Janusz Dereziński „Jarosz”

Archiwum Historii Mówionej


Janusz Dereziński, pseudonim powstańczy „Jarosz”. Byłem w 3 plutonie IV kompanii Batalionu „Tum”, zgrupowania „Kryska”.

  • To jest kontynuacja naszej rozmowy. Zacznijmy od tego na czym żeśmy skończyli. Proszę opowiedzieć o obcokrajowcach, którzy byli w pana batalionie.

 

Zacznę od obcokrajowców, którzy przewinęli się przez nasze zgrupowanie. Łącznie przez Zgrupowanie AK „Kryska” przewinęło się [około] trzydziestu sześciu obcokrajowców, co stanowiło około półtora procenta całego stanu. Byli to: siedmiu Gruzinów, sześciu Rosjan, dwóch Ukraińców, dwóch Ormian, jeden Azerbejdżanin, jeden Białorusin, ośmiu Słowaków, jeden Jugosłowianin, czterech Francuzów, jeden Belg, jeden Szwed i dwóch Anglików.
Podam trochę bliższych danych o niektórych [z tych osób]. Zacznę od tych Anglików. W mojej książce, z której właśnie wyczytałem tych obcokrajowców, znajduje się rozdział poświęcony obcokrajowcom, którzy walczyli na Czerniakowie w Zgrupowaniu „Kryska”. Otóż ci dwaj Anglicy brali udział w Powstaniu Warszawskim, ale o tym, że byli Anglikami dowiedzieliśmy się dopiero niedawno, trzy miesiące temu. W mojej książce jest również rozdział, który przedstawia grupy rodzinne, które brały udział w Powstaniu Warszawskim, bracia, siostry, całe rodzeństwa, nawet całe rodziny, nawet do pięciu osób. Mieliśmy nawet dwie rodziny pięcioosobowe. Wśród tych grup rodzinnych znalazła się właśnie grupa dwóch braci, którzy mieli nazwisko Sydow. W naszych dotychczasowych dokumentach jakie mieliśmy, widniało, że obydwaj zginęli. I tak też w pierwotnej redakcji [mojej] książki zostali umieszczeni. Tymczasem dosłownie parę dni przed oddaniem do druku tej książki, zjawił się jakiś pan, który przyjechał ze Szkocji z okazji Konkursu Chopinowskiego jako menadżer i odnalazł nas, nasze zgrupowanie i mówi: „No jestem Sydow”. „Przecież pan nie żyje, kolega nie żyje”. „Jak widzisz żyję. Co zrobić, żyję”.
Okazało się, że nie zginęli obydwaj, tylko jeden zginął, a drugi żyje. Nawiązaliśmy z nim kontakt, przysłał nam swoją fotografię i swojego brata z tamtego okresu. Przy drugim wydaniu tej książki, [...] oczywiście skorygujemy wszystkie te informacje dotyczące ich i załączymy fotografię, którą nam przysłali. [Tak też się stało].

  • Czy oni byli z państwem od początku Powstania?


Tak. Oni przyjechali do krewnych gdzieś pod Warszawę, do Milanówka czy gdzieś. Byli w Warszawie i zastało ich Powstanie. A oni czuli się Polakami. [Ich rodzice] to było małżeństwo mieszane. Stąd właśnie nawet Anglicy znaleźli się w Powstaniu. To jest jeden z przykładów dotyczących obcokrajowców.
Drugi przykład to z Ukraińcami. Mianowicie, w czasie Powstania Niemcy zagonili jeńców rosyjskich do jakichś prac, między innymi tu w Warszawie, na Woli. Wśród tych jeńców było sześciu, ogólnie rzecz biorąc, Rosjan. Podczas walk na Woli, oddziały „Radosława” zagarnęły akurat ten rejon, gdzie oni pracowali i wzięli ich do niewoli. Musieli ich trzymać pod strażą, w czasie walk musieli przemieszczać się z nimi. Zresztą na Woli ciągle były ciężkie walki. Któregoś razu jeden z tych jeńców zwrócił się do naszego wartownika: „Po co wy tak macie nas tutaj trzymać w odosobnieniu, za kratami., kiedy my możemy tak samo walczyć z wami właśnie przeciwko Niemcom?”. Wartownik przekazał tę informację do swojego dowództwa. Naczelnym dowódcą działającego [tam] zgrupowania był „Radosław”, który stwierdził, że oni chyba mają rację. Oczywiście powiedział Rosjanom, że to nie są „przelewki”: „Jak jesteście jeńcami to możecie przeżyć albo nie, to zależy jak tam Niemcy będą z wami postępowali. U nas tak samo, możecie nie przeżyć, bo to [naprawdę] nie „przelewki” tutaj”. Oni mimo wszystko powiedzieli, że chcą razem z nami walczyć. I walczyli. Dostali legitymacje AK, dostali broń. I… Razem z innymi. Niestety kilku ich zginęło na Woli. Jak „Radosław” przyszedł do nas na początku września na Czerniaków, to z jego oddziałami również przyszło dwóch Rosjan. Okazało się, że dokładniej to byli Ukraińcy. Ale wtenczas się ich nie rozróżniało. Jeden z nich w czasie walk na Czerniakowie zginął. Ten drugi miał pseudonim „Żeńka”. Ten drugi Ukrainiec też został ranny i korzystając z możliwości przerzutu pontonami już pod koniec Powstania na drugą stronę Wisły, również został przerzucony i znalazł się w szpitalu w Otwocku. Tam oczywiście NKWD robiło swoje. I oczywiście penetrowali również szpitale. Wyłowili, że jeden z tych pacjentów jest [Rosjaninem], czy [Ukraińcem] i dobrali się do niego. Musiał zeznawać swoje przeżycia kilkakrotnie, zresztą taka moda była u nich, żeby coś nie przeinaczał. W końcu powiada ten NKWD-ista: „Dobrze, ale dlaczego ja mam tobie wierzyć. Ty możesz sobie różne rzeczy wymyślać”. To on zwrócił się do lekarza, który akurat przechodził: „Panie doktorze, niech pan mi da moją legitymację akowską”. Ten przynosi, Rosjanin sięga: „O, nie, nie dam panu tej legitymacji, pan może ją przeczytać na moim ręku”. On czyta: „»Żeńka«, Kazań, oddział AK”. Mówi tak: „»Żeńka«, »Żeńka«, to każdy sobie może być »Żeńką«”. Ale lekarz mówi: „Wszyscy Powstańcy używali tylko pseudonimów, nazwiskami w ogóle nie operowali. Dlaczego mieli przy nim akurat robić wyjątek”. No i ten NKWD-sta przekonał się do tego. Dość, że później [gdy „Żeńka”] wyszedł ze szpitala, oczywiście został z powrotem wcielony do wojska i walczył aż doszedł do Berlina razem z Armią Czerwoną.
Tymczasem w roku siedemdziesiątym którymś, jakaś polska delegacja była w Kijowie służbowo i gdy jechali taksówką, rozmawiali między sobą po polsku, a kierowca mówi do nich: Ja toże iz Warszawy. „Tak, a coś tam robił?”. Ja wojował!. „Z kim?” „Z Niemcami”. „Ale jak to?” „Z waszymi partyzantami, z polskimi Powstańcami przeciwko Niemcom walczyłem”. I od słowa do słowa, zgadali się. Podał tym ludziom swoje dane, nazwisko obecne i tego „Żeńkę” z Powstania, wszystkie dane podał. Koledzy tutaj w Warszawie sprawdzili to wszystko, jak to jest. Rzeczywiście, zgadza się wszystko. Najpierw nawiązali kontakt i przy jakiejś okazji wycieczki do Moskwy, zboczyli tą wycieczką do Mińska i umówili się z „Żeńką”, że on z Kijowa, gdzie mieszkał, podjedzie do Mińska i tam zrobili spotkanie. Spotkanie było niesamowite. On w mundurze rosyjskim, z medalem Powstania Warszawskiego. To zdjęcie jest umieszczone w tej książce. W czasie spotkania powiedział: „Gdyby nie ta legitymacja akowska to by mnie tutaj nie było. Ona uratowała maju żyzń”.
Mówiłem wcześniej o Francuzach, o każdym z nich można by bliższe dane powiedzieć, ale ja [przejdę do] tego, jak dla mnie zakończyło się Powstanie Warszawskie.

  • Jak pan mówił, osób pochodzenia żydowskiego nie traktowali państwo jako obcokrajowców.


Właśnie, tutaj zapomniałem dodać. Wśród tych wymienianych obcokrajowców było również sześciu Żydów, z tym, że myśmy nie traktowali ich jak obcokrajowców. To byli Polacy narodowości żydowskiej. Oni się z tym nie kryli. Zresztą jeden z tych Żydów był w moim plutonie. Miał pseudonim „Adam”, takie typowo żydowskie imię. On się nie krył z tym. Myśmy traktowali go jako kolegę po prostu. Zresztą zginął 10 września. I to zginął nieomal przy mnie, od wybuchu pocisku, od granatnika. To działo się przy zdobywaniu „Dziennikarki”, o której mówiłem poprzednim razem.
Tak samo byli Słowacy, był cały pluton Słowaków. O Słowakach piszę, że traktowaliśmy ich jako obcokrajowców, chociaż niektórzy też czuli się Polakami, nawet ich dowódca Mirosław Stanko, Słowak.

Przechodzę teraz do swoich wspomnień, mianowicie jak dla [mnie] zakończyło się Powstanie. Mówię to omijając wiele innych fragmentów, które są również ciekawe, tylko boje się, że nie zmieszczę się na tej taśmie i dlatego zaczynam od zakończenia. 16 września wczesnym rankiem przyszliśmy już z resztką naszego plutonu (już było nas tylko dwanaście [osób]) do naszej kwatery przy ulicy Idźkowskiego 4 na pierwszym piętrze. Tam był duży pokój. Mieliśmy trochę odpocząć, bo mieliśmy ciężką noc, musieliśmy trzymać wartę w ekstremalnie niebezpiecznych miejscach. Wprawdzie Niemcy w nocy, tak stwierdziliśmy, w ogóle nie robią takich swoich wypadów, czy jakichś zaczepnych akcji. Bali się po prostu w nocy działać, ale tym niemniej w takich niebezpiecznych miejscach wartę trzeba było trzymać, bo a nuż się tam zjawią i byłoby niedobrze.

Więc trzymaliśmy te warty, a ponadto z całą satysfakcją i jakąś emocją przyjmowaliśmy pierwsze oddziały „berlingowców”. „Berlingowcy” to byli żołnierze polscy, którzy przyszli z Armią Czerwoną przy zdobywaniu Pragi. Generał Berling, który był dowódcą tych oddziałów, postanowił, do dziś nie wiadomo, czy to była jego inicjatywa czy bardziej odgórna, aczkolwiek trudno sobie wyobrazić, aby w oddziałach pod egidą rosyjską, ktokolwiek mógł działać na własną rękę. To jest nie do pomyślenia. Więc musiało to jednak być polecenie jakieś odgórne, żeby pomóc Warszawie. [Zorganizowano] przeprawę przez Wisłę. I myśmy tych pierwszych „berlingowców” właśnie tam przyjmowali i od razu w nocy przesyłaliśmy ich na odpowiednie punkty. Do tego oczywiście konieczni byli Powstańcy, bo znali teren. I myśmy byli przy tym też wówczas zajęci.


Teraz [przyszliśmy] troszeczkę odpocząć, bo zbliżał się następny dzień, bardzo gorący. Dlaczego mówię – gorący, bo 16 września nasz obszar działania bardzo już się [zawęził] na skutek wielkiej ofensywy niemieckiej, która się zaczęła 11 września i już całe obszary Czerniakowa po prostu były w ich rękach. Tam, w bardzo ciężkich walkach wielu Powstańców zginęło. Oddziały były już bardzo przetrzebione, porozrywane, dowódcy już nie bardzo panowali nad tym wszystkim. Dość powiedzieć, że w ciągu dwóch dni od 14 do 16 września w dowództwie [naszych batalionów] „przewinęło się” sześciu oficerów. Po kolei albo ginęli albo byli ciężko ranni. Zresztą pisząc książkę umieściłem rozdział odnośnie procentowego udziału strat. Więc, o ile ogólnie Powstańcy mieli straty rzędu 30–35%, to w kadrze oficerskiej ta cyfra wynosiła 40–45%. To jest wręcz nie do wyobrażenia. W normalnych warunkach wojennych, takich frontowych, to [straty wyższej kadry] to są ułamki procentów. A u nas było [właśnie] tak, co świadczy o wielkim oddaniu wszystkich, a szczególnie właśnie oficerów, skoro tak ginęli. Ale wracam do tego pokoju, w którym byliśmy i w godzinach rannych jeszcze troszeczkę odpoczywaliśmy. Weszła też tam do tego pokoju para starszych ludzi, podeszli do wielkiej wyrwy w murze. To była wyrwa około półtora metra, [a] została [wyrwana] przez odłam pocisku, odłam o wielkości trzydziestu centymetrów, grubości ośmiu centymetrów, od niemieckiego pocisku moździerzowego, którym Niemcy ostrzeliwali poszczególne rejony Warszawy z Dworca Zachodniego. To był moździerz dalekosiężny. Taki pocisk jak upadł i trafił w jakiś dom, to z domu zostawała tylko kupka gruzu. Jak [pocisk] upadł obok domu, to wywalał lej o średnicy do dziesięciu metrów i cały czerep pocisku rozrywał się na takie właśnie odłamy. Te [odłamy, gdy] trafiły w budynek, w jakiś mur, to po prostu wywalały w nim taką olbrzymią dziurę. Jedna z tych dziur właśnie była w tym budynku. Te ostrzały Niemcy robili jako przygotowanie do swoich akcji na poszczególne obszary, tam gdzie mieli za parę dni czy może na następny dzień ruszyć, tam najpierw okładali takimi „okładami”. Ci państwo, to było na pewno małżeństwo, podeszli do tego muru i ta pani zwraca się do swojego męża i mówi: „Zobacz, cały nasz dorobek leży o tam w gruzach, jeszcze się dopala”. Tam była taka prywatna fabryka, i tam wyrżnął między nimi ten pocisk. I później jeszcze były naloty niemieckie. Jednym słowem to wszystko wywalało [strasznie]. Ale mąż odpowiedział: „Ale my żyjemy”. Czy przeżyli, no nie wiem.
Do tego pokoju przyszedł też oddział „berlingowców”, czekając na dalsze przez nich działania.


  • Wielu berlingowców wtedy zginęło?


Bardzo dużo zginęło. [W sumie] zginęło ich pięćdziesiąt, sześćdziesiąt procent. przyszedł Ten oddział „berlingowców”, zaczęli rozglądać się. Niektórzy prawdopodobnie pierwszy raz byli w takim budynku. Pierwszy raz w życiu w ogóle, bo oni [byli] z Syberii, skądś tam. To byli Polacy, z tym że mówili tym śpiewnym akcentem. Niektórzy wtrącali bardzo dużo rosyjskich wyrazów. W każdym razie oni byli oszołomieni tą całą historią i tym miejscem, w którym się znaleźli, nie byli przyzwyczajeni. Oni byli przyzwyczajeni, że zawsze gdzieś w polu byli, w jakimś otwartym terenie. Zbliżali się do okien. Mówię: „Panowie, nie zbliżajcie się do okien!”. Dosłownie, nim skończyłem to mówić, poszła seria z karabinu maszynowego, właśnie w to okno. Oni się wszyscy wycofali, posiadali na swoje wyoblone hełmy. Rosyjskie wojsko nie miało plecaków w naszym rozumieniu, miało worki. Normalnie to żołnierz siada na swój tornister, oni nie mieli czegoś takiego, siadali na te hełmy i czekali po prostu co dalej.

W pewnym momencie wpada do pokoju nasz dowódca plutonu „Konar”. I mówi: „Idziemy”. Był bardzo oszczędny w słowach. Tylko to, co trzeba było to mówił: „Idziemy!” Poderwaliśmy się wszyscy, myśleliśmy, że trochę tam dłużej odpoczniemy. Idziemy. Zaprowadził nas znowu przez takie płytkie przekopy, przez gruzy, przez opłotki jakieś w jedno miejsce, w którym też był zrobiony taki wyłom w murze, ale stosunkowo nieduży i to już był zrobiony sztucznie przez poprzednie nasze oddziały. Z tego otworu w murze był bardzo rozległy widok na dużą część Czerniakowa, mianowicie na ulicę Wilanowską, na ulicę Czerniakowską.

Plac, który się rozciągał na przedpolu tego budynku nazywał się Plac Magaja. To był otwarty, niezabudowany plac, trawa tam rosła. „Konar” mówi: „Tutaj siedźcie i pilnujcie, bo Niemcy mogą nas podejść tutaj z boku”. Przy tej wyrwie był taki boks, w którym znajdowało się dużo jakichś słoików, butelek. Okazało się, że myśmy znaleźli się na terenie fabryki marmolady. Myśmy tak ją nazwali, aczkolwiek może nazwa była inna. To była taka fabryczka przetworów owocowych, jarzynowych, tego typu [rzeczy]. Ten boks [miał takie przepierzenia] z desek. Mój dowódca za chwilę przychodzi jeszcze raz do nas i do mnie się zwraca: „»Jarosz«, chodź pójdziemy w jedno miejsce”. Poszliśmy, okazało się, że znalazł magazyniera, który w tej fabryce był zatrudniony. Pytam „Konara”: „Gdzie idziemy?” Powiada: „Zobaczysz, coś dobrego będzie”. Poszliśmy do bardzo obszernej piwnicy, właściwie to był taki magazyn piwniczny, ale w tej chwili ten magazyn był [inaczej] przystosowany i przygotowany, tam leżeli po prostu pokotem ranni, na [pryczach] pierwszym piętrze i na poziomie. Mnóstwo rannych. To był niby szpital, ale w zasadzie to była taka przetrzymalnia dla rannych, bo wszyscy ciągle mieli nadzieję, że losy się odwrócą. Dość, że przechodziliśmy przez tę piwnicę z tymi rannymi, zaduch był tam straszny, jęki tych rannych, złorzeczenia, i to w naszym kierunku. Dość, że przeszliśmy przez tę piwnicę i ten magazynier zaprowadził nas do niedużego oddzielnego pomieszczenia.

  • Tam byli Powstańcy?


I Powstańcy i cywile. Wszystko razem. Zaprowadził nas do takiego małego pomieszczonka, to był magazynek przetworów owocowych. Nam oczy się zrobiły okrągłe. Pytamy się: „Panie, a dlaczego pan to trzyma?”. On: „Trzymam to na jeszcze gorsze czasy”. Tych gorszych czasów już nie bardzo mogliśmy sobie wyobrazić, ale on trzyma to na jeszcze gorsze czasy. No, trudno. On: „Mogę wam dać po słoiku takim, czegoś tam”. Dał. Więcej nie mogliśmy wziąć.

Dał nam po słoiku i z powrotem idziemy przez tę piwniczkę. Znowu straszne wrażenie to zrobiło na nas, okropne. „Konar” mówi: „Muszę iść w inną stronę”– bo drugą naszą grupę też gdzie indziej rozlokował. – „A ty idź tam pilnuj swoich”. Idę w kierunku do naszego boksu i nim doszedłem do [niego], dostałem ostrzał w plecy, bo za mną strzelali. Takie suche trzaski bez [większych] huków.
W Powstaniu to myśmy już dobrze się wyuczyli jak rozróżniać niebezpieczny strzał, ze słuchu, od takiego, który sobie gwiżdże tylko „tak”. Czułem, że do mnie strzelają. Podbiegłem szybko do tego boksu, jakoś nie trafili mnie. A strzelali w jedyny sposób, jaki można było wymyślić. Po prostu strzelali z garaży i takich magazynów zamkniętych drzwiami, prawdopodobnie przez jakieś otwory po sękach, czy może jakaś tam deska była uchylona, czy coś takiego musieli znaleźć i ostrzelali mnie. Podbiegłem do tego boksu i koledzy się zorientowali, że coś niedobrze się dzieje. A tymczasem oni łupią dalej. I te słoiki zaczynają pryskać. Mówię: „Przecież wystrzelają nas jak kaczki”. Wyskoczyliśmy wobec tego przez ten wyłom [w murze]. Myślimy sobie, że za tym murkiem będziemy pilnować. A oni w dalszym ciągu strzelali. Myśmy skryli się za ten mur. Na odchodnym jeszcze ze swojego Visa, który miałem przy sobie, jeszcze parę razy postrzelałem, ale chyba raczej dla fasonu. Dość, że znaleźliśmy się wszyscy za tym murem.
A tymczasem za chwilę dostajemy ostrzał z karabinu maszynowego z tych domów, które w międzyczasie już Niemcy zajęli przy Czerniakowskiej i częściowo przy Wilanowskiej. I grzeją do nas. Tam był jakiś mały załomek, [więc] kryjemy się za [nim]. Widzę, że nie ma innej rady, musimy biec z powrotem do Solca. Tam były takie nieduże zabudowania. Mówię do chłopaków: „Biegiem w odstępach dwudziestometrowych, jeden za drugim”. Ja biegłem ostatni. Po drodze jeden z kolegów przewrócił się. Podczołgał się za taką kupeczkę ziemi. Reszta przebiegła. Mnie też się udało przebiec. Wyglądało na to, że to chyba nawet nie jeden karabin maszynowy wywalił. [Waliły] chyba ze dwa. No, tak grzali, że ojej. Słychać było, że to jest do nas, bo tam nie było innych. Zauważyli po prostu, że tam ktoś się kręci.
Dobiegliśmy do tych zabudowań, już zeszliśmy z pola ognia. Ten jeden kolega został tam. Patrzymy co z resztą. Jeden mówi: „O, w łapę oberwałem”. A drugi znowu mówi: „Tu mi po palcach przejechało”. Nas było pięciu, jeden został [z tą kupką] ziemi, dwóch w rękę dostało. Niegroźnie, ale dostali. Mnie się udało bez szwanku przebiec. Owszem, później, jakiś czas po tym, zauważyłem, że przez nogawkę mam na wylot dziurę. Mogło być gorzej, ale się skończyło na tym. I jeszcze jeden kolega, „Bohun” miał pseudonim, szesnastolatek, też bez szwanku przebiegł. Rozlokowali się w takim małym budyneczku.

Okazało się, że w tym budyneczku już też są „berlingowcy”. I nawet w jednym pomieszczeniu tego budynku „berlingowcy” położyli swojego sierżanta, który został ranny podczas lądowania. Zaczęli trochę za późno [przeprawę] i ostatnie pontony dobijały już kiedy zaczęło się robić widno. Niemcy to zauważyli. Pierwszego etapu [lądowania] nie zauważyli, ale ostatnie już były w ogniu. Ten sierżant został ranny i położyli go w tym domku. Strasznie jęczał. Jęczał, ale w takiej pół przytomności słychać było odezwania się: „Chłopcy, naprzód!”.
A tymczasem bardzo mnie ciekawiło, co się tam dalej dzieje. Przecież Niemcy tam strzelają, to jest [poważna] rzecz, bo przecież to groziło po prostu przecięciem przez nas zajmowanej sfery na dwie części, bo oni mogli dojść w ten sposób aż do Wisły. Idę tam wkoło tych zabudowań, mniej więcej w ten rejon, gdzie myśmy zaczęli przychodzić. Tymczasem widzę taką scenkę. Znowu za jakimś murkiem dwóch Powstańców, raczej jakiejś wyższej rangi, bo tak tam głosili bardziej ostro i zdecydowanie i krzykiem nawet do kilku „berlingowców”, którzy się tam znaleźli, żeby atakowali właśnie tę fabryczkę, halę fabryczną. Zwłaszcza, że w tej [hali] zauważyli jakiegoś człowieka. Zaczęli krzyczeć do [niego] człowieka. [A] on nie odpowiadał. Ktoś z tych Powstańców strzelał i ranił tego człowieka. I nie wiadomo, kto to był. Oni myśleli, że to już są jacyś Niemcy, bo oni w dalszym ciągu z tych garaży tam coś operowali. I w tym momencie na tą scenę właśnie ja przyszedłem, ze swoim wisem w ręku. Jak oni mnie zobaczyli: „Ruszaj za nimi!”. Mówię: „Przecież przed chwilą stamtąd wyszedłem, byłem tam ostrzelany”. Oni: „No, ruszaj tam!”. [Machał przy tym] pistoletem, który miał w ręce, „parabelkę” taką z [drewnianą] kaburą. Niemcy mieli takie. I on do mnie: „Ruszaj!” Pobiegłem za tymi „berlingowcami” do tej hali. [Gdy] zobaczyli mnie z opaską to: „Panie Powstaniec, a gdzie są Niemce? Co my mamy robić?”. Mówię: „Trzeba atakować wzdłuż tej hali”. Ta hala była zamknięta płaszczyzną z takich małych [szybek] i przez tę płaszczyznę było widać garaże, z których Niemcy prowadzili ostrzał. Mówię: „Przez całą tę halę musimy iść naprzód”. Ci żołnierze mieli pepesze rosyjskie z takimi okrągłymi magazynkami. Jak otwarli ogień, biegiem przez tę halę razem ze mną. Ja tam też strzelałem do tych drzwi.
Dobiegliśmy już do końca. Oni już całe magazynki wypruli i już zaczynają zmieniać magazynki przy tych pistoletach. Dowódcy [powstańczy] pokrzykują z tyłu: „Na podwórze iść i dalej atakować!”. Wyszliśmy na podwórze. Okazało się, że jest już cisza. Żadnych strzałów od strony Niemców nie było. Ci „berlingowcy”, zauważyłem [u nich] takie nieomal zadowolenie, że całe magazynki wypruli. Zdobyliśmy fabrykę – bądź co bądź. Jak to tam było za tymi drzwiami, za tymi bramami, trudno powiedzieć. Były pozamykane na takie potężne kłódki. Ale prawdopodobnie pociski pepeszy [przechodziły] przez takie drzwi, jak przez masło. Musieli albo uciec, albo może byli ranni, a może tam któryś został. Trudno powiedzieć. Dość, że w każdym razie ci dowódcy podeszli już z powrotem. Gratulowali nam: „Bardzo dobrze, świetnie się spisaliście”.

Wróciłem z powrotem okrężną drogą do swoich, do tego budyneczku. Nim doszedłem do niego, na takim podwóreczku, patrzę na ziemi leży „Konar”, mój dowódca. Po prostu słysząc jakąś strzelaninę z karabinów maszynowych podbiegł w nasz rejon zobaczyć, co się dzieje. A Niemcy, to taki już był rytuał przy działaniu niemieckim, że jak się wycofywali z jakiegoś rejonu, to okładali ten rejon moździerzami, pociskami moździerzowymi i oni właśnie ten rejon, gdzie myśmy byli, obłożyli tymi pociskami granatnikowymi. On dostał. Tuż przy nim wybuchł taki pocisk i cały był dosłownie posiekany, ale był przytomny, mimo tego był przytomny. Leżał tam. Już jedna sanitariuszka się znalazła i było naszych dwóch kolegów. W pierwszej chwili nie wiedzą jak się w ogóle do niego [zabrać]. „Konar” cały się trząsł. Miałem na sobie niemiecki płaszcz wojskowy, który myśmy zdobyli w „Dziennikarce”. Miałem ten płaszcz, bo noce i ranki były [już] bardzo zimne. Zdjąłem płaszcz i [okryłem] „Konara”, a on mówi do mnie: „Sprowadź »Grażynę«”. „Grażyna” to była sanitariuszka, sympatyzowali ze sobą. Z grubsza wiedziałem, gdzie jej szukać. Pobiegłem z powrotem w ten rejon, gdzieśmy kwaterowali. Najpierw do jednej piwnicy, tam znalazłem jakieś sanitariuszki [i] pytam się o IV kompanię. „To nie tu. Już się przenieśli do drugiego budynku”. Po drodze musiałem pokonać taki przekop pomiędzy dwoma budynkami na ulicy Idźkowskiego. To był zrobiony taki łącznikowy przekop, z tym, że wyjście z tego przekopu było na schodki do budynku Idźkowskiego 4, gdzie myśmy kwaterowali. Niestety, te schodki były pod ciągłym niemieckim ostrzałem. Niemcy po prostu mieli nawet zaryglowany prawdopodobnie na ten akurat punkt karabin maszynowy. I [gdy] ktoś tam przebiegał, to puszczali serię. Jedyny sposób był taki, że w tym rowie trzeba było rozbiegiem po tych schodkach wskoczyć tam dalej. Zresztą tam bez przerwy było dwóch Powstańców, którzy ostrzegali, że tu jest właśnie niebezpiecznie, żeby to albo skokiem w dół, a jak pod górę, to z rozbiegu. Rzeczywiście za mną poszła też seria, ale za późno. Dość, że tam w piwnicy, w tym budynku właśnie Idźkowskiego 4, znalazłem sanitariuszki IV kompanii.
Tam taki półmrok był. Zwracam się do pierwszej z brzegu, że szukam Grażyny. Wołają: „»Grażyna« do Ciebie!” Podeszła. Znałem tą „Grażynę” z widzenia, z pseudonimu. Mówię jej, że „Konar” został ciężko ranny i prosi, żebyś przyszła do niego. Już dalej nie rozmawialiśmy, tylko ona wzięła swoją torbę sanitarną. Jeszcze zwróciła się do swoich koleżanek, że idzie tam, powiedziała mniej więcej, w którym to miejscu jest. I pobiegliśmy z powrotem razem. W międzyczasie „Konara” przenieśli do tego domku, w którym leżał ten „berlingowiec”. I zabrały się do swojej fachowej roboty. Później zapytałem „Grażynę”, jak ocenia. Powiedziała, że on jest w takim stanie, że musi być odstawiony do szpitala. W międzyczasie wszystkie te szpitale, które mieliśmy, zostały już zajęte przez Niemców. Mieliśmy taki szpitalik w budynku szkolnym przy Zagórnej 9, inne szpitale były bardziej jeszcze odległe [i] w ogóle nie wchodziły w rachubę. […] Tak samo, ci „berlingowcy” zwrócili się do naszych sanitariuszek, żeby coś pomogły, ulżyły temu „berlingowcowi”, który był po prostu umierający. Ale mówią: „Nie mamy już tych znieczulających środków”. Strasznie się męczył ten człowiek. No dość, że [„Konar”] koniecznie musi być przetransportowany do jakiegoś szpitala.
Rozejrzałem się, co się w ogóle w okolicy dzieje i u nas co się dzieje. Zobaczyłem, że na Czerniakowskiej, mniej więcej naprzeciwko naszego domku, w odległości około stu pięćdziesięciu metrów, podjechały trzy niemieckie ciężkie czołgi. Ale tylko podjechały, stanęły i stoją sobie. Nawet lufy miały skierowane na północ, a nie na nas.

W tym domku też na schodach przysiadło sobie dwóch „berlingowców”. Oni nazywali siebie „świaziści”. Świażcze po rosyjsku jest to łączność, czyli łącznościowcy z radiostacją. Bez przerwy nadawali: „Wisła 1, Wisła 1, ja Słoń, ja Słoń, jak mnie słyszycie?” Przerzucił na drugą stronę i tam się odzywają z tamtej strony: „Słoń, Słoń, tu Wisła 1, tu Wisła 1 słyszę was charaszo„. I ten nasz tak samo mówił, po rosyjsku: „Ja cię słyszę charaszo„. Zwracam się do jednego z tych świazistów, bo oni bez przerwy tak [nadawali], to taka katarynka była, pytam się: „Tak musicie ciągle?” „Łączność musi być utrzymywana bez przerwy”.

  • Oni nie nadawali żadnych komunikatów?


Nie, nie. Tylko tyle, że jest łączność, że mają łączność. I to musiało być ciągle potwierdzane, przez to: „Ja cię słyszę charaszo, ja cię słyszę charaszo”. Ale pytam się tego świazisty: „Czy o tych bydlakach, którzy tam stoją na Czerniakowskiej, już nadawaliście?” „Tak, nadawaliśmy”. „Wiedzą już o nas z drugiej strony?” „Tak, wiedzą”. „I co mamy robić?”. „My utrzymujemy łączność. Czekamy na rozkazy. Jak pan chce coś więcej, to niech pan idzie na pierwsze pięterko, tam jest kilku naszych”. Wszedłem tam na to pierwsze pięterko. Było tam sześciu „berlingowców” i mieli trzy rusznice przeciwpancerne. To były takie ciężkie karabiny, o bardzo długiej lufie. Zresztą przed wojną w polskim uzbrojeniu były też karabiny przeciwpancerne. Podobne do tych, które oni mieli. Zwracam się do nich. Oni mieli okna wystawione akurat na to przedpole, za którym była ulica Czerniakowska i stojące tam czołgi. Pytam: „I co my tutaj z tym zrobimy?”. Oni mówią: „No, panie my z tych swoich pukawek jak byśmy zaczęli grzać, to oni by nas tu w puch roznieśli. Nawet nie ma co zaczynać. Chyba, żeby zaczęli atakować, to będziemy się bronić”. Jeszcze ich zapytałem: „A druga strona, tam wasi dowódcy wiedzą o nich?”. „Wiedzą, wiedzą”. „Może coś tam wykombinują na nich?”. „Trudno powiedzieć”.

Rzecz w tym, że te czołgi były ustawione w takim miejscu, że nie wiem czy z drugiej strony były widoczne, dlatego, że one były przysłonięte niską zabudową, która ciągnęła się wzdłuż Solca, wzdłuż Wisły. Ale w każdym razie widać było, jak Niemcy się zorientowali, że to już nie przelewki, że regularna armia zaczyna się wdzierać się do Warszawy z tamtej strony Wisły, że tu trzeba coś szybko załatwić. Niemcy po prostu ściągali siły. Zresztą, może przy tej okazji powiem, to już przy dalszych studiach do tego doszliśmy, że ten generalny szturm na Czerniaków ze strony niemieckiej był prowadzony przez cztery tysiące ludzi, z czołgami ciężkimi, z artylerią, z moździerzami, kolejówką, o której mówiłem, ze wsparciem sztukasami, niemieckimi samolotami nurkującymi, i uzbrojeniem piechoty, w jaki można sobie było wtedy wymarzyć, a nawet z goliatami, to były miny samobieżne. Miny samobieżne, to był mały czołg na gąsienicach, z silnikiem spalinowym, ale sterowany zdalnie przy pomocy kabla. I ten pojazd był nafaszerowany straszną ilością środków wybuchowych. Podprowadzali go pod jakiś budynek i to rozwalali [w kupkę gruzu].

  • Skąd państwo wiedzieli później, że to były cztery tysiące Niemców? Państwo z jakichś dokumentów wzięli te dane?


Z dokumentów niemieckich, już po wojnie. Po wojnie, zaczęliśmy studiować, bo Niemcy bardzo dokładnie później opisywali całe Powstanie też ze swojej strony. A cztery tysiące było po stronie niemieckiej, a po naszej stronie w sumie było około tysiąca, to znaczy Zgrupowanie „Kryski”, które tam było od samego początku i później jak przyszedł „Radosław” ze swoimi oddziałami. Czyli jednym słowem przewaga cztery do jednego, nie mówiąc o uzbrojeniu. Nasze uzbrojenie było pożal się Boże. Tam każdy żołnierz miał pepeszę, a to, a to, granaty, i tak dalej. U nas jak ktoś miał ten pistolet, a jak pistolet maszynowy, to ojej, straszna rzecz.
Dość, że po tej dyskusji z tymi „rusznikowcami” – nazwijmy to – zszedłem na dół i już się zaczęło później robić ciemno, więc zwracam się do tych sanitariuszek. W międzyczasie oczywiście utrzymywaliśmy kontakt głosowy z tym [rannym] kolegą. Zaraz [gdy] tam przybiegliśmy, to od razu krzyczałem do niego [i] pytam się: „«Alibaba«, co z tobą?”. Odpowiada: „W brzuch dostałem”. Ojej, w brzuch to jest najgorsza rzecz. „W brzuch dostałem i leżę tutaj za taką kupką tej ziemi”. Tego dnia była niesamowita pogoda, skwar taki był. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak on leży tam w tym skwarze, z brzuchem postrzelonym. Od czasu do czasu wołałem do niego, żeby go podtrzymać jakoś na duchu.

  • Dostał jak żeście przebiegali?


Jak żeśmy przebiegali właśnie, on tam został. Próbowaliśmy nawet podejść do niego. Wzięliśmy nawet taką płachtę, najpierw sami bez niczego chcieliśmy, to serie od razu poszły w naszą stronę. Odskoczyliśmy. Od ludzi miejscowych wzięliśmy jakieś prześcieradło czy coś takiego i na kiju od szczotki zaczęliśmy wiewać, to jak zaczęli rąbać po tym, to tylko strzępy leciały z tego wszystkiego. Nie było jak do niego podejść. Jeszcze jedna uwaga. Myśmy wszyscy byli niesamowicie głodni. Od trzech dni to praktycznie nic nie jedliśmy, a i z piciem było na bakier. Nawet któryś z kolegów tak powiada: „A może dobrze, że nic nie jedliśmy przez te trzy dni, bo jak on dostał w brzuch, to lepiej, że jest głodny”. I to jest prawda, z punktu widzenia medycznego, bo kiszki są po prostu opróżnione. Mówię, [więc] do tych sanitariuszek, że trzeba coś zorganizować, musimy go ściągnąć jak się ściemni troszeczkę. I rzeczywiście, jedna z tych sanitariuszek wykombinowała nosze. I od razu takie pytanie zadałem: „Kto pójdzie?”. Wobec kilku osób to powiedziałem. Sanitariuszka, która zdobyła te nosze mówi: „Ja pójdę”. A spośród nas, to właściwie w pełni sił [to] ja byłem i szesnastoletni „Bohun”. Mówię do sanitariuszki: „To ja pójdę z tobą”. Ona mówi: „Ale we dwójkę nie damy sobie rady”. Nieść we dwójkę na noszach, to nie jest tak prosto. Ja zresztą już tego doświadczyłem wcześniej. Ściągałem rannych, więc wiem, co to jest. Zwłaszcza w [trudnych] sytuacjach. Mówię: „Przydałby się chyba jeszcze jeden, przynajmniej po twojej stronie, ja po swojej sobie poradzę jakoś”. A ona na to odpowiada mi: „Poradzę sobie, jak najmniej ludzi narażajmy na to, bo nie wiadomo, czym to się skończy”. „No, dobra”. Wzięliśmy nosze we dwójkę, ja szedłem pierwszy, bo wiedziałem, gdzie on leży.
Umówiłem się z tą koleżanką, [sanitariuszką], że jak puszczą jakąś rakietę świetlną, od razu rzucamy się na ziemię. Ale jakoś obyło się bez rakiety. Doszliśmy do niego. W każdym razie był przytomny. Ściągnęliśmy go na te nosze i z wielkim trudem, bo to był chłopak dosyć [solidnej budowy]. Także ta koleżanka [sanitariuszka] się namordowała, ja też troszeczkę. W każdym razie doszliśmy do naszych zabudowań, tam już grupka ludzi się zjawiła. Nie tylko Powstańcy, ale i cywilni ludzie, bo tam mieszkali jeszcze. Strasznie nam gratulowali, potrząsali nas tak ramionami, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Od razu sanitariuszki się wzięły do niego. Przy strzale w brzuch, to sanitariuszki w polu niewiele mogą zrobić. Tylko zabezpieczyć otwór, nic więcej. Jednym słowem mamy dwóch nadających się do szpitala. Ten „berlingowiec”, który jęczał strasznie, w międzyczasie zmarł.
Kiedy już się zupełnie ściemniło, w pewnym momencie przybiegł jeden z moich chłopaków, który dostał w rękę i mówi: „Jest możliwość załadowania się na pontony, które mają niedługo przycumować do naszego brzegu, bo jest zapowiedziana druga fala desantowa tej nocy”. O, jak to usłyszeliśmy, to od razu [postanawiamy, że] musimy przetransportować ich na drugą stronę Wisły, innej rady nie ma. Od razu mówię do tych koleżanek sanitariuszek: „Jak to zorganizujemy? Mamy jedne nosze, dwóch nas jest sprawnych, żeby pomagać w noszeniu, bo ci którzy oberwali w rękę, to po prostu nie są w stanie dźwigać”. Narada, co tu robić. „Grażyna”, którą ściągnąłem, była starszą sanitariuszką. Pytam się: „Kogo by na pierwszy ogień?”. Mówi: „»Konar «, w gorszym stanie jest »Konar«”. Ona tego mi nie mówiła, ale to już był mój domysł, że ten drugi kolega, który dostał w brzuch, już jest praktycznie skazany. Dobrze, dwie sanitariuszki z przodu będą, bo mieliśmy te dwie sanitariuszki, i właściwie się trzecia nawet zjawiła. A na tył to musi być jakiś mężczyzna. To one do mnie. Byłem tam najbardziej rosłym wtenczas, a poza tym „Konar” zlecił mi opiekę nad całą grupą. Mówię: „Ja muszę tu zostać”. Ona koniecznie, że same tam nie dadzą sobie rady, a zresztą mówi, że, a kto wie, kto lepszy los wyciągnie, czy wy tutaj na miejscu, czy my tam przeprawiając się. Jednym słowem dyskusja była tego typu, dosyć długa i z podnieceniem. W końcu mówi, że koniecznie muszę [iść]. Przecież przeprawimy go na drugi brzeg i wrócisz, może jeszcze nawet tym samym pontonem. Mówię: „A »Bohun« nie chciałby?”. Pytam się „Bohuna”: „Chciałbyś?”. Skrzywił się, że nie. Dość, że już mnie tak zaczęli, nazwijmy to, modne to teraz słowo, ale ono wówczas miało inne znaczenie, zaczęły mnie molestować: „Spiesz się, bo te pontony mają zaraz nadejść i trzeba się szybko decydować, bo inaczej to pójdzie nam wszystko koło nosa”.

Wobec tego zacząłem przygotowania. Zacząłem od tych swoich. […] Mówię: „»Bohun«, ty pojedziesz z drugą turą. Mamy jedne nosze, nie mamy ludzi do transportu, jakoś wytrzymasz jeszcze”. Co miał zrobić? Zgodził się. On prawdopodobnie też zdawał sobie sprawę ze swojego stanu. Chciałem też zawiadomić „berlingowców” o tym, co robimy, bo tam w drugim pokoju było ich jeszcze kilku. Wchodzę do ich ciemnego pokoju i nie mogłem rozróżnić jakiejś szarży. Pytam się pierwszego z brzegu. Mówię: „Chciałbym z dowódcą rozmawiać”. „A to zameldujcie się porucznikowi” – on do mnie mówi. Trochę mnie to uraziło, co to ja z innej armii, mam się meldować komuś tam? Dość, że w każdym razie i prosto z mostu mówię: „Panie poruczniku, my będziemy się ewakuować. Mamy dwóch ciężko rannych, dwóch lżej rannych, dwóch jest na chodzie, ja mam pomagać sanitariuszkom w transporcie”. On uznał to: „Tak, macie rację. Teraz my troszeczkę będziemy musieli powojować” – on tak do siebie. Dość, że to wszystko zostało uzgodnione, a tymczasem drugi raz jeszcze podbiegł Powstaniec, na temblaku miał rękę: „Spieszcie się, bo zaraz przybija ponton”. Wobec tego wyszliśmy, tam stał wartownik „berlingowiec”. Jak już powiedziałem, Niemcy nie robili na ogół w nocy żadnych wypadów. Trzeba było [się] jednak pilnować. Ten wartownik powiada: „No, to teraz my tu powojujemy, zobaczycie”. No i fajno. Z tymi noszami, „Bohun”, ten młodszy kolega, pomagał nam przetransportować te nosze przez dosyć duży obszar, od tego naszego domku do skraju [brzegu] Wisły.
To się działo w tym miejscu, gdzie jest taka płyta, nazywa się [płytą desantową]. To jest blisko przystani „Syrena”. To [była] dość duża odległość do Wisły. To wszystko w nocy się działo. Tam był taki malutki przekopik, ale płytki [tak], że to nie dawało praktycznie żadnej osłony. Ale całe szczęście, że ta sąsiadująca przystań, jakieś sto metrów od tego [miejsca] w międzyczasie została odbita przez naszych kolegów Powstańców. Gdyby ta przystań była w rękach niemieckich, wówczas desant [„berlingowców” byłby niemożliwy] w ogóle. Bo oni tak by obłożyli to przedpole ogniem, że nie byłoby możliwości, ani [desantu], ani jakiejś tam ewakuacji. Przetransportowaliśmy [„Konara”] do brzegu Wisły, a [ta] ma [brzeg] z bardzo z dużym pochyleniem [wyłożony] kamieniami. Znieść z tymi noszami, z tej pochyłości, to była nie lada sztuka, ale uporaliśmy się z tym, zwłaszcza, że pomagali nam „Bohun” i jakiś „berlingowiec”. Znieśliśmy wzdłuż nurtu, podtrzymując te nosze, bo to wszystko na skosie się działo. Jeszcze nie było pontonu, ale za chwilę ten ponton przybił do brzegu. Tam już było dwóch takich cumowników na brzegu, którzy pomagali przytrzymać ponton. [Przybyło] ze dwudziestu pięciu żołnierzy w [tym] pontonie. Dosyć [sprawne], że tak powiem widać było [wyładowanie z] tego [pontonu i wdrapywanie] się po tej pochyłości na górę. Tam już czekał na nich jeden „berlingowiec” [i] jeden Powstaniec. Od razu ich odprowadzał, bo nie wiedzieliby w ogóle, gdzie się ruszyć. Dość, że [gdy] oni zeszli, ten ponton bardziej przyciągnięto do brzegu. [Teraz] znowu my z tymi noszami zaczynamy się [do] niego ładować. Też nie było prosto. Musieli nam pomagać „berlingowcy”. Nosze musiały być zawsze utrzymywane na pewnej wysokości i bez jakiegoś pochylania. Wleźć na ten ponton [też] nie było prosto. Załadowaliśmy [się] i czekaliśmy na dalszych rannych, którzy z innych oddziałów jeszcze mieli dojść. Troszeczkę przy tym było szumu, przepychanki, krzyków. Jeden z dwóch saperów, którzy zawsze prowadzili ten ponton, nawet tak krzyknął: „Cicho, bo tutaj wszyscy zostaniemy!”. Miał rację, bo trzeba było cicho to załatwiać. Jeszcze taka uwaga, ta skarpa wiślana to nas bardzo chroniła, bo tam nie dochodziło światło, nie byliśmy narażeni w każdym razie na ostrzał, czy coś takiego. Natomiast [gdy] już ponton ruszył i dostaliśmy się już w główny nurt, to dopiero zaczęło się. [Niemcy] zaczęli okładać z karabinów maszynowych, z wieżyczek mostu Poniatowskiego i nie tylko. Zresztą most w międzyczasie był zwalony, [to] znaczy był most, ale dwa przęsła były zwalone. Z karabinów maszynowych, z artylerii zaczęli strzelać. Ale po prostu innej rady nie było.
Położyliśmy się wszyscy plackiem na dno, [tak] że jeżeli karabin maszynowy „przeszyje” [burtę], to żeby nas nie „przeszył”. Ponieważ tych pontonów kursowało kilka, więc ten ogień karabinów maszynowych był rozłożony na różne obiekty. [Przy naszym pontonie] słychać było bliskie świsty. To [musiały pociski biec] ponad nami, albo w każdym razie blisko nas. Ale jakoś szczęśliwym trafem nic się nie stało. Dobiliśmy do brzegu i ponton osiadł na mieliźnie. Przed wojną to się nazywała Plaża Kozłowskiego. I właśnie na tej plaży osiadł nasz ponton. Wody było po kolana. Musieliśmy wychodzić z tego pontonu i znowu wyładunek tych noszy, to była straszna rzecz. A w międzyczasie, Niemcy mieli po prostu już nacelowany rejon, w którym te pontony lądują. I jak myśmy tylko dobili do brzegu, do tej mielizny, to z miejsca zaczął się ostrzał artyleryjski i z moździerzy. [Wielkie] fontanny wyskakiwały koło nas. Ale innej rady nie było, po prostu trzeba było wyładowywać [się]. Z trudem właśnie jakoś wyciągnęliśmy te nosze i przez tą wodę jakieś dwadzieścia metrów do brzegu. Brzeg był zarośnięty wikliną, w której były przerwy. Przez te przerwy jakoś przeszliśmy za te [zarośla]. Bractwo, które razem z nami płynęło pontonem, jak tylko był ostrzał przy lądowaniu, to wszystko się rozbiegło. Zostaliśmy we dwójkę „Grażyna” i ja z tymi noszami. Rozglądamy się za tą wikliną, na tej piaszczystej dużej plaży, żeby ktoś nam pomógł. Ale ci „berlingowcy” tak byli zajęci, [a] następne oddziały już dobiegały do tego brzegu, do tych pontonów. Czy ten ponton był uszkodzony, trudno powiedzieć. W każdym razie tam był duży ruch, nikt nie zwracał na nas uwagi. Nawet wołaliśmy, krzyczeliśmy, nic nie pomagało. Dość, że przez tę piaszczystą plażę nieśliśmy nosze i musieliśmy co chwilę odpoczywać. Doszliśmy wreszcie do tej skośnej płaszczyzny, gdzie się przenosiło pontony. Tam zauważyli nas „berlingowcy” i dwóch żołnierzy podbiegło i pomogli nam przetransportować się na wał. A tymczasem wał bez przerwy był omiatany karabinami maszynowymi. Tylko wyczekaliśmy jakiś moment, kiedy ustał ostrzał i wówczas biegiem znowu przez ten wał na drugą stronę. Jakoś szczęśliwie to wszystko się odbyło. Przebiegliśmy na druga stronę. Tam trafiliśmy na ulicę Zwycięzców. I tą ulicą idziemy z tymi noszami. Pytamy się, tam było duże skupisko „berlingowców”. Musiał być ich sztab w jakimś domu ulokowany.

  • Jak to wszystko wyglądało? Oni w namiotach byli?


Nie, nie. Podobnie jak teraz jest. Tam są wille. W jednej z tych willi sztab się mieścił. Ten dzisiejszy stan jest bardzo podobny do tego, który był [wówczas]. Z tym, że szersza [jest] Wisłostrada.
Tam był bardzo duży ruch „berlingowców” szykujących się do następnej przeprawy. Ale wszyscy byli zajęci i nikt nie mógł nam nic pomóc. Tymczasem Niemcy wiedzieli, że ta koncentracja tam jest i okładali bez przerwy ostrzałem artyleryjskim. Bez przerwy. My idziemy w tym ostrzale wzdłuż tej ulicy. Czasami Niemcy przenosili ten ostrzał dalej nawet, dość że musieliśmy przeczekiwać jakiś czas w bramach domowych. Nawet w pewnym momencie „Konar” odezwał się. Pierwszy raz się odezwał od czasu [gdy] został ranny, jak [wówczas] mnie prosił o „Grażynę”. Mówi: „»Jarosz«, do cholery, dlaczego czekamy?”. Z jednej strony, on do mnie tak krzyknął, ale ja byłem uradowany, bo sobie myślę, [że] on chyba nie został podmoczony przez nas, bo inaczej by to wyglądało. A bardzo się bałem, że właśnie tam go poturbowaliśmy, bo przecież to trudno było. Kilkoma takimi etapami przenosiliśmy te nosze [z „Konarem”]. „Berlingowcy” nam powiedzieli, że na rogu Zwycięzców i Francuskiej w jednym budynku, w takiej willi, jest punkt sanitarny. Właściwie to nie był punkt sanitarny, tylko to był punkt przerzutowy dla rannych.
Doszliśmy do tej willi. Tam była rzeczywiście obsługa sanitarna, ale oni nic nie robili tylko to był punkt przeładunkowy dla transportu rannych. Tam oni mówili: „Musicie czekać, aż przyjedzie furgon”. Była już późna noc, właściwie robiło się widniej. W tej willi położyliśmy nosze, [jeszcze] okryliśmy, żeby było cieplej. Bardzo było zimno wtenczas. I czekamy na ten furgon, a ja się zastanawiam już nad sobą, bo właściwie spełniłem chyba zadanie. Tam był [również] jakiś drugi człowiek, Powstaniec, też [zdrowy], tylko pomagał rannym przy transporcie. I tak do niego się zwróciłem: „Wiesz co, muszę wracać”. Ale on mówi: „Jak wracać, jak już się widno robi. Przecież to już koniec jest tej przeprawy”. Czekaliśmy jeszcze chwilę i nadjechał ten furgon. Załadowaliśmy [„Konara”] na ten furgon, „Grażyna” wskoczyła [również]. Zapytałem kierowcę: „Gdzie jedziecie?”. „Do Otwocka”. To było moje ostatnie spotkanie z „Konarem”. Zostałem sam z tym drugim kolegą.

  • Przepraszam, pan wie, czy „Konar” to przeżył?


Nie, nie przeżył. Z „Konarem” było tak, dowiedziałem się już grubo po wojnie. Dowiedziałem się, że on się z tych ran prawie że wylizał, w każdym razie [rany] zagoiły się jakoś, ale przyszło zapalenie płuc i to go powaliło, w tym stanie zwłaszcza, w tych warunkach. Wtenczas jeszcze penicyliny żadnej nie było. Nawet nie wiemy, gdzie jest pochowany. Mamy tylko [informacje o] jego [symbolicznym grobie] na Powązkach.
Jednak czułem, że spełniłem zadanie i miałem wrócić, chciałem wrócić [do Powstania]. Ale w tej sytuacji [gdy] widno się robi, to nie ma mowy o tym. Ten drugi kolega, którego tam zagadnąłem mówi: „Wiesz co, ja tutaj na Grochowie mam taką kawalerkę, mam klucze do niej, to pójdźmy tam, odpoczniemy”. Poszliśmy. Zaprowadził mnie na ulicę Stanisława Augusta, tą właśnie [przy której teraz mieszkam], do któregoś z tych domów. Zaprowadził mnie na najwyższe piętro, kluczem otwarł drzwi: „Odpocznijmy sobie”. Tak jak staliśmy, tak się tam gdzieś położyliśmy, już nie pamiętam jak. Z miejsca obydwaj zasnęliśmy i cały dzień przespaliśmy do końca. Wieczorem obudziliśmy się. Mówię do niego: „Wracam z powrotem, obiecałem. Tam mamy jeszcze jednego ciężko rannego, mamy jeszcze kolegę, dwóch rannych, muszę wrócić”. On tak kiwa głową i po chwili mówi: „To ja idę z tobą”. Zamknął drzwi. Poszliśmy. Już się zaczęło ciemno robić. Poszliśmy w kierunku Saskiej Kępy. Wiedzieliśmy, gdzie ta wyprawa ma swoje punkty wyjścia. Idziemy w tamtym kierunku, do ulicy Zwycięzców. Jakieś sto metrów przed wałem zatrzymuje nas patrol wartowniczy. Wartownik: „Stój! Dalej nie wolno iść”. Mówimy: „Jesteśmy z Powstania Warszawskiego, przywieźliśmy tu rannych, teraz chcemy wracać”. On troszeczkę popatrzył na nas jak na wariatów: „Ale gdzie chcecie wracać?”. Mówię: „Do Warszawy”. [Na to wartownik:] „Przecież widzicie co tam się dzieje!”. „Wiemy, co tam się dzieje, bardzo dobrze wiemy”. [Odpowiadamy]: „To ja muszę porucznika tutaj sprowadzić”. „Dobrze, niech pan sprowadzi porucznika”. Miał drugiego pobocznego żołnierza: „Biegnij i sprowadź tutaj porucznika”. – podał jakieś nazwisko. Za chwilę przychodzi oficer, zasalutował przy nas, myśmy odsalutowali i przedstawił się: „Jestem oficer polityczno-wychowawczy”. Myśmy przedstawili się, [meldując]: „Kapral podchorąży »Jarosz«. Ten drugi kolega też, już nie pamiętam jak, w każdym razie przedstawił się. „O co wam chodzi?”. Mówię jeszcze raz to samo. Mówię, że ubiegłej nocy przywoziliśmy rannych, chcemy wrócić, bo mamy tam jeszcze kupę naszych kolegów. „Dobrze, ale skąd ja mogę wiedzieć, że to co pan mówi to jest prawda?”. Wyciągnąłem z portfela legitymację akowską. On czyta: „Jarosz”. „Pan mi się przedstawił jakoś inaczej”. Mówię: „Tak, bo przedstawiłem panu nazwisko, a tu jest »Jarosz«, to jest pseudonim”. A myśmy tylko używali pseudonimów”. Odwrócił tą kartkę. „A skąd ja mogę wiedzieć, że to jest prawdziwe?”. Jako polityczno-wychowawczy, to się zachował prawidłowo. [Gdy] tak [się] zapytał, to ten drugi kolega sięga do swojej kieszeni i chce też wyciągnąć. „Dobrze, dobrze, niech będzie. Ale co wy chcecie?”. „Chcieliśmy przy następnej turze przeprawy tam, zabrać się z wami”. „Muszę to uzgodnić ze sztabem”. „Proszę bardzo”. Znowu poszedł z powrotem do tego sztabu. Za chwilę wrócił i mówi: „Zgoda. Jak chcecie koniecznie, to proszę bardzo. Idźcie tam na brzeg. Tam taki grajdołek sobie zróbcie, zakopcie się jakoś i czekajcie na pontony. Jak będą pontony, wskakujcie, proszę bardzo. Ale czy wy dobrze robicie? Zastanawialiście się nad tym?”. Mówię: „Tak, zastanawialiśmy się”. Jakoś załatwiliśmy sprawę. Poszedł już. Mój kolega pyta się: „Kto to był, polityczno-wychowawczy, co to jest takiego?”. Mówię: „To był politruk”. „Jak to politruk?”. Poszliśmy rzeczywiście na tę plażę, w odległości, bo ja wiem, pięciu metrów, może trochę więcej od brzegu, od wody, wygarnęliśmy rękoma takie grajdołki, jak to się nad morzem na ogół robi. Położyliśmy się w te grajdołki, bo ostrzał ciągle był, aczkolwiek już nie taki silny. Zwłaszcza z tych karabinów maszynowych, to bez przerwy omiatali.
W tych grajdołach się ulokowaliśmy i czekamy. Rzeczywiście po jakiejś pół godzinie, widzimy: z Wału Miedzyszyńskiego cała grupa żołnierzy, saperów na ramionach dźwiga ponton, obrócony o dziewięćdziesiąt stopni. Zrzucili ten ponton tuż przy brzegu, jeden, potem następny. Tymczasem usłyszałem warkot – jakby samolot leciał. I rzeczywiście, nad Wisłą pojawił się samolot. Interesowałem się lotnictwem od bardzo dawna i od razu rozpoznałem, że to jest samolot zwiadowczy i nawet sylwetkę jego zauważyłem na tle łun Warszawy i mówię do tego kolegi: „To jest Fieseler »Storch«” – po niemiecku tak się nazywał zwiadowczy samolot. Zaczął krążyć wzdłuż Wisły. Parę zrobił takich kursów. I w pewnym momencie, kiedy już tak nadlatywał blisko naszego rejonu, z samolotu wystrzelił, kierując w rejon przepraw, zieloną rakietę. Mówię do tego kolegi: „No, teraz to się zacznie”. No i zaczęło się. Za chwilę zobaczyliśmy z rejonu Legii błyski. To artyleria zaczęła grzać właśnie po tej plaży. Rąbali tam, że coś niesamowitego. Kilka wybuchów [trafiło] tuż niedaleko nas, ciepły taki podmuch czuliśmy. Żołnierze, którzy na brzegu szykowali się, saperzy i ci, którzy mieli dalej tam operować, zaczęli się cofać w kierunku wału, z powrotem. Myśmy jeszcze czekali tam, ale [Niemcy] grzali tak niesamowicie, [że pomyśleliśmy], że przecież nas rozsieką. Nerwy nam nie wytrzymały. I zaczynamy się też cofać.
Dochodzimy do zabudowań plażowych. Tam były rozbieralnie z drzewa zrobione. Niemcy albo byli dobrymi psychologami, albo wiedzieli to, że oni się cofają, to oni ogień też cofali za nimi, za tymi cofającymi się. I myśmy w ten sposób bez przerwy byli w ogniu. Tego swojego towarzysza gdzieś zgubiłem. Wołam go, w tym rozgardiaszu, w tych trzaskających pociskach. Jakoś nie odezwał się w ogóle. Dość, że dobiegłem już do wału. Tam rosło takie bardzo grube drzewo, co najmniej tej grubości co wierzba. Myślę sobie: „Za tym pniem się jakoś ulokuję”. Ale jak poszedł znowu ostrzał z karabinu maszynowego, taki siekający po nawierzchni, tuż nad powierzchnią wału, to myślę sobie, że mnie tu też wykoszą. I wobec tego postanowiłem przeskoczyć wał. I przeskoczyłem go dwiema turami, dlatego, że przy pierwszym skoku wpadłem akurat w lej po pocisku. Wygramoliłem się i dopiero na drugą stronę. Na drugiej stronie [wału] napotkałem na tej skarpie taki ziemny okopik – nieduży, taki na jedną osobę. Wlazłem w ten okopik [i] myślę sobie: „Mam was gdzieś”. A miałem widok niesamowity na całą Warszawę przed sobą, w ogniu całą. Wszystko fajno było, tylko że zauważyłem znowu, że wzdłuż wału nasi zaczęli miotać jakieś strasznie dymiące rakiety.
[Od razu] zorientowałem się, że to jest celowa robota, po prostu chcą zadymić ten obszar, żeby zasłonić przed Niemcami to wszystko. Tylko, że te rakiety spadały na ziemię paląc się jeszcze. I od tych palących się rakiet zajęła się [sucha] trawa. Ten wał ognia tej trawy zbliża się do mnie i po prostu mnie wykurzył stamtąd. Musiałem uciekać, bo by mnie tam wysmażyło. Zbiegłem z tego wału, przez jakiś płot przeskoczyłem [przy] jakiejś willi. I tam wpadłem znowuż w jakiś lej od pocisku artyleryjskiego. Tak sobie pomyślałem, bo tak z książek dawnych, w które się wczytywałem, przypomniałem sobie, że jest taka podobno artyleryjska zasada, że pocisk nigdy dwa razy w to samo miejsce nie trafia. Więc skoro ja siedzę w takim leju po pocisku, to jestem bezpieczny. Tymczasem nie za długo, rąbnął [artyleryjski] pocisk w naroże willi, przy której właśnie leżałem. W pewnym momencie po nodze dostaję, jakby mnie ktoś takim kijem przyłoił solidnie. Rozwieram nogawkę, a tam wszystko zakrwawione. Po prostu odłamkiem od pocisku artyleryjskiego dostałem po nodze. Przerażony, od razu stanąłem na nogę sprawdzić, co z kością. Mogłem stanąć. A tutaj wszystko zakrwawione, bucha mi tutaj to wszystko. Nerwy też mi puściły i w szoku takim zaczynam biec dalej w głąb Saskiej Kępy przez te płoty, przez jakieś opłotki, przez dziury. W każdym razie, po drodze napotykam jakiegoś wartownika „berlingowskiego”. Nawet mnie nie zatrzymał. Widocznie byłem w takim [dramatycznym] stanie.

Przebiegłem całą Saską Kępę. Mogłem biec nawet. Dobrnąłem, tu [gdzie] się zaczyna Park Paderewskiego. Tam były takie baraki, drewniane baraki, ale na podmurówce. Oczywiście, kompletna noc, dokładnie nie wiedziałem gdzie jestem. Słyszę: Stoj, kto idiot? – wartownik rosyjski. Mówię: „Powstaniec, Polak”. On Pajdi k mienia. Podszedłem do niego i pytam się: „Macie tu jakiegoś sanitara?”. A jest sanitar. I poszedł do tego baraku, aż dziwne, że mnie zostawił samego. Podszedł do tego baraku, przyszedł z powrotem i mówi Idi! Poszedłem tam w głąb, obudził tego sanitariusza, [tam] już wszyscy spali, [to] był jakiś oddziałek rosyjski. Mówię do tego sanitara, że w nogę dostałem. On tak rozciągnął [tą ranę] i zaczął macać No, ty miał szczastie, szto tiebia w kość nie udarieło. No, rana balszaja. I zabrał się do roboty. Wyciągał [opatrunki] ze swojej torby. Do mnie mówi Sztanu snimaj. Tak daleko, to już po rosyjsku nie znałem, bo ja w ogóle nie znałem rosyjskiego w zasadzie. Sztanu snimaj, ale [pociągnął] mnie tak za nogawkę, to zrozumiałem, że chodzi mu o to, żebym zdjął spodnie, bo inaczej się do tego nie dobierze. Zdjąłem spodnie i on zaczął swoje robić co trzeba. Oczyścił płynem jakimś, ale nie miał jodyny. Miał jakieś inne [specyfiki], bandażował mnie. Ale na koniec mówi Eto miesto nieprijatne, chyba tiebia bandaż zdżwigać się budiet. Zrozumiałem, że bandaż nie będzie trzymał. Rzeczywiście w tym miejscu, z tym bandażem miałem później straszne kłopoty. On zrobił co do niego należało. Podziękowałem mu za to. Wychodzę z tego baraku, [a] ten wartownik pyta się: No, i szto, wsio w pariadkie?. Mówię: „Tak, chyba dobrze”. Ale on powiada A wy na wierno gołodny?. Mówię: „No, owszem jestem głodny”. Padażdi! Wszedł z powrotem do tego baraku i za chwilę przynosi taki okrągły bochen chleba i jakąś taką dużą puszkę blaszaną. Wyciągnął z kieszeni taki składany nóż, ale wielki taki składany nóż. Tym nożem przeciął ten chleb, ale w poziomie tak na dwie części. Rękoma wyciągnął miąższ z tego chleba z jednej połówki i z drugiej. Z tej puszki wziął paluchami smalec, wypełnił jedną połówkę, drugą połówkę, przełożył to i Na, wksuno!

  • Pan był chyba zachwycony?


Tak. Później on się mnie jeszcze pyta Kuda ty chociesz idti?. Ja: „Nie wiem”. On Tiebie trzeba leżać. Ja: „No pewnie, ale gdzie? Na razie mogę chodzić”. Jeszcze sobie troszeczkę pogadaliśmy [i] podziękowałem mu za wszystko. Mówię: „No, ja już muszę iść”. Poszedłem.

Oczywiście w tym wszystkim, w tej ciemności i tym całym rozgardiaszu zacząłem iść i orientuję się, że źle idę, bo zaczynam coraz wyraźniej słyszeć odgłos Powstania. A myśmy tak się już przyzwyczaili do tego pogłosu powstańczego, który dzień i noc trwał. Dzień i noc, jeden huk, jeden taki terkot tych karabinów, tego wszystkiego, to dzień i noc było. W nocy to bardziej się niosło to wszystko. Idąc, słyszę, że coraz głośniej. A ja [szedłem] po drugiej stronie tych ogrodów [działkowych]. Zmieniłem [więc] kierunek o dziewięćdziesiąt stopni i jeszcze raz dziewięćdziesiąt stopni i wreszcie wszedłem w ulicę Międzyborską [i] przeciąłem Waszyngtona. [Ta ulica] tak się nazywała, ale zupełnie inaczej wyglądała, to była w czasie wojny taka lepsza, wiejska droga.

Przeciąłem Waszyngtona i idę [dalej] tą Międzyborską. I znowu słyszę: „Stój, kto idzie?”, ale już po polsku. „Powstaniec, Polak” – mówię do niego. „Zatrzymać się” – mówi do mnie – „ręce do góry! Podejdź do mnie!”. Bardziej fachowo niż ten Rosjanin. Podniosłem ręce. Podszedłem. Pyta się, co ja robię w tym miejscu. Z grubsza mu to wszystko mówię. „To ja muszę porucznika tutaj zawezwać”. „Dobrze, proszę bardzo”. Zawołał tego porucznika, [wyszedł z] tych [domów], które tam właśnie [rzędem stoją]. Ten porucznik znowu mnie wypytuje, a ja: „Czy mogę iść dalej?”. „Nie, pan musi tutaj przenocować”. „Dobrze”. Zaprowadził mnie do piwnicy. Wiele osób – żołnierzy już spało sobie w tej piwnicy. To był oddział artyleryjski, który miał tutaj na [sąsiednich] polach swoje stanowiska. Zaczyna mnie wypytywać. Pokazuję mu kennkartę, dokument niemiecki, po niemiecku [napisany]. On ogląda, przeraził się tym. Pierwszy raz coś takiego widział. Mówię: „Tu wszyscy takie mają”. W końcu pokazałem mu legitymację akowską. Porównuje: „Tu Dereziński, [a] tu »Jarosz«”. Znowu musiałem mu tłumaczyć to wszystko. Uspokoił się i przyniósł nawet jakiś koc do przykrycia. Mówię do niego, bo tak sobie pomyślałem, żeby tu nie było jakiś awantur i zwracam się do niego: „Ale pan nie dopełnił swoich obowiązków służbowych”. „Jak to? A, co?!” „Pan mnie nie zrewidował”. „Tak, rzeczywiście. A co? Pan ma broń?” „Tak”. I wyciągam zza paska, bo [broń] miałem za paskiem. Myśmy nie mieli [do niego] kabury, [a nosiliśmy] tylko takim luzem. To był zresztą zdobyczny Vis. Wyciągam Visa, i mówię: „Mam broń”. „To pan musi ją oddać”. Mówię: „Oddać, to nie! Bo to byłoby rozbrojenie, panie poruczniku. Ja mogę najwyżej panu dać [go] w depozyt, jeżeli da mi pan oficerskie słowo honoru, na to”. Strasznie go tym, że tak powiem, „rozbroiłem”. Wstał, zasalutował: Porucznik taki, taki, ...ski na końcu. Ja też wstałem, zameldowałem się mu, jak się nazywam, grabula. Wersal. Dałem mu ten pistolet, przykryłem się kocem i zasnąłem.
Rano szarpie mnie jakiś żołnierz „berlingowiec”: „Macie się stawić do kapitana! Pomyślałem sobie: „Zaczyna się”. Zaprowadził mnie do tego kapitana, po prostu do mieszkania prywatnego. Cała Saska Kępa, prawie cały Grochów, był wyludniony. Bo Niemcy tutaj wykasali zwłaszcza młodych ludzi, i nie tylko. Wchodzę tam do tego pokoju, a w pokoju okryty białym obrusem stół i rozstawione cztery dania śniadaniowe. I ten kapitan: „Witamy polskiego Powstańca!”. Skłoniłem się: „Dzień dobry”. „Oficer polski dotrzymuje słowa, bo jest honorowy. Proszę bardzo! To pańska broń” i położył na stole. Mówię: „Dziękuję bardzo”. Tam było jeszcze kilku oficerów, chyba trzech, czterech. Jeden ten, który mnie inwigilował. Jak się przedstawialiśmy później, to oczywiście każdy mówił swoje nazwisko. Ten [z nocy] znowu powiedział: „My się już znamy”. „Proszę bardzo do stołu, czym chata bogata”. Rzeczywiście, takiego śniadania dawno już nie jadłem. Skromne, ale śniadanie po prostu. [Kapitan] zaczął mnie wypytywać o tamtą historię, co powiedziałem: „Nie udał się wasz ten drugi desant”. A on mi na to: „Proszę pana, on się nie udał, ale wczesnym rankiem jednak troszeczkę przerzuciliśmy”.

Tym mnie troszeczkę zasmucił. Myślę sobie: „Holender! Jakbym tam siedział w tym grajdole!” Ale to musiałbym parę godzin siedzieć. Ale w każdym razie tak się stało. Wychodząc stamtąd, od tych oficerów, patrzę tabliczka: „ulica Stanisława Augusta”. Następną noc ludzie tutaj zaprosili mnie i mieszkałem jedną noc również [przy] ulicy Stanisława Augusta.
W 1956 roku otrzymałem z „Energoprojektu”, gdzie pracowałem, przydział mieszkania przy ulicy Stanisława Augusta.

  • Proszę jeszcze powiedzieć czy pan już nie wrócił do Warszawy?


[Wówczas] już nie wróciłem.

  • Jaka była pana droga do końca wojny, co się z panem działo?


Brałem udział, ale w zupełnie innej scenerii. Rozpocząłem żywot żołnierza tułacza. Jak wyszedłem od tych oficerów z artylerii, to tak na chybił trafił, pamiętałem, że mam jeden adres znajomego rodziców tu na Pradze, przy ulicy Targowej. Myślę sobie: „Co mi szkodzi, pójdę pod ten adres”. , bo pamiętałem tak z grusza ten adres. Poszedłem w tamtą stronę, a tu jeszcze przecież Powstanie trwało. [U wylotu] ulicy Grochowskiej i później Zamojskiego, [zrobiono] taki prowizoryczny płot z jakichś desek, żeby nie było widać, co tu się dalej dzieje. [Poszedłem] pod ten adres. Tam nawet niektórzy ludzie mieszkali, więc pytam się czy jest pan Żyliński. Mówią: „Panie, tutaj Niemcy wszystkich wyganiali, tu nie znajdzie go pan”. Zresztą mieszkanie, które podałem, było zamknięte i nikogo tam nie było. No trudno. Ale wracam. Znowu nie wiadomo na co, po co. Szedłem po prostu i koniec. Szedłem ulicą Mińską, która odchodzi od Grochowskiej.

  • Później został pan znowu wcielony do wojska?


Tak, po prostu zostałem zmobilizowany do Wojska Polskiego. I w tym Wojsku Polskim byłem cały rok. W tym wojsku miałem niesamowite historie.

  • Proszę opowiedzieć, jaka była pana droga w tym wojsku?


Droga była taka. Najpierw zostałem zmobilizowany tu w Warszawie. Przewieźli mnie do Garwolina. Z Garwolina do Majdanka w Lublinie, w tym obozie. Tam był taki obóz przejściowy, który zrobili w tym niemieckim obozie, gdzie ginęli ludzie. W tym obozie byłem trzy dni, w warunkach na pewno gorszych, niż mieli ci więźniowie kiedyś. Wszy, nie wszy, ojej [czego] tam nie było. Tam […] [wybierali] ludzi do poszczególnych oddziałów. Ja się nawet na ochotnika zgłosiłem do łączności. Myślę sobie: „Tu już się nawojowałem, a w łączności mogę. Znam się trochę na elektryczności, na tych różnych rzeczach”. Najpierw przeszliśmy przez taką łaźnię, bo wszyscy byli tacy zabrudzeni, zawszeni, że to było konieczne. Tam była nawet taka prażalnia ubrań, gdzie wysoką temperaturą wszy, to wszystko wytrzebiano. W każdym razie później przydzielili mnie do batalionu łączności liniowej. Łączność liniowa, to są telefony na słupach. Ale tam jeszcze żadnego szkolenia nie mieliśmy, tylko tak czekaliśmy. Następnie ten oddział wrócił do Lublina. Z Lublina zostaliśmy przydzieleni do Podoficerskiej Szkoły Łączności, która mieściła się w Kraśniku. Tam byłem od listopada 1944 roku do marca 1945 roku. To już było rutynowe szkolenie. Mnie szkolili na specjalistę. Ja byłem tak [zwaną obsługą energetyczną] łączności. Więc te wszystkie prądnice, silniki przenośne, tego typu historie.
Mnie do tego wojska przyjęli, ale musiałem przejść przez lekarzy [a ci] widzieli to wszystko. Bałem się po prostu, że mnie odrzucą z tą raną. Ale uważali, że to się szybko zagoi i będzie w porządku. Tymczasem ta rana mi się goiła pół roku. I nawet był taki okres, kiedy myślałem, że w ogóle albo stracę nogę, to było coś niesamowitego, zwłaszcza, że myśmy mieli w tym wojsku autentyczny głód. Niewygody i te wszy, te mendy. I tam różne takie historie były. Wszy najchętniej to lokowały się w okolicy [rany]. W każdym razie przeżyłem jakoś to i zostałem wyszkolony na łącznościowca. Zostałem mianowany po raz trzeci kapralem. Pierwszy raz zostałem kapralem w NSZ-cie w konspiracji, drugi raz byłem mianowany w AK w czasie Powstania i trzeci raz zostałem mianowany po skończeniu tego kursu Świazistów. Czyli byłem już trzykrotnym kapralem. Później, jak już było wyzwolenie, cały ten pułk został przeniesiony do Sieradza, to jest w kierunku Poznania. To tam byliśmy ulokowani w przedwojennych koszarach wojskowych. To już były zupełnie inne warunki higieniczne, jedzeniowe, bytowe. Jednym słowem tam troszeczkę odżyliśmy. Później jeszcze z tego Sieradza, już wtenczas byłem instruktorem łączności, to ja szkoliłem z kolei żołnierzy, przerzucili mnie jako instruktora do Zgierza pod Łodzią. W Zgierzu znalazłem możliwość zwolnienia z wojska na odbycie studiów wyższych. I tak zacząłem studia w Łodzi na Politechnice Łódzkiej jako mechanik. I skończyłem te studia w 1949 roku.



Warszawa, 2 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch

  • Nagranie jest kontynuacją rozmowy, która został nagrana w 2006 roku. Tamta rozmowa zakończyła się na wspomnieniu o zdobyciu „Dziennikarki” i o udziale obcokrajowców w Powstaniu Warszawskim. Wspominał pan o swoich kolegach z oddziału, Francuzach. Czy ma pan jeszcze jakieś wspomnienia związane z kolegami obcokrajowcami? Wspominał pan, że na Francuzach się nie skończyło.

 

Tak, byli i inni, ale z innymi nie miałem kontaktu. Może miałem kontakt pośredni. Mianowicie było dwóch Anglików, o których dowiedzieliśmy się, że są Anglikami może cztery lata temu, jak przyjechał jeden z nich z Anglii jako przewodnik ekipy angielskiej dla relacjonowania koncertu chopinowskiego. Zadzwonił do naszego obecnego przewodniczącego (do kolegi Skrzypczaka) i przedstawił się: „Sydow jestem”. – „Sydow, Sydow… Pamiętam takie nazwisko z Powstania”. – „Bo ja byłem w Powstaniu”. – „Ale w naszym opracowaniu generalnym jest napisane o dwóch Sydowach, że obydwaj zginęli”. – „Miałem brata jeszcze, brat też był w Powstaniu. Ja żyję. Co zrobić, żyję. Mój brat rzeczywiście zginął, ale ja żyję”. Od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać i wszystko się zgadzało. Rzeczywiście – to byli oni. Wtenczas, w czasie Powstania, nie mówili o tym, że są Anglikami. Myśmy się dowiedzieli o tym dopiero bardzo grubo po wojnie.

  • Rozumiem, że porozumiewali się znakomicie w języku polskim?

 

Tak. Skąd się wzięli w Powstaniu ci koledzy z Anglii? Po prostu było małżeństwo mieszane, polsko-angielskie. Mąż był Anglik, żona była Polką. Oni byli wychowani po polsku, płynnie mówili po polsku. Na pewno i po angielsku też. Przyjeżdżali na wakacje do Polski. Właśnie w jedne z tych wakacji zastał ich w Polsce wybuch Powstania i postanowili obydwaj uczestniczyć w Powstaniu.

Zresztą później, jak już nawiązaliśmy kontakt z nim, poprosiłem go, czy by nie zechciał na piśmie [zdać] swojej relacji o udziale w Powstaniu i on to zrobił dosyć obszernie, nawet na kilku stronach. Tę relację otrzymałem od niego i włączyłem do swoich opracowań, dlatego że moje opracowania dotyczące Powstania Warszawskiego są ujęte przeze mnie nie tylko jako mój udział i moja relacja. To jest pomyślane jako relacja zbiorowa. Oczywiście ściągałem dane i informacje od kolegów, którzy chcieli tego. Albo mieli gotowe, albo robili specjalnie dla mnie. W każdym razie około dwanaście czy czternaście nazwisk uczestniczy w tym opracowaniu. Między innymi włączyłem opracowanie tego Anglika. On miał nazwisko Sydow, a pseudonim bodajże „Kindżał”, ale musiałbym to sprawdzić. W każdym razie miałem takie właśnie spotkanie z jednym z tych obcokrajowców. Natomiast z innymi już nie miałem bezpośredniej styczności. Może ze Słowakiem, on był dowódcą grupy Słowaków, nazywał się Stanko. Z nim mieliśmy, on uczestniczył w naszych spotkaniach powstańczych. Parę lat temu umarł. Z nim również miałem kontakt.


  • Relacja zakończyła się na zdobyciu „Dziennikarki” i na słowach pańskiego dowódcy, że spotkało was straszne nieszczęście.


Tak. Dalszego ciągu nie przytaczam, już tego nie pamiętam.

  • Zeszło na kwestię obcokrajowców.


Dobrze.

Chciałem wprowadzić pewną wtyczkę, mianowicie opowiedzieć o drobnym może zdarzeniu w przeddzień Powstania. Mianowicie myśmy zjawili się na Okrąg 2, który był dla nas bazą przez parę następnych tygodni. Przyszliśmy z bursy, która mieściła się przy Czerniakowskiej róg Łazienkowskiej. Myśmy tam spędzili pierwsze dni Powstania. Kiedy przyszliśmy na nową bursę, zwrócił się do mnie mój dowódca plutonu „Konar”, żebym poszedł z jednym Powstańcem z sąsiadującego plutonu, z Powstańcem o pseudonimie „Twarda Dłoń”, z karabinem typu Mauser, który dostaliśmy w przydziale od naszych władz, żebyśmy go dobrze wypróbowali, bo nie wiadomo, jakie pochodzenie ma ten karabin, czy jest wszystko w porządku. Mój przewodnik od tego mauzera, „Twarda Dłoń”, to był zwykły robotnik. Mówił: „Jestem robotnikiem”. Zresztą był już troszeczkę w latach, on miał chyba blisko czterdzieści lat. Mówił: „Dobrze się znam na tych karabinach”. Wzięliśmy karabin Mauser i w tym momencie przyszła mi na myśl rzecz, którą zresztą opisałem w pierwszej części. Mianowicie przekazałem karabin Mauser po poruczniku, który został ranny w czasie akcji na czołgi. Później strasznie żałowałem. Jak mogłem tak zrobić? To nie był mój karabin, tylko tego porucznika, ale dość, że przekazałem go w sztabie. Kto wie, czy ten karabin, który teraz mieliśmy wypróbować, to nie był właśnie ten? Wszystko na to wskazywało. Ale to tak na marginesie. Dość, że wzięliśmy ten karabin i on powiedział: „Mam upatrzone miejsce, gdzie byśmy mogli ze spokojem i wszechstronnie przebadać ten karabin”. Poszliśmy wzdłuż Czerniakowskiej pomiędzy Okrąg a Ludną. Ten odcinek Czerniakowskiej wówczas był gęsto zabudowany i to bardzo wysokimi, dużymi budynkami mieszkalnymi cztero-, pięciopiętrowymi. On wykombinował sobie środkowy budynek. Pójdziemy na strych, jak najwyżej. W okienku strychowym będziemy mieli widok na ogrody sejmowe. Tam upatrzył sobie, że w odległości siedemdziesięciu metrów mniej więcej stał słup, prawdopodobnie od jakiegoś drzewa, pionowy słup wysoki może na trzy metry, średnicy na oko sto dwadzieścia milimetrów. Będziemy próbowali strzelać do tego słupa. Podstawową sprawą dla takiego karabinu jest wyregulowanie jego celności, zgranie działania muszki i szczerbinki. Ale przed tym mówił, że do tego karabinu jeszcze się bliżej nie dotykał. „Musimy zbadać wszystkie jego cechy, jak on działa, czy pasuje wszystko”. Widziałem, że on rzeczywiście ma dużą wprawę w tym. Robił zamkiem, zamykał, otwierał zamek karabinowy. Wkładanie zapasu nabojów… W karabinie Mauser był zapas na pięć naboi, to był przedwojenny polski karabin. Jednym słowem wszystkie te elementy, czy nie zacina się, czy wszystko chodzi, on to wszystko posprawdzał. Na koniec mówi: „Teraz zobaczymy z celnością”. To jest najistotniejsza rzecz w tym wszystkim. W okienku sobie zrobiliśmy podpórkę, żeby było wygodnie, on usadowił się tam, położył karabin i strzela w słupek. Pierwszy strzał oddał trochę za bardzo w lewo, drasnęło troszeczkę słupek. Miał ze sobą śrubokręcik, tam jest śrubka, którą się reguluje przesunięcie szczerbinki. Podkręcił troszeczkę, nie dużo, ale jednak. Strzelił drugi raz, w sam środek poszło. W odległości siedemdziesięciu metrów myśmy widzieli to bez żadnej lornetki. On już wszystko sprawdził, zrobił i pyta się mnie: „Strzeliłbyś sobie?”. – „Z całą przyjemnością”. – „A strzelałeś już kiedyś z takiego czegoś?”. – „Nie, znam teoretycznie, bo miałem przeszkolenie. Wiem, z jakich części, to wszystko wiem. Nawet obcięty fragment tego karabinu myśmy mieli do nauki, ale w całości, do strzelania nie miałem jeszcze takiego czegoś w ręku”. – „No to spróbuj”. Wziąłem karabin. Wszystkie operacje wkładania naboi, zamykania zamka, odbezpieczania, wszystkie te elementy, które są koniecznie potrzebne (trochę nerwowymi ruchami, ale jednak), pod jego nadzorem robiłem. Wreszcie on mówi: „To rąb do tego samego słupka”. Usadowiłem się w lufciku (malutkie okienko), karabin położyłem na tym okienku, a sam stanąłem. Odpowiednio korekty mi robił, gdzie mam dołek strzelecki przesadowić i tak dalej, wszystko mi objaśniał. Celowałem troszeczkę dłużej może, a on mówi: „Nie spiesz się, powolutku. Masz cel stały, nie spiesz się”. Rąbnąłem. On powiada: „Trochę nie bardzo, ale może być. Ale wiesz co? Skoro tak jest, to wypróbujmy go bardziej na żywo”. − „Co to znaczy: na żywo?”. − „Widzisz, na horyzoncie − bo tam skarpa idzie do góry − jest domek, a przy tym domku stoi przytulony niemiecki wóz pancerny”. Z tego wozu pancernego pierwszego dnia siekł karabin maszynowy. Wtenczas przed domami na Czerniakowskiej, którymi myśmy (opowiadam o tym) przebiegali, zginęło pierwszego dnia kilku cywilnych ludzi. Jakiś Powstaniec może też przypadkiem, ale głównie cywilni ludzie tam zginęli, kilku czy kilkunastu nawet. To głównie (tak sądzimy) za sprawą tego samochodu pancernego. On był tak usadowiony, że cały ten rejon miał pod ostrzałem. Czy to był jeden tylko, czy był jeszcze jakiś inny, trudno powiedzieć. W każdym razie tam serie były takie ciężkie, że coś niesamowitego. Wtenczas sobie od razu pomyśleliśmy: „Oni to mają amunicji dosyć, nie żałują sobie”. On mówi: „Widzisz tam ten samochód?”. − „Widzę”. A w międzyczasie do tego samochodu podskoczył jakiś żołnierz. Widocznie oni usłyszeli nasze trzy strzały próbne i wyskoczyli z budyneczku. Prawdopodobnie cały czas tam siedzieli i pilnowali. Podbiegł do samochodu, wdrapuje się (bo trzeba było wchodzić górą do tego pancerza), a mój instruktor od razu chwyta karabin, przykłada na okienku, celuje. Ten wskakuje w luk samochodu pancernego, a on strzela. Czy udało mu się go jeszcze dosięgnąć czy nie, trudno powiedzieć, bo on zginął w luku czołgowym. Ale mój instruktor powiada: „Czekaj, to nie koniec. Przecież obsługa to jest paru ludzi, przynajmniej trzech. Tu na pewno jeszcze się zjawi drugi, który będzie albo sprawdzał, albo pomagał”. Z karabinem stoi i czeka. Rzeczywiście, w drzwiach domku pokazał się drugi żołnierz i trochę chwiejnym krokiem podskoczył do samochodu pancernego. On bierze go na cel, tamten wskakuje na górę, ten rąbie do niego. Zginął. Czy zginął, dlatego że dostał, czy dlatego że chciał wskoczyć, tego nie wiemy. Teraz mówi tak: „Czekaj, teraz te sukinkoty będą tam czekały, nie wychylą się”. Tak że poczekaliśmy parędziesiąt minut, oczywiście cofnięci, nie było nas widać. Ale żeby obydwaj zginęli, to trudno sobie było wyobrazić. Ale sądziliśmy, że jeżeli któryś z nich żyje (a żyją może obydwaj, tylko są ranni albo jeden ranny, takie było nasze gdybanie), to oni po pewnym czasie jednak chyba się odezwą. Co prawda nie mieli czasu zorientować się, skąd padły strzały. Jak myśmy strzelili, to oni byli w domku. Usłyszeli strzał, to wyskoczyli z domu. Drugi strzał też poszedł nie wiadomo skąd, domów i tych okienek było dużo. Dziwiliśmy się, że nie robią jakiegoś odwetu, strzelaniny jakiejś. Nic, cisza była kompletna. Posiedzieliśmy sobie z pół godziny, ruchu nie było. Kolega mówi: „Te sukinkoty teraz będą siedziały do wieczora, zobaczysz, nie wychylą się”. Myśmy oczywiście tak długo nie mieli czasu siedzieć, poszliśmy sobie stamtąd. Takie było moje zapoznanie się z prawdziwą bronią strzelecką. To jest mój pierwszy punkt, który sobie zanotowałem.


Po akcji na „Dziennikarkę”, którą przedstawiłem w pierwszej części dosyć dokładnie, pod wieczór podszedł do mnie „Konar”, mój dowódca plutonu. Mówi: „»Jarosz«, chodźmy. Pójdziemy blisko budynku »Dziennikarki« − tam jest ulica Rozbrat − do sąsiedniego budynku mieszkalnego. Musimy pilnować stamtąd, czy czasami Niemcy w nocy nie zechcą wrócić albo spenetrować, albo i nawet zabrać − bo oni w popłochu uciekli stamtąd − tak że musimy pilnować”. Znaleźliśmy otwarte okno mieszkalne na parterze przy Rozbrat, budynek sąsiadujący z „Dziennikarką”. On mówi: „Stój przy oknie, oczywiście w głąb troszeczkę, nie w samym oknie, i pilnuj przejścia − naprzeciwko był pojedynczy dom mieszkalny i Niemcy zawsze przez ten dom przechodzili − czy czasami Niemcy nie zechcą odwiedzić nas jednak w nocy”. Stanąłem przy oknie, troszeczkę w głębi, ale tak że miałem widok na przejście z tamtego domu do „Dziennikarki”. To akurat pasowało, wyjście z domu mieszkalnego było mniej więcej naprzeciwko głównego wejścia do „Dziennikarki”. „Dziennikarkę” grubo po wojnie oglądałem nieraz, tam się mieści partia komunistów. Dość, że się usadowiłem w domu z karabinem gotowym do strzału, nabój w lufie, wszystko przygotowane, tylko nacisnąć palcem spust. On mnie tam zostawił, już było ciemno: „Po jakimś czasie cię zmienię”. Odszedł. Stoję sobie, bacznie obserwuję. Noc była pogodna, jak zresztą wszystkie prawie noce w czasie Powstania, ale niosło pogłos powstańczy. Nie wiem, czy inni prelegenci zwrócili na to uwagę, ale dla mnie ten pogłos to było coś fantastycznego: nocny pogłos powstaniowy. Po prostu Powstanie trwało dzień i noc, ciągle było słychać strzały, ciągle było słychać wybuchy granatów i różne okrzyki. W nocy to się niosło niesamowicie, dla mnie to był niewidoczny, ale sugestywny obraz. Pomyślałem sobie (bo przecież czytałem niejedną książkę o wojnie, o bitwach), że w nocy bitwy nigdy się nie działy, zawsze się kończyły. A tutaj bez przerwy, dzień i noc, ponad dwa miesiące to trwało. Wsłuchiwałem się w tę perkusję powstańczą. W czasie tej perkusji powstańczej w pewnym momencie usłyszałem na ulicy (bo okna były od ulicy) jakieś skradanie się po wybitych szybach. Tam wszystkie okna miały już powybijane szyby, one leżały na chodniku. Jak ktoś chodził, to wszystko skrzypiało, a w nocy to było tak głośne, że coś niesamowitego. Słyszę z dala skrzypy połamanych szyb. Zbliżają się do mnie. Myślę sobie: „Coś się dzieje”. Już sobie narychtowałem lepiej swój karabin w razie czego, a to nie ustaje. Owszem, są chwile ciszy i znowu skrzypi. „No, tylko się pokaż!”. Jeszcze ostatni skrzyp. Trochę niewłaściwie wychyliłem się, a na chodniku stał kotek, który przechodził po połamanych szybach. Taki rumor w nocy urządził! Mnie ręce opadły z karabinem, kotek zauważył mnie i miauknął nawet na spotkanie. Byłem strasznie tym rozprężony. Kotek poczłapał sobie dalej. Za jakieś pół godziny słyszę kroki z dala, wewnątrz budynku. Pomyślałem sobie, że chyba „Konar” przychodzi mnie zmienić albo chce zobaczyć, co się dzieje, ale nie byłem bardzo pewien. Kroki są już bliżej mnie. Zgodnie z regulaminem wojskowym rzucam pytanie: „Stój! Kto idzie?”. Taki miałem obowiązek, nie widziałem, ciemno było przecież. A ten mówi: „»Konar«. Poznajesz mnie?”. − „Hasło podaj”. − „Strzecha nocą”. Takie mieliśmy hasło, bo na noc zawsze hasła były podawane. Już nie pamiętam jaki, ale jakiś odzew mu dałem. „Dobrze, podchodź bliżej”. Tak że zachowałem się według pełnego regulaminu wojskowego, on mnie pochwalił, ale jednocześnie powiedział: „Nie wygłupiaj się”. − „Nie wygłupiam się”. Dość, że podszedł do mnie. Mówię do niego: „A wiesz, co tutaj miałem przed chwilą?”. – „Co takiego?”. – „Wizytę miałem”. – „Nie mów! Co, jaką wizytę?”. – „Kocią wizytę”. Taką miałem przygodę w tym tumulcie, tym zgiełku, taką rozprężającą wizytę. Po jakimś czasie oczywiście zostałem zmieniony z tego posterunku. Niemcy nie odważyli się podejść do tego budynku. Ale jak rozmawialiśmy między sobą i z dowództwem, to doszliśmy do wniosku, że Niemcy nam tego nie darują, bo to był jednak solidny budynek. Niemcy mieli w nim magazyny oporządzenia wojskowego, co prawda takie ubiory, jak kaski, nawet hełm tropikalny. Te ubiory były widać przeznaczone do korpusu afrykańskiego. Skąd się znalazły w Warszawie, trudno powiedzieć, ale tak było. W każdym razie sądziliśmy, że coś Niemcy jednak wykombinują, że to płazem nie może pójść, bo to był zbyt ważny punkt i dla nich, i dla nas.

Drugiego dnia obstawialiśmy budynki przy „Dziennikarce”, bo wytworzył się jakby nowy front. Tam mieliśmy zmianę co dobę. W pewnym momencie, w ciągu dnia, przy pełnym świetle słońca zauważyliśmy wysoko na skarpie jakieś ruchy żołnierzy niemieckich. Za chwilę rozciągnęła się wzdłuż skarpy grupa żołnierzy i ruszyła w dół. „Konar” od razu się zorientował. Zawsze z nami albo obok gdzieś czekały łączniczki. Posłał łączniczkę do naszego sztabu, że coś się grubego szykuje w Sejmie. Pobiegła od razu tam, to niedaleko było, na Okrąg. Tymczasem oni trochę niemrawo, ale zaczęli schodzić ze skarpy. Przed tym nie było żadnego ostrzału, żadnego sygnału czy czegoś takiego, nic. Po prostu wyszli i zaczęli się skradać, schodzić w dół. „Konar” powiada: „Co będziemy się przyglądać? Przecież oni wyraźnie idą na nas”. Zaczęliśmy łomotać. Co prawda środków do walki mieliśmy jak kot napłakał. Był jeden ręczny karabin maszynowy z sąsiedniego plutonu, który też tam był, mieliśmy dwa karabiny Mauser, ze dwa pistolety, poza tym granaty, butelki zapalające. Tylko takie prymitywne historie. W każdym razie zaczęliśmy strzelać do skradających się Niemców. Zorientowaliśmy się, że atak idzie jakoś niemrawo, jak bliżej się przyjrzeliśmy. Co prawda była dosyć duża odległość i żałowaliśmy, że nie mieliśmy lornetki czy lunetki. Notabene dysponowaliśmy lunetką artyleryjską w bursie, tylko ją tam musieliśmy zostawić, bo tam operowano na większe odległości. Dość, że zorientowaliśmy się, że to nie byli żołnierze liniowi. Nieomal na pewno to byli żołnierze niemieccy, którzy byli w „Dziennikarce”, intendenci, jak to się nazywało. Pilnowali magazynów. To wszystko byli starsi ludzie i to było widać od razu po ich ruchach, po ich zachowaniach. Ale atakują, są w mundurach żołnierzy niemieckich, mają karabiny, to co mamy robić? Przyglądać się? Filmować ich nie wiadomo czym? Zaczęliśmy rąbać do nich. O dziwo, jeden się wywrócił, drugi był na kolanach czy coś takiego. Nasi koledzy z tymi dwoma karabinami byli dobrymi strzelcami. Po prostu celowali. To nie było strzelanie, tylko dobrze celowali. Było jakieś zamieszanie, jakieś okrzyki ze strony tych Niemców, bo nie spodziewali się takiej reakcji z naszej strony. Co prawda ta reakcja była znikoma, ale była jednak. W sumie było, bo ja wiem, ze dwudziestu może, ale tyraliera zupełnie rozrzucona. Powoli zaczęli schodzić, a myśmy nie próżnowali. Ten z ręcznym karabinem maszynowym był usadowiony z boku (a flankowy ogień jest najbardziej niebezpieczny) i sobie robił. To trwało jakiś czas. Normalny, młody żołnierz by biegiem to załatwiał wszystko, a oni tylko szli. Ślamazarnie to wszystko szło, ale to było na korzyść dla nas. Dość, że gdzieś w połowie drogi utknęli, po prostu zaszyli się w jakieś krzaki. Tam były wykroty, coś takiego. Dość, że tak jakby stanęli. Bodajże dwóch doszło nawet do cywilnego budynku, który jest do dzisiaj, wrzyna się w ogrody sejmowe, a reszta przycupnęła i to się tak ześlamazało wszystko. W międzyczasie oczywiście myśmy wezwali i dostaliśmy posiłki, nasz ogień się wzmógł jeszcze bardziej. Niemcy nie mogli sobie dać rady, zaczęli się wycofywać, ale myśmy rąbali po nich. Wycofali się, to wycofali. Siostry miłosierdzia jesteśmy czy co? W każdym razie ta cała awantura niemiecka skończyła się dla nich klęską, po prostu cofnęli się wszyscy, kilku zostało na polu. Za chwilę widzimy: do tych, którzy leżeli albo klęczeli, podeszło kilku żołnierzy niemieckich. Myśmy znowu zaczęli do nich rąbać, bo to są żołnierze. Wycofali się ci żołnierze, na ich miejsce za jakiś czas przyszło dwóch bodajże żołnierzy z opaskami Czerwonego Krzyża. Proszę bardzo, przestaliśmy strzelać. W każdym razie tak się skończyła ta niemiecka [akcja] odwetowa, bo to był odwet za „Dziennikarkę”. Wyobrażaliśmy sobie, jakie tam musiały ze strony dowództwa niemieckiego verfluchty padać, jakie przekleństwa, bo z punktu widzenia wojskowego to było wręcz poniżające, można powiedzieć. Dla nas z kolei to było zwycięstwo: cofnęli się, Wehrmacht się cofnął. Co można było pomyśleć lepszego? Ucieszyliśmy się z tego bardzo. Jeden z kolegów został w tej całej awanturze ranny w nogę. Strzelaliśmy z pokoju balkonowego. Oni jakoś wyniuchali, że stamtąd idą strzały i ostrzeliwali otwór balkonowy. On dostał po nodze. To była jedyna strata po naszej stronie. Jak to wyglądało u Niemców, trudno powiedzieć. W każdym razie widzieliśmy tych z Czerwonym Krzyżem i leżących. Trudno powiedzieć, jak to tam było, ale zwycięstwo jest nasze i koniec. Można chyba powiedzieć, że to było jedyne zwycięstwo naszych oddziałów w czasie Powstania Warszawskiego. Dość, że dowództwo nasze pogratulowało nam tego naszego zwycięstwa. Aż dziw brał, bo przecież dwoma karabinami i jednym karabinem maszynowym zatrzymać wypad zbrojnych Niemców to było coś niesamowitego.


Ale w naszym dowództwie pomyślano, że to chyba nie jest koniec, bo Niemcy stracili „Dziennikarkę”. Była dla nich nie tylko masą magazynową. Sam fakt, że potężny budynek jest w całości w rękach powstańczych, to ich najbardziej bolało. Nasi dowódcy (my tak samo) uważali, że to nie koniec tej imprezy. Nawet w jednego z naszych kolegów (bardzo obrotny, przedwojenny podoficer, ale nie zawodowy, tylko oficer rezerwy) tak entuzjazm wszedł po tym naszym zwycięstwie, że powiada: „Wiecie co? Ruszmy na nich, jak się ściemni troszeczkę”. Zgłosił chęć ruszenia przez nas do Niemców. Zgłosił, bo to już jest jednak jakaś operacja, którą przecież musi dowództwo zarządzać. Zgłosił przez łączniczkę do naszego sztabu, że dajemy propozycję, żeby zorganizować wypad paru ludzi dobrze uzbrojonych na ich teren i narozrabiać im troszeczkę. Ale dowództwo nie zgodziło się na to. Nie zgodziło się, sądzimy, głównie dlatego, że to byłoby bardzo ryzykowne, byśmy stracili i ludzi, i broń, a broni przecież mieliśmy jak kot napłakał. Byłem w plutonie, który liczył około dwudziestu ludzi i nasze uzbrojenie to były dwa karabiny, jeden strzelba, pistolet Vis, parę granatów, butelki zapalające. To było uzbrojenie plutonu dwudziestu ludzi. U innych było podobnie. To była tragedia. Jak myśmy szli do „Dziennikarki”, żeby wspomagać (jak jeszcze „Dziennikarka” była obsadzona przez Niemców), to w naszym plutonie było uzbrojenie, o którym mówiłem, nic więcej, ale poszedł cały pluton. Z tego powodu między innymi tyle mieliśmy strat. Wśród wymienionych rannych czterech umarło później. Brak broni to było coś niesamowitego. Tym niemniej myśmy całymi plutonami wszędzie szli. A nuż zdobędziemy broń, a nuż coś. Nie wiadomo.

Dowództwo też sądziło, że to nie koniec całej sprawy. I rzeczywiście. Czternastego sierpnia w dalszym ciągu czuwamy w budynku sąsiadującym z „Dziennikarką”. W pewnym momencie (w godzinach rannych) od strony Sejmu (tam zadrzewienia były) słyszymy jakieś jęki, ale potężne jęki. Zastanawiamy się, co to jest. Ani to syrena… Czort wie, co to jest. Jęki się wzmagały, zanikały, różnie z tym było. W końcu jednak wśród krzaków (bo to było zakrzaczone, nieduże drzewa, zarośnięte wszystko) ktoś dojrzał, że coś się porusza. To był czołg. Dwa czołgi ściągnęli Niemcy na górę, pod zabudowania sejmowe. Puszczamy łączniczkę do sztabu, że tym razem szykuje się atak czołgów. Oczywiście z czołgami już nie ma żartów, bo za czołgami mogą być fizylierzy, którzy ogarną całą sytuację. Meldunek, że zjawiają się czołgi. Czołgi pojękiwały, ustawiając się na górze, wyszukując najlepszą dla siebie pozycję. Jeszcze moja uwaga, jako technika (bo jestem inżynierem mechanikiem): skąd te jęki się wzięły? To nie były jęki, tylko warkot silników, a dlatego tak jęczący, bo Niemcy w swoich czołgach zastosowali nie silniki Diesla (jak wszędzie na świecie stosują), tylko silniki benzynowe, bo one są o wiele lżejsze, to jest po pierwsze, a po drugie większą moc można zmieścić w takim silniku. On jest wysokoobrotowy i przez to można większą moc uzyskać z takiego silnika. Niemcy w swoich czołgach mieli te silniki i stąd te jęki. To nie był warkot dieslowski, tylko taki, jak słyszymy teraz w telewizji, jak pokazują Formułę 1. To są jęki silników wysokoobrotowych. W każdym razie czołgi tam stanęły. Na razie była cisza, ale przecież nie po to przyjechały, żeby się pokazać. Łączniczka poszła do sztabu i sztab zareagował momentalnie, przysłali odpowiednią ilość ciężkich granatów. Nie wiedzieliśmy, co się dalej będzie działo, czy te czołgi będą tam stały, czy wrócą z górki na pazurki. Zaczęły się przygotowania również z naszej strony, ściągnęli jeszcze jakiś oddział, żeby nie być zaskoczonym tym wszystkim. Niestety, zaczęło się. Niemcy zaczęli ze swoich dział czołgowych okładać, co się dało dookoła. Parę strzałów poszło do naszego budynku. Jak widać, nie byli zorientowani, w których miejscach jesteśmy obsadzeni. Na razie to były pudła, ale jednak były strzały z armat. Niemieckie czołgi to były „Tygrysy”, najcięższe wówczas niemieckie czołgi. Pocisk miał kaliber chyba 80. Zaczęli okładać. Najpierw poczęstowali nasz budynek. Za naszym budynkiem, przy ulicy Szarej, był kościółek mariawitów. Miał wieżyczkę drewnianą. Wieżyczka dostała, znikła po prostu. Spodziewali się, że na tej wieżyczce będzie jakiś obserwator, tak myśmy się domyślali, bo to akurat pasowało. Później budynki przy Czerniakowskiej okładali, a nawet kilka czy kilkanaście strzałów poszło w budynki szpitalne na rogu Czerniakowska, na zbiegu z Rozbrat. Tam ZUS jest teraz, a kiedyś tam był szpital. Ten szpital też dostał kilka pocisków. Jednym słowem wrzawa ostrzałowa trwała, ale nie ruszyli się stamtąd. Tam się usadowili, nie zauważyliśmy żadnych ruchów Wehrmachtu, czołgi tylko operowały. Skoro oni strzelali do naszego budynku, to oczywiście (nasze kilka posterunków tylko jako obserwacyjne było) myśmy się cofnęli, bo nie ma sensu, żeby z czołgami strzelać. Po prostu czekaliśmy, aż zjawi się jakiś żywy cel. Dzięki temu jakoś na razie nie było u nas strat.
Ale na podwórzu w pogotowiu (jak zwykle zresztą) stała drużyna kilku sanitariuszek. One w takich akcjach brały udział troszeczkę w oddaleniu, ale jednak były do dyspozycji. Muszę powiedzieć, że taktyka zachowania się tych dziewczyn była chyba pierwsza w świecie. Do tej pory wojsko miało oczywiście sanitariuszy, ale sanitariusze wchodzili raczej na pobojowisko, ściągnąć rannych. A u nas te dziewczyny były troszeczkę cofnięte, ale w zasadzie w linii bojowej. Zupełnie innych charakter miało zachowanie się tych dziewczyn. Trzeba przyznać, że one z całym poświęceniem to robiły. W pewnym momencie z klatki schodowej naszego budynku, w którym jeszcze ciągle byliśmy, zbiegł jeden Powstaniec i zwrócił się do tych dziewczyn (one stały na boku), że potrzebujemy jedną łączniczkę (bo one grały rolę medyczno-łącznikową, były jako łączniczki i jako medyczki, moim zdaniem to był wynalazek organizacyjny). Rzuciła się jedna z dziewczyn. Jedna z nich była starsza, dowodziła. Ta się rzuciła za kolegą na klatkę schodową, na drugie piętro bodajże weszła. Dosłownie może za dwie, trzy minuty znowu słyszymy strzał i to gdzieś blisko, w nasz budynek. Słyszymy straszny huk, właśnie w tej klatce schodowej, do której on pobiegł z dziewczyną. Za krótki moment z klatki schodowej wybiega cały zakrwawiony Powstaniec i krzyczy: „Dostaliśmy!”. Rzeczywiście, jakoś Niemcy wypatrzyli i rąbnęli pociskiem artyleryjskim w stanowisko naszego karabinu maszynowego. Karabin maszynowy był ulokowany na nieszczęście w narożnym pokoju, który miał okna z dwóch stron, od strony zachodniej i od strony południowej. Ponieważ była pogoda, słońce wdzierało się przez południowe okno i całe wnętrze było pięknie oświetlone. Niemcy musieli to wypatrzeć po prostu. Jak okno jest od strony północnej, to mimo że słońce jest, to z tamtej strony nic nie widać przez szyby. A tu, jeżeli było oświetlone, to prawdopodobnie Niemcy wypatrzyli i przycelowali tak, że mucha nie siada. Pocisk wpadł przez okno na wysokości mniej więcej półtora metra i rąbnął w ścianę korytarzową. W korytarzu akurat siedziała czy stała ta łączniczka. Łączniczka zginęła na miejscu. Pobiegłem na to drugie piętro zobaczyć, co się dzieje. Kilka sanitariuszek i kolegów też tam wpadło. Zostaliśmy ostrzelani z karabinów. Widocznie tak było, że mieli dosłownie jak na patelni to wszystko. To była oczywiście nauczka dla nas, jak lokować stanowisko. Zginęła łączniczka i koledzy, którzy byli przy karabinie maszynowym, zostali ranni, oszołomieni oczywiście i tak dalej. Łączniczka leżała i cała była pokryta pyłem, jak ją widziałem. Nie widziałem na niej żadnej rany, prawdopodobnie zginęła po prostu przy wybuchu pocisku. To był pocisk 80 prawdopodobnie, coś koło tego. Artyleryjski podmuch jest taki, że to wystarczy. Dość, że zginęła. „Krysia” miała pseudonim. Miała siostrę w tym samym plutonie. Tylko czy ta siostra była wtenczas na miejscu, to nawet nie wiem. Byliśmy wstrząśnięci oczywiście tą całą sprawą. Po tym strzale Niemcy już więcej nie strzelali. To było też ciekawe. Po prostu zorientowali się, że coś tutaj rzeczywiście nabroili. Dalszych strzałów nie było, żadnych ataków fizylierskich, tak zwanych zaczołgowych. Czołgi się wycofały. „Zrobiliśmy swoje, a dalej róbta sobie, co chceta” – tak się prawdopodobnie zwrócili do swoich „wermachtowców”. Tymczasem myśmy mieli wielką żałobę, bo zginęła nasza koleżanka. Dostąpiłem, nie wiem, zaszczytu chyba kopania grobu dla niej. Na Okrąg 2, w podwórzu naszego domu kopaliśmy grób. Później więcej było grobów. Takie było dla nas zakończenie tego. Z drugiej strony przekonaliśmy się, że Niemcy mają [niezrozumiałe], że nie odważyli się pomimo ostrzału artyleryjskiego… Przecież wiedzieli, że to robi na nas wrażenie. Nie ruszyli się. Tak że można powiedzieć, że ich odwet był wręcz kompromitujący. No, ale tak się stało.


Przechodzę do następnego punktu programu. W pierwszych dniach nasz pluton głównie trzymał front wzdłuż ulicy Rozbrat. Mieliśmy tę tragedię. Niemcy próbowali też atakować nas bliżej Wisły, mianowicie wzdłuż ulicy Solec. Od Ludnej na południe ruszył niemiecki oddział i opanował kilka budynków zamieszkałych przez naszych ludzi przy ulicy Solec, pomiędzy ulicą Ludną a kościołem Świętej Trójcy. Tam się wdarli Niemcy. Musieliśmy oczywiście ruszyć na nich, bo wyrwali nam w ten sposób część naszego terenu, zajmowanego w kierunku Wisły. Pomimo tego, że z drugiej strony Wisły byli Niemcy, Wisłę traktowaliśmy jako coś naszego. Dość, że ruszyliśmy pomóc naszym oddziałom w wyganianiu Niemców z tych budynków, które już zostały nieomal ogarnięte przez Wehrmacht. Przy tamtej okazji doświadczyłem na własnej skórze działania niemieckich granatów ręcznych, handgranaty tak zwane, trzonkowe granaty. Mianowicie z budynku, jak myśmy dobiegali do budynku, który oni już obsadzili, rzucili chyba ze dwa granaty ręczne w bramę, w którą myśmy akurat wbiegali. Oczywiście huk słyszałem, ale w jakiej odległości ode mnie ten huk był, to trudno powiedzieć. Dość, że dostałem trochę po nogach, ale to były raczej drzazgi. W każdym razie miałem pierwsze poważne ostrzeżenie, że trzeba się pilnować, od granatów też. Udało się później oddziałom wypchnąć jakoś Niemców z tych budynków. Zresztą zauważyliśmy, że ci Niemcy to nie była pierwsza linia, pierwszy – nazwijmy to – sort niemiecki. Też jakoś ślamazarnie tam było. Nawet zauważyliśmy w pewnym momencie… Na szczycie domu przy Solcu były klamry do schodzenia ze szczytu na niższy dach sąsiedniego budynku. W pewnym momencie zauważyliśmy, że po tych klamrach schodzi żołnierz niemiecki. Widać było, że to jakiś starszy jegomość. Myśmy mieli przy sobie visa, nawet trzymałem tego visa, ale mój kolega powiada: „Dawaj tego visa, mam wprawę w tym”. Zaczął kropić z visa do tego Niemca, ale ten Niemiec zlazł i gdzieś się schował, uciekł nam. Przekonałem się, że z visa nie tak łatwo trafić. Ale to była odległość, w sumie ze dwadzieścia parę, do trzydziestu metrów, to już trafić z pistoletu nie jest łatwo. Dość, że taki szczególiczek też się zdarzył. Później przez długi czas Solec był oczyszczony z Niemców i na Solcu nawet kwaterował jeden z naszych plutonów. Nasz pluton po tej tragicznej scenie otrzymał nowe zadanie, mianowicie obsadzenie stanowiska przy ulicy Rozbrat, też narożnikowego: pokój narożnikowy na parterze, niedaleko od Górnośląskiej. Tam w tej chwili jest niezabudowany teren i budynek, który narożnik ma z jednej strony przy Rozbrat, a z drugiej strony w kierunku Górnośląskiej. Myśmy objęli ten posterunek narożnikowy, który obserwował i trzymał w szachu gimnazjum handlowe. Tam Niemcy to mieli… To gimnazjum było dla nich punktem wypadowym na cały nasz południowy teren. Tam zresztą wybudowali sobie gniazdo karabinów maszynowych na narożniku, u zbiegu ulicy Górnośląskiej i Rozbrat. Mocny bunkier tam zrobili, obsługiwali go. A myśmy mieli po prostu pilnować, obserwować, bo stamtąd robili wypady w kierunku naszych terenów. Niektóre te wypady były groźne do tego stopnia, że jak taki wypad szedł ulicą Górnośląską, to przepoławiał nasz teren. Gdyby oni się tam obsadzili, to w ogóle by rozwalili cały nasz teren. W każdym razie myśmy tam byli ulokowani, mieliśmy pilnować. Obserwując dokładniej ten teren, zauważyliśmy… Początkowo sądziliśmy, że oni mieszkają, kwaterują w handlowej szkole, ale nie, kwaterowali prawdopodobnie w Domu Akademiczek blisko Sejmu. Prawdopodobnie kwaterowały tam tak zwane żółtki, SA niemieckie. Całymi grupami na zmianę przychodzili do gimnazjum. Gimnazjum było obsadzone przez nich, porobili punkty strzelnicze w oknach, zupełnie niezgodnie z naszą teorią. Myśmy już wypróbowali, że karabin nie powinien być w oknie, tylko za oknem, w tyle, żeby go nie było widać, a oni porobili otworki w oknach. Wiadomo, że tam trzeba było strzelać. W każdym razie na tym stanowisku myśmy byli chyba ze dwie doby. Zauważyliśmy pewną rzecz, mianowicie co ileś godzin, nie wiem dokładnie jak, zmieniały się grupy wojsk Wehrmachtu w gimnazjum handlowym. Myśmy wypatrzyli, jak przenikają od góry, do gimnazjum. Mianowicie przez moment było ich widać przez siatkę drucianą, jak przeskakują z jednego miejsca w drugie. Zaproponowałem dowódcy plutonu, że co to szkodzi usytuować nasz karabin w to miejsce i cierpliwie czekać. Oni gęsiego tam wchodzili. Nawet obliczyliśmy sobie, jaka to jest odległość, jak szybko tę odległość pokonuje pocisk. Wyszło, że jedna dziesiąta sekundy wystarczy, żeby pocisk dotarł do nich. Doszliśmy do wniosku, że jak się pokaże w jednym miejscu (a widoczne dla nas do przebiegnięcia jest około metra), to możemy go łupnąć. Wypatrzyliśmy, jak robili zmianę swoich posterunków, i zaczęliśmy łupać w nich. Skutek jakiś był, bo nie szli gęsiego, jak dawniej, tylko przebiegali od czasu do czasu, ale jaki skutek efektywny, trudno powiedzieć. Ale dużego stracha to im napędziliśmy na pewno. Dobre i to. Na tym posterunku odwiedził nas, chyba na drugi dzień, dowódca Powstania Warszawskiego, generał „Monter”, pułkownik wtenczas. Było to dla nas dużym wyróżnieniem. Zameldowałem pułkownikowi, że mamy stanowisko szachujące Niemców z tej okolicy. Poza tym wszystko szło bez większego działania.

  • Jak przebiegała wizyta pułkownika „Montera”?


To była krótka wizyta. Po prostu zreferowałem pułkownikowi, jakie jest nasze zadanie, że mamy obserwować bardzo istotny dla Niemców (i dla nas też) posterunek niemiecki, że on szachował całą ulicę Rozbrat. Tam był bunkier, który szachował całą ulicę w jedną i w drugą stronę. Również szachował ulicę Górnośląską, tak że to był dla Niemców bardzo istotny punkt. Niemcy mocno go pilnowali, a jednocześnie stamtąd robili wypady. O jednym wypadzie mówiłem, ale tych wypadów było kilka. To wszystko zreferowałem pułkownikowi. Życzył nam powodzenia.

Teraz przechodzę do następnej sprawy. Tutaj tego nie mówię, ale oczywiście przez ten cały okres teren Czerniakowa był pod ciągłym ostrzałem artyleryjskim, a głównie pod ostrzałem rakiet. To były odpowiedniki rosyjskich katiusz. To było ciągle, mieliśmy z tym kłopot, w każdym razie trzymało nas w napięciu. Chciałem teraz powiedzieć przerywnik, że bardzo oczekiwaliśmy lotniczej pomocy z Zachodu, bo inna nie wchodziła w rachubę. Mieliśmy nasłuch radiowy. Z Londynu była nadawana melodia „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej” i tak dalej. To orkiestra grała, a to był zaszyfrowany kod, że tej nocy zrzutów nie będzie. Natomiast w noce, gdzie tej melodii nie było, pilnowaliśmy, że mogą być zrzuty.

Złożyło się tak, że (mimo że byliśmy wojskiem) pomagaliśmy również w niewojskowych rzeczach. Mianowicie wzdłuż ulicy Wilanowskiej, po drugiej stronie były magazyny przedwojennego „Społem”, olbrzymie magazyny kaszy, jakichś innych rzeczy. Była umowa z górą Powstania, że będziemy dostarczali im kaszę, a oni za to będą dostarczali nam chleb. W nocy robione były wyprawy z workami z kaszą do góry, a stamtąd z chlebem. Brałem udział raz w takiej wyprawie do Śródmieścia. Kilku nas szło, z pięciu, może sześciu, z workami oczywiście na plecach. Przechodziliśmy tyłami domów wzdłuż ulicy Czerniakowskiej, później bokiem Książęcej, opłotkami różnymi, poprzez dom głuchoniemych. Dotarliśmy do Hożej chyba, gdzieś w tamte okolice, do jakiejś piekarni. Tam do worków władowaliśmy bochny chleba, swoje worki oddaliśmy. Nie wiem ile, z piętnaście do dwudziestu bochenków (to były dosyć duże wory) na plecach się nosiło. Schodziliśmy tą samą trasą (w nocy wszystko oczywiście) z powrotem. Którejś nocy wracaliśmy z chlebem. Zbliżając się już do Czerniakowskiej, zobaczyliśmy, że leciały samoloty, i widzimy opadające spadochrony gdzieś na nasz teren.

Okazało się rano, że rzeczywiście trzy czy cztery pojemniki zrzucili na nasz teren. Z tym że dwa pojemniki wylądowały, przypadkiem zupełnie, na Cyplu Czerniakowskim, a pozostałe dwa gdzieś na naszym terenie. Oczywiście cypel był penetrowany przez Niemców. Ale co robić? Jest nasz prowiant, to musimy ściągać. Jakąś łódkę wykombinowali koledzy i przetransportowali. Strasznie ciężkie były te pojemniki. Przetransportowali obydwa pojemniki. Pomimo oświetlenia, bo Niemcy mieli reflektory na moście Poniatowskiego i ciągle oświetlali, jakoś udało się przedostać. Dość, że te cztery pojemniki były jak manna z nieba. Ale momentalnie dostaliśmy rozkaz z góry: „Pojemniki były na Śródmieście, tylko wiatr powiał do was. Macie je zwrócić do Śródmieścia”. No masz ci los! Nasi koledzy coś zaczęli szachrować i mówią: „Jeden pojemnik musimy zatrzymać”. Oficerowi, który przyszedł po to, coś nabajtlowali, że więcej nie było. Jeden pojemnik został u nas, a resztę niestety (czy stety, nie wiem, jak to nazwać) musieliśmy oddać do Śródmieścia. Zresztą w Śródmieściu później były dalsze zrzuty. Myśmy mieli pierwsi. Widocznie po prostu źle lotnicy wycyrklowali siłę wiatru i tak dalej. One miały trafić prawdopodobnie na Śródmieście, tylko przesunęły się trochę dalej. W każdym razie dostaliśmy ten jeden zrzut dla naszego Zgrupowania „Kryski”. Tam były różne rzeczy, jedzenie. Najcięższe było uzbrojenie, niemieckie granaty, naboje, różne takie rzeczy.
Innej nocy, kiedy (tak, jak już mówiłem) nie było sygnału z Londynu, to znaczy, że miał być zrzut, byliśmy do tego już lepiej przygotowani. Mianowicie na tak zwanym placu Magaja [?] (to jest duży teren, na którym w tej chwili jest park, ale wtenczas to był plac) postanowiliśmy zrobić punkt widokowy dla lotników, dla zrzutów. Koledzy wykombinowali jakieś płachty białe i czerwone, pozszywali jakoś, pospinali to razem do kupy, ale to duże, wielkie po paręnaście metrów. Jeszcze wtenczas elektryczność była, poświecili od spodu tę biało-czerwoną flagę. Na jakichś kamieniach, na kołkach ją zamocowali. Na placu Magaja zrobili właśnie taki olbrzymi znak, że tu jesteśmy. Rzeczywiście, nadleciał samolot czterosilnikowy nad nasz teren. One z południa nadlatywały mniej więcej, prawie że nad Czerniaków i skręcały na Śródmieście. To był dla nich punkt obserwacyjny czy nawigacyjny. Nadleciał i skręcił. Myśleliśmy, że nam coś zrzuci. Nic nie zrzucił, poleciał dalej, nad Śródmieście. Widocznie na Śródmieściu zrzucał. Wracał tą samą trasą, znaczy nad Czerniaków i tu skręcał na południe. Myśmy wiedząc, że ma być jakiś zrzut, nie wiedzieliśmy dla kogo, ale byliśmy przygotowani. Po pierwsze zrobiliśmy ten podświetlony znak, po drugie parę plutonów poszło w teren, żeby w razie jakichś zrzutów od razu je przechwytywać. Też uczestniczyłem w takim plutonie obserwacyjnym i mieliśmy możność zupełnie dokładnie zobaczyć, jak to wszystko się odbywa. Mianowicie jak samolot nadlatywał, to rozjazgotały się niesamowicie armaty przeciwlotnicze, te mostowe, bo mosty obsadzone były przez armatki. Tak siali, że coś niesamowitego. A samolot leciał bardzo nisko, nie wiem czy na wysokości dwustu metrów leciał. Obmacywali go swoimi reflektorami niesamowicie. Najpierw poleciał nad Śródmieście, zrobił swoje prawdopodobnie i wracał. Było szczególne natężenie armat w naszej okolicy, bo były mosty, każdy most miał z każdego przyczółka po dwie armaty artyleryjskie. Na naszym terenie się koncentrował atak niemiecki przeciwko samolotom. Samolot wracając ze Śródmieścia, był obmacywany reflektorami, reflektory też były rozłożone głównie na mostach. Naraz jeden z pocisków (te pociski to były świetlne, bo to zwiększało celność dla artylerzysty, jak widział, jak pocisk leci) trafił w samolot. Rozbłysk się zrobił i za chwilę cały samolot znalazł się w dymie. Po prostu dostał i tyle. Leciał ze Śródmieścia, tu miał skręcić na południe. Już nie skręcił, tylko poleciał dalej, minął Wisłę, wlokąc za sobą ciemną chmurę dymu. Tak, jak się można było zorientować, gdzieś na terenie parku Paderewskiego urwał się płomień, znaczy tam musiał ten samolot spaść. Tak było w rzeczywistości. Samolot spadł częściowo na teren parku, a częściowo do jeziorka Czerniakowskiego. Po wojnie w miejscu, gdzie upadł, został umieszczony kamień oszlifowany z jednej strony i jest podana informacja: „W tym miejscu upadł”. Niedaleko jeziorka jest duży głaz, tam jest wyryty samolot i jest informacja o tym, że taki samolot tutaj był. Ale to jeszcze nie koniec. Mianowicie przy otwarciu tego kamienia była obecna Margaret Thatcher, ówczesny premier angielski. Był jeszcze jeden człowiek, mianowicie jeden z obsługi od tego samolotu. Wyżył, w czasie upadku został wyrzucony, lądował na krzakach. Tam jest mnóstwo krzaków, nie krzaków. Poturbowany, ale wyżył. Z panią Thatcher przyjechał do Warszawy na to miejsce, gdzie się uratował. W gazetach o tym pisali, mam nawet wycinki z tych gazet. Zresztą korespondowałem w związku z tym, ponieważ byłem naocznym świadkiem, jak to się zdarzyło. Jednym słowem mieliśmy takie zdarzenie niesamowite. Na Czerniaków dalszych zrzutów nie było, wszystko było już raczej na Śródmieście, inne dzielnice. Na tym ta rzecz się skończyła.
Przy okazji, skoro już mówię o lotnictwie, to wybiegam troszeczkę naprzód. Mieliśmy jeszcze zrzuty od strony rosyjskiej. Czy te samoloty były pilotowane przez Rosjan, czy przez Polaków? Myśmy już mieli też takie polskie, to trudno powiedzieć. W każdym razie te samoloty nadlatywały, to już był 13, 14 września, już oni się zbliżali, byli blisko. Te samoloty zrzucały swoje ładunki, ale bez spadochronów. Zrzuty bez spadochronu to była głównie żywność, suchary w workach, tuszonka w dużych blaszanych puszkach. Tylko że jak ta tuszonka spadła na ziemię, to się robił placek z tego. Ludzie trochę zgarniali tego mięsiwa. Prymitywnie to wszystko się robiło, ale sam fakt, że jednak coś pomagali, też się liczył. Tak że mieliśmy trochę tych spotkań lotniczych. Sam osobiście obserwowałem też nalot stu paru latających fortec amerykańskich, ale to już obserwowałem z Pragi, wtenczas się tam przedostałem. To był jedyny amerykański nalot, który po zrzuceniu wszystkich ładunków nad Warszawą poleciał nie z powrotem, tylko dalej, mianowicie nad Rosję. Mieli tam uzgodnione lotnisko z Rosjanami, Stalin wyraził zgodę na lądowanie na jego terenie. Lądowali, tam dali im nowy zapas benzyny na powrót do Anglii. W ten sposób mogli załadować więcej ładunku, bo tak, to poza ładunkiem musieli pamiętać, że trzeba wrócić, a to kosztuje benzynę. W każdym razie ten nalot amerykański też widziałem. Był zupełnie innego rodzaju, bo wszystkie poprzednie naloty były robione nocą, a amerykański w ciągu dnia się odbywał. Z narożnika ulicy obserwowałem ten amerykański [nalot].


Do tej pory mówiłem o walkach z Niemcami, o walkach, można powiedzieć, frontowych (o ile frontem [można] nazwać ulice), ale sądzę, że (szczególnie na Czerniakowie) mieliśmy jeszcze jedną zagwostkę. Mianowicie Czerniaków (i nie tylko Czerniaków, w ogóle całe nabrzeże Wisły) to była dzielnica niemiecka w czasie okupacji. W związku z tym Niemcy z lepszych domów wyrzucali Polaków, a sami się tam ładowali. Jak już się zaczął zbliżać front do Warszawy, to niemiaszkowie z tych willi, z dzielnicy niemieckiej wiali z całym dobytkiem albo bez dobytku. Wszyscy uciekali. Pozostało jednak wielu różnych folksdojczów, nie folksdojczów, pół-Niemców, czort wie co. Oni nam bardzo bruździli w czasie Powstania. Przypuszczam, że to była dla naszej dzielnicy rzecz dosyć wyjątkowa, gdzie indziej tego nie było. Mieliśmy walki z pozostałymi tutaj różnymi folksdojczami i innymi. Cały czas mieliśmy z tym niestety przykrości i nie tylko przykrości, ale wręcz tragedie.

  • W jaki sposób oni bruździli?


W pierwszym nagraniu o tym powiedziałem, ale może rozwinę. Został ranny nasz dowódca, porucznik. Przez kogo został ranny? Przez „gołębiarza”. Padł strzał zupełnie nie wiadomo skąd. Takich przypadków było mnóstwo, to nie był jedyny. Było bardzo dużo takich przypadków. Oczywiście częściowo udawało się przyłapać ich albo na gorącym, albo na przygotowanym uczynku, ale w każdym razie na Czerniakowie cały czas to była zmora. Nie mówiąc o tym, że niektóre działania niemieckie (generalne działanie), podejrzewaliśmy, że musiały być nagrane przez kogoś z naszego terenu. Na przykład myśmy się przenosili pod koniec września z Okrąg na Zagórną. W czasie, jak myśmy się przenosili, Niemcy urządzili nam piekielny ostrzał z ciężkich, sześćsetmilimetrowych haubic, gdzieś zza Woli strzelali. Mówię średnicę, to nie jest długość. Długość tego pocisku to około dwóch metrów. Zauważyliśmy, że te ostrzały były jakby sterowane. Ktoś musiał nadać, że wojska przenoszą się na ten teren. Zaczęli łupać właśnie na nasz teren, gdzie myśmy się lokowali.

  • Czy duże straty były w wyniku takiego ostrzału?


Ta haubica była przeznaczona przez Niemców do rozbijania fortec, to były pociski burzące. W związku z tym przy zetknięciu się z ziemią był oczywiście lej potężny, ten lej miał średnicę chyba z piętnaście metrów. Tej średnicy pocisk miał ścianę dziesięć, dwanaście centymetrów. Ściany tego pocisku miały burzyć jakieś forty, inne rzeczy. Jak taki pocisk wyrżnął, to robił lej piętnastometrowy, a odłamy uderzając w ścianę domu, wyrywały dwumetrową dziurę. Te odłamy myśmy nawet znajdowali później, taki odłam był poszarpany. Coś wielkiego: trzydzieści centymetrów, grube na dziesięć, dwanaście centymetrów. Taki odłam, jak rąbnął w ścianę, to obojętnie czy ona gruba, czy cienka, dziurę robił. One miały specyficzny charakter. Nawet było takie zdarzenie: jak się przenieśliśmy na Zagórną i ostrzał nastąpił, to jeden z odłamów wyrżnął w ścianę domu, w którym odpoczywali koledzy z mojego plutonu. Całe szczęście, że wyrwa była zrobiona jakieś półtora metra do sufitu, a oni leżeli pod ścianą. Byli pokaleczeni, ale nic się im nie stało. To nie był właściwie pocisk burzący. Burzący, ale był nastawiony na fortyfikacje. Jednym słowem – takie mieliśmy zdarzenia.

Zacząłem mówić o folksdojczach. Powiem o jednym osobistym spotkaniu, co prawda nie tak tragicznym, ale jednak. Mianowicie od jakiegoś cywilnego człowieka sztab dostał meldunek, że w takim i takim domu, przy takiej ulicy mieszka Niemiec. Przed tym było ogłoszenie, że wszyscy Niemcy powinni się zameldować, był taki rozkaz. Przyszedł człowiek zameldować, że w takim domu mieszka Niemiec, folksdojcz, z matką chyba, że nie wiadomo, czy on coś nie knuje, żebyśmy się dobrali do niego. Poszedł tam patrol, w którym również brałem udział. Brał również udział „Twarda Dłoń”, który mnie instruował, jak strzelać. To był chłop solidnej budowy. Jeszcze był jakiś kolega, już nie pamiętam, w każdym razie byliśmy w trójkę. Dostaliśmy konkretny adres. Pukamy tam – cisza. Drugi raz, mocniej – cisza. To „Twarda Dłoń” wziął karabin (bo z karabinem poszliśmy, też miałem swojego visa), kolbą łomot w drzwi. Otworzyły się drzwi, starsza kobieta. „Dlaczego pani nie otwiera?”. – „Jestem głucha, prawie nic nie słyszę”. – „Pani się nazywa taki i tak?”. – „Tak”. – „A gdzie jest syn?” – „Syn jest na służbie”. – „Jaka to służba?” – „W żandarmerii niemieckiej”. To był folksdojcz na służbie. Mówimy: „Od kiedy go tu nie ma?”. – „Jak wybuchło Powstanie, to już tutaj nie przyszedł”. Czy mówiła prawdę, czy nie, trudno powiedzieć. Ale ten trzeci kolega, który był szefem zespołu, [mówi]: „Proszę pani, musimy zrobić rewizję”. − „Trudno, co zrobić?” Zaczynamy rewidować, od szafy zaczynamy. Ten kolega miał już widocznie jakąś wprawę w takich sytuacjach, bo wiedział, jak to zaczynać. Była szafa i tak zwana bieliźniarka, gdzie się trzyma poszwy, kołdry, nie kołdry, różne inne rzeczy. Na dole była szafa, otwieramy ją, ale nie robimy popłochu, tylko wyciągamy bieliznę. Na samym dnie leżał kordzik niemiecki, ozdobny, [miał] sznurki. Nosili takie. Nasz przewodniczący bierze ten kordzik i do tej pani: „Proszę pani, pani mówiła, że broni tu żadnej nie macie”. Tak zapytaliśmy na początku. „Nie mamy”. − „A co to jest?”. − „Panie Powstańcu, przecież to nie jest żadna broń”. Rzeczywiście, powiedzmy, że to jest ozdóbka, machnęliśmy ręką. Ale mimo wszystko zaczynamy dalej macać, badać, szukać. Jakoś nigdzie nie możemy nic znaleźć. W korytarzu była półka na czapki, różne rzeczy. Nie wiem, czy to „Twarda Dłoń”, czy ten drugi machinalnie przejechał ręką po tej półce i wyciągnął stamtąd pistolet, to była „siódemka”. Czy była naładowana, nie wiem. W każdym razie pokazujemy tej pani. Ta pani mówi: „Nie mam broni”. − „A co to jest? I to leży, pod ręką było, żeby chwycić szybko!” – „Nic nie wiem o tym”. Zaczęła skomleć, mamleć i tak dalej. Ale pistolet jest. Zabieramy go, zgodziła się. Ale dalszych wyrzutów czy pastwienia się nad nią nie było absolutnie, tylko pogroziliśmy, że jakby się zjawił syn, to bezwzględnie ma się natychmiast zgłosić do sztabu. „Tak, dobrze, jak przyjdzie, nie wiem”. Tak że mieliśmy taką małą przygódkę. Czy miała jakieś głębsze podłoże, trudno powiedzieć. Takich, już bardziej takich drastycznych spotkań i nawet postrzelonych ludzi, było więcej. Niestety było dużo.





Warszawa, 10 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek

  • Poprzednią relację zakończyliśmy na tym, że był pan członkiem patrolu, który miał sprawdzić mieszkanie folksdojcza na Czerniakowie, w którym znaleźli państwo pistolet na półce w przedpokoju i zarekwirowaliście go. Co działo się dalej?

 

Pod koniec sierpnia nastąpiło przygotowanie i realizacja możliwości połączenia się sił powstańczych Czerniakowa i Mokotowa. O tym myślano już niemal od samego początku, ale to nie wychodziło. Tym razem, tak jak słyszeliśmy, to zostało już uzgodnione z najwyższymi władzami Powstania w Warszawie i po prostu miało być zrealizowane. Władze doszły do wniosku, że zakończenie Powstania Warszawskiego czy jakaś koncentracja walk może nastąpić właśnie na południu, blisko Wisły, bo przecież za Wisłą stali Rosjanie. Oni nie byli oczywiście bezpośrednio przy nas, ale koło Lublina już byli. W związku z tym któregoś już z ostatnich dni sierpnia, na noc, cała kompania nasza i nie tylko nasza, tych kompanii wzięło udział kilka, chyba ze trzy, w sumie koło stu pięćdziesięciu Powstańców, ruszyliśmy już, jak się ściemniało, w kierunku południowym. Minęliśmy Port Czerniakowski i rozłożyliśmy się poszczególnymi oddziałami poza Portem Czerniakowskim a naprzeciwko szkoły (która tam jest jeszcze do dzisiaj zresztą) i do kanału, który sięga aż tak daleko. Dochodząc już na te stanowiska, słyszeliśmy odgłosy, wyglądało, że już są walki od strony południowej, to znaczy od strony Dolnego Czerniakowa i Mokotowa. Wyglądało na to, że tamta strona już ruszyła właściwie do tej akcji. Tymczasem myśmy stanęli poza tym portem i czekaliśmy widocznie na jakiś uzgodniony moment, w którym mieliśmy po prostu się połączyć z oddziałami z południa. Szkoła (o której powiedziałem) była obsadzona przez Niemców, przy szkole były bardzo solidne bunkry, po prawej stronie zabudowania stadionu też opanowane przez Niemców. Myśmy weszli jakby takim językiem już w obręb bezpośredniego zagrożenia przez Niemców. Osobiście zostałem przez swojego dowódcę plutonu, „Konara”, z kilkoma jeszcze kolegami, wyznaczony do pilnowania muru albo raczej za murem ogrodzeniowym Portu Czerniakowskiego, wzdłuż ulicy Czerniakowskiej. Naprzeciwko nas, za płotem, był barak, obsadzony oczywiście przez Niemców, i oni mieli ustawiczną wartę. Tam najczęściej mieli swój karabin maszynowy, a może coś więcej. Tymczasem jak myśmy podeszli do murku, to zobaczyliśmy w otwartym oknie baraku (nie tyle zobaczyliśmy, co usłyszeliśmy) kilka niemieckich głosów. Wyglądało na to, że to jest posterunek, który miał pilnować tego rejonu. Jeden z wartowników palił papierosa i od czasu do czasu ten ognik papierosa rozbłyskał. Myśmy stali tuż za murem, to była odległość między nami dziesięć, piętnaście, najwyżej dwanaście metrów, po prostu możemy ich w każdej chwili zgasić. Ponieważ naszym zadaniem było w zasadzie połączenie się dwóch grup, południowa z północną, to było głównym naszym celem, mówię do drugiego kolegi: „Słuchaj, jeżeli my tutaj rozpoczniemy tę rzecz… – Cel był taki, że to był nieomal sto procent pewności celu – Jak my tutaj strzelimy chociaż raz, to rozpęta się piekło”. Zwłaszcza, też zauważyliśmy, że Niemcy chyba nie zorientowali się, że pod ich nosem, dosłownie w [niewielkiej] odległości siedzą już całe grupy powstańcze. To trwało nie parę minut, to trwało już dziesiątki minut. Myśmy ciągle oczekiwali, że z tamtej strony usłyszymy bliższe odgłosy walki, że po prostu ruszymy do nich. Nic takiego nie następowało. Wreszcie podszedł dowódca mojego plutonu „Konar”, zreferowałem mu, jaka jest tu sytuacja, mówię: „Co, ruszyć tu?”. On się zastanowił: „Jak my tu ruszymy, to piekło się rozpęta tutaj. To piekło, niestety, ale chyba przegramy”. Więc dałem spokój temu. Aczkolwiek teraz niedawno (wiele lata temu) był lansowany w Polsce taki film „Jak rozpętałem II wojnę światową”, oczywiście nie wiedziałem, że taki film będzie, ale jak później ten film był, to sobie tak uprzytomniłem, że wtenczas też mogłem rozpętać, wprawdzie nie II wojnę światową, ale straszną awanturę na południu [Warszawy]. Dając temu spokój, nie wywołałem tej awantury, która była niewątpliwa. Dość, że skończyło się to wszystko na tym, że dowództwo doszło do wniosku, że te działania rozpoczęte od strony Mokotowa ugrzęzły po prostu w jakimś terenie, i że nasza akcja tutaj jest po prostu zbędna, a nawet wręcz niebezpieczna. Z tym że, jak się zorientowałem, i tak samo inni dowódcy, i tak dalej, wyglądało na to, że Niemcy, ci którzy byli naprzeciwko nas, wcale nie zorientowali się, że pod ich nosem jest ponad setka ludzi, nie za bardzo uzbrojonych, bo z uzbrojeniem u nas to było beznadziejnie, ale że coś takiego im grozi. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy się nie zorientowali, że myśmy przesiedzieli przynajmniej półtorej godziny a może i dwie. Tym niemniej sprawa została przez dowództwo oceniona, że w tej sytuacji my nie możemy ruszyć, i wycofano to wszystko. W czasie wycofywania, w ogóle podczas całej akcji, nie padł ani jeden strzał od strony Niemców, ani jeden strzał od strony naszej. Wyglądało na to, że [Niemcy] nie wiedzieli, co się dzieje tutaj. Oni byli zaangażowani troszeczkę dalej, w dalszych walkach z Mokotowem, ale one były zbyt oddalone, żebyśmy mogli ruszyć naprzeciwko. Tak to było. To było pod koniec sierpnia.


W pierwszych dniach września przeszły do nas oddziały „Radosława”, chyba przez dwie noce oni przechodzili. I co ciekawe, że znowu to przejście, bądź co bądź nie takie proste, gdzieś z rejonu placu Trzech Krzyży na Czerniaków odbyło się pod nosem Niemców. Wyglądało na to, że Niemcy w ogóle nie zorientowali się, że duża grupa, licząca jednak około pięciuset ludzi (tym razem dobrze uzbrojonych) zasiliła Mokotów. Wszystko na to wskazywało, że Niemcy się w tym nie zorientowali. Tak było. Grupa „Radosława” głównie obsadziła rejony Górnego Czerniakowa, północne raczej, natomiast myśmy cofnęli się, bo poprzednio raczej myśmy też byli na północy. Teraz cofnęliśmy się i nasza kompania zajmowała mniej więcej środek Czerniakowa w rejonie, gdzie była szkoła, przystań „Syrena” tam była, ona jest do dzisiaj jeszcze, szczątki są. Myśmy ten teren objęli swoim władaniem. O tym, że myśmy się przenieśli, to prawdopodobnie Niemcy się zorientowali. Już o tym wspominałem w poprzednim nagraniu, że obłożyli nas ciężkimi moździerzami sześćsetmilimetrowymi. One faktycznej dla nas szkody to nie zrobiły, ale wybuch jednego pocisku zwalał cały dom do podstaw. Dość, że od samego początku myśmy obsadzili wszystkie ważniejsze punkty. Nasz pluton otrzymał zadanie utrzymywania przystani „Syreny”. To były zabudowania dla łodzi, dla kajaków – hangary, na drobne rzeczy, i w ogródku był nieduży postument Syrenki Warszawskiej. Syrenka w czasie walk została mocno pokaleczona, ale w tej chwili ona jest na Starym Mieście, to jest ta sama Syrenka stamtąd. Dość, że my żeśmy obsadzili rejon przystani „Syrena”. Osobiście zostałem umiejscowiony z pistoletem automatycznym na najbardziej wysuniętym cyplu, blisko kończącego półwyspu. Miałem pilnować cypel, że tam się mogło coś stać i tak dalej. Przypadkiem to moje stanowisko było takie, że to była odwrócona do góry dnem duża łódź i usadowiona na kamieniach, jakby na cokole z kamieni, z tym że można się było wślizgnąć się do wnętrza, i można było być nakrytym kopułą łodzi, i mieć parę zwalonych kamieni. Bardzo dobre miejsce na posterunek obserwacyjno-postrzegawczy. Przesiedziałem tam ładnych parę godzin kilka razy, bo to parę dni trwało. Posterunek tam był trzymany dzień i noc pomimo tego, że Niemcy na ogół nocnych akcji nie robili, oni się tego bali, ale czasami się zdarzały. Ponieważ cypel, właściwie ta przestrzeń wodna, to było piętnaście, dwadzieścia metrów najwyżej, tak że tam przerzucić się to było łatwo i myśmy pilnowali cypla, żeby czasami Niemcy nie wparadowali.
Któregoś razu, pilnując cyplu, zauważyłem, że na cyplu, porośniętym dużą wikliną, już blisko jego czubeczka, ale raczej od strony głównej nurtu Wisły, [jest] jakiś ruch wiklin, mocny ruch był w wiklinach. Nic innego, tylko chyba Niemcy szykują stanowisko karabinu maszynowego albo czegoś jeszcze więcej, bo tylko to mogło być do dyspozycji. Nie miałem żadnej możliwości łączności między sobą a resztą dowództwa, jedyna łączność, to musiałbym pieszo biec do naszych poinformować, że coś takiego zobaczyłem, to by trwało bardzo długo. Postanowiłem po prostu sam załatwić sprawę. Wziąłem mojego stena, wycelowałem w ten właśnie obszar, gdzie witki wikliny się poruszały mocno, i łupnąłem tam solidną serię. Momentalnie ruchy ustały, z jakim skutkiem rzeczywistym to wszystko się stało, to trudno powiedzieć, ale już dalej jakichś tam działań nie było, więc albo dostali po nogach i po łapach albo coś więcej, albo uznali, że w tym rejonie, w tej sytuacji po prostu to jest niemożliwe do zrobienia. Oczywiście zameldowałem to wszystko (bo się zmienialiśmy co parę godzin, obsługa się zmieniała) dowództwu, tak że to wszystko było tak ustalone. Myśmy parę dni obsadzali „Syrenę”.
Innym razem [wraz] z kolegą zostaliśmy wyznaczeni jako obsada, niby bunkierka, raczej to był okop, ale umieszczony od strony południowej malutkiego budynku, hangaru. W pewnym momencie budyneczek został ostrzelany z jakiegoś małokalibrowego działka. Niemcy dysponowali małymi armatkami, kaliber około dwóch centymetrów. Prawdopodobnie to był ostrzał z malutkiego działka i trafił właśnie w budyneczek przystani, ale na wysokości dwa, trzy metry, nieomal nad nami. Siedzieliśmy z drugim kolegą i mówię: „W tej chwili nie mogą nas wytropić, ale to powinno być zlikwidowane”. Kolega został w okopiku, a ja ruszyłem obwodnicą w głąb zabudowań, zameldować o fakcie, że tutaj jest ostrzał i żeby spróbować to zlikwidować. Doszedłem, skierowano mnie do stanowiska naszego erkaemu, karabinu maszynowego, którym dysponowaliśmy, który był umieszczony w narożniku budynku na pierwszym piętrze chyba i nakierowany na południe, właśnie na zabudowania południowe. Zdałem relację, że ostrzał stamtąd idzie, żeby zastanowili się, czy nie uspokoić ich po prostu. Erkaemista i obsługa – nie bardzo, bo jednak odległość była duża, skąd mogły powstawać te strzały – mówią, że musielibyśmy bardziej to sprecyzować. Powiedziałem: „Ja pójdę do sąsiedniego budynku, on jest bardzo wysoki, Idźkowskiego 4, on ma chyba cztery piętra i na strychu spenetruję to przedpole i powiem wam, gdzie prawdopodobnie to działko jest ulokowane”. Poszedłem do tego budynku na strych, do niedużego okienka, i wytropiłem to miejsce. Armatka miała na swoim czole pancerz, zwykle na takich armatkach są i ja to wytropiłem, że tam jest takie coś. Już chciałem wracać z powrotem, z tą wiadomością, a tymczasem nade mną rozerwał się granat, prawdopodobnie z tego działka właśnie, i to prawdopodobnie oni wytropili mnie lornetką, bo ja w tym okienku głowę wystawiłem. Granat łupnął jakieś półtora metra nade mną. Cegły, dachówki, jakieś inne historie, zwaliły się na mnie, ale aż się sam zdziwiłem, że wyszedłem cało z tego. Dość, że wyszedłem stamtąd, podszedłem z powrotem do erkaemisty, określiłem mu, w jakim rejonie jest prawdopodobnie to działko, i oni mieli załatwiać tę całą sprawę. Jak to dalej poszło, to nie wiem, w każdym razie taka była historia.
Początkowo myśmy kwaterowali w wydzielonym pokoju, bo tam były duże zabudowania mieszkalne, ale w końcu doszło do tego, że nasz pluton został mianowany plutonem odwodowym. W pierwszej chwili, koledzy też tak mówili – co to znaczy odwodowy, to znaczy mamy w odwodzie siedzieć, czekać, co to jest za robota, my jesteśmy Powstańcami, mamy walczyć a nie tam… Co to jest odwodowy? Pretensje nasze zgłosiliśmy naszemu dowódcy „Konarowi”, a on mówi: „Słuchajcie, przecież odwodowy to jest zaszczyt a nie upodlenie. Oddział odwodowy to jest taki, gdzie czeka na rozkazy, gdzie jest najgorzej, i wtenczas on wspiera tych, którym się nie udało. Jednym słowem to jest wręcz coś odwrotnego niż wy myślicie”. Zresztą okazało się, że tak było. W związku z tym myśmy już nie kwaterowali w tym pokoju, tylko nam wyznaczono punkt oczekiwania, o którym wiedzieli różni dowódcy, że w razie czego tam mają mieć możliwość wsparcia. To były zabudowania przedwojennej fabryczki, a właściwie warsztatów „Citroena”, fabryki samochodowej, przy Górnośląskiej róg Czerniakowskiej były zakłady „Citroena” i w jednej z hal myśmy na snopkach słomy rozłożyli sobie to i tam czekaliśmy na właśnie tę akcję. Długo nie czekaliśmy. Przyszedł rozkaz, że musimy ruszyć w kierunku słońca na południe, bo tam zbierają się Niemcy. Przecież już od 10 września ruszyła wielka ofensywa niemiecka właśnie od południa, i niestety ta nawała niemiecka tak jak walec zaczęła iść. Dość, że nas wezwali też do pomocy. Myśmy dobiegli ulicą Solec do barykady przy ulicy Mącznej (tej ulicy dzisiaj nie ma, ona jest zlikwidowana), przy ulicy Mącznej była ustawiona barykada w poprzek ulicy Solec. Myśmy dobiegli do barykady i przez tą barykadę, patrzę, a na końcu ulicy Solec, gdzie ona się zbiega z Czerniakowską, od strony Wisły przebiegają Niemcy na drugą stronę. Niewiele czekając na rozkaz, dowódca powiada: „Bierz stena i wal!”. Co prawda odległość była duża, bo jednak między Mączną a cyplem, gdzie się zbiega Czerniakowska, to jest blisko sto metrów jednak, ale myślę sobie, chociaż by ich tak pomacać. Ze stena puściłem [w kierunku Niemców] kilka serii i rzeczywiście przerwali oni swoje przemykanie się, widocznie coś poczuli. W każdym razie ustało to wszystko. Myśmy obsadzili wtenczas po lewej stronie zabudowania Solca. To było pilnowane przez nasze oddziały, ale rozdrobnione. To nie były zasadnicze oddziały, tylko rozdrobnione oddziały i jakiś czas utrzymywaliśmy to. Później nas zmieniono, myśmy znowu wrócili na swoje snopki, przez parę godzin przekimaliśmy aż do następnego wypadu. Tych wypadów było kilka.

Drugi taki wypad był też w kierunku na południe Solca, ale tym razem po prostu myśmy szli, podchodzili tam, nie spiesząc się specjalnie, dlatego że po prostu byliśmy wyznaczeni jako zmiana obsady małej fabryczki, która tam była, którą obsadzał inny oddział. Już dosyć długo tam obsadzali i chcieli ich podmienić. Myśmy doszli do fabryczki i tam była rzeczywiście obsada powstańcza, ale zauważyliśmy, że ci Powstańcy na klapach marynarki czy bluzy mieli malutkie kokardki czerwone. To był oddział pluton AL. Nasz dowódca „Konar” do dowódcy AL-u zameldował, że mamy rozkaz wymienić ich, bo już dosyć długo tam byli. Oni trochę byli [zaskoczeni]: „Dlaczego, przecież my dobrze stoimy, o co chodzi?”. – „Taki rozkaz mamy”. W końcu jakoś doszli do porozumienia, z tym że zachowywali się po prostu tak jak każdy inny Powstaniec. Nie było widać jakiegoś skrzywienia – normalnie po prostu. Oni odeszli, przed odejściem dokładnie nam sprecyzowali, w których miejscach trzeba pilnować, jakie obsady ustawić i tak dalej. Jednym słowem to wszystko było jak najbardziej lojalnie.

Obsadziliśmy tą fabryczkę, mała hala, jakaś mechaniczna fabryka i przy tej fabryczce był budynek mieszkalny, z tym że zamknięte były drzwi (zaryglowane), ale wybite było okno czy otwarte było okno i oni mówili, że przez to okno można wejść do środka, i jest też w murze zrobiony otwór, wykuty w szczytowym murze, i trzeba też pilnować, bo mogą się Niemcy wpakować. Po obsadzeniu fabryczki nasz dowódca „Konar” wziął mnie i mówi: „Chodź »Jarosz«, zobaczymy, jak to tam jest w tym budyneczku”. Weszliśmy po schodach – jednopiętrowy budyneczek, rzeczywiście był zrobiony w szczytowym murze wyłom, nie było żadnego okna i z tego wyłomu był widok na sąsiednie zabudowania. Było podwórko, niskie zabudowy i w jednym z budynków były, chyba na pierwszym piętrze, okna z okiennicami drewnianymi. Okiennice były oczywiście otwarte, bo to było lato, ale zza okiennicy zauważyłem miotający się jakiś koniec lufy. Mówię do „Konara”: „Wygląda na to, że ktoś czyści karabin, to jest lufa karabinu przecież”. „Konar” powiada: „No to przerwijmy mu tą robotę”. Miałem stena, on miał visa i miałem jeszcze za pasem granat angielski, myśmy nazywali je „anglikami”. Konar powiada: „Dawaj mi tego stena”. Tak troszeczkę nie po wojskowemu postąpił, bo swoją bronią to ja powinienem [strzelać], a nie mój dowódca. Co miałem robić – wziął pistolet i mówi do mnie: „Ty naszykuj »anglika«”. – „Co, zawleczkę mam wyciągać?” – „Wyciągnij zawleczkę i trzymaj, w razie czego zawleczkę z powrotem włożymy”. Zrobiłem tak. Wyciągnąłem zawleczkę, trzymam w ręku granat, a on ze stena łupie po okiennicy, bo jak jest lufa, to za lufą musi być ktoś tam i ta lufa jeszcze się kiwała jakoś. On łupnął dobrą serię ze stena (ze zrzutów wtedy były pistolety) i zrobił się na podwórzu rejwach. Wcześniej myśmy słyszeli niemieckie głosy – verfluchten różne. Zrobił się rejwach, on chwycił mój granat zaciśnięty i rzucił w tamtym kierunku. W tym zdenerwowaniu chyba rzucił trochę niecelnie i granat odbił się o komin sąsiedniego budynku (wysoki komin zrobiony z cegły), patrzę, a [granat] się turla do nas, bo tam były skosy, dachy, te skosy były akurat w naszym kierunku. Turla się ten granat do nas. Rzuciłem się na „Konara” i myśmy się przewrócili, i w tym [momencie] rąbnęło tuż nieomal pod naszymi nogami. Wyłom w murze był nie od samego spodu, tylko trochę wyżej, dzięki temu po prostu myśmy uniknęli [śmierci], bo byłaby z nas obydwu miazga. „Konar” nieomal nie zorientował się w tym wszystkim, ale jak nastąpił wybuch, to tylko tak do mnie krzyknął: „Dobrze »Jarosz«”. On był bardzo oszczędny w słowach, ale bardzo fajny gość. Co tu dalej robić, przecież Niemcy nie zostawią tej sprawy tak sobie, bo przecież mogą rzucić nawet granat w [naszą] stronę, i dopiero będzie kasza. „Konar” powiada: „Musimy się z tego pokoju wycofać”. Zeszliśmy po schodach w dół, ale w oknie, przez które wchodziłem do budynku… „Ty tutaj siadaj i pilnuj, jakby coś, to wiesz co robić”. W ten sposób właściwie zakończyła się ta [służba]. Pilnowaliśmy tego [miejsca] jeszcze ze dwie godziny i Niemcy widocznie już dostali takiego fefra, że żadnej akcji już nie podjęli w tym czasie. Później przyszła następna zmiana, znowu ich zapoznaliśmy z usytuowaniem wszystkich rzeczy, powiedzieliśmy o tym incydencie z granatem i z Niemcami, którzy po sąsiedzku dosłownie za ścianą siedzą. Dla nas tak to się skończyło.

Niestety ten budyneczek, fabryczka, ona za parę godzin jednak padła. Z jakimi skutkami dla nas, to nie wiem. Dość, że jak myśmy zostali wezwani znowu do akcji, to już w pewnej odległości od tej fabryczki, cofając się do nas… Tym razem z kolei działaliśmy w terenie takim prawie pół otwartym. Minęliśmy mały budyneczek, [gdzie] było kilku Powstańców, okazało się, że to byli Powstańcy z plutonu Słowaków, dowódcą ich był „Stanko”. „Stanko” mówi do nas: „Gdzie się pchacie, tam sobie nie dacie rady”. Tym niemniej myśmy się troszeczkę wepchnęli dalej, ostrzelani trochę, ale Niemcy w zasadzie się już stamtąd na pewną odległość cofnęli i najlepszym dowodem na to było to, że po prostu Niemcy mieli taką zasadę, że jak z jakiegoś rejonu Niemcy się cofnęli, to ten rejon okładali z granatników. Zaraz niedługo cały teren został obłożony granatami niemieckimi. Myśmy początkowo nie chcieli się wycofywać, tylko poukrywać gdzieś przed tymi granatami. Wskoczyłem między innymi do dużej rury kanalizacyjnej chyba metrowej średnicy, kilka było tych rur, widocznie przygotowywali jakąś renowację. Wlazłem do rury od brzegu z półtora metra, żeby mieć widok, ale jednocześnie, żeby jakoś się ochronić, granaty jeszcze jakiś czas pękały. W pewnym momencie coś mnie sieknęło po nosie. Chwytam, a tam pełno krwi. Po prostu granat musiał wybuchnąć gdzieś w polu widzenia tej rury i jakiś odłamek musiał mnie łupnąć. Po pewnym czasie obstrzał granatów ustał i myśmy się wycofali z tego terenu. Podbiegła do mnie sanitariuszka, bo zawsze [nas] pilnowały z tyłu przy akcjach. „Co się dzieje?” Zobaczyła mnie całego zakrwawionego, zrobiła mi jakiś opatrunek. Na nosie zrobić jakiś opatrunek to jest sztuka. W każdym razie zrobiła mi jakoś ten opatrunek, wyglądałem jak klon jakiś z [wielkim] nochalem i jeszcze cały czerwony. W każdym razie jakoś nie było najgorzej, nie najlepiej, ale i nie najgorzej. Wybiegam trochę do przodu – na drugi dzień chyba, zaczęło mnie coś swędzieć na ręce. Podwinąłem marynarkę, koszulę, a na [przedramieniu] wielki ropień. Nacisnąłem ten ropień, a z ropienia wylazł odłamek (mniej więcej jak paznokieć) z granatu. To było całe zaropiałe, już nie pamiętam nawet, czy mi to opatrywali, czy nie opatrywali, dość, że później to mi się jakoś samo zagoiło i nie przejmowałem się tym. Ślad mam do dzisiaj – pamiątkę, zresztą na nosie też mam, taki pokiereszowany. Na tym ta akcja się skończyła.
Na drugi dzień zostaliśmy wezwani z naszych snopków, zerwani właściwie i to gwałtownie, biegiem, bo Niemcy wdzierają się do „Syreny”. Niestety tam to wszystko tak… Biegiem, pobiegliśmy i zbliżając się do… Ogródki były po drugiej stronie „Syreny”… Solec wtenczas, zresztą teraz też, biegł na takim nasypie. Solec jest właściwie drogą nasypową jako Wał Wiślany, tylko wówczas po drugiej stronie było obniżenie terenu mniej więcej na półtora metra. Myśmy dobiegli do Solca, a już słyszymy wrzaski niemieckie wydobywające się z niedużych okienek, pomieszczeń hangarowych, zresztą te pomieszczenia to były murowane, to nie były hangary, [Powstańcy] dobiegają [i słyszą]: Verfluchten, Donnerwetter – takie jakieś ich okrzyki niemieckie. Oni się już pastwili po prostu nad naszymi kolegami. Jak to tam się stało, że oni dopuścili do nich, to trudno powiedzieć, ale dość, że w każdym razie Niemcy ich złapali wszystkich w tym pomieszczeniu. Dla nas właściwie tylko pozostało obsadzić tą pochyłość do Solca i pilnować, żeby oni się nie wydostali stamtąd, ci Niemcy, żeby nie poszli dalej. Jeden z kolegów, który stał przy skarpie… Skarpa była troszeczkę zakrzewiona gęstymi dosyć krzakami, ale miejscami była goła po prostu. On widocznie za bardzo wysunął głowę (byłem przy nim w odległości półtora metra) i dostał pocisk, rzucił się do tyłu – trup. To było ostrzeżenie dla nas niesamowite. To było przy mnie, ja to widziałem po prostu. Reszta tam była, no trudno. „Pilnujcie, łba nie wyciągajcie, nie ma innej rady”. W jakichś krzakach się posadowiliśmy i pilnowaliśmy po prostu, żeby Niemcy z zabudowań nie poszli dalej. To się działo już po południu, zaczynał się zmierzch robić. W końcu zrobiła się ciemność, myśmy tam w dalszym ciągu zalegali, nikt nie zmieniał nas, bo w takiej sytuacji to jest trudno o zmianę. W końcu zrobiło się ciemno, podchodzi do mnie mój dowódca „Konar” z jeszcze jednym kolegą i mówi: „Podkradnijcie się tam…” – przez ten ogródek, który sąsiadował z dużym budynkiem szkolnym, który był obsadzony przez nasz szpital polowy. Przed wojną to była szkoła i był duży dziedziniec. „Podkradnijcie się pod ten dziedziniec, czy czasami już Niemcy nie podeszli”. Kolega, z którym miałem tam… Miałem jeszcze w ręku pistolet angielski, sten, kolega miał swój pistolet belgijski (małokalibrowy) „siódemkę” i przez te zakrzewienia (jakieś kwiatki były, klomby, różne rzeczy, czołgając się, bo to wszystko było tak blisko, że każda postać jakaś to jest podejrzana), skradając się leżąco, [przesuwaliśmy się do przodu]. W pewnym momencie od tyłu, tam gdzie nasi byli, idzie seria z pistoletu automatycznego. Mój kolega jęknął, leżałem od niego półtora metra. Jak on jęknął, to wrzasnąłem, od razu się zorientowałem, że to od nas padł ten strzał: „Idioci, co robicie!”. Wyskoczył jakiś Powstaniec z krzaków z pistoletem w ręku: „Ach, to wy?”. – „No my”. Pytam się kolegi („Kmicic” miał pseudonim, jaki ja miałem pseudonim, to on nie wiedział, ja byłem delegowany z innego plutonu): „Będziesz mógł wstać?”. – „Nie wiem”. Pomogłem mu wstać, bo postanowiłem po prostu wrócić jak najbliższą drogą gdzieś do tyłu, zwłaszcza że zorientowałem się, że przy moim wrzasku, przy tej serii, przy tym wszystkim, to gdyby tam byli Niemcy, to by z nas wszystkich kaszę zrobili. Niemcy z „Syreny” się wycofali w nocy, myśmy nie zorientowali się, a oni już się wycofali stamtąd. Tak samo w poletku, które miałem sprawdzić, czy tam Niemcy już nie podeszli, też się nikt nie odezwał, ani okrzyk, ani strzały – nic nie było. Po prostu można powiedzieć, że spełniliśmy we dwójkę swoje zadanie, bo stwierdziliśmy, że tam Niemców nie ma, tym kosztem [tylko], że dostał w brzuch. Jakoś mu pomogłem, wstał i wolnym truchtem skierowaliśmy się w kierunku ulicy Idźkowskiego, to jest taka króciutka uliczka odchodząca od Zagórnej, bo wiedziałem, że w budynku czteropiętrowym są nasze sanitariuszki. Prowadzę kolegę, jak on jęknął i odpowiedział mi, że jakoś [da radę]. Nic nie mówił, tylko prowadziłem go tak. On trzymał w ręku w dalszym ciągu pistolet i wreszcie do mnie się zwraca i mówi: „Słuchaj, weź ten mój gnacik”. – „Coś ty? Co ty? Pistolet chcesz oddawać?!”. – „On mi już nie będzie potrzebny”. Jeszcze tam zdanie mówił, dla otuchy czy dla czegoś, bo ja sobie też zdawałem sprawę, że postrzał w brzuch w tamtych okolicznościach, to wiadomo, co to jest. On mi do ręki wciska pistolet: „Bierz go, tobie może jeszcze się przydać, mnie się już nie przyda”. Logicznie myślał po prostu. Pytam się go: „Boli?”. – „Nie tak bardzo”. Dość, że doszliśmy do budynku Idźkowskiego 4, zeszliśmy po schodach do piwnicy, bo sanitariuszki w piwnicy urzędowały, i mówię: „Mam tutaj kolegę”. On nic nie mówił, tylko bez słowa zaczął rozpinać spodnie i zdejmować spodnie. Świeczka się świeciła, dziewczyny na taki widok zaczęły piski urządzać jakieś, bo myślały, że on… On mówi: „Ranny jestem”. Otoczyły go, pomogły mu zdjąć to wszystko. Wycofałem się, już swoje zadanie zrobiłem, niepotrzebnie tutaj jestem. Dalszy ciąg z tym postrzelonym to znam z opowiadania koleżanki „Mai”, miała taki pseudonim. Wiele lat po wojnie akurat też się zdarzyło, że wspominaliśmy stare dzieje. One po prostu stwierdziły, na miejscu w tej piwnicy, te koleżanki, że nic więcej poza tym że mogą gdzieś odnieść go, to nic więcej nie mogą zrobić. Wobec tego wzięły nosze i we czwórkę (jak to dziewczyny) go niosły, po wertepach. Niedaleko to było. Wiedzieliśmy, że jest przeniesiony nasz szpital z Przemysłowej na [ulicę] z drugiej strony Czerniakowskiej. Do tego prowizorycznego szpitala [zaniosły rannego]. Lekarze się oczywiście wzięli za niego, oględziny. „Maja” zwróciła się do jednego z lekarzy i pyta się: „I co z nim będzie?”. Lekarz mówi: „Dziecinko, my nawet wody z Wisły nie mamy”. Więcej nie mówił. Po dwóch dniach umarł oczywiście. I umarł, gdy lekarzem naczelnym był Niemiec, po prostu Niemcy już [szpital] obsadzili. Zdobyli teren i obsadzili.
Wracam z powrotem z piwnicy do kolegów, których opuściłem. Przychodzę do naszego erkaemisty „Chińczyka”, „Chińczyk” pyta mnie: „Co to za awantura tam była?”. – „»Kmicica« postrzelili w brzuch”. A na to „Chińczyk” powiada: „To już lepiej dostać w łeb niż w brzuch, bo człowiek chociaż się nie męczy”. Miał rację. Dość, że tam w dalszym ciągu jeszcze pilnujemy naszej obsady na skarpie resztę nocy, podchodzę do innych kolegów, bo tam kilku ich było, prawie że nikt nie miał broni, taka była sytuacja, ale byli tam, zaczynam szturchać jednego i drugiego a oni tylko tak po cichu: „Tak jest panie kapralu”, i śpi dalej, nie było rady. „Chińczyk” też ledwo przy erkaemie, ale jeszcze jakoś czuwał. Zaczęło już troszeczkę jakby dnieć i w pewnym momencie, leżąc na skosie nasypu, na horyzoncie zauważam kilka hełmów niemieckich, poruszających się. Niemiecki patrol idzie w kierunku „Syreny”, pewnie [idą] obsadzić ją z powrotem. Szturcham „Chińczyka”, budzę go, mówię cichutko na ucho: „Niemcy!”. On się zerwał i już rychtuje swój karabin maszynowy. Nim on wyrychtował karabin, chwytam swój pistolet automatyczny i łupię długą serię. On poczęstował ich jeszcze kilkunastoma strzałami z ręcznego karabinu maszynowego i wszystko ucichło. Nawet nie zdążyli użyć granatów, bo prawdopodobnie nie mieli w rękach granatów. Niemiecki granat to jest taki, żeby go uruchomić, to trzeba odkręcić ten interes, dopiero chwycić i tak dalej. Nawet na to nie mieli czasu po prostu. W każdym razie rozpłynęło się to wszystko i do końca, aż zrobiło się widno, nie mieliśmy żadnych kłopotów, i prawdopodobnie „Syrena” była po prostu pusta. Myśmy tam przeleżeli całe popołudnie i całą noc, więc w końcu ktoś zlitował się nad nami i wymienił nas po prostu (tą obsadę), bo ludzie spali dosłownie, można było go bić, a on spał. Wycofaliśmy się z powrotem na swoje sienniki, snopki słomy w „Citroenie”. Dość, że oczywiście „Syrena” została z powrotem obsadzona przez Niemców.

Znowu przychodzi alarm, że Niemcy z obrębu „Syreny” wdarli się do jakiegoś budyneczku przy Solcu. [Wraz] z „Konarem” pobiegliśmy w tamtym kierunku, to był murowany, parterowy budynek, a obok była zrobiona ziemianka, kryty bunkier. Na przedpolu w kierunku Wisły był trawnik. Patrol niemiecki wyszedł od strony „Syreny”, nie napotkał żadnego oporu, bo nikogo tam nie było ani od nich, ani od nas, i skierowali się do góry w kierunku Solca na pustej przestrzeni. Tam dojrzeli ich nasi koledzy i ostrzelali ich. Z tym że widoczność była żadna, celność nieskuteczna, dość, że oni będąc już na polu bliżej zabudowań aniżeli Wisły, to oni postanowili nie uciekać z powrotem w kierunku Wisły, tylko podskoczyli do tego domku, bo myśleli, że on jest pusty, bo strzały szły nie z domku, tylko z bunkierka. Wdarli się do domku, ale oczywiście w międzyczasie znalazło się kilku Powstańców, [Niemcy] zaryglowali drzwi od pokoju wychodzącego na zewnątrz, a nasi zaczęli wrzeszczeć do nich: Hände hoch! Znalazł się między Powstańcami starszy Powstaniec, który znał dobrze niemiecki, i zaczął krzyczeć do nich, żeby się poddali, bo nie mają wyjścia, bo tutaj jesteśmy. Była taka rozmowa towarzyska przez drzwi. Wreszcie Niemcy po prostu skapitulowali. Otworzyli drzwi, ręce do góry i nasi ich dopadli, rozbroili. To była najważniejsza rzecz, że ich rozbroili. W międzyczasie jak dobiegłem z „Konarem” do budynku, to oni jeszcze siedzieli [w budynku]. „Konar” wysłał mnie do bunkra, który, jak ja wchodziłem, okazał się być pusty, bo ci jak widzieli, że Niemcy są w budynku, to wyszli i chcieli ich tropić z zewnątrz. Wszedłem do bunkra i „Konar” mówi: „Ze stena pilnuj, jakby chcieli wiać, to wiesz co robić”. Siedziałem i pilnowałem, ale w końcu oni wyszli, więc też wyszedłem z bunkra i widziałem Niemców z rękami podniesionymi, jak ich odprowadzali w kierunku północnym.


Po pewnym czasie, tego samego dnia myśmy z „Konarem” pozostali nad Wisłą, bo miejscowi wyższej rangi Powstańcy, postanowili zorganizować jakąś grupę i spenetrować tyły zabudowań wzdłuż ulicy Solec, bo było podejrzenie, że Niemcy już się mogą wdzierać, skoro potrafili się wedrzeć przy Syrence, to mogą tym bardziej z drugiej strony. Został zgromadzony zespół dobrze uzbrojony, każdy miał coś w ręku, i postanowiliśmy przeczesywać zaplecza ulicy Solec. Przesuwając się pomiędzy dwoma sąsiednimi zabudowaniami, to były niskie zabudowy, widzę pochylonych przebiegających Niemców. Dlaczego mówię Niemców, bo oni wszyscy w hełmach, Niemiec bez hełmu nie ruszył się nigdzie, u nas to wyglądało zupełnie inaczej. Krzyknąłem: „Niemcy!”. Nim krzyknąłem, to ze swojego stena puściłem w nich serię. Nie wiem, czy wszyscy (może byli ranni) zdążyli skryć się za niskie, dalsze zabudowania. Jednym słowem penetracja, którą zorganizowaliśmy, okazała się słuszna, tylko co dalej. Myśmy podeszli pod zabudowania, za którymi Niemcy się skryli, ale zanim myśmy podeszli, to dwa ręczne granaty poszły przez te zabudowania na nas. One musiały być wysoko rzucone, żeby nie trafić w mur, tak że [upadły] od nas w odległości paru metrów, nic nam nie zrobiły. [Niemcy] dali znać, że tam siedzą.
Jak to się dalej rozwinęło, to już trudno mi jest powiedzieć, bo myśmy się stamtąd wycofali. „Konar” stwierdził, że trzymanie nas na siennikach czy na słomach to już nie ma sensu, bo w każdej chwili Niemcy się mogą zjawić. Wobec tego rozlokował nas w pustym pokoju na pierwszym piętrze [w domu] Idźkowskiego 4 i tam chłopaki leżeli pokotem na ziemi i czekali. Ściągnął również chłopaków na dół na Solec, żeby pilnować to wszystko. W międzyczasie zrobiła się noc, „Konar” mówi do mnie: „Wiesz co, musisz tutaj stanąć, bo nie wiadomo, czy Niemcy cofnęli się, czy się nie cofnęli, musimy tu pilnować”. To było w nocy, stałem z karabinem, mówię: „No dobrze. A jeżeli wyjdzie jakaś grupa Niemców, to co ja zrobię z tym karabinem sam jeden?”. – „Chociaż zaalarmujesz”. Dobre i to. Stoję tą noc, pilnuję, a tymczasem poza budynkami, na pustym polu była zrobiona ziemianka, ludzie po prostu sami zrobili, że lepiej siedzieć w jakiejś ziemiance niż w budynku, bo w budynku bezpośrednio można w łeb dostać albo od cegły zginąć. W pewnym momencie otwierają się drzwi ziemianki, widocznie oni mieli świece, bo zrobiła się jasność, jednocześnie straszne okrzyki, to były okrzyki pijackie. Po prostu tam znalazła się jakaś grupa cywilnych ludzi (nie wiem, czy byli sami mężczyźni) i z tego wszystkiego nie ma co robić, tylko chlać po prostu. Widać było, że już dobrze musieli mieć w czubie ci ludzie. Ktoś wyszedł za potrzebą, otworzył drzwi i zorientowałem się, że na swoim przedpolu mam takiego „wrzoda”. Jakby tu byli Niemcy, to nie wiem, albo by rozsiekli, albo by pochwalili, że to jest dobrze. Skojarzenie tych dwóch rzeczy – tu wojna, a tu pijaństwo, tu ludzie giną. Trudno było to wszystko do kupy zebrać. Podszedł po jakimś czasie „Konar” i pyta się: „Co się dzieje?”. Opowiedziałem mu historię z tym pijactwem i mówię: „Gdyby tu byli Niemcy, to by rozsiekli to wszystko, wystarczyłoby rzucić granat”. „Konar” mówi: „Wiesz co?”. – „Nie wiem”. – „»Berlingowcy« już są u nas”. Tam gdzie stałem, niedaleko była karczma i pierwsze oddziały „berlingowców”, które lądowały, oni przejmowani byli przez karczmę, nawet przechodzili przez karczmę i później byli rozsyłani na poszczególne tereny przy pomocy Powstańców, przewodników powstańczych. I on mówi: „Już tam są”. – „A dla mnie nie masz zmiany?” – „Dam ci zmianę”. I przysłał jednego kolegę, postawił, poszedłem do karczmy. Powiedziałem „Konarowi”, że chcę odpocząć, ledwie na nogach dygotałem, a wtenczas zrobiło się zimno.

Wszedłem do karczmy, to z odgłosów ta karczma to prawdopodobnie tak wyglądała jak w zamierzchłych czasach, jakieś okrzyki, rozmowy głośne, mnóstwo ludzi było, mnóstwo żołnierzy „berlingowców” i z naszego wyższego dowództwa również poprzychodzili witać ich po prostu. Powstańcy rozpytywali ich, żeby pokazywali, jaką mają broń. Oni pokazywali, dla nas to były cuda nie broń. Karabinów zwykłych to oni praktycznie nie mieli, każdy był uzbrojony w pistolet automatyczny, objuczeni byli granatami, widzieliśmy ręczne karabiny maszynowe z talerzowymi magazynkami, również pierwszy raz widziałem karabin przeciwpancerny z długimi lufami, obsługiwany przez dwóch ludzi, jeden trzymał, a drugi [strzelał] – pistolety maszynowe Maxim, to jest taki typowy rosyjski karabin maszynowy na kółkach, też kilka było. Jednym słowem wszystkim Powstańcom oczy wychodziły na uzbrojenie przede wszystkim. Stamtąd byli kierowani „berlingowcy”, tak myśmy ich nazywali od nazwy dowódcy, którym był generał Berling. Przysłuchiwałem się temu wszystkiemu, oglądałem. Widać było, że „berlingowcy” to na ogół wiejscy, prości ludzie. Było paru oficerów, podoficerów. Dość, że byłem już zmęczony, zziębnięty i znalazłem w pomieszczeniu, w karczmie, kącik koło pieca, ale takiego pieca wiejskiego, gdzie między wejściem do komina a ścianą jest przestrzeń, usiadłem w tą przestrzeń i z miejsca zasnąłem, pomimo tego gwaru. Obudził mnie jakiś wrzask, troszeczkę przespałem może godzinę, może pół godziny, wstałem i spotkałem znowu „Konara”. „Konar” do mnie zwrócił się: „Słuchaj, daj mi tą »siódemkę«”. „Siódemka” to był pistolet, który mi dał „Kmicic”. Chwytam do kieszeni… Byłem ubrany w niemieckim płaszczu, który zdobyliśmy na Dziennikarce, w tych płaszczach są duże kieszenie, wsadziłem pistolet do kieszeni, i jak siedziałem za piecem, nie wiem jak to się stało, dość, że pistolet mi się wysunął, macam po płaszczu, nie mam pistoletu. Mówię do „Konara”: „Słuchaj, ja zapomniałem, ja ten pistolet (on miał zaciętą iglicę) dałem »Sokołowi«, on jest rusznikarz, obiecał, że mi to naprawi”. Skłamałem po prostu, pistoletu nie było. Przedtem „Konarowi” powiedziałem, że mam pistolet. Skłamałem mu i tak było. Zacząłem główkować, co się mogło stać, przecież takie duże te kieszenie, jak to się mogło stać, że nie mam pistoletu, jeszcze raz obmacuję się. „Konar” był na mnie troszeczkę zły przez to i mówi: „Niech cię jasne… trzaśnie”. Miał rację, że mnie opieprzył. W końcu odszedłem od „Konara” i myślę sobie – co się stało? Wracam na miejsce, gdzie przespałem jakiś czas, a pistolet leży! Jakoś wysunął mi się z kieszeni. Później tak pomyślałem – i co, i nikt go nie zauważył? Przecież było pełno ludzi. Wszyscy byli zaabsorbowani rozmową i witaniem „berlingowców”, dzięki temu pistolet leżał nieruszony. Wziąłem pistolet, ale „Konarowi” już oczywiście się nie przyznałem, bo co miałem powiedzieć, że skłamałem, a teraz nie kłamię i ci daję pistolet, więc wsadziłem go z powrotem do kieszeni. Kłamstwo niestety istnieje do dzisiaj, dlatego że „Konar” zginął, a ja mu tego nie powiedziałem. Taką miałem historię z pistoletem. Ale w ten sposób to już wchodzę do tego czasu, który już mówiłem przy pierwszej rozmowie – wówczas żeśmy poszli do przejścia pomiędzy dwoma zakładami pilnować, bo spodziewaliśmy się w każdej chwili Niemców. I tak było rzeczywiście. Tego samego dnia zostałem ostrzelany zza garaży, nasze przewidywania, że Niemcy mogli penetrować, się spełniły, zgadzały się. Tak było.

  • Późniejszy epizod pana przejścia do „berlingowców” był już opowiedziany?


Tak.




Warszawa, 4 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Janusz Dereziński Pseudonim: „Jarosz” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Kryska”, Batalion „Tum” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter