaczyć i też pójdziemy razem”. To był człowiek, który miał nie po kolei w głowie. „Pójdziemy pod same mury, jak walki trwają, zobaczymy”. Ale że nie można było tutaj od strony placu Grzybowskiego dostać się tam, to mówi: „Pojedziemy tramwajem na plac Teatralny – teraz jest Teatralny plac – i stamtąd pójdziemy Starym Miastem na ulicę Długą, z tyłu Długiej od Nowego Miasta i pójdziemy ulicą od Nowego Miasta, bo tam jest już getto i tam są walki”. Doprowadził mnie naprzeciwko wejścia do kościoła, katedry polowej Wojska Polskiego, a tam naprzeciwko na chodniku, dosłownie naprzeciwko bramy tego kościoła, stał na takich trójnogach wielki karabin maszynowy. Kilku żandarmów w hełmach i jeden trzymał karabin maszynowy w rękach. Stałem pięć metrów od niego, a stryjek mówi: „Te łuski zbieraj, te łuski zbieraj”, ale Niemiec nie pozwolił mi. Ja tak się nachyliłem, żeby te łuski zbierać, a Niemiec kopnął mnie, tę łuskę kopnął i jeszcze mało mnie nie pobił, nie uderzył mnie kolbą. Stryjek taki głupi: „Łuski zbieraj”. Ja się patrzę, co się dzieje, Niemiec trzyma ten karabin maszynowy i patrzy na wprost, a przed nami budynki w getcie. Na dachach widać kominy i jak Żydzi przeskakują z komina za komin, to wtedy ten Niemiec strzelał, jak zobaczył, że przelatuje Żyd z komina za komin. Ale Żydzi mieli małą broń i nie mogli nic im zrobić. Może i strzelali do nich, ci Żydzi, nie wiem, ja nie widziałem, wiem, że przebiegali.

 

  • Jakie to na panu robiło wrażenie?


Ja to byłem zainteresowany jako chłopak – wie pani, wojna – dla mnie to było nic, to strzelają.

  • Jak teatr, tak?


To jak teatr, tak, strzelają, widzę, jak strzelają, a stryjek głupi: „Łuski zbieraj”. Dobrze, że bliżej nie podszedłem, bo bym dostał w łeb od tego Niemca. Dosłownie byłem pół metra od tego Niemca i te łuski sypały się tak, a on co chwilę – bum, bum, bum, bum! Bum, bum, bum, bum! – z takiego wielkiego karabinu maszynowego strzelał.

  • Jakie sceny pan jeszcze wtedy widział?


Zaraz, niech pani posłucha. Moja matka ze mną chodziła na Dworzec Główny, bo tam przyjeżdżały pociągi i ludzie szmugiel przywozili. Tam można było boczek kupić, słoniny kawałek nieraz matce udało się kupić, coś tam, to my chodziliśmy. To od razu na peronie trzeba było, nie przed dworcem, bo Niemcy zabierali, robili rewizję, tylko na peron trzeba było zejść i na peronie szmugiel był od razu. Pod pachę się wkładało słoninę czy kawał boczku. Ludzie zamożni to i kiełbasę kupili, jak mieli pieniądze. Matka wtedy dostała kawał boczku – kupiła. Trzyma za tą pazuchą, za tą bluzą, trzyma ten boczek i wychodzimy z dworca. Idziemy nie do Alej Jerozolimskich, tylko idziemy do ulicy Zielnej, Zielną do Złotej. Jesteśmy od dworca jakieś sto metrów, a do Złotej mamy 150 metrów, może mniej jak sto metrów do Złotej. Idziemy i za nami od dworca idzie patrol niemiecki. Idzie oficer w środku, bardzo wysoki i dwóch żandarmów z pistoletami, w hełmach, dwóch z pistoletami na piersiach, trzymają te pistolety tak. A moja matka zamiast odejść od tego, to moja matka ciekawa – patrzy się, co to będzie. Idziemy dosłownie dwa metry za tym patrolem, idziemy za nimi, zamiast zatrzymać się, stanąć albo wrócić się – to nie, matka idzie twardo, idzie za tym patrolem. Od strony Złotej idzie trzech młodych mężczyzn, może po osiemnaście, dwadzieścia lat, więcej nie mieli, dwóch w marynarkach, a jeden w takim prochowcu, w płaszczu zielonym takim. Patrol staje i ten oficer krzyczy: Halt! Oni stają i ci podchodzą do nich jakiś metr, półtora metra, ci cywile stoją i ten Niemiec mówi: Ausweis. Moja matka zrównała się z tymi żandarmami i stoimy obok nich. Stoimy, patrzymy, trzyma mnie za rękę i patrzy się na nich. Tych dwóch, jak się patrzyło na tych młodych chłopaków, oni tak leciusieńsko się rozchodzą, ale tak dwadzieścia centymetrów od tego środkowego się tak odsunęli ciałem, a ten środkowy wkłada rękę pod płaszcz, wyciąga pistolet i strzela prosto w czoło temu oficerowi. Widzę to w oczach – tu mu strzelił, prosto w czoło, tu mu leci krew, a tu momentalnie – bach, bach – strzelił jednemu Niemcowi w pierś, drugiemu Niemcowi w pierś, na moich oczach. Ci z pistoletami, w hełmach, oni się tak skręcają, skręcają i upadają normalnie na ziemię, zwijają się i padają. Ten oficer stoi sztywny jeszcze i krew leje mu się po twarzy, po mundurze, a moja matka stoi i patrzy się na to wszystko. Wtedy patrzę się, on taki sztywny do tyłu upada na wznak i wtedy matka mnie za rękę i uciekamy na Złotą do domu. A tu postój dorożek, dorożkarze biją konie za lejce i biją konie, krzyk niesamowity, stają na tych dorożkach, lejce w rękach i biją te konie batem, konie nie biegną, tylko galopem – wszystko ucieka. Ryksze w lewo, w prawo, ludzie uciekają, sklepy żelazne żaluzję, zamykają te żaluzje, huk żaluzji. Ulica momentalnie się pusta robi – wszyscy uciekają – część ucieka do dworca, część ucieka do Złotej. Dorożkarze skręcają, jedni skręcają w Złotą do Żelaznej, drudzy skręcają w Złotą do Marszałkowskiej. My jesteśmy już na rogu Złotej i Zielnej, skręcamy do domu, mamy jakieś 250 metrów, pędzimy – my z matką to wolniej, ale mężczyźni, młode kobiety, szybko uciekali. Dobiegamy do bramy, brama już zamknięta jest i dozorca mówi: „Zabili patrol niemiecki”. Już wszyscy, co pierwsi już byli, szybsi, już donieśli do dozorcy, że tam zabici Niemcy są i może być łapanka. Wchodzimy do bramy, a tu słychać syreny, już syreny wyją. Jak syreny wyły, to znaczy że jadą gdzieś na łapankę Niemcy, wozami jadą – już wyły syreny po tych Niemców. Po wojnie spotykam Bieleckiego, takiego pana i do niego mówię, że ja tutaj Złota 37, a on mówi, że on Złota 60, ale mój kolega na Zielnej mieszkał w bramie, gdzie koło niego ci zabici Niemcy, on widział z okna. Ja mówię: „A ja widziałem pół metra od tego wypadku”. A on mówi: „Z okna widziałem. To jest prawda, co pan mówi”. Spotkałem tego człowieka po wielu latach, mówi: „Ja to widziałem z okna. Ja też przeżyłem Powstanie Warszawskie, ja tu z okna się przyglądałem”. A ja mówię: „Ja to stałem pół metra od tych, ja to widziałem na własne oczy”.

  • Który to był rok?


To był czterdziesty trzeci.

  • Cały czas czterdziesty trzeci?


Już potem powstanie żydowskie się skończyło, ten Niemiec przychodził dalej. A ja z chłopakami, tych zabawek nie było dużo, takie hobby wymyśliliśmy sobie, że będziemy chodzili co drugi dzień na ulicę Nowogrodzką, tam gdzie EKD dojeżdża. Do samej Marszałkowskiej były tory, to EKD dojeżdżało do samej Marszałkowskiej, a w tym budynku, co dziś stoi, na parterze była stacja, tam były kasy, było można kupić bilety. Jak przyjeżdżało EKD z tego Milanówka czy z Grodziska, to wpadaliśmy do tych wagonów i zbieraliśmy te kartoniki takie twarde, bo to były bileciki twarde. Było tak – kto więcej nazbiera, to wygra tego dnia, ale jeszcze skąd ten bilet był, to jeszcze zbieraliśmy z Grodziska, z Milanówka, takie poszczególne stacje, skąd mieliśmy te bileciki. Po ulicy wracaliśmy, ponieważ niektórzy ludzie wyrzucali przy pociągu te bileciki, to my też zbieraliśmy. W domu miałem tych bilecików chyba, nie wiem, z 300, 400, miałem segregowane – Milanówek, Grodzisk. Dzisiaj ja wygrałem, bo Grodziska mam więcej, a ten mówi: „Ale ja Milanówka mam więcej” – i tak zbieraliśmy. Tak po tej Warszawie się włóczyliśmy z chłopakami. Jednego dnia wpada jakaś kobieta do naszego mieszkania i mówi tak: „Proszę pani – do mojej matki – czy jest ten Niemiec? Bo na rogu Złotej – to chyba było tam, gdzie jest teraz Jana Pawła II, tutaj ulica była. To wszystko przekopane, przebudowane, nie wiem, czy to była Zielna, chyba jakaś inna ulica była, nie pamiętam, od naszego domu trzysta metrów – jest łapanka, z tego domu jest kilka osób złapanych, na naszej ulicy, róg Złotej, łapanka jest. Czy jest ten Niemiec? Może by lokatorów naszych ocalił”. Moja matka mówi: „Zaraz zapukam”. Zapukała i jest Georg. Matka do tej kobiety mówi: „Słuchaj – do niej, po imieniu były, przecież mieszkaliśmy już parę lat – słuchaj, tam jest łapanka i tam są z naszego domu złapani ludzie. Jeżeli ten Georg mógłby tych ludzi ocalić z tej łapanki”. Ona z tym Niemcem pogadała, bo ona po niemiecku z nim gadała i mówi: „On się zgodził”. I do mnie mówi: „Chodź ze mną. Znasz lokatorów?”. – „Znam wszystkich lokatorów”. – „To chodź ze mną”. Założył hełm, mundur, pistolet, idę z nim jak syn, obok niego idę. Dochodzimy do tej łapanki: pełno wozów, chyba z piętnaście wozów stoi ciężarowych i pełno oficerów niemieckich, żołnierzy pełno, a tych wszystkich ludzi z łapanki wpędzili na jedno podwórko do budynku, ten budynek jeszcze stał po wojnie częściowo. Na tym podwórku pełno, ze trzysta osób na tym podwórku jest. Podszedł ten żandarm do tych oficerów, oni: Heil Hitler! – Heil Hitler! Widocznie znali go, jakiś miał tam wyższy stopień, że go znali ci oficerowie niemieccy, z tej łapanki. Heil Hitler! – Heil Hitler! On tam też do nich pogadał, Jawohl, jawohl tam słyszałem, on ze mną. „Chodź i wybierz, którzy są lokatorzy wasi”. Ja mówię [sobie, że] tu kupa ludzi, jak tu lokatorów wybrać. Będę chodził, będę patrzył. Tak się przyglądam – no kupa ludzi. To pokazałem tę kobietę, pokazałem tego mężczyznę, bo bardzo dobrze znałem lokatorów przecież, a on brał, tę kobietę wziął ten Niemiec, wziął ją za ubranie i pod ścianę. Ona myślała, że na rozstrzelanie: „Tu stać”. Tego chłopaka, młodego takiego, ze dwadzieścia pięć lat miał, złapał go za chabet i go pod ścianę: „Tu stać masz”. Chodziłem i tak wybierałem. Wybrałem siedem osób z naszego domu, tych, co znałem. Taki młody człowiek, może miał ze trzydzieści lat, mówi do mnie: „Ty, co to jest?”. Ja mówię, że ten Niemiec wybiera [lokatorów] z naszego domu i on ich ocali. „To powiedz, że ja też mieszkam w waszym domu”. Ja taki głupi byłem, zamurowało mnie. To mam powiedzieć, że on mieszka, a jak on się dowie, to mi ten Niemiec tam wleje może, ja wiem. Tak stoję przed nim i nie wiem, co powiedzieć. Czy chcę go brać, czy go nie brać? Już nic nie mówiłem, on tak ręką ten Niemiec złapał go za marynarkę, ten Georg, i go pchnął tam na tę ścianę, dwójkami kazał ustawić się. Oni myśleli, że już idą na rozstrzelanie. Wychodzimy do bramy, wychodzimy na ulicę, tamci: Heil Hitler! heil Hitler! Jawohl, jawohl i idziemy ulicą – prowadzi ten Niemiec, prowadzi tych lokatorów. Na podwórko doprowadził, krzyknął: Raus! No i to wszystko towarzystwo się rozbiegło, ten chłopak na jakąś klatkę tam poleciał z tymi ludźmi, każdy na swoją klatkę uciekał. Tak się skończyła ta sprawa.
Proszę pani, zaczyna się… Ja jestem na Nowogrodzkiej i słychać jakieś huki. Zbieramy te bilety, słychać jakieś huki, nie wiem, czwarta godzina była, trzecia, nie wiem, która to godzina była. Słychać jakiś huk, ale z daleka, jakby od Ogrodu Saskiego. Wybuchy jakieś słychać i zaczynają ludzie… Taki się szum zrobił na ulicy – albo wiedzieli niektórzy, albo nie wiedzieli, nie wiem. Tak wszyscy zaczęli szybko uciekać, chodzić, taki się szum zrobił. A tu tramwaje, dorożki jeżdżą, normalny ruch, Niemcy chodzą po ulicy przecież. To my z chłopakami do domu biegiem, uciekamy. Przylecieliśmy na podwórko i detonacja, zaczęło walić gdzieś blisko Alej Jerozolimskich. Huki, strzelanina tutaj gdzieś na Marszałkowskiej, a to blisko naszego domu, gdzieś plac Grzybowski. Tam już za placem Grzybowskim to była cisza, bo już było getto zniszczone, tam już nie było getta prawie, już byli wszyscy wybici, zabici, tam pustynia była już prawie, ale tutaj normalnie Warszawa żyła. My na tym podwórku siedzimy i nie wiem, czy to był drugi dzień Powstania, czy pierwszy dzień Powstania, stoję na podwórku, otwiera się brama i wchodzi kompania Armii Krajowej, żołnierze wchodzą. I albo opatrzność boska, albo dowódca powiedział: „Zajmujecie parter po lewej stronie budynku. Wszystkie mieszkania na parterze zajmuje Armia Krajowa”. No i nasze mieszkanie też. W naszym mieszkaniu nie wiedziałem, że będzie rusznikarnia, właśnie na tym stole krawieckim. No i się rozlokowali na parterach tutaj. Pierwszego dnia to u nas na Złotej to normalnie chodziliśmy na ulicy. Strzelanina była może na Towarowej, może w Saskim Ogrodzie, ale u nas była cisza. Słychać było huk, wybuchy, walki trwały, ale u nas normalnie na Złotą wychodziłem. Już Powstańcy tam mieszkania zajęli…

  • Dużo ich było?


Chyba z osiemdziesięciu, jak nie więcej. Dużo było Powstańców. Był ksiądz, były łączniczki, były pielęgniarki, było całe zorganizowane wszystko. Stoję na drugim podwórku i widzę, że się zbiera pluton wojska, pluton Armii Krajowej zbiera się przed moim oknem. Stoję obok oficera, on mówi: „Zbiórka II plutonu”. Bo na ulicy Złotej, obok naszego domu, zastrzelony został Powstaniec i nie wiadomo, kto go zabił. On jechał na motorze jeszcze, motor z koszem mieli Powstańcy i gdzieś na Złotą czy gdzieś oni jakoś [jechali], łącznicy, łączność utrzymywali. Dowiedziałem się tego od ludzi, bo ja nie byłem w tym czasie na ulicy. [Dowódca] mówi: „Jest jakiś »jastrząb« na którymś z dachów i on go musiał zabić, naszego żołnierza, bo on był z naszej kompanii. Musiał go zabić któryś na dachu. Trzeba zrobić akcję na dachu, złapać »jastrzębia«”. Na moich oczach ten oficer Armii Krajowej mówi: „Czterech wystąp na ochotnika”. To wystąpił pierwszy szereg cały i jeszcze z drugiego wystąpiło kilku żołnierzy. Różnie ubrani byli, jak to Powstańcy przecież, jeden miał dwa granaty za pasem, drugi bez broni, trzeci miał pistolet. Tak palcem przy mnie pokazywał: „Ty chodź, ty, ty, ty. Wystąp. Tych trzech do mnie tutaj”. Stanął przy nich, jeden ma pistolet maszynowy, pyta się: „Masz amunicję?”. – „Mam”. Ten drugi mówi: „Mam dwa granaty”. – „To granaty możesz sobie wiesz… [Akcja] nie na granaty, bo sam zginiesz”. Wyjął pistolet z kabury, ten oficer i do tego trzeciego mówi: „Czy ty potrafisz strzelać?”. On mówi: „Potrafię strzelać”. – „Czy ty umiesz strzelać? Strzelałeś?”. – „Strzelałem”. – „To ja ci go zabezpieczam. Zobacz, jak się [odbezpiecza]”. A ja stoję pół metra od niego, patrzę. Mówi: „Zabezpieczony masz pistolet”. [Żołnierz] odbezpieczył go, to on: „Zabezpiecz go – mówi – tobie nie wolno odbezpieczyć pistoletu, [dopóki nie] wejdziesz przez dymnik na dach. Wcześniej ci nie wolno odbezpieczyć, bo się postrzelisz, jak będziesz miał odbezpieczony. Masz go odbezpieczyć, jak będziesz wchodził na dach. Na klatkę marsz”. Oni poszli na naszą klatkę schodową, z podwórka na dach i cisza, bo tu my się bawimy z chłopakami, tu Powstańcy tam coś robią, chodzą po tym podwórku, tutaj zbiórki jakieś robią, patrol szykują. I za chwilę strzelanina jak cholera. Strzelają, huk i cisza. Strzelają, cisza. Przylatuje z ulicy człowiek i mówi: „Leży Niemiec na ulicy! Spadł z dachu, z drugiego dachu spadł, na ulicy leży, z bronią”. Tę broń przynieśli, ale była uszkodzona, Niemiec był bez hełmu, w mundurze niemieckim, jakiś żołnierz. No to co zrobić z tym Niemcem? Tam go rozebrali, zabrali mu buty, pas, pozabierali mu to wszystko. Mundur mu zabrali, bo żołnierze nie mieli munduru przecież, byli w marynarkach Powstańcy niektórzy. No to mundur mu zabrali, porozbierali go. I gdzie go pochować? Na naszym podwórku nie, na tym podwórku nie, na ulicy nie, bo wszędzie asfalt i chodniki, nie ma gdzie. No to trzeba gdzieś go pod Ogród Saski wynieść, wywieźć go gdzieś. Nie wiem, gdzie oni zabrali tego Niemca.
No i jednego dnia na podwórku patrzę się, plutony się ustawiają czwórkami, dowódcy i musztra. Czwórkami w prawo, czwórkami w lewo i krokiem defiladowym wokół tego skweru, na naszym podwórku po asfalcie, krokiem defiladowym oni trenują. Stoi kilku lokatorów i się pyta jednego oficera: „Panie, a po co wy to robicie?”. A ten oficer mówi: „Panie, przecież my za dwa tygodnie wygramy i będzie defilada, my musimy najlepiej wypaść. Nasza kompania musi najlepiej wypaść w defiladzie, żeby to było wszystko elegancko”. Przekopali naszą piwnicę, znaczy korytarz w piwnicy przekopali do następnego domu i było przejście zrobione. Tam stał jeden żołnierz z łomem, bez broni, nie wolno było nikomu wchodzić na nasze podwórko, tylko mogli lokatorzy być, bo tu Armia Krajowa, żeby nie było szpiegów, nie wolno. Dozorca zamkniętą miał bramę, furtkę w bramie metalowej i dozorca sobie na krzesełku siedział i tylko wpuszczał do mieszkania lokatorów z tego domu. Nikogo nie wolno było wpuścić – taki miał zakaz – też z łomem stał, takim żelaznym, pilnował budynku. A oni sobie tam ćwiczyli.
Do naszego mieszkania wchodzi kilku żołnierzy z bronią i mówią: „O, to piękny stół, tu będzie rusznikarnia”. No i ja teraz [wziąłem] stołek, koło nich sobie usiadłem, oni na tym stole porozkładali broń, sprawdzali, coś tam robili, regulowali, no i po jakimś czasie załadowali i dosłownie pół metra ode mnie strzał w naszą szafę z ubraniami, w naszą szafę strzelają. Drugi tam pistolet remontują, remontują i też buch! Strzelił w naszą szafę, w ubrania nasze. Matka wpadła: „Jezus Maria, co wy robicie, panowie? Przecież to nasza szafa, to majątek cały nasz jest”. A on: „Proszę pani, teraz jest wojna. My musimy mieć gdzie broń próbować. Szef kompanii [przyjdzie], dostanie pani zaświadczenie o stracie wojennej i pani po wojnie kupi sobie za te oświadczenie trzy szafy pełne ubrań. Niech się pani o to nie martwi”. Faktycznie, po kilku dniach przeszedł szef kompanii, dał nam pieczątkę z Armii Krajowej – mieliśmy dokument, straty wojenne były opisane, że szafa, ubrania. Oni sobie z naszej szafy zrobili [strzelnicę], po dwóch tygodniach już był durszlak, tak była podziurawiona. Walili nie z tej ziemi, a ja się cieszyłem, bo mnie to się bardzo podobało. Równe byli te chłopaki, mieli po osiemnaście, dwadzieścia lat, więcej niektórzy nie mieli. Jeden mówi do mnie tak, potem już po imieniu: „Słuchaj no, wiesz, my jesteśmy chłopaki. Ty może tam byś jakąś ćwiartkę skombinował? Napilibyśmy się wódki trochę. Nam nie wolno pić, ale tak po cichu byśmy się napili kielicha”. Ja mówię: „Ja mogę, bo mój stryjek w magazynie ma pełno tego”. – „No to skombinuj takie coś, przynieś. No ale to – mówi – to my u was to wypijemy, to przynieś od matki kieliszki”. Tam po kieliszku wypili sobie, ale nie żeby się upić, tylko dla humoru wypili sobie.
Patrzę się, na drugi dzień, trzeci dzień, czwarty dzień naszymi piwnicami pierwsza drużyna idzie na Dworzec Główny, tam do walki o Dworzec Główny. Choć nie zdobyli go przez całe Powstanie przecież. Po dwóch, trzech dniach już na ramionach przynoszą pierwszego zabitego – pierwszy pogrzeb mamy. Na drugim podwórku skwerek jest taki – osiem metrów głęboki, czterdzieści metrów szeroki, trawnik i zamknięty murem następnego budynku, który wychodził na ulicę Żelazną – na tym chodniku będzie pierwszy pogrzeb, tam zaraz Powstańcy wykopali grób.

  • Czy był ksiądz?


Był ksiądz, u nas był kapelan w tej kompanii. Odbyła się msza pogrzebowa, ale pluton strzelił jednak, raz pluton strzelił. Mały grobek tylko [był], trumny nawet mieli jeszcze, Powstańcy skombinowali trumny. Trzeciego dnia dwóch przynieśli Powstańców, już trzy groby są i znów jedna msza, dwie trumny – jeszcze były trumny. Piątego dnia już nie było trumien, to prześcieradła dawaliśmy, w prześcieradłach byli owijani i zakopywani w prześcieradłach, krzyże i tak było. Jednego dnia do mnie przyszedł, bo ja tam cały czas przy tych Powstańcach przecież byłem…

  • Czy pan widział, jak byli chowani?


Tak.

  • Czy wkładano przy nich jakieś dokumenty?


Wkładano, tak.

  • Jak je wkładano, w czym?


Pod mundur wkładano im. To widziałem, tam wkładano dokumenty, wkładano im. Na mnie to nie robiło [wrażenia], ja normalnie… Tu leżał zabity Powstaniec, ja się patrzyłem tak – no zabity, no. Co ja, taki młody chłopak, dziewięcioletni, sobie zdawałem sprawę? Jeszcze nie widziałem tego, co później widziałem. Widziałem tych Niemców zabitych, co zabili ci nasi, akowcy, tych Niemców.
Chyba siódmego dnia przychodzi Armia Krajowa, chyba z oficerem, do naszego mieszkania i aresztowanie tej kobiety będzie. Bo się okazało, że ktoś doniósł z lokatorów, że ona żyła z Niemcem, że ona miała kochanka, Niemca, a ci ludzie, Powstańcy, Armia Krajowa, w ogóle nie byli ze Śródmieścia. To byli ludzie, co w ogóle nie znali tych lokatorów, my ich nie znaliśmy. To byli ludzie z innych dzielnic, z innych nawet może i miast, nie znali tego całego życia naszego tutaj. Oficer mówi: „Ona będzie rozstrzelana za współpracę z Niemcami – kara śmierci, bo tak zabijaliśmy wszystkich, co współpracowali z Niemcami. Jak donosił, to wyrok, sąd będzie i będzie kara śmierci”. Oni mówią, że sąd zrobią. Jak to, sąd zrobią? Przecież ostatecznie żyła z Niemcem, ale nikomu krzywdy nie robiła, jeszcze uratowała tych ludzi przez tego Niemca. Zebrał się komitet właśnie z tych częściowo uratowanych i do Powstańców mówią, że nie, jej nie wydadzą. To ona musi… Ją aresztowali, zabrali ją z naszego mieszkania, już jej nie było, trzymali ją, nie wiem gdzie. Komitet się zebrał, poszli do tych oficerów Armii Krajowej, mówią: „Oddajcie tę kobietę”. – „My ją wyprowadzimy z tego domu. Niech zabiera walizkę, ma pięć minut czasu na spakowanie się i z tego domu out, jak może być szpiegiem”. Oni nie, oni ją sami wyprowadzą. „O nie – mówią – my ją wyprowadzimy” – ci ludzie. Tak słyszę, jak ci mówią, że ją wyprowadzą sami. Zebrało się dwóch mężczyzn, mówią: „Ubieraj się szybko, zabieraj wszystko. Masz tylko pięć minut czasu na pakowanie” – przy nas ona się pakowała. Widziałem, zabrała walizkę, już tego tłumoka w ogóle nie brała, tylko tę walizkę i poszła. Wyprowadzili ją na Złotą i gdzie ją zaprowadzili, nie wiem, bo poszli z nią z tego domu. I jak opatrzność Boska działa? [Powstańcy] nie zajęli prawej strony, tylko lewą stronę zajęli. My mieszkaliśmy na parterze, to byliśmy tacy po paru tygodniach, po dwóch, trzech tygodniach, czterech tygodniach byliśmy już tak wyczuleni, że wiedzieliśmy, jaki samolot leci. Wiedzieliśmy po brzęku samolotu, że to leci myśliwiec albo bombowiec, to jak był bombowiec, to my do piwnicy. Już tam mieliśmy łóżka przygotowane w piwnicy i mieliśmy tylko trzy schodki z tylnych drzwi do klatki schodowej i mieliśmy do piwnicy dosłownie pięć metrów. No i korytarz, z tym że korytarze były ziemne, tego mułu, tego pyłu węglowego było pełno wszędzie, to nie było tak czysto, mieliśmy pół piwnicy, bo każdy miał węgiel. Tam stryjek ten węgiel pousuwał, łóżka porobili, kozetkę sobie wciągnęliśmy i tam w czwórkę spaliśmy nieraz. Jak było większe bombardowanie, to spaliśmy w tej piwnicy, a jak było małe, to w mieszkaniu byliśmy.

No i ogłoszenie, że jest browar Haberbusch i Schiele i tam można dostać mięso, nawet końskie, Powstańcy rozdają. Z czego robią piwo?

  • Jęczmienia.


O, jęczmienia. Matka wzięła jasiek od poduszki i poszła, nie było jej pół dnia. Szła od bramy do bramy, od bramy do bramy i doszła do tego browaru, dostała pełny jasiek jęczmienia i kawał mięsa, bo tam zabijali po kolei konie, które [normalnie] ciągnęły furmanki z piwem po Warszawie. To były ogromne, grube konie. Oni zabijali te konie, dzielili mięso i rozdawali w pierwszych dniach Powstania. Matka przyniosła kawał mięsa, chyba ze trzy kilo tego mięsa pod pachą przyniosła i upiekła to mięso. Ale gorące było mięso, położyła na takim szerokim parapecie w salonie, żeby to wystygło i będzie dużo jedzenia.

My ciągle tylko w tym mieszkaniu chodziliśmy. Były podwójne drzwi do tego salonu, takie białe, piękne, rzeźbione, otwarte były i ja z tym przyrodnim bratem i z matką stoję w przedpokoju. Słychać, bombowce lecą, będzie bombardowanie, bo już słychać wybuchy bomb. Walą bomby niesamowicie koło nas, coraz bliżej. W pewnym momencie – to się działo, nie wiem, ile sekund, trzeba by było obliczyć – otwierają się drzwi. Myśmy mieszkali tak, że w bramie było nasze wejście – mieliśmy wejście z drugiej bramy i z klatki schodowej, podwójne były drzwi. Otwierają się drzwi i staje przed nami w przedpokoju naga kobieta, ociekająca wodą i krzyczy do mojej matki: „Niech pani da mi się czymś nakryć”. Matka bierze z wieszaka [płaszcz]. A ten pisk bombowców coraz bliżej, już nad naszym dachem. Matka bierze, rzuca ten prochowiec, ona łapie prochowiec i w tym momencie straszny huk, ogromny huk, taki, że aż mało głowy nie rozsadziło. Na nas leci tak: okna lecą na nas, [to znaczy] szyby z naszych okien na nas lecą – na mnie, na matkę i na tego [chłopca]. I co się okazało? Potem świadkowie mówili, że bomba uderzyła skosem w lewą oficynę. W drugie piętro uderzyła bomba skosem i podniosła dwa piętra do góry, całe, z dachem, ze wszystkim do góry uniosła. A ta kobieta, co przyszła, to się okazało, po tygodniu wróciła do nas i powiedziała: „Proszę pani, ja byłam w tym domu i się kąpałam – bo jeszcze była woda. – Ja na parterze się kąpałam i na gwizd tej bomby wyskoczyłam przez okno z parteru, przebiegłam nago przez podwórko dziesięć metrów i wpadłam do pani klatki. Pani mi dała ten płaszcz i oddaję pani płaszcz. Żyję, a tam trzydzieści osiem osób zabitych jest pod domem”. Moi koledzy poginęli. Co się dzieje – na nas leci szkło, ramy okienne i pył, taki pył, że nie widzę na dziesięć centymetrów. W oczach pełno pyłu, kurz niesamowity i matka krzyczy: „Jurek! Jurek!”. Szuka mnie ręką, złapała mnie i po ścianie, trzymamy się ściany i uciekamy na klatkę schodową, do piwnicy uciekamy. A ludzie z piwnicy uciekają po schodach do góry, bo ten podmuch bomby wyrwał wszystkie okienka w piwnicy, podmuch uniósł pył węglowy i w piwnicy zrobiła się czarna masa tak dosłownie, że nie było nic widać. Oni się dusili wszyscy i uciekali na drugie podwórko, a na drugim podwórku pył taki, że ja widziałem na metr tylko, taki był pył. Szyby wyleciały z obu stron na przemian i z kuchni wyleciały nam szyby, a z pokoju i ramy okienne wyleciały. Stoimy w tym pyle w drugim podwórku, dusimy się tam, ale już można oddychać jako tako, a ci ludzie cali czarni, brudni z tego pyłu z piwnicy, koło nas stoją. Stoi kilku żołnierzy Armii Krajowej i jeden z nich mówi: „Ty! Ty masz okulary. Przynieś te okulary mnie – ktoś powiedział, że takie okulary mam. – Te okulary będą mi potrzebne do takich akcji właśnie”. A ja nie chciałem dać tych okularów, mówię: „O nie, ja tych okularów nie dam”. Stoi koło mnie tam jeden, drugi, trzeci, mówią: „Daj mu te okulary, jak on cię prosi. Daj mu te okulary. On walczy, on potrzebuje w takim pyle. Gdzie on będzie widział coś?”. Nie chciałem oddać, proszą mnie: „No, daj te okulary”. Poszedłem do mieszkania, z wielkim bólem dałem te okulary temu Powstańcowi.
Ale jeszcze do mieszkania nie można za bardzo wejść, bo ten pył jest taki [gęsty]. Podwórka nie widać w ogóle, nie widać z naszych okien podwórka pierwszego. I co się okazuje? Słychać jęki jakieś… A ten półmisek z tym mięsem został uderzony przez ten podmuch, przez szyby i ramy, cały potłuczony leży w salonie na środku podłogi, w pyle. Pełno szkła wbite w to mięso jest i się nie nadawało do jedzenia. Ten pył opada, ile minut, nie wiem… Pełno żołnierzy Armii Krajowej, już słychać te głosy, tam są w tym pyle, na podwórku pierwszym i słychać jęki jakieś. Zaczyna to wszystko opadać, opadać, opadać i słychać jęki, ktoś płacze. Jakiś oficer mówi: „Żołnierze, szybko na te gruzy”. Cała kamienica, ten dom czteropiętrowy, zwalony leży na naszym podwórku – dach, belki, stropy całe, gruz, całe zwalone. Siedemdziesiąt procent podwórka naszego zasypane kamienicą – domu już nie ma. I co się okazuje? Dwie młode dziewczyny, siedemnastoletnie podobno, co nigdy nie uciekały w żadne bombardowanie, do piwnicy nie schodziły, mieszkały sobie na czwartym piętrze, one gwizdały na wszystko, one się niczego nie bały, ten podmuch wyrzucił je przez okno i one opadały na tych dachach, na tych belkach, na tych gruzach… Żołnierze Armii Krajowej znieśli je z tych gruzów. One były prawie nagie, tylko strzępy miały tych sukienek, majtek i całe były we krwi, czerwone były. Zaraz przyleciał ksiądz, lekarz przyleciał, dwóch lekarzy, zdaje się, znalazło się i badanie robiono. Normalnie stoję pół metra od nich, te dziewczyny prawie nagie płaczą i stoją, i obciekają krwią, całe mają skóry pozdzierane – na plecach, na piersiach mają skóry pozdzierane całe. Zaczyna je lekarz badać: „Ręce, nogi, tu ruszaj” – całe są, niepołamane. Matka stoi obok, [lekarz] mówi tak: „Proszę pani, proszę przynieść spirytusu, jak największą ilość butelek spirytusu”. Stryjek miał trzy butelki spirytusu, półlitrowe – ja po piwnicach mam latać do lokatorów, żeby wszyscy znosili spirytus na podwórko. Dosłownie w ciągu paru minut, dwóch, trzech, pięciu minut, dziesięciu minut, jak te trzy butelki [przynieśliśmy], matka przyniosła dwie, ja jedną spirytusu. Lekarz wziął czterech żołnierzy Armii Krajowej i [kazał] brać za ręce te dziewczyny, żeby szeroko ręce im trzymać, rozszerzyć ręce im. Trzymają je za te ręce i on wziął, jakiś miał przyrząd czy pęsetę, zdjął resztę ubrania, do naga je rozebrał z tych przylepionych krwią ubrań. Widzę dziewczyny nago, dziewięcioletni chłopak, dwie dziewczyny nago stoją. On [lekarz] tym żołnierzom mówi: „Trzymać mocno za ręce”, a one płaczą cały czas. On wziął, otwiera butelkę spirytusu i leje im na czubek głowy, ten spirytus [spływa] po czole, po oczach, wszędzie tu, całe ramiona, ręce – następną butelkę, następną butelkę. Całe te dziewczyny umył tym spirytusem, to one tak się darły, że było je słychać chyba na Żelaznej – tak się darły, a oni trzymali z całej siły, Powstańcy, te dziewczyny. Do mnie mówi: „Ty leć po piwnicach, lokatorzy niech leżaki dadzą”, a do mojej matki mówi: „Niech pani przyniesie majtki, żeby ubrać te dziewczyny”. Matka przyniosła majtki, założyli majtki tym dziewczynom i nie bandażowali ich w ogóle, tylko położyli prześcieradło na leżakach – nie wiadomo kiedy, już dwa leżaki przynieśli. Dwa leżaki pod moim oknem, na słoneczku, dwa leżaki ustawione, bo piękna zawsze pogoda była. Deszcz w Powstanie Warszawskie, to nie wiem, czy dwa, trzy razy padał, przy końcu to może tak, a tak to było ciągle gorąco, słońce i było pięknie. Te dziewczyny leżały cały dzień w czasie Powstania, leżały pod ścianą na tych leżakach, tylko tam przekładali je na boki, na boki, tak leczyli te wszystkie obtarcia.

 


Jednego dnia do mnie przyszedł Powstaniec i mówi: „Słuchaj, polataj po piwnicach we dwóch z kolegą, że o godzinie jedenastej na drugim podwórku Żelaznej, [gdzie] budynek wychodzi na ulicę Chmielną, piwnicą przejdziemy na podwórko i tam kapelan odprawi mszę świętą. Będzie o godzinie jedenastej dla lokatorów tego budynku i waszego budynku”. My chodziliśmy po piwnicach, po mieszkaniach i mówiliśmy: „O jedenastej msza będzie”. Faktycznie, o jedenastej z matką poszliśmy tymi piwnicami, wyszliśmy z klatki schodowej, był trzypiętrowy budynek – studnia – ze wszystkich stron trzy piętra, na środku mały skwerek i kapliczka Matki Boskiej i dwa bzy, duże bzy rosły, po lewej i po prawej stronie. Przynieśli mały stolik, obrus, już stół urządzony na ołtarz, księdza jeszcze nie było, a tu lokatorów tych budynków co najmniej było z osiemdziesiąt osób, jak nie więcej. My staliśmy przed kapliczką na środku podwórka. Za chwilę patrzymy, z jednej klatki idzie kompania Armii Krajowej. Idzie cała kompania z oficerami, staje po lewej stronie przy ścianie dwuszeregiem, stanęli wzdłuż tej kapliczki, a my tu na środku stoimy. Ksiądz przyszedł, msza się odbywa, dwóch ministrantów, takie chłopaki po piętnaście lat, ministranci z lewej i z prawej strony. Msza się odbywa i w pewnym momencie od strony Alej Jerozolimskich słychać, mały samolot leci. Tak nisko, że normalnie nad naszych dachem leciał, patrzył pilot na nasze podwórko. Ja stojąc, widziałem twarz tego drugiego pilota, się przyglądał tak, [była] oszklona kabina, się przyglądał. A my dalej msza. Poleciał w stronę Ogrodu Saskiego i cisza. Msza się odbywa i w pewnym momencie, może po pięciu, sześciu minutach, słychać od Alej Jerozolimskich straszne strzały, ten samolot leci i już strzela. Całe szczęście, że strzelał wcześniej, że już strzelał od Żelaznej. Te pociski, jak doleciał do nas… A w tym momencie dowódca kompanii krzyknął: „Kompania, padnij!”. Oni wszyscy padli na asfalt przy ścianie, a my do klatek schodowych, ale tylu ludzi naraz się nie mogą schować w tę klatkę schodową. On leciał i strzelał przez całe podwórko. Te pociski biły w asfalt, asfalt się rozrywał, dziury w asfalcie, ściął bez jeden obok tego ministranta, a ksiądz się nie ruszył i ci ministranci się nie ruszyli, stali przy ołtarzu. Te pociski koło tego ministranta dosłownie o pół metra. Ścięły ten bez, cięły podwórko, asfalt dalej i po ścianie okna w następnym domu, po ścianie, po tym tynku, tynk się sypał i szyby leciały. Poleciał w stronę Ogrodu Saskiego. No i teraz konsternacja – czy dalej będzie msza, czy dalej mszy nie będzie.

  • Czy pamięta pan, jaki to był dzień?


Wiem, że była piękna, słoneczna pogoda, ale jaki dzień…

  • Tak, ale czy wie pan, z jakiej okazji odbyła się ta msza?


Nie wiem, nie wiem. Za młody byłem, żeby tak się wszystkim interesować. Teraz tak, my wyszliśmy, ja nawet do klatki z matką nie wszedłem, tylko przy ścianie [staliśmy], bo się nie zmieściliśmy, żeby tyle ludzi naraz do dwóch klatek się schowało.

  • Dużo ludzi zginęło wtedy?


Nikt nie zginął, nawet ministranci nie zostali ranni, tylko pociski ścięły bez. Dosłownie, jakby wyliczyć, o pół metra od tego ministranta pociski leciały i oni się nie ruszyli. Teraz dowódca kompanii mówi: „Czy dalej msza, czy przerywamy mszę? Decyzja księdza”. Ksiądz mówi: „Będzie msza dalej, dokończymy mszę”. Już wtedy samolot nie przyleciał, msza się zakończyła. Dowódca tej kompanii powiedział: „Od dzisiejszego dnia będą msze się odbywały w większych mieszkaniach. Na żadnym podwórku nie będzie mszy świętej, bo by nas tu pozabijali”. Dobrze, że bomb nie zrzucił.

Trzydzieści osiem osób zginęło po tej lewej stronie, ale gdyby ta kompania zajęta tę stronę, to by nikt nie żył, to by pozabijali wszystkich tych, co byli akurat w budynku, bo część poszła walczyć. Nie wszyscy walczyli, przychodzili, zmieniali się. Jeden pluton wchodził, drugi przychodził, tak na zmianę. No i grobów coraz więcej, już później pluton przychodził na mszę pogrzebową, ale tylko był jeden strzał, już nie strzelali, dlatego że oszczędzali amunicję, to tylko jeden żołnierz strzelał już później. Tych grobów tam przed naszym oknem to już coraz więcej, coraz więcej – chyba osiemnaście grobów już było w tym czasie.

  • Jak było z jedzeniem? Czy był głód?


Z jedzeniem na razie było dość dobrze, bo mieliśmy jakieś tam puszki, nie puszki, weki mieliśmy parę dni.

Jeszcze było tak dobrze, że na pierwsze piętro dochodziła woda przez trzy tygodnie, przez dwa tygodnie mieliśmy na pierwszym piętrze wodę. Potem mieliśmy na parterze, potem już w piwnicy i już nie było wody w ogóle, więc zaczęli kopać studnie, ale u nas się nie dokopali do wody.

No i teraz toalety – zaczęto budować sławojki na podwórku. Tu leżą Powstańcy pochowani, a obok, pięć metrów dalej, sławojkę kopią. Wykopali dół, zbudowali z dachu tego domu, z desek, co powyciągali lokatorzy, i zbudowali toaletę, żeby tam ludzie chodzili, korzystali z toalety, bo wody już nie mieliśmy. Okazało się, że bomba uderzyła właśnie w tym miejscu, gdzie byłem z Niemcem po tych Polaków. Uderzyła bomba w środek ulicy Złotej, przy Jana Pawła II w tej chwili.

Uderzyła bomba, [powstał] ogromny lej i odsłonięte zostały rury wodociągowe. Powstańcy zrobili jeszcze większy podkop pod tą rurą i takie schody zrobiliśmy piaskowe, że można było schodzić do tego leju głęboko, nadstawiać wiadra i brać [wodę]. Ludzie stali w kolejce pod ścianą i tak jeden po drugim schodzili. Matka wzięła wiadro, ja miałem mały garnek i po tę wodę schodziliśmy tam. Raz dziennie po wodę się chodziło, ale tam trzeba było czekać dwie godziny w kolejce po tę wodę, to mieliśmy tę wodę do picia. Mycia potem nie było, żadnego mycia już później nie było.

Najgorzej mieli ludzie, co mieszkali na wyższych piętrach – oni w ogóle do mieszkania nie chodzili, bo się bali. Po tej bombie to już w ogóle nie chodzili do mieszkania, bo się bali, tylko w piwnicy żyli.
Na naszym korytarzu piwnicznym (to była taka piaskowa ubita glina) siedział młody chłopak, już pierwszego dnia Powstania przyszedł. Może miał z szesnaście [lat], może miał trochę więcej, szczupły, w takich jaśniutkich spodenkach, bo to ciepło było, w koszuli, krótkie rękawki, siedział w tym korytarzu sobie i tam go ludzie trochę żywili, co mogli, to mu dawali jeść. On tylko siedział, miał głowę spuszczoną i tak siedział w kucki. Ja tam przechodziłem, przecież widziałem go, przecież chodziłem po tych piwnicach. On tak tylko siedział, tak głowę miał spuszczoną i miał celofan w ręku, miał celofan i ten celofan żuł tak, widocznie z nerwów czy coś. I się pytała moja matka: „A skąd ty jesteś?”. A on mówi, że on z Mokotowa, [mieszka] na Mokotowie i on się boi wyjść, że nie wyjdzie. Raz jednego dnia przyszło dwóch Powstańców do niego – byłem świadkiem – i mówią do niego: „Słuchaj, my cię zabieramy stąd. Będziesz walczył z nami, my cię zrobimy żołnierzem. Będziesz walczył, zobaczysz”. Nie, on nie pójdzie. Mówią tak: „Jeśli nie chcesz, to na siłę cię nie będziemy brali. Musisz się zgłosić sam. Jak będziesz miał chęć, to przyjdź do naszej kompanii. Będziesz żołnierzem”. Nie, nie poszedł.
To życie powstańcze tam było ciągle. Coraz mniej Powstańców, coraz więcej grobów. Jak ziemię wykopali z toalety, taką grubą ziemię nasypali (pryzmy ziemi, żółty piasek, bardzo widoczny), to my z chłopakami – to trzeba się w wojnę bawić, przecież trzeba jakąś wojnę zrobić. My po tych gruzach chodziliśmy zburzonego domu, wyciągaliśmy rurę kanalizacyjną, taką spustową długą rynnę, blachę i zrobiliśmy sobie działo na tym piachu – rurę do góry, a tu blachy, obudowę i mamy działo. Ale to działo długo nie było. Nie wiadomo kiedy, minęły trzy, cztery dni, już Niemcy zaczęli walić do nas, naprawdę. Zaczęli strzelać z tych samolotów małych na to podwórko do nas. Powstańcy wpadli na to podwórko do nas, drugie, [wzięli] łopaty, rozwalili nam tę armatę, ziemię rozsypali, zrównali z ziemią i koniec z armatą. „Wy głupie, co wy robicie tutaj? Oni by na nas bombę zrzucili! Nie wolno tego robić”. No to jak nie wolno, to nie wolno, to bawiliśmy się w inną wojnę. No i żeśmy tak żyli – to nic, no zabity, to zabity, człowiek tego nie odczuwał później. I tak to Powstanie przeżyliśmy. Potem było coraz gorzej. Już brudni byliśmy, coraz więcej żołnierzy [ginęło], już coraz więcej grobów. Pamiętam, jednego dnia mówią: „Będzie rozejm i jutro będziecie mogli wyjść z Powstania. Będą cywile mogli wyjść”. Na drugi dzień szykujemy się do wyjścia. No to co matka mówi? Ciepły dzień był, to był koniec września albo październik. Piękna pogoda, słońce było wtedy, ja w krótkich spodenkach, w sandałach. Całe szczęście, że miałem marynarkę uszytą przez tego stryjka, który przewidział, że jak uszyje mi marynarkę i spodnie, to te spodnie i marynarkę będę miał, [jak będę miał] nawet piętnaście lat. Zawinęli mi rękawy do połowy łokcia, poły marynarki były zawinięte aż do pasa, że później rok po roku matka odpruwała, poszerzała, poszerzała. Chodziłem już w czterdziestym piątym i w czterdziestym szóstym, i jeszcze w siódmym miałem tę marynarkę. Bo uszyta była z dziadka jesionki, tak się podłużało, tylko ślady były tego przedłużania, dzięki temu miałem w czym chodzić. Tak było. Całe szczęście, że wyszedłem z Powstania w tej marynarce. Idziemy ulicą Złotą, idziemy takimi grupami po pięć osób, po dziesięć osób…

  • Czy to wyjście z budynku ktoś w jakiś sposób zorganizował?


Nie, nie.

  • Sami ruszyliście?


Tak, tak, właśnie. „Od ósmej rano wychodzicie”.

  • Kto to powiedział?


Żołnierze Armii Krajowej.

  • Rozumiem.


Tam jakiś oficer przyszedł do mnie i do mojego kolegi Ryśka, mówi: „Lataj po piwnicach i mów, żeby wychodzili ludzie, że od ósmej rano mogą zabierać co [chcą]”. Stryjek oczywiście garnitur, walizeczka, tak elegancko, mucha.

  • Jak się nazywał kolega Rysiek?


Rysiek? Nie pamiętam. Potem po wojnie go spotkałem, wie pani. Spotkałem go, na rowerze jechałem i go spotkałem na ulicy, po wojnie, chyba w czterdziestym siódmym roku.

  • Wróćmy do wychodzenia z domu.


No to matka mówi: „Trzeba coś tam zabrać”. Wzięła obrus, w obrus wzięła coś, nie pamiętam, jakiś sweterek, może bluzkę, coś tam wzięła, ale nie to, co potrzeba. Ciepłej odzieży w ogóle nie wzięliśmy, a ja w sandałach, krótkie spodenki i ta marynarka, co mi uratowała życie. Matka wzięła na plecy ten tłumok, tam bierze coś ciotka, ten wychowanek, stryjek i jeszcze z pięć osób z tego domu, wyszliśmy na ulicę Złotą. Złota to były gruzy, nie gruzy, tam wszystko leżało przecież. W czasie Powstania bardzo często siedziałem na podwórku, przyglądałem się na niebo, bo było piękne niebo. Leciały czerwone, zielone, białe takie na dół, opadały takie jakby słońce leciało w dół – oświetlenie. Niebo było w różnych kolorach, jakby jakiś festiwal – pięknie to wyglądało, a to pociski latały. Tak jeszcze w czasie Powstania każdy z chłopaków małe wiaderko miał i jak pocisk się rozerwał nad podwórkiem, to wypadaliśmy z klatki schodowej, kto ile odłamków nazbiera. Ja już miałem pół wiaderka. Jak się rozerwał pocisk, to my szybko z klatki schodowej na podwórko i zbieraliśmy. Różne odłamki były, mniejsze, większe. Mi się jednego dnia trafiło, tak rąbnęło z całej siły nisko, rozerwało się i po tynku leciało, biło tam, huk słyszałem i na podwórko upadło, to ja pierwszy wyskoczyłem, złapałem to pierwszy i mi się do ręki przykleiło. Się okazało, że to było tak gorące, że mi się pęcherz zrobił na ręku. Przez dwa tygodnie miałem prawą rękę w pęcherzach, bo złapałem takie odłamki ostre i mi się przykleiły do ręki. Ale miałem większy odłamek, lepszy od wszystkich miałem. Każdy potem chodził: „No ile ich masz? Pokaż, ile masz?”. – Ja mam tyle”. – „A ja mam tyle”. Taka zabawa była, bo w co się bawić. Armatę nam rozebrali, tutaj nie wolno robić, to te odłamki zbieramy. Po bilety już nie chodziliśmy, bo wojna.
Właśnie to wyjście z Powstania… Ja miałem piękny łuk, taki indiański łuk miałem. Mówię, to ja ten łuk sobie schowam. Ale gdzie go schować? Schowałem w piwnicy, w luft włożyłem, luft taki kominowy. Piłkę miałem futbolową, to powietrze wydmuchałem i w ten luft włożyłem, tę piłkę sobie schowałem. Zamiast zabrać, to ja sobie schowałem, bo mówię, przyjdziemy po paru dniach i zabiorę to sobie. Tak myślałem, że tak będzie. Wychodzimy na Złotą, na Złotej to strasznie – gruzy, nie gruzy, rozwalone, tutaj lej po bombie. Tak się przemieszczaliśmy w stronę Żelaznej. Przy Żelaznej pięćdziesiąt metrów była ogromna barykada, ale potężna barykada, pięćdziesiąt metrów od Żelaznej. Odsunięte było wejście, przejście było od prawej strony – jakieś pół metra, nie więcej, było odkopane i my pojedynczo przechodziliśmy tym odkopanym przejściem. Ja przechodzę pierwszy z tej grupy i się patrzę, a za tą barykadą ogromny dół wykopany, ze dwa metry jak nie głębiej, taki dół wykopany na całą szerokość ulicy, przez ulicę i chodniki, przeciwczołgowy dół wykopany. Na tym rowie leży potężna szyna, stalowa, szeroka. I przy naszej stronie, od strony Powstańców, stoi oficer Armii Krajowej w eleganckim mundurze, z kaburą żółtą, nową, tak jakby go wynieśli z muzeum, tak pięknie ubrany, a po drugiej stronie tej szyny stoi oficer niemiecki i oni się trzymają za ręce. Wziął mnie za rękę ten oficer Armii Krajowej, doprowadził do połowy szyny, ten oficer niemiecki wziął mnie za rękę, przeprowadził przez ten rów na drugą stronę i tak wszystkich przeprowadzali. Po lewej stronie i po prawej stronie za barykadą, od strony Powstańców, w oknach worki z piachem i Armia Krajowa gotowa z bronią do strzału. Leżeli żołnierze na parterach, na pierwszym piętrze, na drugim piętrze. Domy wypalone, bez okien, worki z piachem, a tam żołnierze na parterze, to widziałem, dosłownie dwa metry ode mnie – okno, worki z piachem leżały i żołnierze z karabinami do przodu byli, trzymali karabiny tak do przodu. Ten oficer nas przeprowadził, mijamy Żelazną, na Żelaznej w lewo, w prawo patrzę – pusta ulica, nie ma nikogo. Nie ma nikogo na ulicy. Tam się rozpoczyna ulica Srebrna. Srebrna ulica się rozszerza, taki niby placyk, niby coś, Srebrna się rozszerza, zaraz jest stacja benzynowa (tam była jeszcze). Tą Srebrną dochodzimy, co pięćdziesiąt metrów, co dwadzieścia metrów żołnierz niemiecki za workami z piachem i też karabiny mają ustawione w stronę Powstańców. Trzymają tak na tych workach z piachem karabiny maszynowe i takie małe wózeczki mieli na kółeczkach, jakieś skrzynki z amunicją widocznie mieli, takie małe wózeczki koło siebie. Wychodzimy na Towarową, myśleliśmy, że pójdziemy do dworca kolejowego, sto metrów dworzec jest przecież kolejowy i do pociągu, prawda. Inni tak robili. Stoją żołnierze, kierują nas w stronę [późniejszej] Trasy W-Z, na Wolską nas kierują. Towarowa ulica wyzamiatana, nie ma gruzu, nie ma nic – czyściutka – chodniki czyste, jezdnia czyściutka, nie ma nic. Czyściutka jezdnia, pusto. Do końca tej Trasy W-Z nikogo nie widać, tylko gdzieniegdzie trzy, cztery osoby idą i nasza grupa, może z osiem, dziesięć osób. Idziemy, a dwieście metrów dalej na Towarowej stoi Niemiec, żołnierze i oficerowie robią taką pobieżną rewizję. Mnie nie rewidowali, matkę nie, ciotkę nie, ale mężczyzn rewidowali, patrzyli, czy nie mają broni, czy tego i puścili nas. Idziemy dalej. Dochodzimy do tej Trasy W-Z, a tam od strony Śródmieścia idzie pełno ludzi, tysiące, setki ludzi idzie. Tłum ludzi idzie całą szerokością jezdni, ale to idą setki ludzi. Tłumoki i wózeczki, i dziecinne, i takie – cała Warszawa idzie. Dochodzimy do Młynarskiej, po lewej stronie jezdnia tramwajowa, widzę, tramwaje stoją, stoi grupa oficerów niemieckich i kamerzyści filmują nas – mają kamery i filmują oficerowie niemieccy. Po prawej stronie Młynarska, ale tam też pusta ulica, nikogo nie było, tylko my tu środkiem idziemy. Pięćdziesiąt metrów dalej szpital zakaźny, kilka sióstr zakonnych stoi. Idziemy dalej, mijamy Płocką, Sokołowską, patrzymy w lewo, w prawo – puste ulice, nie ma nikogo, jakby wymiótł, nikogo nie ma, tylko my idziemy środkiem. Gdzieniegdzie idzie wojsko niemieckie, ale rzadko. Niemcy rzadko szli, co sto metrów, co pięćdziesiąt metrów żołnierz szedł z karabinem, niemiecki. W ogóle nie bali się nas przecież. Dochodzimy do kościoła Świętego Wojciecha, a tam przegrodzona cała jezdnia i chodniki wojskiem, oficerowie niemieccy, i wszystkich młodych ludzi zabierają i prowadzą do kościoła, za ogrodzenie i do kościoła. Nas puścili, a wszystkich młodych zabierają. Stryjka puścili, on z tą walizką, w kapeluszu – tu ciepło, a on w kapeluszu, mucha, dżentelmen jak zawsze i z tą walizeczką, a w walizce miał majątek swój. Potem się przyda mu ten majątek. Idziemy dalej. Myśleliśmy, że skierują nas w Bema do Dworca Zachodniego, mijamy ulicę Bema, idziemy dalej Wolską. Po prawej stronie ogrody, takie parki i tam ogromne ogniska płoną, wielkie ogniska płoną. Nie wiedzieliśmy wtedy, co to za ogniska są. Teraz wiadomo, że palili jeszcze mieszkańców Woli, dopalali resztę zabitych, palili wszystkich. Te ogniska były ogromne, pod drugie piętro, taki ogień był, dwa ogniska takie wielkie były. Minęliśmy cmentarz Wolski, [idziemy] Wolską, Wolską, Wolską szliśmy i później skręciliśmy w jakieś polne drogi, w prawo, blisko torów kolejowych na Pruszków. Tak doszliśmy do tego właśnie obozu.

Wchodzimy, otwarta była brama, było kolczastym drutem ogrodzone. Weszliśmy do środka i wielkie hale takie, ogromne metalowe drzwi. Wchodzimy do środka, a tam beton taki zaoliwiony i też pełno ludzi już było. Nasza hala, gdzie nas wprowadzili Niemcy, była pierwsza od ogrodzenia, a tam następne hale dalsze były w środku, gdzie byli inni ludzie. My byliśmy w pierwszej hali. Nie ma na czym spać, śpimy na tym betonie. Stryjek był na tyle obrotny, że skombinował na drugi dzień takie płyty wiórowe, sprasowane płyty wiórowe, zaoliwione były, ale były ciepłe, bo to nie był metal. Spaliśmy na tych płytach wiórowych. Rano boczne drzwi się otwierają i mówią: „Wychodzić na śniadanie. Będzie kawa i chleb będzie, i jakaś tam zupa”. Ale my nie mamy misek, nie wzięliśmy z sobą tego przecież. Tam niektórzy mieli te miski i ta kuchnia miała, ale jedzenia dla wszystkich starczyło. Jedni kończyli, drudzy zaczynali, jedni kończyli, drudzy zaczynali. Ja dostałem tylko kawę i chleb, kromkę chleba dostałem i kawę dostałem czarną, no to się najadłem. Tak byliśmy kilka dni, spaliśmy tam. Matka się zorientowała, że wyprowadzają z różnych hal ludzi i prowadzą do pociągów, pociągi podstawiają, bo widać było za ogrodzeniem tory kolejowe i pociągi podjeżdżają. Ludzi prowadzą do pociągów, ale stoją żołnierze w szeregach – wąż taki, z obu stron stali żołnierze, a na końcu stało dwóch, trzech oficerów i mówi matka, że segregacja. Na lewo kobiety z dziećmi, tu mężczyźni i tak do dwóch pociągów – segregacja jest. Młode kobiety zabierają podobno do Niemiec, do Niemiec wywożą do pracy, a moja matka młoda, ile miała, niecałe trzydzieści lat. „To mnie zabiorą do Niemiec” – mówi. Ciotka jest starsza o parę lat, tak samo, więc co zrobić. Trzeba babcie z nich zrobić. Więc zaczesały sobie włosy do przodu, przygotowały się już tak, wiedziały, że jednego dnia nas wyprowadzą. Włosy do przodu i ubrudzić się sadzami, całą twarz sobie ubrudzić na czarno, taką zrobić starzyznę z siebie i zgarbić się, mnie w środek wezmą, ja będę w środku szedł, a one z dwóch stron, a stryjek będzie szedł z boku – ja będę w środku do tej kontroli. Jednego dnia rano Raus!, jakiś tam żandarm wszedł, Raus! krzyczą – „Wychodzić!”. No to my wychodzimy, idziemy. Idziemy tym szpalerem, tym wojskiem, tam co pięć metrów stał żołnierz, że nie było możliwości ucieczki – zabiliby przecież zaraz. Koło nas idzie młoda kobieta z dzieckiem małym, na ręku niesie dziecko, a obok niej idzie mąż tej kobiety. Idziemy tak blisko siebie, ona idzie przed nami, ta kobieta z tym dzieckiem, a my za nimi idziemy. One pochylone – ciotka, matka – nosem prawie po ziemi, tak idzie schylona, zgarbiona, ciotka jeszcze bardziej, ja w środku, za rękę mnie prowadzą. Dochodzimy do tych Niemców, a ten Niemiec przed nami to dziecko zabiera temu ojcu, daje to dziecko tej młodej kobiecie i na lewo, a mężczyznę za chabety i na prawo – i już do tego pociągu. Już szpaler Niemców, już nie ma wyjścia i do tego pociągu tego [mężczyznę], a ta kobieta płacze, krzyczy, że to mąż, że to dziecko małe. Raus! – mało tam nie pobił jeszcze jej, krzyczy na nią, żeby szła. Ale my dochodzimy, Raus! tylko krzyknął i nas do tego pociągu.

Stoi pociąg, odkryte wagony, węglarki, bez dachu, niskie takie, metr pięćdziesiąt, więcej burty nie miały. Może dalsze wagony miały wyższą burtę, nasz wagon miał niskie burty. Ja przez te burty nie widziałem, ale matka miała głowę wyżej, widziała, co się dzieje. Po tamtej stronie do wagonu wszystkich mężczyzn prowadzą, a tutaj do tego wagonu pchają i pchają nas, chyba ze czterdzieści już osób jest, ciasno w tym wagonie się robi. My posiadaliśmy, na tym tłumoku usiedliśmy, bo tak to by jeszcze więcej napchali może ludzi. Trzasnęli drzwiami, zamknęli drzwi i cisza, spokój. Następne wagony, następne wagony i matka mówi: „Co się dzieje?”. Bo ja to nie widziałem. Nie wiem, ze dwie godziny, ze trzy godziny tak stoimy, ten pociąg stoi, po jakichś tam, nie wiem ilu godzinach, lokomotywa zagwizdała, szarpnął pociąg i ruszyliśmy. I jedziemy. Ten pociąg zaczyna się rozpędzać, coraz szybciej, coraz szybciej, moja matka mówi: „Z tego pociągu widzę, jak wyskakuje mężczyzna, biegnie przez tory do naszego pociągu i łapie się tego pociągu”. I co się dzieje? To był ten mężczyzna, któremu to dziecko zabrali, naprawdę. Całe szczęście, że on się przywiązał do wagonu obok, następnego, złapał się tych schodów czy czegoś tam. Niemcy do niego strzelali i nie trafili do niego. My myśleliśmy, że ten pociąg zatrzyma się i jego rozstrzelają, ale pociąg nie zatrzymał się, tylko jechał. Okazało się, że na końcu pociągu w budce był Niemiec, jechał też, ale też nie trafił do niego. On po tym wagonie przyszedł do tej żony i jechał z żoną. Jechaliśmy pierwszą noc, ten pociąg szybko nie jechał – w którym kierunku, nikt nie wie. Jedziemy, noc się zrobiła, sikać się chce – tragedia. Jedziemy, zatrzymał się wieczorem pociąg i stał całą noc, nie wiem dlaczego, na drugi dzień ruszyliśmy.

  • Nie mogliście wyjść z tego pociągu?


Nie, nie można, wszystko pozamykane. Nie mogliśmy wyjść. Ten pociąg ruszył, po jakiejś godzinie jazdy zatrzymał się i za naszym wagonem otworzyli wagon. Matka mówiła, że wyrzucają wszystkich ludzi z wagonu na pole, na pobocze, obok torów kolejowych, nie na peron, tylko w pole. Jedziemy dalej, pociąg pojechał jakieś pięć kilometrów – następny wagon zatrzymali i następny wagon. Ujechał dziesięć kilometrów, może więcej i nasz wagon otwierają, przyszedł żandarm, Raus! – krzyczy. Wyrzucali nas. Co były kobiety młodsze, to skakały z tego [wagonu], starsze to musieli prowadzić. Przed wagonem stał sołtys i ten żandarm, mówi ten sołtys: „Ja was rozprowadzę po wsi, po chatach i tu będziecie. Po chatach was rozprowadzę na wsi”. Wioska jest pięćset metrów od torów kolejowych. Pociąg ruszył. Zostaliśmy przy tych torach kolejowych, to mnie za rękę i idziemy, prowadzi nas [sołtys] przez tę wioskę – i tak, ta rodzina tu, ta rodzina tu. Nas doprowadził do bardzo biednej rodziny, taka chata mała, stodółka mała, widać, że bieda była. Wchodzimy tam i mówi ten sołtys do tego rolnika: „Macie ich przechować, macie spanie im zrobić, żeby oni tu u was mieszkali”.

  • Wie pan, jaka to była wieś?


No właśnie, to jest problem, że nikt się tym nie interesował. Ja bym może trafił. Gdybym tam pojechał, to bym trafił, bo pamiętałem. Nie było podłogi, tylko była glina ubita w pokojach i w kuchni. Nam przy piecu w kuchni przyniósł dwa snopki słomy, położył nam przy piecu i mówi: „Tu będziecie spali, na tych snopkach słomy, bo łóżek dla was nie mam. Będziecie spali, ale wy tu za darmo jeść nie będziecie, jutro do roboty idziecie”. Ten rolnik mówi: „A ty będziesz krowy moje pasł”. Ja w Warszawie, chłopak z miasta, jak ja te krowy będę pasł? „Ja cię zaprowadzę na moje pastwisko, będziesz wiedział, gdzie to jest, a krowy same dojdą do domu, nie bój się. Będziesz prowadził je tylko i pilnował, żeby nie wchodziły w szkody, że mają być tylko na moim polu. Masz kij”. Zaprowadził mnie na to pastwisko, ja w tych sandałach poszedłem. O godzinie jakiejś czwartej przyszedł po mnie pierwszy raz i mówi: „Żebyś trafił…”.

  • O czwartej po południu?


Tak, po południu. Cały dzień tam z tymi krowami byłem i te krowy pilnowałem kijem. One się w ogóle mnie i tak nie słuchały, chodziły gdzie chciały, mogłem bić kijem, to one nie słuchały się mnie. Przyszedł po mnie: „Raz przyjdę po ciebie, ale od jutra jak będzie szarzało, jak będzie się szadź robiła, to masz te krowy przyprowadzić”. I tak codziennie. Na drugi dzień matka mi zdjęła sandały i mówi: „W sandałach nie idziesz, bo zniszczysz sandały. Idziesz na bosaka”. Ja na bosaka, chłopak z miasta. Jak ja będę chodził? No idę. Dopóki szedłem ścieżkami, to było dobrze, na to pole poszedłem na trawę, to też było dobrze, ale te krowy zaczynają mi uciekać na rżyska. Jak te krowy po tym rżysku zacząłem ganiać, sobie poprzebijałem nogi, bo nie wiedziałem, jak to się po rżysku biega, zamiast ciągać, skakałem. Poprzebijałem sobie, pokrwawiłem sobie stopy, przyszedłem, całe zakrwawione stopy miałem. Matka mi te nogi umyła, gospodyni dała płótno jakieś, okręciły mi nogi płótnem i [matka mówi]: „Będziesz w tym chodził, ja ci sandałów nie dam”. Chodziłem na to pastwisko z tym. Proszę pani, jednego dnia ja te krowy pasę, patrzę, od strony wioski jedzie… A ode mnie trzysta metrów, może bliżej nawet, przejazd kolejowy i budynek taki pięć na pięć metrów albo więcej, tam żandarmi pilnowali przejazdu kolejowego, zamknięte były zapory. Jak ktoś chciał, jakiś tam samochód przyjechał czy fura, to wychodził Niemiec, żandarm w hełmie i odkręcał zapory, otwierali przejazd, a tak to były zamknięte. Ja te krowy pasę, normalnie może sto metrów od tego przejazdu, może bliżej, patrzę – od tej wioski jadą fury. Pierwsze drabiniaste, żołnierze siedzą, armia, widzę – Armia Krajowa. Chłopaki z bronią jadą, nogi pospuszczane między tymi szczeblami, nogi bujają, przejadą ode mnie dziesięć metrów, obok mnie przejeżdżają, fura za furą – jedna, druga, trzecia. Pierwsze wozy, oni poubierani po niemiecku, znaczy na pierwszym tym wozie po niemiecku poubierani ci żołnierze, za nimi różni, w marynarkach i takich… Pełno wojska jedzie, ale chyba co najmniej ze dwustu. Wozy z pierzynami, jakieś kuchnie ciągną, całe takie jadą. Dojechali do tego przejazdu i jeden żołnierz patrzy się na mnie. „Co to będzie? – mówię – Chyba wojna będzie”. A jeden żołnierz zeskakuje, żołnierz Armii Krajowej w mundurze niemieckim i krzyczy, po niemiecku coś tam krzyczy. Słychać z daleka, że coś tam krzyczy. Otwierają się drzwi, wychodzi Niemiec, ale bez broni wyszedł, w hełmie tylko i odkręca, szybko odkręca jedną zaporę, przeszedł przez tory – drugą zaporę. Otworzył te zapory i szybko do tego budynku, zamknął drzwi i schował się. A on sobie spokojnie wszedł na tę furę, przejechały wszystkie [wozy], cała kolumna przejechała spokojnie. Dalej – dwieście metrów – ogromny las, lasy ogromne były, oni w te lasy wjechali.

  • Proszę powiedzieć, u tego gospodarza był pan z matką…


Tak i z ciotką.

  • A stryj?


A stryj, proszę pani, już na drugi dzień, jak stryjek razem był z nami, jak te płyty nam załatwił, to na drugi dzień już go nie było.

  • Wspominał pan jeszcze, że stryjek miał wychowanka.


Tak, wychowanek został z nami.

  • Kto to był?


To był ciotki jakiś siostrzeniec, został z nami. On miał piętnaście lat w tym czasie.

  • Jak się nazywał?


Dobraszewski. On właśnie jak ta bomba wybuchła i na nas leciały te szyby, okna, to on został ranny, ale w tym pyle nie było go w ogóle widać, bo ja nie widziałem centymetra nawet, tylko miałem pełne oczy tego pyłu, wszystkiego. Matka mnie szukała po tym przedpokoju, machała ręką. Co się okazało, że szyba lecąca, jemu ścięła płat skóry z głowy, on miał [na] pięć centymetrów ścięte włosy ze skórą z czaski, ale o tym nikt nie wiedział, bo to było wszystko zapylone. Dopiero na drugim podwórku patrzą, że on w tym pyle, jak się zaczęło jasno robić, że on ma krew na całej twarzy. Zaprowadzili go po iluś tam godzinach do lekarza Armii Krajowej, on go opatrzył, zawiązał mu głowę bandażem i zabezpieczył mu tę głowę, ale już mu nie zszywał tej skóry, tylko mu jakoś tam pozabezpieczali. Nie wiem, bo nakryty był bandażem. On tak dotąd miał całą głowę [zabandażowaną] i on z tym bandażem wyszedł z Powstania, bo to mu się nie wygoiło jeszcze całkiem. On z nami został. A stryjek na drugi dzień – miał dobre pieniądze, podobno takie, co się złoto nazywa – przekupił Niemca i Niemiec go wypuścił. On sobie wynajął mieszkanie i żył jak lord, a my w tym obozie siedzieliśmy. Jechaliśmy tym pociągiem na tę wioskę z jego żoną i z tym wychowankiem. Właśnie dziwna sprawa, że ten wychowanek w tej wiosce nam zginął. Nie wiem, jak to się stało.

  • Zginął?


Tak, nie było go. Nie wiem, czy on uciekł, miał piętnaście lat, nie wiem. Może z nami nie spał tam albo uciekł z tej wioski, nie wiem, co się stało. Ona płakała, ta ciotka, że on jej zginął, bo on z nami szedł do tej kolei. Tam była kupa ludzi, ze czterdzieści osób, my szliśmy i jego nie ma. Nie wiadomo, co się z nim stało. Dopiero znalazł się po wojnie. Ja te krowy pasłem, nogi miałem w szmatach zawinięte, a matka miała jeszcze woreczek jeden tych pieniędzy srebrnych i do tego chłopa mówi: „Panie, gdzie tu jest [sołtys]? Niech pan do sołtysa prowadzi – po trzech tygodniach do sołtysa zaprowadzi. – Ja chcę z sołtysem porozmawiać”. Poszła do sołtysa moja matka, powiedziała, że ma parę złotych, że ona mu chce zapłacić, żeby nas odwiózł do pociągu, do jakiejś stacji kolejowej. On mówi: „Stacja kolejowa jest dwanaście kilometrów [stąd], to jest linia częstochowska”. To matka mówi: „To ja w domu jestem”. My byliśmy czterdzieści kilometrów od Częstochowy, ale kto o tym wiedział. On [sołtys] dowiózł nas na stację kolejową i my tam byliśmy na stacji dwa dni.

  • Z matką i z ciotką?


Tak, z ciotką, już we troje, tylko we troje. Czekaliśmy na jakiś pociąg. „Jak będzie jakiś pociąg jechał – mówi – to wsiadajcie i jedźcie”. Tam nawet nie było kasy, nie można było kupić biletów. „To u konduktora bilety kupicie sobie”. Ale konduktor nie przyszedł do nas i nie było. Z Powstania Warszawskiego z powrotem do Częstochowy trafiliśmy.

  • Jak wyglądała Częstochowa?


My przyjechaliśmy, to była okupacja, to był październik. Jeszcze październik, listopad, grudzień, styczeń – cztery miesiące okupacji. Moja matka, proszę pani, całe szczęście, że odszukała tę panią Piersiakową, bo my opuściliśmy Częstochowę, przyjechaliśmy po Powstaniu Warszawskim z powrotem, ta pani przyjęła nas na to mieszkanie, na ten pokój środkowy. Okazuje się, że do następnego pokoju przychodzi Niemiec, jakąś tam kochankę sobie znalazł – znów z Niemcem mam kontakt. Przez cztery miesiące ten Niemiec przychodził. Drugiego miesiąca moja matka zostaje złapana w łapance na [alei] Najświętszej Maryi Panny. Moją matkę złapali Niemcy w łapance i wsadzili do obozu. W Częstochowie zrobili obóz przejściowy za drutami kolczastymi, z budkami strażniczymi jak w Oświęcimiu i tam setki Polaków, kobiet przywozili z łapanek, przetrzymywali parę dni i do Niemiec wywozili na roboty. Moją matkę złapali tam… Oni powiedzieli, bo tam ludzi [było sporo]. No z łapanki gdzie [trafiła]? Do tego obozu przejściowego, więc jest w obozie, do Niemiec będzie wywieziona, a ja tam sam, bez jedzenia, bez niczego. Sąsiadka mówi: „Trzeba ratować matkę, do tego Niemca się udać”. Akurat po dwóch dniach ten Niemiec przyszedł do tej kochanki i ta pani Piersiakowa mówi: „Słuchaj – do tej [kobiety] – powiedz temu Niemcowi, że niech on wykupi tę matkę jego, niech on [ją] zwolni. Ma chody, niech on to załatwi”. A on mówi: Jawohl, że on to zrobi, tak, ale „górala” trzeba dać. Ja nie mam żadnych pieniędzy, sąsiadka pieniędzy nie ma, ta nie ma, ta ma dwadzieścia złotych. W jednym banknocie ma być „góral”, żeby ten Niemiec mógł załatwić sprawę. Więc od lokatora [do lokatora], dobrze, że budynek był obok dwupiętrowy, tam mieszkało ze trzydziestu lokatorów. Powiedzieli, jaka sytuacja, że trzeba matkę ratować, że ten Niemiec uratuje, tylko trzeba zebrać pieniądze. Komitet się zebrał i zaczęli chodzić po lokatorach, żeby ten dał dychę, ten dał piątkę i zebrali te pieniądze, poszli, zamienili na całego górala i ta pani Piersiakowa dała mu „górala” przy mnie. Powiedzieli: „Masz, nazywa się – jeszcze Mętkowa wtedy była – nazywa się Mętkowa Wanda i masz ją przyprowadzić”. Wziął tego górala i poszedł. Teraz nie wiadomo, czy „góral” przepadł, a matka do Niemiec, czy matka ocaleje. A ja chodziłem codziennie pod ten obóz i szukałem matki za tymi drutami, patrzyłem, czy matkę zobaczę. W tym tłumie nie widziałem matki, nie mogłem [jej dostrzec]. Chodziłem dookoła tych drutów tam. Niemiec z karabinem maszynowym, tak trzymał cały czas przy tych… Brama wielka wjazdowa, też z kolczastego drutu zrobiona, bo to tymczasowy obóz zrobili, ale matki nie widziałem. Po trzech dniach matka przychodzi, ma kenkartę, owszem, ale w kenkartę ma wstemplowane, że musi iść do pracy do Niemców, do jednostki wojskowej przy Jasnej Górze. Będzie pracowała w kuchni wojskowej, przy kuchni wojskowej. Matka się zgłosiła. Dosłownie dwieście metrów od Jasnej Góry, jak się patrzy na Jasną Górę, po prawej stronie jednostka wojskowa była. Przejściowa taka jednostka, gdzie przywozili z Niemiec najgorszy element podobno, tam ich miesiąc szkolili i na front wschodni. Tam matka musiała pójść do pracy.
Tam tych Polek było chyba z dwanaście. Jeszcze zdjęcie mam, jak wszystkie te Polki siedzą na schodach przy kuchni i zdjęcie w tych białych fartuchach mam, jak te kobiety są. Codziennie przychodziłem pod tę jednostkę wojskową. Tam dwóch żandarmów siedziało z karabinami maszynowymi, pilnowali, ja przychodziłem i matka mi wynosiła talerz zupy, ten Niemiec nie reagował na to. Siedziałem na kamieniu obok bramy, tę zupę sobie jadłem na tym talerzu aluminiowym, talerz zostawiałem i szedłem do domu. Matka wykombinowała, że za cały dzień pracy miała w kenkarcie, że mogła w godzinach policyjnych chodzić, żeby nie było [problemów]. Miała [taką] kenkartę, bo wracała, już była godzina policyjna. Moja matka dostawała za cały dzień pracy bochenek chleba czarnego, tak płacili Niemcy. Ale [kobietom] nie wolno było do kuchni wchodzić, tylko przy kuchni obierały, myły gary, to wszystko, obierały warzywa, a do kuchni wstępu nie miały, nie wolno było pod karą śmierci. Jakby weszła któraś, to Niemiec powiedział, że karę śmierci za to – jakby do kuchni weszła któraś z Polek. A to była najgorsza hołota niemiecka, podobno przestępcy i oni się mścili na tych Polkach. Jak oni chodzili po garnki z warzywami, to te Polki kopali, że którąś tam z Polek kopnął ten Niemiec, jak szedł po te warzywa obrane, z tej kuchni Niemcy. Ta pani Piersiakowa właśnie powiedziała, ona też trafiła tam do tej pracy, nie wiem, jakim cudem złapali ją, a że po niemiecku mówiła, to poszła do jednego z tych żołnierzy i powiedziała: „Ja się poskarżę dowódcy waszemu”. To [Niemiec] powiedział, że szyję jej poderżnie. Ale była taka odważna, że zobaczyła jak na placu, tam przed koszarami, przechodził dowódca tego pułku, podeszła do niego i po niemiecku powiedziała, nam tłumaczyła, że powiedziała: „My tu u was pracujemy za darmo, za bochenek chleba. Pracujemy cały dzień i oni nas kopią i plują na nas? Za naszą pracę?”. On się zdenerwował, ten Niemiec. Pomimo że był kawał skurczybyka, ale zdenerwował się, że ta mu po niemiecku takie rzeczy mówi, że tu Polki pracują za darmo i takie zachowanie tych Niemców. Na drugi dzień zbiórka całego pułku. Cały pułk stoi na baczność i Niemiec wyszedł, wszystkie Polki musiały wyjść z kuchni, z tych pomieszczeń, ustawił ich przed żołnierzami i powiedział, że jeżeli któryś dotknie palcem albo przeklnie, to pierwszego dnia jedzie na front wschodni i jeszcze do tego kula w łeb mu grozi. „To są nasi pracownicy, oni u nas pracują, nie wolno dotykać ich ani kopać”. Od tamtej pory spokój, była cisza. [Jakaś] pani przynosiła aparat na jednostkę wojskową, wnosiła, robiły sobie zdjęcia. Mam te zdjęcie właśnie dzięki temu. Ale matka wykombinowała, [mówi]: „Ten bochenek chleba to jest za mało, bo mogę sprzedać ten bochenek i będę miała pieniądze na marmoladę. Więc ty będziesz przychodził w moim ubraniu, w kapocie takiej wielkiej, żebyś miał dużo na sobie ubrania i ja jak będę ci dawała zupę, to ja ci z fartucha wsunę za pazuchę bochenek chleba, żeby Niemcy nie widzieli”. Matka niosła tę zupę jak zawsze, bo potem już była jesień, październik, grudzień się zbliżał, to już było zimno, to ja już mogłem chodzić w takim matki ubraniu. Matka się nachylała i mi wsuwała bochenek chleba za pazuchę, przynosiłem do domu i matka sprzedawała bochenek chleba, już mieliśmy parę złotych na inne rzeczy.
No i butów nie mam, mam tylko sandały, już grudzień się zbliża, a ja w sandałach po śniegu latam. Matka poszła do RGO, to jest Rada Opiekuńcza, że my jesteśmy z Powstania Warszawskiego, że nie mamy ubrań, że syn nie ma butów. I dostałem piękne buty. Dostałem buty oświęcimskie. Zelówa to taka dwucentymetrowa deska i cerata dookoła powyżej kostek i zimno jak cholera. Ale na tym się ślizgało, wszystkie ślizgawki przejeżdżałem na tej desce. Już było ciepło, mogłem chodzić po śniegu i tak w tych butach do czterdziestego piątego roku chodziłem. Po wojnie dopiero te buty zdjąłem. Szkoda, że się wyrzuciło, by pamiątka była.

  • Jak pan pamięta wyzwolenie?


Zaraz pani posłucha. Wyzwolenie było takie, że moja matka pracowała na tej kuchni wojskowej przy Jasnej Górze. Jak się zaczął taki front robić, że coś się zaczęło dziać, że może być niedobrze, Niemcy wyczuwali to już, to tę jednostkę całą zlikwidowali, przenieśli na front wschodni, znaczy na Warszawę gdzieś skierowali. Jednostka zamknięta, a matkę skierowali do pracy w centrum Krakowa, przy katedrze jasnogórskiej. Tam była ogromna jednostka…

  • Do Krakowa?


Nie, nie, ulica Krakowska tam gdzieś jest, ale to katedra częstochowska, nie Jasna Góra. Naprzeciwko katedry, to jest chyba ulica Warszawska, tam była ogromna szkoła przedwojenna. W tej szkole Niemcy zrobili sobie mieszkalne budynki dla oficerów, tam była kuchnia dla nich i tam też Polki pracowały. Matkę tam skierowali do pracy. Na cały tydzień ostatni przed wyzwoleniem matka pracowała w tej jednostce oficerskiej.

Zaczęło się tak, że samoloty rosyjskie zaczęły nad Częstochową przelatywać, kukuruźniki, i – puch, puch, puch! – strzelali tak. Matka wtedy pracowała w tej kuchni i mówi: „To nie ma co, trzeba uciekać”. Matka wyszła z tej jednostki, poszła do domu i mówi tak: „Zaraz, zaraz, ale ja fartuch zostawiłam swój. Ja po ten fartuch muszę pójść – fartuch to był majątek widocznie – ja fartuch muszę zabrać”. Matka poszła ze mną, wzięła mnie za rękę, wróciliśmy, a tu już zawierucha się zaczyna robić taka. Wzięła mnie za rękę i poszliśmy do tej jednostki wojskowej. Wchodzimy, a na bramie stoi niemiecki żołnierz z pistoletem w takiej budce strażniczej, szlaban i matka pokazała mu tę przepustkę. Matkę puścił, bo to pracownik, matka poszła na kuchnię, wzięła ten fartuch. W tym czasie z tego budynku Niemcy, oficerowie, wylatywali z walizkami, jakieś bagaże, do samochodów osobowych i jeden za drugim wyjeżdżali, wyjeżdżali, uciekali biegiem. To matka mówi: „Może jakieś ubrania bym zdobyła, może coś. To pójdę zobaczyć tam”. Dobrze, że nie poszła, bo by może zabili tę matkę przecież, że kradzież, prawda. Matka wzięła fartuch pod pachę i wychodzimy z jednostki. Wartownika już nie ma, szlaban otworzony, już pouciekali wszyscy. Ostatnie wozy osobowe uciekają z tymi oficerami. Poszliśmy Warszawską z tyłu katedry i słychać ogromny huk, coś potężnego jedzie, huk niesamowity. Okazuje się, że my się odwracamy do tyłu, a za nami jedzie czołg rosyjski. Czołg jedzie, nie wiadomo, czy rosyjski, bo z daleka, z dwustu metrów nie widać, a to była ulica, kocie łby. Z prawej strony mały parkanik, żelazny taki, ogrodzony od katedry, a z lewej strony fabryczki – mury, mury, bramy pozamykane, nie ma gdzie się schować. Uciekamy z matką, matka mnie trzyma za rękę i biegniemy tym chodnikiem w stronę dworca Głównego Częstochowa, to jest 200–300 metrów. A ten czołg do nas dojeżdża, pół metra od nas, obok nas przejeżdża czołg z czerwoną gwiazdą. Huk niesamowity tych gąsienic po kocich łbach. Prosto pojechał na dworzec i tam zniknął, skręcił gdzieś w prawo, a my biegniemy cały czas. Tu już strzelanina się robi. Wpadliśmy 200 metrów do [alei] Najświętszej Maryi Panny i wiadukt kolejowy jest tam, przez ten wiadukt przebiegliśmy. Do domu mamy pięćset metrów, żeby przylecieć do Najświętszej Maryi Panny, a tu strzelanina. Środkiem alei Najświętszej Maryi Panny czołgi rosyjskie jadą, jeden za drugim, ale wojska nie ma rosyjskiego, tylko same czołgi. Dobiegliśmy do bramy, wpadliśmy na podwórko, do mieszkania i w okno się patrzymy, co się będzie działo. Niemcy wychodzili z bram, z jednostek wojskowych i na naszych oczach, nawet ja widziałem, z takich pancerfaustów, z takich rur strzelali do czołgów. Czołg co stał przed naszą bramą, na środku alei Najświętszej Maryi Panny, szeroka aleja, stał czołg naprzeciwko naszego okna. Jak strzelił ten Niemiec, to ten czołg przebił widocznie i tam się zapaliło. Huk niesamowity, dekiel odleciał z tego czołgu i wyskakują żołnierze rosyjscy, ale nie wszyscy wyskoczyli – dwóch może, ale już zostali zabici przy czołgu, już Niemcy z karabinów pozabijali ich. To się działo w ciągu jednej godziny. W ciągu jednej godziny Niemcy spalili osiemnaście czołgów. Przed naszym domem, za naszym domem, bliżej placu Boguckiego, co jest ratusz częstochowski, tam stał czołg spalony, a Niemcy chodzą, Rosjanie popaleni leżą. Ten czołg się palił pół dnia, z tego czołgu wyskakiwały iskry, a potem pociski się rwały i do góry wywalało wszystko. Wieczorem ten czołg był czerwony, ta kolumna była czerwona, niesamowite rzeczy. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby się czołg zrobił czerwony w nocy, ta kolumna, tam, gdzie lufa była, czerwona się zrobiła od tego paliwa widocznie, od tej amunicji. To wszystko wybuchało, tam w środku się rwało. Niesamowite, co tam się działo. Co się okazało, na drugi dzień, o piątej rano, kukuruźniki latają nad Częstochową – puch, puch, puch, puch! – armia rosyjska wchodzi. Ja się z okna przyglądam, Rosjanie przez nasze podwórko przelatują na Najświętszej Maryi Panny i prosto lecą w stronę Jasnej Góry z pepeszami. Ale chyba ze dwudziestu tak leciało. Najświętszą Maryją Panną już jadą rosyjskie czołgi, już jechali z piechotą. Ci Rosjanie jak weszli, to tak – spalili sześć metrów od naszego domu piękny sklep Elektrotechnika. Od razu go podpalili Rosjanie na naszych oczach, rzucali jakieś tam [pakuły], benzyną podlewali, ten sklep spalili. Na placu Boguckiego dalej, klasztor zakonnic, tam Niemcy sobie urządzili sztab niemiecki, wielki orzeł niemiecki wisiał na tym budynku jednopiętrowym. Podpalili ten klasztor Rosjanie, bo to niemiecki, tego orła zrzucili. A ja na ulicę, jak to chłopak, musiałem zobaczyć przecież. Zrzucili tego orła niemieckiego na ulicę, podpalili zakonnicom klasztor.

  • Ale zakonnic nie było w klasztorze?


Nie było, tylko Niemcy zajęli [ten klasztor], biura niemieckie były i magistrat też był niemiecki, zajęte było. I proszę pani, naprzeciwko naszego domu był czteropiętrowy budynek, w tym budynku były wielkie magazyny, to była intendentura niemiecka. Tam Niemcy mieli magazyny, różne magazyny – i żywnościowe… Magazyny były niemieckie, raczej intendentura taka tam była. Niemcy uciekli, już Niemców nie ma, Rosjanie weszli. No to wszyscy Polacy, okoliczne domy, rzucili się rabować, co się dało, zaczęli kraść, wynosić. Wynosili jedzenie, jakieś puszki, co tam [było], meble, wszystko wynoszone było z tych pięter, z tych magazynów. Moja matka poleciała oczywiście też, matka musi też coś mieć. Poleciała na drugą stronę, nie ma jej godzinę. Na plecach niesie fotel drewniany, przyniosła do mieszkania. Mamy krzesełko, bo krzesełka nie mieliśmy. Mówi: „Polecę jeszcze raz, może coś jeszcze zdobędę”. Wtedy ogromny huk się zrobił. Co się działo? W tym czasie jak matka to krzesełko niosła, na ten teren wjechały dwa gaziki rosyjskie, kilku żołnierzy rosyjskich weszło do środka, coś tam zrobili – widocznie założyli miny – i wysadzili z Polakami.

  • Z Polakami?


Tak. Żeby matka poszła, to by zginęła, tam kilkanaście osób zostało rannych. Wysadzili Rosjanie niemieckie magazyny z Polakami i odjechali Rosjanie, wyjechali. Zamiast zabezpieczyć budynek, żeby nie kradli, ale nie żeby wysadzić… To tak, sklep spalili, Elektrotechnikę, ogromny sklep. Tam były żyrandole, talerze, tam była cała elektryka, że można było wszystko odbudować, przewody. To się paliło dwa dni, a siedem metrów [dalej był] nasz dom. Ten dom by się też spalił, tylko ze dwudziestu lokatorów się zebrało z tych wszystkich okolicznych domów, wiadrami nosili wodę na pierwsze piętro, na strych wychodzili, polewali nasz dach drewniany i ściany polewali. Nie było rynien całe szczęście i ta woda leciała po naszych ścianach, ale okna, szyby w naszym mieszkaniu się zrobiły szare, po prostu stopiły nam się od tego gorąca palącego się sklepu, stopiły nam się okna. To spalili tak: ten sklep elektrotechniczny, wysadzili magazyny, pozabijali, ranni byli, tu siostrom spalili zakon… Całe szczęście, że na Jasną Górę nie strzelali z tych czołgów, jak jechali. Ja wyleciałem na ulicę – piętnaście minut po Rosjanach ja już na ulicy byłem z chłopakami. Na placu Boguckiego, od naszego domu dwieście metrów, ogromna armata stoi i dwa konie ogromne, niemieckie leżą zabite. Leżą na jezdni dwa konie zabite, pełno ludzi, Polacy z nożami, bo też głód przecież był. Z nożami każdy kawał mięsa ciął, tnie tę skórę, zrywają mięso z nóg, gdzie tylko się dało, co mogli, to [wycięli]. Moja matka poleciała z jakimś tasakiem, mówi: „Ja też coś tam będę miała”. Przyniosła kawałek mięsa. Po dwóch godzinach leżały białe kości. Już tak oskrobano te konie, że ogromne szkielety końskie leżały, z łbami. Wszystko było wyjęte, wyciągnięte, kości były skrobane, tak było zrobione. Białe szkielety leżały, tak ludzie potrzebowali jedzenia.
Zaczęli zbierać tych zabitych Rosjan, co dzień wcześniej zostali spaleni w czołgach – 118 żołnierzy. Był uroczysty pogrzeb przed magistratem na trawniku, bo front poszedł do przodu, a tutaj nasi działają – Polacy. Uroczysty pogrzeb zrobili, pochowali na trawniku tych żołnierzy rosyjskich. Płytko chowali, byłem obecny przy tym, tych żołnierzy popalonych, niektórzy w mundurach byli, niektórzy zwęgleni byli. Jeden przy drugim tak układali, przykryli ziemią, postawili krzyże nawet, zrobili grób, niby to taki cmentarz zrobili tych 118 czołgistów. Niepotrzebnie zginęli, bo gdyby była piechota, to by te czołgi obronili – tak mówią fachowcy. Niepotrzebnie zginęli ludzie przecież.
Proszę pani, zaczęła się rosyjska okupacja. Moją matkę zabrali z domu Rosjanie, wszystkie sąsiadki pozabierali siłą do szpitala, do pracy, przy rannych muszą pracować. Matkę wzięli na cały dzień, to tam pracowała miesiąc czasu, od rana do wieczora. Co robiła? Myła rannych, przewijała, pomagała, roznosiła jedzenie. Moja matka przychodziła wykończona, bo przywozili z frontu bez nóg, bez rąk, bez oczu, młodych chłopaków, siedemnastoletnich, osiemnastoletnich, młodych żołnierzy bez nóg, a matka musiała to wszystko tam im pomagać, karmić musiała ich. Była cała sala niewidomych, bez oczu, [mieli] popalone twarze, to musiała matka karmić tych żołnierzy. Rano jak matka przyszła do pracy, to tam posprzątali, pozamiatali, pozbierali te waty, nie waty, z podłogi wszystko, bo to rzucali ci lekarze, tam się nie bawili. To musieli posprzątać, poprzemywać i karmienie było. Ale najpierw przychodził sierżant, miał bańkę z wódką, musztardówkę wielką miał, nalewał każdemu choremu i on wypijał tę wódkę – to było takie znieczulenie każdemu. Dopiero później przynosili jedzenie i dopiero matka roznosiła i karmiła. To mówi, że jak przychodziła, to płakała, bo nie mogła patrzeć. A co się działo…

  • Jak długo matka tam pracowała?


Miesiąc czasu pracowała. Oni nie płacili w ogóle, nic, tylko że obiad tam dostała.

  • Czy słyszał pan o gwałtach na kobietach?


Zaraz, proszę pani, jeżeli mogę mówić.

  • Tak, proszę.


Proszę pani, Jasna Góra, Najświętszej Maryi Panny, front poszedł do przodu, a ludzie do kościoła chodzą, ludzie idą, a Rosjanie, pełno rannych po ulicach się włóczyło. O kulach dwóch, o lasce, ręce pogipsowane, jedna, druga, głowa okręcona, dziesiątkami chodziło ich, ale jeździło ulicami NKWD i pilnowało porządku. Przed naszą bramą, dosłownie na Najświętszej Maryi Panny ulicy, gdzie ludzie idą do Jasnej Góry, idzie trzech Rosjan i tak: jestem ja, Rysiek i Lutek. Rysiek ma dziewięć lat, ja mam dziewięć lat już prawie skończone, Lutek miał dwanaście lat. Andrzej, nie było go, dozorcy syn, miał czternaście lat chłopak. Idzie trzech ruskich i idzie młoda dziewczyna, może miała z szesnaście, siedemnaście lat i tych trzech ruskich bierze tę dziewczynę do środka, i do naszej bramy wprowadzają. Nasza brama była drewniana, taka rozszerzana była, tak otwarta, jak była otwarta do ściany, to nie było widać, za tą bramą co się dzieje. Jeden o kuli, drugi o lasce, a jeden miał rękę zabandażowaną, w gipsie, tych trzech rannych tę dziewczynę wciąga do środka i już jej zrywają sukienkę. Rwie ją jeden, ten co miał zdrową rękę, laskę odrzucił w drugą rękę i sukienkę zrywa jej, ona płacze, krzyczy ta dziewczyna, ludzie się boją podejść. Idą ludzie na chodniku, ale się boją podejść, a oni już [ją] ciągną do naszej bramy. Tę bramę próbują zamykać, żeby do ściany ją tam wepchnąć, za tę bramę. Lutek mówi: „Leć po Tadka. Tadek, chłopak ma czternaście lat, niech leci po ojca, szukać ojca”. Nie ma ojca, to co zrobić? Ta dziewczyna już prawie naga jest i już ją tam wciągają za tę bramę. Tadek, ten czternastolatek, wziął tę miotłę ojca, miał taki fest kij i nie patrzył, tylko tak – najpierw w łeb tego jednego, co był o kulach, dał mu w łeb tym kijem, on się przewrócił, ten rusek. Ten, co miał rękę wolną, kaburę miał i bierze za kaburę, to w tym czasie ten Tadek jeszcze tego drugiego ruska uderzył przez łeb, on upadł na takie kocie łby w tej naszej bramie. Ten trzeci bierze za kaburę, to Tadek mówi: „Uciekamy”. Okazało się, że on otwiera kaburę, latarkę miał, nie miał pistoletu, tylko miał latarkę. Jak Tadek zobaczył, że to jest latarka, to jak zaczął tłuc go tym kijem, walił tego ruska. Ludzie na chodniku krzyk robili, nie wiadomo skąd, przyjechał willys, trzech enkawudzistów wyskoczyło. Ta dziewczyna wyszła na ulicę poobdzierana i płacze, prawie naga już. Tu kupa ludzi się zebrała, z piętnaście osób, NKWD podjechało, wpadli do tej bramy naszej – a my stoimy, co to będzie. Oni jak złapali tych ruskich, tych rannych, z tej ziemi pobrali ich, to nie kładli ich, tylko rzucali na ten willys, normalnie nogi, laski, nie patrzyli, wrzucali ich jeden na drugiego i szybko odjechali, zabrali ich. Ta dziewczyna gdzieś poszła.
Mija dwa tygodnie… A ja cały czas ulica, na ulicy ciągle bawimy się. Jedzie od Jasnej Góry traktor z przyczepą, ciągnie traktor przyczepę i jakieś meble wiezie, a my na środku [alei] Najświętszej Maryi Panny. On jechał stroną od Jasnej Góry w stronę dworca. Naprzeciwko naszego domu, może jakieś sto metrów od naszego domu, trzech Rosjan zatrzymuje ten traktor, a traktor prowadzi żołnierz polski. Może miał ze czterdzieści lat, więcej nie miał, szeregowy, w mundurze szeregowym. Podchodzą do niego ci Rosjanie, ale oni nie byli ranni, tylko taki patrol, taki spacer sobie zrobili, uzbrojeni. Jeden nie pyta się tego żołnierza polskiego, tylko wchodzi na ten traktor i zaczyna rozpakowywać te tłumoki różne, grzebie tam coś, a ten Polak, żołnierz polski mówi: „Słuchaj! To mojego oficera meble są, on się przeprowadza. Przeprowadzam polskiego oficera. Zostawcie to”. Wyciąga jeden z kabury pistolet i prosto na moich oczach strzela temu żołnierzowi, co siedział na traktorze, prosto mu w żołądek strzelił. Na moich oczach ten żołnierz zwija się na kierownicę, pada. Już widzę, z tego żołądka mu leci krew. A tu ludzie są, może z piętnaście osób jest na ulicy przecież. On sobie chowa [pistolet] w kaburę i idą sobie w stronę Jasnej Góry, a ten żołnierz zwinięty leży w tym traktorze, taki przewrócony. Podleciało kilku mężczyzn, wzięli tego żołnierza na ręce, na rękach go trzymali i biegiem lecieli czterysta metrów do szpitala. Do tego szpitala, co mój ojciec leżał, tam właśnie przy dworcu kolejowym był szpital. Czy go uratowali, nie wiem. Ten traktor został na ulicy z tymi meblami. Nie wiem, co się dalej stało, bo się nie interesowałem. Tak Rosjanie się zachowywali. Robili handel, ludzie zaczęli handlować z nimi.
Moja matka przez miesiąc pracowała w fabryce latarek, bo chciała z czegoś żyć, ale latarki robili dla Niemców. Nawet jedną latarkę do dziś mam. Robili dla Niemców latarki na płaską baterię. Nie płacił pieniążkami tym kobietom, co pracowały, składały te latarki, tylko codziennie latarkę dawał za pracę.

  • Kto to był? Polak?


Polak, Polak. Miał fabryczkę taką. W Częstochowie było dużo fabryk. Dziewięćdziesiąt procent fabryk to było żydowskich, oni produkowali dewocjonalia na Jasną Górę, fabryki żydowskie produkowały. Matce dawał co dzień latarkę, to matka tych latarek miała chyba ze trzydzieści pięć już. Matka szła na ulicy: „Może pan latarkę kupi?”. – „Pani, chleb to kupię, a latarkę? Po cholerę mi latarka?” Matka te latarki miała wszystkie sprawne, z baterią, z żarówką, ale tego nikt nie chciał kupić i te latarki w domu leżały. Jak weszli Rosjanie, to matka mówi: „Oho, będziemy interes robić”. Matka wyszła na ulicę, idzie kilku Rosjan, a matka tak przy mnie, latarkę mu zapaliła, oni stanęli, patrzą się: Wot, dawaj. Moja matka mówi: „Zobacz, ale do ręki ci nie dam, tylko możesz [popatrzeć]”. Tak patrzyli, oni tego na oczy nie widzieli, pierwszy raz w życiu widzieli latarkę ci Rosjanie. On mówi: Machniom. Oni zamienią się, a matka mówi: „Ale za co? Co ty masz?”. No sało – „Słoninę mam”. Oni mieli za mundurem słoninę pochowaną i oni tą słoniną handlowali. Za papierosy, za machorkę to kawał słoniny tam kombinowali. Matka mówi: „No to dobra”. NKWD pilnowało, chodziło po ulicach, że nie wolno handlować z Rosjanami i im nie wolno było z Polakami handlować. Można było tylko tak bluza do bluzy, zbliżyć się, to matka mu latarkę za mundur. On ma tę latarkę za słoninę i już jest dobrze, już matka ma słoninę, latarki jednej nie ma.
Matka mówi: „Masz tutaj parę złotych, idź, kup mydło do sklepu”. Blisko placu Boguckiego jest takie mydło, powidło, perfumy, taki kolonialny sklep – poszedłem kupić to mydło. Wchodzę do środka, stoi [kilku] żołnierzy rosyjskich i jeden mówi: Adikałony miejesz? [„Wodę kolońską masz”] Ten sprzedawca przy mnie mówi: Miejesz. I wyciąga mu jedną buteleczkę, drugą buteleczkę, trzecią buteleczkę. Oni tak patrzą, oglądają, ten sprzedawca mówi: „Zaraz, zaraz! Butelek już nie ma dwóch”. A oni sobie te butelki pod pas, pod mundur – te małe buteleczki pod pas powkładali i oni wychodzą, a ten mówi: Dawaj!. A oni do niego z pięściami, do tego sprzedawcy. No ale co, sprzedawca będzie się bił? Okradli go normalnie. On wyszedł przed sklep i krzyczy: „Złodzieje! Okradli mnie!”. Dobrze, że nie mieli broni, bo by go zabili. Bo proszę pani, tydzień później obok naszego domu fryzjer był, trzy schodki i fryzjer, z trzeciego domu sąsiad przyjechał z pracy rowerem, postawił rower koło budynku, koło tego fryzjera i poszedł się ogolić, ostrzyc się. Jedzie ził rosyjski, jadą Rosjanie samochodem, siedzą na pace, ze trzech Rosjan. Zatrzymują się piętnaście metrów za tym fryzjerem, jeden idzie do tego budynku, bierze ten rower i prowadzi do samochodu, rzuca ten rower na przyczepę. Ten z taką namydloną brodą wylatuje i mówi: „To jest mój rower”. Ten wyciąga pistolet i zastrzelił go, na moich oczach zabił tego człowieka. Tak było.


A było i z drugiej strony. Policjant z granatowej policji [mieszkał] w trzecim domu, znałem tego policjanta – musiał służyć, bo jeżeliby nie zgłosił się, to by miał karę śmierci, Niemcy ogłosili. Tam w Częstochowie tak było: jeżeli się policjanci przedwojenni nie zgłoszą do pracy, to będzie kara śmierci. Oni się zgłaszali do pracy, ale ten nasz policjant, ta granatowa policja, był w Armii Krajowej, się okazuje. On był policjantem dla gestapo, a po obiedzie był z AK. On był na tyle tego, że tam był obóz rosyjski… Niemcy mieli, tak jak obóz oświęcimski zrobili obóz, gdzie trzymali kilka tysięcy rosyjskich jeńców. Oni nie dawali im jeść po prostu, oni byli głodni, umierali z głodu ci Rosjanie. Ja chodziłem tam kilkakrotnie, przyglądałem się, jak Niemcy trzymali tych Rosjan. To było wtedy ze dwa centymetry śniegu, to Rosjanie rozgrzebywali śnieg i trawę jedli, to na własne oczy widziałem. Kora z drzew była objedzona – dokąd sięgali ręką, to była kora objedzona z drzew, były białe pnie.

  • W którym miejscu był ten obóz?


Ten obóz był, jak plac Boguckiego. Nie wie pani, [gdzie] jest plac Boguckiego? Tam gdzie jest kościół Świętego Jakuba.

  • Czyli w centrum Częstochowy?


To jest pięćset metrów od Najświętszej Maryi Panny alei. Pięćset metrów [dalej] był ten obóz, ogrodzone wieżyczki, normalnie jak oświęcimski…

  • Tam były jakieś budynki czy baraki?


To była polska przedwojenna jednostka wojskowa, w tych koszarach trzymali kilka tysięcy Rosjan. Oni ich prowadzili, proszę pani. Nie wolno było światła mieć w oknach wieczorem. Jak ktoś miał niezasłonięte okna, to Niemcy strzelali do okien. Jak była godzina policyjna, trzeba było zasłaniać czarnym, znaczy obojętnie czym, musiały być wszystkie okna zasłonięte w Częstochowie. Nie wolno było mieć okien odsłoniętych, światła nie wolno było, żeby światło nie było widoczne, bo strzelali do okien. Moja matka miała [zasłonięte], tyle że nasze okno wychodziło na Najświętszej Maryi Panny, to mieliśmy taką szparę w oknie, w zasłonce i tylko patrzyliśmy, co się dzieje na ulicy. Słychać tak: łup-łup, łup-łup. Co to jest? Godzina piąta rano, minus dwa stopnie, śniegu może centymetr tylko i taki huk słychać. My się patrzymy skosem, tak w stronę dworca częstochowskiego, po prawej stronie Jasna Góra i widzimy zbliżające się szpice niemieckie. Idą z psami, z karabinami do strzału, idą Niemcy i idą dziesiątkami, wojsko idzie. Chyba rosyjskie, bo kto. Niemcy prowadzili rosyjskie wojsko. Oni byli różnie ubrani – i w bluzach, i w uszankach, różnie byli poubierani ci Rosjanie, w butach, niektórzy nawet boso szli. Tak było. Oni [byli] dziesiątkami ustawieni i co dwa metry Niemiec z pistoletem, psy i prowadzili ich właśnie do tego obozu. My się patrzymy, co się będzie działo. Potem były już ósemki, ale szło i szło, szło i szło, tylko ten huk tych butów było słychać. Oni szli tak potem ósemkami, potem szóstkami, potem piątkami, potem było tak, że dwóch trzymało w środku jednego, on miał na ramionach ręce rozłożone i tak go ciągnęli. Byli tacy, że już ledwo szli i padali, na moich oczach, widziałem jak padali Rosjanie na jezdnię. Za nimi na końcu dwa wozy jechały ciągnione przez Rosjan i pchali z tyłu Rosjanie te dwa wozy, takie platformy. Tych, co upadli, wrzucali na te platformy. Na tej platformie to już stos był tych ruskich żołnierzy, czy zabitych już, czy zmarzłych, nie wiem. Leżał jeden na drugim, różnie, jak wrzucili, tak wisiał. Pojechali do tego obozu właśnie. My po dwóch dniach z chłopakami poszliśmy zobaczyć, jak to wygląda. Już po trzech dniach, to mówię pani, trawa była powyrywana – oni trawę jedli, kory już nie było. Ten policjant granatowy kupił dwie główki kapusty – czy kupił, czy [dostał]. Poszedł, myślał, że jak jest w granatowej policji, to mu Niemcy nic nie zrobią. Wziął, przez parkan rzucił im te dwie główki kapusty i strzał z wieżyczki – zabili go na miejscu, zastrzelili go Niemcy, upadł przy tym. Później przynieśli go do naszego domu, na podwórko i potem był pogrzeb uroczysty, jeszcze za okupacji, tego policjanta zabitego przez Niemców, że pomógł Rosjanom, tę kapustę rzucił.

  • Czyli który to był rok?


To był już czterdziesty czwarty. Proszę pani, to był grudzień, tak gdzieś listopad, grudzień, w tym czasie to się wszystko działo. Ale co jeszcze ciekawego było? Nasze chłopaki z podwórka, braliśmy kamień, sznurek półmetrowy, szyło się biało-czerwoną flagę, niedużą, się wieszało sznurkiem przywiązaną do półmetrowego sznurka, owiązywało się to wszystko w kamień dookoła. Jak było ciemno, to szliśmy na linię kolejową z Częstochowy do Warszawy i rzucaliśmy to na przewody, co idą przy torach kolejowych. Te flagi się rozwieszały i wisiały, Niemcy nie mogli dawać rady, bo my z chłopakami, tam nie tylko z naszego domu, ale z innych domów, chodziliśmy i machaliśmy tymi kamieniami. Te flagi biało-czerwone wisiały tak wzdłuż torów kolejowych. Jak już potem Rosjanie zajęli Częstochowę, to właśnie widziałem tu gwałt, tu wysadzili, tu zabili i tak było – tak wyzwalali Polskę.

  • Jak długo byliście państwo w Częstochowie?


W Częstochowie byliśmy do połowy czterdziestego piątego roku. Stryjek napisał, że nasze mieszkanie ocalało, żebyśmy wrócili do Warszawy. W czterdziestym piątym roku wróciliśmy z Częstochowy już na stałe do Warszawy. No i tak właśnie było.

  • A kiedy się odnalazł ten wychowanek?


A ten wychowanek właśnie odnalazł się w Częstochowie, odszukał nas, przyszedł do naszego domu, nie wiem, jak on trafił. Częstochowa nie była dużym miastem, kilka tysięcy ludzi mieszkało. Odszukał [nas] i nie wiem, jak to się stało, że odszukał nas po dwóch tygodniach. Przyszedł cały taki… Miał tyle wszy w sobie, w ubraniach, w głowie… To jeszcze za okupacji nas odszukał, to w czterdziestym [czwartym] roku odszukał nas. […] On nie chciał powiedzieć, gdzie on żył, co on robił. Nie wiem.

  • Ważne, że się uratował.


Uratował się.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy, to mama gdzie pracowała?


Pierwszą pracę to dostała właśnie u tego stryjka, który za Halą Mirowską sobie znów budę otworzył z materiałem i tam [matka] sprzedawała materiały włókiennicze w jednej budzie, a ciotka – jego żona – w drugiej. A ja w tej marynarce chodziłem dalej, tylko mi rozciągali rękawy, dół i jeszcze chodziłem parę lat w tej marynarce.

  • Kiedy poszedł pan do szkoły?


No więc jak była ta szkoła… Pierwsza klasa była tylko dwa tygodnie, nawet nie całe, a nie umiałem pisać, na „H” się skończyło. To się później w życiu przydało, ta litera „H”, jak tam z chłopakami się gadało na podwórku. Druga klasa, następny rok – czterdziesty czwarty – Powstanie, do szkoły znów nie poszedłem, więc dwa lata w szkole nie byłem. Jak z Powstania wróciłem do Częstochowy, na ten czterdziesty piąty rok, to w styczniu wyzwolenie, a w lutym matka mnie do szkoły zapisała. Poszedłem do szkoły, a wiek mam trzeciej klasy. Muszę do trzeciej klasy iść, a w Częstochowie, nie wiem jakim cudem, ale bardzo źle nastawieni byli ludzie z Częstochowy do warszawiaków. Nie wiem dlaczego, antagonizm był taki. Jak z Warszawy, to druga kategoria. Jak ja przyszedłem do szkoły i powiedziałem, że jestem z Powstania Warszawskiego, tu, z Częstochowy, ale przyjechałem z Warszawy, to [musiałem iść] do trzeciej klasy, a ja pisać nie potrafię. Oni już piszą, a ja nic. No więc co, bił mnie ten nauczyciel, walił mnie po plecach, w tyłek, kładł mnie. „Do tablicy, napisz to i to”. A ja stoję i nic. Mówię, że do szkoły nie chodziłem. To jego nie interesuje: „Jesteś w wieku trzeciej klasy”. Całe szczęście, że wróciliśmy do Warszawy. W Saskim Ogrodzie zbudowano baraki takie, siedemdziesiąt pięć. Szkoła była w barakach, i trzydzieści pięć [?]. Tam zacząłem chodzić do szkoły, to chodziłem z takim, co miał szesnaście lat, i z takim, co miał siedem lat – to jedna klasa była, takie pierwsze lata były wojenne właśnie. Tam dopiero od trzeciej klasy zacząłem naukę, opóźniony o dwa lata.

  • Jak to się stało, że musieliście zmienić nazwisko? Kiedy to było, w którym roku?


No więc w czterdziestym piątym roku… Aha, jeszcze pani powiem, jak Powstanie skończyło się, wróciliśmy w czterdziestym piątym roku do Warszawy, matka mówi: „Ja będę teraz bogata, bo mam z Armii Krajowej dokument – straty wojenne. To ja pójdę, zgłoszę się do władz polskich, że tu mam straty wojenne, to dostanę odszkodowanie – szafa zniszczona i ubrania pocięte całe”. Matka poszła na Pragę, ze mną razem, tam budynek kolejowy jakiś, dyrekcja kolejowa była, tam się mieściły urzędy jakieś państwowe, to rząd niby tam był jakiś, to był czterdziesty piąty rok, urzędy jakieś były. Nas skierowali do takiego urzędu, jakieś tam szkody wojenne niby. Poszliśmy tam, duży taki pokój, siedział taki pan, co po polsku prawie nie mówił, i matka mu ten dokument pokazała. On to wziął, czyta i mówi tak: „Proszę pani – pół po rosyjsku, pół po żydowsku, tak mówił do nas – oni walczyli o inną Polskę. Tu jest Polska socjalistyczna i to się pani nic nie należy”. Na naszych oczach to podarł i wyrzucił do kosza, tak straciliśmy dokument historyczny. To było jakieś ukraińsko-żydowskie UB, ten rząd polski cały w czterdziestym piątym roku.
Jeszcze pani powiem, co był za numer w Częstochowie. Jak mój ojciec był policjantem w przedwojennej Polsce, to on się kolegował ze wszystkimi, nie było różnicy, że ten Ukrainiec, że ten Żyd, że ten tego. Mój ojciec jako policjant Państwowej Policji miał kolegów żydowskich – Żydów. Był zapraszany na żydowskie wesela. Nawet mam zdjęcie do dziś, jak ojciec mój w mundurze policyjnym jest na żydowskim weselu. Bo nie było tak, jak to mówią, że wszyscy byli antysemitami. Nieprawda. Policjant Państwowej Policji kolegował się z Żydami, zapraszany był na żydowskie wesela. W czterdziestym roku, za okupacji niemieckiej, zachorowałem na dyfteryt. Matka sama ze mną w Częstochowie, jakąś pomoc trzeba zrobić, a ja gorączkę wielką dostałem. Sąsiadka mówi: „Ja polecę po lekarza”. Ale mówi, że jest tutaj jakiś Żyd, jakiś znachor taki. „Niech przyjdzie”. Przyszedł Żyd, prawdziwy Żyd przyszedł do matki, do mnie i mówi: „Proszę pani, pani syn ma chorobę, ja muszę go natychmiast odwieźć do szpitala”. Sąsiadce mówi: „Niech pani leci na Dworzec Główny do Częstochowy, to jest pięćset metrów, niech pani przyprowadzi dorożkę, bo ja jego odwożę do szpitala”. Ten Żyd zawiózł mnie do szpitala i od matki nie wziął pieniędzy ani za wizytę, ani za dorożkę, ani za nic. Powiedział: „Proszę pani, ja znam pani męża, policjanta, jak przyjdzie z wojny, to on zapłaci, a na razie nie płaci pani nic”. Lekarstwa dał, wizytę zrobił, dorożkę zapłacił ten Żyd. Moja matka i mój ojciec leczyli się u dentystki żydowskiej. Żydówka – bardzo dobry lekarz. Od wielu lat ojciec się leczył i moja matka. W czterdziestym roku, jak założyli getto w Częstochowie żydowskie, to matka poszła do tego budynku, gdzie przyjmowała ta dentystka – okazuje się, że nie ma jej. Pytają się dozorcy, gdzie jest, no i ją do getta wywieźli już. Ona musiała opuścić to mieszkanie i jest w getcie. Idę z matką do getta, jeszcze można było wchodzić do getta częstochowskiego. Było pięć ulic na krzyż, może ze dwadzieścia, trzydzieści budynków i jeden na drugim tych Żydów tam gromadzili – ciasno. W tym getcie matka odszukała tę dentystkę, ona miała ten aparat cały do tego. Matka mówi: „Pani Ireno, tu pani siedzi? Niech pani ucieka”. A ona mówi: „Gdzie ja ucieknę, pani Wando? Gdzie ja mam uciekać?”. Jeszcze w tym getcie matce ten ząb leczyła. [Dentystka] miała dwóch synów, może mieli po dwanaście, trzynaście lat ci synowie. Do tych synów moja matka mówi: „Uciekajcie stąd, uciekajcie z tego getta”. – „No gdzie my mamy uciekać? Gdzie my uciekniemy?” Getto zlikwidowali i tak się skończyło. Po wojnie, w czterdziestym szóstym roku, młodych dwóch chłopaków przychodzi, właśnie tych, co byli w tym getcie. Okazało się, że jakimś cudem przeżyli. Mieszkali na ulicy Złotej po wojnie, oni, młodzi chłopcy po osiemnaście, jakieś siedemnaście lat, w garniturach – białe koszule, krawaty – elegancko ubrani, przyszli do mojej matki. „No, dzień dobry, dzień dobry”. Ale co chcieli od matki czy coś, to nie wiadomo. Stali, patrzyli, patrzyli i wyszli. Nie wiem, czy chcieli się odwdzięczyć, załóżmy.

  • Ale rozmawiali z mamą?


Tak, rozmawiali, ale co chcieli od matki, nie wiem, czy jakąś pomoc nam chcieli dać. Jeszcze pani powiem, jaki numer. Mój ojciec jako policjant z Państwowej Policji, jego nie interesowała polityka, on miał ganiać złodziei, bandytów – tym się zajmował. Miał być porządek, a jego polityka nie interesowała. Czy taka partia, czy taka partia, to ich nie obchodziło, nawet nie wolno było im zajmować się [polityką]. Mój ojciec, policjant, miał, proszę pani, prawo jazdy samochodowe, motocyklowe, był w Czerwonym Krzyżu, był sekretarzem jakiegoś tam koła Czerwonego Krzyża. Chodził z puszką po ulicach, po Częstochowie, jak była akcja zbierania pieniędzy, zbierał pieniądze na Czerwony Krzyż. Miał odznakę sportową, należał do klubu sportowego. On wciąż działał, w teatrze występował amatorskim – mój ojciec jako policjant w mundurze w sztukach grał. Mam zdjęcie nawet, jak w jednej sztuce gra policjanta, tak że policjant to nie był taki… Zajmował się tym. Miał tych przyjaciół Żydów i ta dentystka, na weselu [był], mam zdjęcie przecież. To nie było tak, że antysemita. Pod tym budynkiem, gdzie my wynajmowaliśmy, mieszkaliśmy, tam w piwnicach zbierali się jacyś ludzie. Mego ojca to nie interesowało…

  • W Warszawie czy w Częstochowie?


W Częstochowie.

  • Przed wojną?


Tak, przed wojną. Mojego ojca to nie interesowało, co oni tam robią – cisza była. Oni tam przychodzili, dużo ich przychodziło, nawet mówił, że nieraz trzydzieści osób tam było, ale ojca to nie interesowało, co oni tam robią – cisza była, porządek był. W trzydziestym ósmym roku z tego naszego domu wychodzi grupa ludzi z czerwonymi sztandarami, transparentami. Okazuje się, że w tym budynku, gdzie mieszkał policjant, w piwnicach była organizacji PPR-u – Polska Partia Robotnicza. Oni na 1 maja wyszli z tego domu, z czerwonymi sztandarami, z transparentami, poszli w stronę dworca. Tam ktoś doniósł, skąd oni wyszli, doniosło się to do komendy, że jak to, tu mieszka policjant, a tam jest partia komunistyczna? Dostał ojciec naganę za to, że on [to ukrywał]. On się tłumaczył, że był spokój, cisza, to on nie wiedział, jego to nie interesowało. Nie było kradzieży, to co miał tam robić? Ta partia komunistyczna, tam była policja, tam było pałkowanie, tam było tego. Ale tu, że policjant, to komendant go wezwał – mojego ojca – na dywanik i powiedział: „Przez rok awansów nie ma ani podwyżki za karę, że ty takim policjantem jesteś, że ciebie to nie interesowało”. A on mówi: „Mnie to nie interesowało, ja jestem od złodziei, a nie od tego. Oni byli spokojni”. W czterdziestym piątym roku, jak wróciliśmy z Powstania Warszawskiego – wyzwolenie Częstochowy. Po dwóch tygodniach do nas przychodzi Polska Partia Robotnicza, do mojej matki.

  • W Częstochowie?


Tak. Przynoszą nam worki węgla, worek ziemniaków, worek buraków. Ta partia nam przynosi do mieszkania i tak mówią: „Proszę pani, za to, że pani mąż był porządnym człowiekiem, to od dzisiejszego dnia pani ma wszystko darmo”. Tak do mojej matki mówią: „A pani syn już w czterdziestym piątym roku, w lipcu, jedzie na kolonie”. Ta partia wysłała mnie na kolonie z dziećmi z Częstochowy. Opuszczony dwór pod Częstochową, jakiś pałac opuszczony, mebli nie było, tylko były sienniki. Piękny pałac był, ogrody piękne, piękny las. Wyrzucili właścicieli, zrobili kolonie dla dzieci. Nie było toalet, tylko była jedna toaleta dla jaśnie pana hrabiego, a tu było osiemdziesięcioro nas, więc nie było toalet, to miski i wiadra w salach stały, do sikania były miski i wiadra. W kuchni dawali nam jeść, jedzenie wszystko było i kolonia była. Oczywiście czerwony sztandar na czele był zawsze, jak szliśmy, był, ale byłem za darmo na koloniach. Mija pół roku, proszę pani, przychodzi człowiek jeszcze przed wyjazdem do Warszawy i mówi: „Proszę pani, nic pani nie dostanie, bo nasza partia została rozwiązana. Teraz partia z Moskwy jest. Nasza PZPR, co była, wszystkich nas wyrzucili, tych przedwojennych komunistów. Teraz nowi są. Nic pani nie damy. Już ani węgla pani nie będzie miała, ani ziemniaków, koniec – wyrzucili nas. My, komuniści przedwojenni, nas wyrzucili ci, co z Moskwy przyszli razem z Armią Czerwoną. Oni teraz rządzą, nas już nie tolerują. My musimy się chować”. Tak było właśnie. A właśnie w czterdziestym szóstym roku stryjek wpadł na pomysł, jak ma ten adres – obóz wojenny Ostaszków – to on się zapisze do Przyjaźni Polsko-Radzieckiej…

  • Ciągle nie mieliście żadnej informacji o ojcu?


Nie, może był list, ale adres zmieniliśmy i nie było, ale inne kobiety dostawały adresy.

  • Rozumiem, ale nie wiedzieliście, że ojciec nie żyje?

 

Nie, mieliśmy cały czas [nadzieję], przez wszystkie lata, że ojciec żyje w obozie, od pięciu lat. Szósty, siódmy [rok], wszystkie lata, że ojciec jest w obozie, że zabity, to my nie wiedzieliśmy. Ale stryjek taki mądry, że on się zapisze do Przyjaźni Polsko-Radzickiej. Pokazał, zaniósł im dyplom ukończenia szkoły handlowej. Jak oni zobaczyli, że on skończył szkołę handlową, a tam się zapisywali tacy, co prawie pisać nie potrafili, do tej Przyjaźni Polsko-Radzickiej… Tacy ludzie byli mądrzy, tam nikt z kulturą nie poszedł do nich. Oni od razu do stryjka: „No to może księgowym pan zostanie, może towarzysz…”. Bo już tam później to nie „pan”, tylko „towarzysz” było. „To towarzysz może zostanie księgowym”. – „A, jak najbardziej, poprowadzę wszystko, mam szkołę”. No i zaczyna. Przez miesiąc czasu to już go tam do zarządu wprowadzili, już jest we władzach. Przewodniczącego raz zatrzymał, że on chce przeprowadzić rozmowę. Przewodniczącego Przyjaźni Polsko-Radzieckiej w Warszawie, to już była osoba, szycha już była wtedy. Pokazał mu ten adres i mówi: „Tu jest mój brat rodzony, w tym obozie i chciałbym się dowiedzieć o nim, jak żyje, jak mu tam jest”. [Przewodniczący] jak zobaczył ten adres, to nic nie powiedział, tylko na drugi dzień stryjek przyszedł, a oni go nie chcą wpuścić do środka. „Pan już tu nie przychodzi, towarzysz nie przychodzi. Już tu nie jesteś towarzyszem. Proszę nie przychodzić więcej”. Po dwóch tygodniach przyszło dwóch panów w garniturze do naszego mieszkania, zrobili rewizję stryjkowi i nam, bo jak się taki znalazł, co wie o Ostaszkowie, to jest niebezpieczny. Zrobili rewizję, ale nic nie znaleźli takiego, co by nas mogło [pogrążyć]. Nic nie znaleźli, ale zaczęli nas nachodzić: „Gdzie pani pracuje? Co pani robi? A co pan robi?”. Ciągle były takie kontrole. Nawet do pracy matki przyszli. „Jak pani pracuje?” – pytali się kierownika. Potem kierownik do matki przyszedł: „A co pani tam zrobiła, że tu przychodzą tacy panowie i pytają się o panią?”.

  • Gdzie matka potem pracowała?


Matka później, jak skończyła pracę u stryjka w budzie, bo już zamknęli, nie pozwolili tam im handlować, to moja matka poszła pracować do stoczni rzecznej jako świetliczanka. Na świetlicy pracowała tam – dekoracje, takie rzeczy. Tam chodziłem i pomagałem matce, tam pracowała. Też tam przychodzili panowie i się pytali, jak tu matka pracuje, wywiad taki był. To matka mówi tak: „Jak my zmienimy…”. Ja mówię: „Mam się żenić, to takie nazwisko, będą przychodzić, to żona powie, co ja jestem za jeden, że tutaj nachodzą tacy ludzie. To zmienimy nazwisko, przeprowadzimy się gdzie indziej, to może stracą ślad, nie będą nas nachodzić”. I ciągle się pytają, co my robimy. Nawet do administracji przychodzili, gdzie mieszkaliśmy, pytali się o nas, co my robimy, gdzie my żyjemy, z kim się kontaktujemy, ciągle wywiad był taki. Dozorca o nas wszystko wiedział, wszystko się musiał pytać. To zmieniliśmy [nazwisko], bo się nie dało, oni takie mieli chody, że odszukali nas. Zmieniłem nazwisko, nic to nie zmieniło, nic nie dało.

  • W jaki sposób udało się wam zmienić nazwisko?


Jak się udało zmienić? Podanie napisałem, że są błędy przy pisowni. Pokazałem dokumenty, że było „ę”, „Mętka”, to było „en” – Mendka. „D” było wstawiane, nawet mam świadectwo szkolne, gdzie „nd” jest. Świadectwo szkolne to jest dokument bardzo ważny i też błąd był w szkole zrobiony. Pokazałem te, kopie zrobiłem z tych dokumentów, że mam właśnie świadectwo szkolne, że są w pismach „en”, „on” i są ciągle problemy z tym. Nie każdy to zrozumie, jak się mu tak napisze. Napisałem podanie do Rady Narodowej, to było ze trzy miesiące i żebym sobie wybrał nazwisko, to Marecki wziąłem.

  • Jak potoczyły się dalej pana losy? Rodzina już dalej nie była represjonowana?


Już potem był spokój. Już potem mieliśmy spokój.

 

  • Czy skończył pan jakieś studia, poznał kogoś?


Przez to właśnie, że ja miałem zaległości trzech lat szkoły… Żeby był ojciec, żeby matka miała może trochę więcej rozumu, to ja bym skończył szkołę, a tak – ojca nie ma, matka cały dzień w pracy, to ulica mnie chowała. Zamiast się uczyć, to ja z chłopakami po Złotej i po Śródmieściu [biegałem]. Chodziłem do szkoły i skończyłem podstawową szkołę, ale już brakowało mi tych trzech pierwszych lat, to ciągle było, że nie byłem przypilnowany. Potem brakowało mi tych pierwszych trzech lat, bo od razu do trzeciej klasy poszedłem. To był też cały zmarnowany trzeci rok, bo w Częstochowie w trzeciej klasie oni pisali, a ja do „d” doszedłem i też ciągle tylko bił mnie nauczyciel, pasy dostawałem, do kozy zamykał mnie. Tak było. Tak się zniechęciłem przez to właśnie. Skończyłem potem [szkołę], to trzeba jakiś zawód zdobyć. Jak skończyłem szkołę podstawową, zapisałem się do szkoły ogólnokształcącej, ale jednak poziom mój był taki, że ósmą klasę nie zdałem. Nie zaliczyłem ósmej klasy, to mam drugi rok ósmą klasę robić? To mówię: „Nie, pójdę do szkoły zawodowej”. Wykombinowałem sobie, że pójdę do szkoły naprawy maszyn biurowych. Skończyłem tam trzyletnią szkołę naprawy maszyn biurowych, ale już w pierwszej klasie mój znajomy powiedział: „Słuchaj, szkoła twoja czynna jest od trzeciej, bo to dzienna szkoła, ale lokalu nie ma. Mają budynek w siedemdziesiątej piątej [szkole] po obiedzie, to ty masz szkołę wieczorową, a nie dzienną, choć się nazywa dzienna. Z braku lokalu chodzisz o trzeciej do szkoły, to rano masz czas wolny, możesz iść do pracy. Jako piętnastoletni chłopak jak masz się uczyć naprawy maszyn biurowych, to pójdziesz na praktykę do spółdzielni jakiejś, co naprawiają maszyny. Będziesz wieczorem do szkoły [chodził], a rano będziesz miał praktykę zawodu już. Będzie ci łatwiej w życiu”. Poszedłem do tej pracy jako uczeń, w spółdzielni rzemieślniczej pracowałem jako uczeń, a tu do szkoły chodziłem. W drugiej klasie dowiedział się jakiś kierownik czy nauczyciel, że ja rano pracuję, to [powiedział]: „Nie wolno pracować, musisz do szkoły chodzić. Nie wolno pracować”. A ja jeździłem na rowerze, to ja przecież szybko przejeżdżałem do szkoły z pracy, że nie miałem kłopotu i nie kolidowało mi to, że zmiana miejsca. No i mnie z tej szkoły chcą wyrzucić, bo: „Jak pracujesz, to nie będziesz się uczył”. To poszedłem do kuratorium, znalazł się młody człowiek w kuratorium i powiedział: „Jeżeli on w tym zawodzie uczy się zawodu, a ma chęć, to dlaczego mu przeszkadzać uczyć się w szkole?”. Z powrotem mnie do szkoły przyjęli, po tygodniu wróciłem do szkoły. Ukończyłem tę szkołę zawodową, a tu miałem już trzy lata praktyki w zawodzie. Po czterech latach zdałem na stopień rzemieślnika, rzemieślnicze papiery dostałem – czeladnika. Później dalej się uczyłem, bo ciągle kursy. Maszyny biurowe, to się trzeba ciągle uczyć. To nie ma tak, że jeden typ się nauczy, tylko co roku szkolenie, szkolenie, szkolenie i po dwa, trzy miesiące na nowy typ maszyny. Doszło do tego, że ja nieraz pół roku się musiałem uczyć.

  • Proszę powiedzieć, jak to się stało, że wyjechał pan do Nowego Jorku?


No, więc jak to się stało? Uczyłem się, było tak, że wyjechałem, jeździłem do Wrocławia, bo potem elektronika wchodziła w maszynach liczących i piszących, coraz większe, skomplikowane – Odra wchodziła, Elwro Wrocław produkował, Iskry z Rosji przychodziły, z Bułgarii, maszyny przychodziły elektroniczne. Na te kursy jeździłem na trzy, cztery miesiące, jeździłem do Wrocławia na szkolenie. Te maszyny już zacząłem naprawiać, komputery już zacząłem naprawiać. Weszło IBM, do Szwajcarii był wyjazd na trzy miesiące – szkolenie. Miałem już papiery mistrzowskie, skończyłem już [szkołę], już potrafiłem każdą maszynę naprawić i komputery, więc już byłem trochę mądrzejszy od innych. Wytypowano mnie na wyjazd na trzy miesiące do Szwajcarii na IBM. Pojedzie nas trzech i po tej szkole, po tych trzech miesiącach ja będę tak przeszkolony, że ja tu na miejscu zrobię kurs tym, co nie pojechali i przeszkolę tych, co nie mogli wyjechać. Ja się zgodziłem, no i dobrze. Ale z tym paszportem był kłopot, bo w tym czasie, w latach siedemdziesiątych, paszportów nie dostawali wszyscy, tylko niektórzy paszporty mieli przecież. Złożyłem papiery o paszport, no to było, że ja jadę służbowo, na trzy miesiące na szkolenie (poparcie miałem z partii też). Tak było, że już byłem przygotowany, dostałem paszport nawet. Już miałem paszport, mam wyjeżdżać i okazuje się, że tak: ja nie jadę, tylko z mojej spółdzielni jedzie pierwszy sekretarz, co w ogóle z maszynami biurowymi nie miał do czynienia, on był biurowcem, w biurze pracował – to on jedzie. Drugi mój kolega też nie jedzie, tylko jedzie jakiś tam, z dzielnicy z KC – jedzie za niego. No i jeden mechanik z jakiejś spółdzielni pojechał. To mi kazali paszport zdać, zdać kazali mi paszport, musiałem oddać paszport, bo nie można było trzymać. Ten paszport po wyjeździe, ile tam, tydzień był, żeby oddać. Musiałem ten paszport zdać i mnie to wkurzyło, że ja tyle lat pracuję, staram się, tutaj szkolimy i jeżdżę do Wrocławia, i tu, już potrafię tyle rzeczy zrobić, napracować się… Nawet z Rady Państwa maszyny naprawiałem, do Sejmu naprawiałem maszyny, przecież ja chodziłem tam. Mówię, tak zostałem skrzywdzony, to ja dziękuję… Jak ja mam nie szkolić się dalej, to zostanę na niższym poziomie, pójdzie IBM, ja zostanę na lodzie. I dobrze, że tak zrobiłem. Powiedziałem, że ja rzucam pracę. Napisałem do spółdzielni, że proszę o roczny urlop, bezpłatny urlop, że już ja dziękuję za pracę, pójdę do innego zawodu, jak mam tak się szkolić. Nie będę szkolony, to stanę w miejscu i to dla mnie będzie wielka krzywda, proszę o roczny bezpłatny urlop i złożyłem o paszport. Kolega mój mówi tak: „Słuchaj, ja ci dam sto dolarów i dostaniesz zaproszenie od znajomego Polaka z Ameryki, że ty jesteś właśnie z Powstania Warszawskiego i ty chcesz tam przemówić do tych innych Polaków o Powstaniu Warszawskim. Może byś powiedział? Napisz o paszport”.

  • W latach siedemdziesiątych?


Tak, siedemdziesiątych. Jedzie do Polaka na wizytę, nie do pracy, tylko na wizytę, a tam są Polacy, którzy chcą posłuchać o Powstaniu Warszawskim. Poszedłem, złożyłem to podanie o paszport i mija miesiąc czasu, nie ma odpowiedzi i mam wezwanie do pałacu Mostowskich. Mówię, co ja nabroiłem. Cholera, może znów ta sprawa wróciła z dawnych lat. Do pokoju trzynastego, na biurze przepustek tam mnie przyjęli, w pałacu Mostowskich, na pierwsze piętro do jakiegoś tam pana. Wchodzę, ogromna sala, ja go widzę, ze trzydzieści metrów dalej za biurkiem siedzi pan w garniturze, mówi: „Niech pan siada. Pan złożył podanie o paszport?”. Ja mówię: „Tak”. A on mówi: „To bardzo dobrze. Wie pan co? Dostanie pan paszport, ale my pana prosimy, żeby pan z nami współpracował. Pojedzie pan do Ameryki i jak pan będzie już w Nowym Jorku, to do pana zgłosi się mężczyzna i on panu powie, co pan ma tam robić. Z kim pan ma się komunikować, z kim pan ma rozmawiać, gdzie pan ma chodzić”. Mówię: „Proszę pana, na taki numer to ja się nie piszę. Ja nie chcę żadnych kontaktów z nikim, nie chcę żadnej współpracy, z żadnym panem się nie będę kontaktował i donosił. Nie chcę”. To mówi: „Ma pan wezwanie za tydzień. Niech pan idzie do domu, niech pan w domu przemyśli i pan po tygodniu przyjdzie. W piątek o godzinie czternastej ma pan tu wezwanie”. Po tygodniu wróciłem do tego samego pana – przepustka, wyjście. Ten sam pan: „No dzień dobry. Myślę, że pan się namyślił”. Ja mówię: „Tak, namyśliłem się, ale ja rezygnuję z paszportu. Nie chcę jechać, jak mam tyle wydać pieniędzy na bilet i pojechać tam na miesiąc, to ja potem będę miał długi i ja kicham na tę Amerykę – mówię – mnie ta Ameryka nie interesuje. Nie chcę jechać i paszportu nie potrzebuję. Proszę mi paszportu nie dawać”. Przyszedłem do domu, siedzę sobie. Po dwóch tygodniach wezwanie na Kruczą po odbiór paszportu, no to idę na Kruczą. Wziąłem paszport, mówię: „Co jest grane? Przecież nie zgodziłem się, a dostałem paszport jednak”. Do tej ambasady poszedłem po tę wizę. Oni mówią: „Słuchaj, ty musisz takiego biznesmena grać tam. O żadnej pracy nie mów, tylko musisz mówić, że jedziesz tam na wycieczkę. Niagarę chcesz zobaczyć, wieżowce, to cię interesuje, a o pracy nie mów. No ale ty musisz się jakoś ubrać, słabo jesteś ubrany. Aktówkę jakąś, portfel, zegarki jakieś”. Jeden kolega pożyczył mi złoty sygnet, drugi dał mi piękny zegarek z brązową skórą, z wężowej skóry zegarek jakiś bajerowski, aktówki nie było mody, ale jakąś aktówkę skombinowali. Kolega pożyczył mi krótką skórę. Styczeń, ja w krótkiej skórze, leciutko ubrany, bo że niby cadillakiem podjechałem pod ambasadę na rozmowę z konsulem. Ten zegarek na tym biurku, tak mu świecę tym zegarkiem, rękawy zawijam, żeby zegarek było widać, aktówkę nie na kolanach, tylko w ręku, żeby widział, portfel z wężowej skóry też pokazałem, a on tak się patrzy na mnie i mówi tak: „Panie, po co pan tam jedzie?”. Ja mówię: „Mam przyjaciół, chciałem się [z nimi] widzieć. Mój ojciec to był jego przyjaciel, no i taka przyjaźń”. – „A co pan będzie robił? Pan ma tylko sto dolarów”. Mówię: „A po co mi pieniądze, jak ja mam zapewnione mieszkanie, jedzenie, samochód. On mnie będzie wszędzie woził. Mnie tam są pieniądze niepotrzebne, nawet te sto dolarów nie zabieram z sobą, bo ja darmo mam wszystko”. – „A do pracy pan idzie?” – „Panie, mnie do pracy? Mnie?” Tak się patrzy na mnie, no i dał mi wyjazd. Jak pojechałem do Ameryki, to zostałem w Ameryce dwanaście miesięcy, bo taką wizę miałem. Po dwunastu miesiącach wróciłem i powiedziałem: „Jeszcze bym pojechał raz sobie pojeździć, pozwiedzać”. Trochę zwiedziłem, nie za dużo, ale zwiedziłem.

  • Pracował pan przez te dwanaście miesięcy?


Znaczy nie cały czas. Nielegalnie pracowałem. Nawet może nie w tajemnicy, bo języka nie znałem – to był błąd. Język był rosyjski w szkołach, angielskiego się w szkołach nie uczyliśmy w tym czasie, nie uczyłem się więc. Po angielsku tylko umiałem mówić „dzień dobry” i „do widzenia” i więcej nic. Żebym znał język, to bym nawet dobrze zarabiał, bo zgłosiłem się do prywatnej firmy napraw maszyn biurowych w Nowym Jorku. Poszedłem i mówię, że ja tego, tam tego i on do mnie mówi, nie mogę się dogadać z nim, ale że ja mówię, że ja mechanik, że ja trzydzieści pięć lat mam, te maszyny naprawiam i to naprawię, to on pokazał mi palcem – stały te maszyny. „Tak?” Dał mi maszynę do naprawy. Mówię: „Człowieku, ja to ci za minutę naprawię”. Najpierw sprawdzimy, co jest – z dzieleniem coś jest. Na pamięć wszystko znałem, tam mu w ciągu piętnastu minut naprawiłem maszynę, tylko obudowy nie zakładałem, tylko taką obudowę. Mówię mu: „Zobacz”. „O” – zdziwił się. Dał mi drugą maszynę. Drugą maszynę mu naprawiłem w pół godziny, mówi: „No to dobra, ale języka nie znasz. Nie mogę cię przyjąć, bo jak wyślę cię do biura na Manhattan, żebyś tam naprawił maszynę, to jak ty się dogadasz z urzędniczką? Ty tam nie trafisz nawet”. Straciłem [okazję], już nieprzyjęty jestem, ale trzeba coś robić. Chłopaki mówią: „Ty, słuchaj, sprzątanie zostało tylko. Będziesz chciał sprzątać?”. Mówię: „No, a jak ja mam tu z głodu zdychać? To do sprzątania idę”. Jest praca na Kennedym, firmy Mohack, sprzątanie biur, tych odpraw wszystkich. Mówię: „No dobrze”. Poszedłem, pracowałem dwanaście miesięcy na Lufthansie i raz pracowałem na Japan. Z tym angielskim coraz gorzej, znaczy coraz lepiej niby, ale nie tak jak potrzeba. Tam mnie uczyli chłopaki, ale to mało co dawało, bo tylko praca i spanie. Powiedziałem: „Do Ameryki więcej nie jadę. Starczy mi to wszystko”. Ale po czterech latach mówię: „Może bym samochód sobie kupił drugi? To warto jechać”. Ale dwanaście miesięcy byłem w czasie, że nie przedłużyłem pobytu, bo jak się przedłuży pobyt, to już dziesięć lat z głowy. Złożyłem i dostałem wyjazd na drugi raz. Byłem drugi raz, powiedziałem tak: „Porobię czternaście miesięcy i w Ameryce już nie chcę być”. Mnie tak zbrzydła Ameryka, bo mnie i oszukali, okradli i miałem takie perypetie, nie to, że z policją, tylko z Polakami. Najgorzej z Polakami miałem. Okradli mnie Murzyni, Polacy też mnie tam oszukali.

  • Ale reasumując, został pan na dwadzieścia lat.


To, ale pani posłucha. Drugi raz byłem w Ameryce, wyjechałem do Ameryki i powiedziałem: „Nigdy w życiu do Ameryki nie pojadę. Mam dosyć tej Ameryki, bo mi zbrzydła ta Ameryka”. Tu mnie oszukali, pracowałem tydzień, nie zapłacili – to Polacy, bo Amerykanie to płacili, tylko Polacy nie płacili. Powiedziałem: „Moja noga w Ameryce nie postanie”. A mój kolega bez mojej wiedzy wysłał do Baltimore kartę na losowanie wiz i ja wylosowałem wizę. Siedzę sobie w Polsce, a kolega przesyła mi i mówi: „Słuchaj, ty wylosowałeś stały pobyt w Ameryce. Amerykaninem jesteś już. Pakuj walizki i do Ameryki jedziesz”. Tutaj już tego zawodu nie miałem, już maszyn biurowych nie naprawiałem, to co mam robić. Gdzieś do pracy pójść. To jak ja tu mam gdzieś pójść do pracy, to nie ma co, tylko się trzeba uczyć angielskiego. Żonę zabrałem, syn nie mógł jechać, bo był dorosły, dwadzieścia lat, już nie mógł jechać, jakby [miał] mniej niż dwadzieścia lat, to bym go zabrał. Pojechałem do Ameryki już na stałe, zieloną kartę mam. Poszedłem do szkoły, uczyłem się angielskiego, żona też [poszła] do szkoły. Trzeba obywatelstwo zrobić, trzeba po pięciu latach obywatelem zostać i będę w Ameryce żył. No i co, trzeba jakąś firmę założyć, to założyłem firmę. Nikt się nie pyta o papiery – założyłem firmę budowlaną.

  • Aha, tak pan przez ten czas funkcjonował w Ameryce?


Tak. Założyłem firmę budowlaną, zdałem egzamin i otworzyłem firmę, nająłem ludzi. Trzy biura wybudowałem w Nowym Jorku, na Staten Island wybudowałem. Mogłem dalej zostać, ale stwierdziłem, że już nie ma sensu dalej. Znaczy dużych pieniędzy nie zarobiłem, bo ja cztery samochody przejeździłem, zwiedzałem Amerykę. Na Florydę pojechałem sobie na urlop. Żyłem jak człowiek, na nic mi nie brakowało.

  • Proszę pana, wróćmy jeszcze do okresu Powstania. Był pan dzieckiem, ale tak jak pan sam mówi, głównie przebywał pan na ulicy.


Na ulicy.

  • Nie czuł pan specjalnie jakiejś obawy, strachu przed Niemcami?


Właśnie byłem za młody, żeby to czuć.

  • Jak pan dzisiaj z perspektywy lat, doświadczeń, patrzy na swoje dzieciństwo w Polsce okupowanej i w czasie Powstania, jak pan to dzisiaj odbiera?


No więc ja w dalszym ciągu mam żal do Niemców, bo rodzina mi zginęła – ciotka, wujek, tu trzydzieści osób w naszym domu, moi koledzy poginęli. Później było to samo zachowanie Niemców w tym obozie. Ta podłość Niemców na ulicy. Przecież widziałem na ulicy, jak prowadzili tych [ludzi], co łapanka była, jak oni się zachowywali. Do Niemców mam wielki żal, bo jednak co taki normalny człowiek winny jest. Wojna, bijemy się, wojsko, ale żeby tak ludzi traktować? W tym obozie żeby nas głodzić? Ta kawa i lura zupa? Potem [wieźć] w wagonie towarowym? No jak to można było? Potem na ulicy widziałem, jak zabijali. Przecież ja świadkiem jestem. Że Polacy zabili tych Niemców, to widziałem, ale widziałem, jak zabijali Polaków, ja to widziałem. Z tym że jako dziecko ja tego nie przeżywałem tak emocjonalnie, ale po latach, jak zacząłem o tym myśleć, jak to było, że ja to przeżyłem… Przecież trzydzieści metrów ode mnie bomba upadła. Że nie zabiła mnie framuga, która leciała nad moją głową, co uderzyła tego człowieka, bo jego przecież uderzyła szyba… Co się działo, no strach. Później to już był strach. Jak ten dom bombardowali nasz, ta lewa oficyna, to już baliśmy się, ale pierwsze dni ja się nie bałem. To był środek Śródmieścia, wszystko na wesoło, tu Armia Krajowa, tu wesoło, tu msza, wygrywamy, tylko defiladę szykować i zwycięstwo. Tak było.

  • To było ciekawe życie.


No tak, ciekawe życie. Wojsko idzie, walczą, to gramy, defilada będzie przecież. Tak nastawiali nas.

  • Czy w ogóle dowiedzieliście się oficjalnie o śmierci pana ojca?


To wtedy dopiero się dowiedziałem o śmierci ojca, jak Jaruzelski przywiózł dokumenty z obozów w Starobielsku, w Ostaszkowie, że na liście jest mój ojciec. Mam kopię, dostałem dokument. Trzeciego dnia wywózki z obozu (jest na sześćdziesiątym [drugim] miejscu) rozstrzelany w Twerze, w piwnicy NKWD – mam dokument. Byłem dwa razy już na cmentarzu u ojca, tam są doły nieekshumowane, bo Katyń, oficerów ekshumacja była, a policjantów nie było ekshumacji, tylko jeden dół. Dlaczego? Dlatego że w tych sześciu dołach jest 6300 policjantów i pracowników MSW przedwojennych przecież. Na tych dołach ustawili szambo NKWD, bo to było w lesie wycieczkowym enkawudzistów. Oni na tych dołach postawili szambo i to szambo płynęło w te doły. Jak była pierwsza ekshumacja, to wyciągali poszczególne kości, mundury. Ziemia w okolicy tego dołu to jest granatowa, glina granatowa od mundurów policjantów. Wyciągali pojedyncze czaszki, bo to wszystko zmasowało się przez to szambo, nie było szkieletów całych. To się wszystko [wymieszało] i dalsze doły były nieekshumowane. Tam była ekipa, ja film o tym mam, mój znajomy film nagrywał, bo byłem, jak on był z IPN-u, nagrywał ekshumację policjantów. To ekipa była rosyjska, chyba ze czterdziestu Rosjan pomagało, to wytrzymywali tylko trzy dni i padali, nie mogli tego zapachu, smrodu i na widok tego dołu nie wytrzymywali, Rosjanie, ci żołnierze rosyjscy, którzy pomagali w tej ekshumacji. Dalsze doły nie były [ekshumowane], bo nie było sensu, bo to zmiażdżone, tego nie ma. Te doły są nieekshumowane, tylko te kości były wyjmowane, te kawałki mundurów, odznaki, nie odznaki to były. Było wiele rzeczy – medaliki – to jest w Muzeum Katyńskim przecież. Dwa razy się udało mi pojechać. Raz pojechałem z policji, z Komendy Głównej Policji – cztery autokary z orkiestrą.

  • W którym roku?


To było w dwunastym. Rok temu byłem rządowym samolotem, bo tacy jak ja już tylko nieliczni żyją, już wdowy wszystkie zmarły, ja jestem nielicznym synem policjanta. Mam osiemdziesiąt trzy lata, akurat miałem cztery lata, jak to się stało, prawda. To ja jeszcze żyję, ale w tym naszym Klubie Rodzin Katyńskich, w tym policyjnym, to już tylko wnuczki, wnuczęta i dwie czy cztery wdowy, które już nie przychodzą, bo nie mają siły dojść nawet na zebranie. Ja jestem jako syn i zostałem raz wytypowany na wyjazd, rządowym samolotem poleciałem, właśnie do tego Miednoje. Tam złożyliśmy kwiaty, lampki zapaliliśmy. To mi się drugi raz udało. A raz byłem autokarami, ale że przez Ukrainę i przez Białoruś nie można jechać, to jechaliśmy przez Litwę i Łotwę. Z Łotwy wjechaliśmy dopiero za Moskwę do Miednoje, tam na ten cmentarz. Teraz bardzo nieprzyjemna sprawa się dzieje na tym cmentarzu, bo młodzież ukraińska przyjeżdża tam na cmentarz i jak Polacy przyjeżdżają w małych grupach z Łodzi czy z Katowic, czy skądś, to ta młodzież ukraińska krzyczy, że tam nie leżą żadni policjanci, że to oszustwo, że tu nie ma żadnych grobów. Taką demonstrację robią – ukraińska młodzież.

  • Teraz?


Tak, teraz. Ja to zgłosiłem do Komendy Głównej Policji, powiedziałem takiemu przełożonemu, a on [mówi]: „My o tym wiemy i my już z Komendy Głównej, nasi oficerowie kontaktowi dali znać do władz rosyjskich, teraźniejszego UB, że takie się rzeczy dzieją, że my tego nie życzymy sobie, żeby ukraińska młodzież przyjeżdżała i demonstracje tam robiła i gwizdali do nas”. Teraz, w tej chwili jeszcze zakaz jest i młodzież ukraińska nie będzie wpuszczana. Jednak Rosjanie zadbali o to teraz, że nie będzie tej hołoty przyjeżdżało. Tu Polacy składają kwiaty, a oni gwiżdżą na Polaków, ukraińska młodzież. Tak że jest niedobrze. Ja właśnie miałem, proszę pani, zawał miałem pół roku temu niecałe. Mam założony teraz rozrusznik i leżałem w szpitalu. Przy łóżku tak rozmawialiśmy, z człowiekiem rozmawiam. Okazuje się, że to generał Wojska Polskiego, który jest pilotem, on był głównym szefem całych radarów w Polsce w tej chwili, ale on też ma kłopot z sercem, leżał koło mnie. Ja mówię, że jestem z rodziny policyjnej katyńskiej, my tam jeździmy, a on mówi: „Proszę pana, ja jako młody pilot byłem w latach sześćdziesiątych szkolony właśnie w Twerze, jako pilot w rosyjskich samolotach. Ja tam byłem pół roku na szkoleniach, kontaktowałem się z Rosjanami, mieszkańcami. A że byłem jednym z nielicznych Polaków, to szukałem kontaktu, żeby z kimś porozmawiać, żeby jakieś kontakty nawiązać – mówi. – Spotkałem rodzinę polską, która tam mieszka. Do nich przychodziła starsza pani. Przychodziła ta starsza pani i mówiła, że jej mąż – pułkownik – był dowódcą w całym obozie w Ostaszkowie i ona wiele rzeczy wie, ta kobieta”. Ona ma dziewięćdziesiąt lat i ona właśnie temu pilotowi mówiła, że jej mąż powiedział, co robili z Polakami, z tymi policjantami, bo on był komendantem w tym obozie. Mówi: „Był taki jeden dzień, że na barkę włożono 300–400 policjantów i te barki zostały zatopione na jeziorze wokół tego Tweru. Tam są wielkie jeziora, gdzie ten monastyr jest, tam gdzie byli Polacy przetrzymywani. Polacy byli zatopieni. Ona o tym mówiła, ale ja jako młody pilot w tym czasie nie wiedziałem o Katyniu, nie wiedziałem o Smoleńsku, nie wiedziałem o Miednoje. To była tajemnica, to o tym nikt nie wiedział w latach sześćdziesiątych. Żebym wiedział o tym, to bym się wypytał dokładnie, co pani jeszcze wie, niech pani powie, jak to było. [Pani mąż] był komendantem, przecież pani tam była”. Ale on mówi: „Jak ona mi to mówiła, to ja [myślę]: O czym ona mówi, o jakim obozie? Jakie 6300 zabitych? Co ona mówi?”. Potem się okazało, że Katyń odszukano, ekshumowali Niemcy i tak dalej, i tak dalej. Dopiero jak Gorbaczow nastał, wyszło Miednoje. Dopiero teraz Miednoje jest, od siedemdziesiątych lat dopiero. Jaruzelski przyniósł te dokumenty, dostał od niego. Tam to w ogóle nie istniało. Kuropaty czy jakieś inne, to dopiero teraz jest. Katyń odkopali, ekshumacja jak najbardziej, a my dowiedzieliśmy się teraz. No i jest moje nazwisko – ojca. […]

Warszawa, 13 maja 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Jerzy Marecki Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter