Ryszard Chmielewski „Jaskółka”

Archiwum Historii Mówionej
Ryszard Chmielewski, pseudonim „Jaskółka”, urodzony 17 grudnia 1927 roku w Kutnie. Stopień wojskowy: strzelec, Batalion „Czata 49”, pluton „Mieczyków”.

  • Proszę powiedzieć, gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Zostaliśmy skoszarowani tydzień przed Powstaniem w Warszawie. Byłem dowódcą sekcji trzyosobowej w Milanówku. Związani byliśmy organizacyjnie z Warszawą i przed wybuchem Powstania zostaliśmy skoszarowani w Warszawie, bodajże na ulicy Żelaznej. Przed ogłoszeniem godziny „W”, to jest około godziny dwunastej, pierwszej, udaliśmy się na ulicę Leszno. Tam u kolegi z konspiracji zostaliśmy jeszcze przetrzymani. Po raz drugi złożyliśmy przysięgę. Był to pluton „Mieczyków”.
Z Leszna udaliśmy się na róg Karolkowej i Mireckiego, gdzie już o godzinie siedemnastej rozpoczęło się Powstanie. Wjechały dwa niemieckie samochody z wojskiem, które skręciły w Karolkową i w tym momencie podjechały ryksze i samochody z bronią, chyba z kompanii „Zwartosława”. Ktoś rozpakował automat i zaczął strzelać do uciekających samochodów z Niemcami. Samochody zostały zdobyte, kilku Niemców zostało zabitych, dwóch czy trzech, a reszta uciekła. Tak rozpoczęło się Powstanie na Woli. To była godzina „W”, godzina siedemnasta. Pierwsze strzały padły na Woli, przy tym epizodzie.

  • Czy może pan powiedzieć gdzie i kiedy walczył pan w czasie Powstania?

W czasie Powstania walczyłem na Woli, na cmentarzu ewangelickim, obrona cmentarzy, na ulicy Mireckiego, Karolkowej. Nasz pluton dołączany był do innych akcji, do innych batalionów, do innych plutonów, żeby wzmocnić siłę uderzeniową.

  • Może pan opowiedzieć o jakichś akcjach na Woli?

Na Woli była akcja, gdy Niemcy już atakowali na cmentarzu ewangelickim. Przeszli do ostrzału artyleryjskiego, z cekaemów i tak dalej. Tam uczestniczyła też kompania [z batalionu] „Parasola”. Niemcy nas stamtąd wyparli i udaliśmy się na Stawki przez getto. Były tam akcje takie jak walki o Szpital Karola i Marii. Od nas wczesnym rankiem poszła drużyna w rejon Szpitala Karola i Marii. To był patrol sześcioosobowy. Zginął tam mój kolega z Milanówka, Henryk Charycki, pseudonim „Sikora”. Pięć osób zostało zabitych, jeden został ciężko ranny. Nie można było się nawet dowiedzieć w jaką zasadzkę niemiecką oni wpadli. Zginął tam brat Piaseckiego, który był przywódcą Konfederacji Narodu. My też byliśmy w Konfederacji Narodu, która była włączona w 1943 roku do Armii Krajowej. Na Stawkach też były walki bardzo uciążliwe. Zdobyliśmy wtedy magazyn żywnościowo-mundurowy. Tam ubraliśmy się w panterki, które były naszymi mundurami. Czapki mieliśmy z dużymi daszkami, na których były opaski biało-czerwone.

  • Miał pan broń wtedy?

Tak już miałem broń. Miałem przez trzy dni szmajsera, który się zresztą zacinał. Później miałem kbk, czyli karabin, nie wiem z którego roku, z długą lufą, wyglądał [bardziej] jak sztucer niż jak normalny karabin. Był bardzo celny. Później zostałem strzelcem wyborowym mając ten karabin. Dostałem zrzutową, angielską amunicję świetlną, przeciwpancerną.
Stawki były raz przez nas opanowane, raz przez Niemców. Drugi kolega z mojej sekcji z Milanówka, nazywał się Jerzy Szafrański „Czapla”. Wycofaliśmy się ze Stawek. Powracając do Stawek, jego nie było. Myśleliśmy, że zginął na Stawkach. Okazało się, że on przez dwa dni się ukrywał gdzieś, za kominami, na dachu. Gdy Stawki zostały odbite przez nas okazało się, że dołączył do naszego plutonu. Miał dużo szczęścia, że go Niemcy tam nie odkryli. Atak na Stawki szedł z Muranowa, dwóch uderzeniowych plutonów. Byłem w jednym z tych plutonów. Przeszliśmy przez getto na Stawki. Dostaliśmy niesamowity ostrzał z cekaemów. Brat Piotra Zołocińskiego został ciężko ranny. Gdy jeden z naszych kolegów podskoczył, żeby go wyciągnąć spod tego ognia, też został ranny. Widocznie obsługa tych niemieckich cekaemów przywołała lotnictwo jeszcze do pomocy. Ulice wyglądały jak tunel, gruzy z jednej strony, gruzy z drugiej strony i tylko ścieżka pomiędzy. […] I focker wulfy nas jeszcze atakowały. Dopiero sanitariuszka Ksenia wyciągnęła brata Piotra Zołocińskiego, ale nie wiem, czy on zginął już na miejscu, czy potem w szpitalu. Nasz oddział szturmujący nie mógł dotrzeć na Stawki. Już następny oddział, który szedł inną trasą, dostał się na Stawki i Stawki zostały odbite.
Byłem w akcji przy ataku na pociąg pancerny, który obwodnicą jeździł i ostrzeliwali z działek i z karabinów maszynowych nasze pozycje. Na Stawkach zdobyliśmy niemieckie rękawice zimowe, dość obszerne. Założyliśmy je na buty. […] Mieliśmy granaty z plastiku, który przebijał pancerz. Poszliśmy nocą, zakładając na buty rękawice, żeby nie było nas słychać. Doszliśmy nawet dość blisko pociągu pancernego i nie wiem czy jakiś stukot, czy coś innego, w każdym razie rozpoczęli potworny ogień z tego pociągu, tak że nie było możliwości jego unieruchomienia.
Z plutonu „Mieczyków” był „Chrzanowski” z erkaemem, z amunicyjnym „Zabawskim”, to są pseudonimy, bo my nie znaliśmy swoich nazwisk. Wycofaliśmy się pod silnym ogniem, na szczęście nikt nie został ranny. W tym czasie plutonem „Mieczyków” dowodził porucznik „Miecz”, właściwie to był podchorąży i od niego poszła nazwa „Mieczyków”. Został on ranny przy wycofywaniu się z Woli na Stawki i przebywał już później w szpitalu cały czas. Został nawet przetransportowany kanałami do Śródmieścia, stamtąd na Czerniaków. Na Woli zginął przy mnie jego brat, miał pseudonim „Zygfryd”. Porucznik nazywał się Mieczysław Kurzyna, dowódca naszego plutonu, a jego brat „Zygfryd” miał na imię chyba Tadeusz. Jest na murze pamięci.

  • Jak on zginął?

Był dom, w którym korytarz szedł przez cały budynek, w poprzek budynku, był podest i schodki schodziły na jedną stronę i na drugą stronę. Ja stałem na jednej ze stron, a on stał na podeście. Wybuchł pocisk i został trafiony w szyję, od razu potworne krwawienie, bo arterie wszystkie zostały przecięte i umarł na moich rękach, bo dobiegłem do niego jak padał na ziemię. Pogrzeb był w nocy. Chowaliśmy go w obecności naszego kapelana Batalionu „Czata” 49, ojca [„Pawła” księdza Józefa] Warszawskiego. Też znana postać.
Miałem zadanie podpalić szkołę z „Czaplą” to jest z kolegą Szafrańskim. Jak podpaliliśmy szkołę, to już Niemcy atakowali. Rzuciłem granat, żebyśmy przedostali się na drugą stronę, do tej szkoły, do tego budynku. Tam już focker wulfy nas ostrzeliwały. Mało jest wspomnień o ataku nie tylko sztukasów, ale i myśliwców niemieckich, bo meserszmitów było wtedy już bardzo mało. Focker wulfy normalnie atakowały nas z broni pokładowej. Zacięta walka była o remizę tramwajową. Niemcy chcieli się przedrzeć jakoś, do tego stopnia, że rykoszety pocisków artyleryjskich tak latały, że uskakiwaliśmy z boku na bok. Niemcy atakowali czołgami, wtedy zabiłem pierwszego Niemca. Niemcy szli, akurat była brama, nie wiem czy oni wiedzieli, że remiza jest w naszych rękach czy nie. Wyszli wykopem do bramy. Zapytałem porucznika, który akurat przechodził, czy tam jest jakiś nasz patrol na zewnątrz, bo oni tak normalnie szli. Wziął ode mnie karabin i zabił jednego Niemca, odebrałem mu karabin. Oni nie wiedzieli skąd ten ogień był. [niezrozumiałe] zabił drugiego, ja zabiłem trzeciego. Nie wiedzieli widocznie skąd są atakowani.
Gdy już się wszyscy wycofali, okazało się że został jeszcze cały sanitariat, tam gdzie były remontowane autobusy. Na Stawkach zginął porucznik „Lampka”, który był dowódcą naszego batalionu. Później został dowódcą plutonu porucznik „Andrzej”. To wszystko są pseudonimy. To był przedwojenny oficer. Powiedziałem, że nie wiadomo co z tym sanitariatem. Odpowiedział: „Jedź tam”. A ja nie wiedziałem czy już Niemcy są w remizie, czy nie. Powiedziałem, że z tym karabinem nie dam rady i wziąłem od porucznika „Andrzeja” Visa, przedwojenny pistolet. Na szczęście Niemców jeszcze nie było, wpadłem do podziemi i sanitariat się wycofał. Ja też miałem się wycofać i [w] tym momencie, pułkownik „Leśnik”, jak później stwierdziłem, wszedł do remizy z adiutantem. Niemcy już ostrzeliwali i z karabinu maszynowego, został ranny w plecy, przewrócił się, a adiutant go przez rozbite drewniane wrota przesunął na drugą stronę.
Ze Stawek wycofaliśmy się na Muranów. Po zdobyciu przez Niemców Stawek, przeszliśmy na Stare Miasto. Z tym że pluton „Mieczyków” był we wszystkich chyba oddziałach, jeżeli gdzieś poniesione zostały jakieś straty, to część innych oddziałów uzupełniała, tam gdzie były ataki niemieckie. Tak że pluton „Mieczyków” był przerzucony do „Zośki”, do „Parasola”, tam gdzie [była potrzeba]. Na przykład jedna drużyna była w Wytwórni Papierów Wartościowych, o którą ciężkie walki były toczone. Dla kilku plutonów zawsze gdzieś była baza noclegowa i pierwszy nasz nocleg mieliśmy na Franciszkańskiej, później na Miodowej 3/5.
W nocy z 27 na 28 sierpnia drużyna plutonu była na ulicy Sapieżyńskiej, obserwowaliśmy z piętra i z dołu czy przypadkiem nie atakują w nocy. Zszedłem do kolegów na dół, mieliśmy po siedemnaście lat, to zapaliliśmy papierosa. Wpadł pocisk z granatnika i zostałem wtedy ciężko ranny w prawą łopatkę i w pachwinę. Czułem jak powietrze uderza w rozwalone płuco. Sanitariuszki chciały mi mundur rozciąć, powiedziałem: „Nie! Jak to mnie pozbawią munduru…”, ale nic nie miałem do powiedzenia i zaczynałem tracić przytomność. Odzyskałem przytomność w szpitalu na Długiej i w miarę postępów Niemców z polowych szpitali zostałem przenoszony. […]
Pułkownik „Radosław” najczęściej kwaterował na Mławskiej 3/5 i w dzień sztukasy zbombardowały ten budynek. Pluton „Mieczyków” w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego liczył chyba trzydziestu sześciu żołnierzy. Na Starówce było nas już tylko szesnastu. Po zbombardowaniu naszej kwatery na Mławskiej 3/5, zostało nas tylko trzech. Prawdopodobnie gdybym wrócił po tej akcji nocnej na Mławską 3/5, to bym już nie żył. Trudny rachunek prawdopodobieństwa, na szesnastu, że zostało nas trzech kolegów. Czy ja bym był w tych ocalonych, czy w tych, [którzy zginęli]. Tam nawet pułkownik „Radosław” został ciężko ranny.
Koledzy nie mogli mnie przenieść na Śródmieście, bo z noszami w kanałach [było ciężko iść], a ja nie mogłem chodzić. Koledzy, którzy ocaleli z „Mieczyków” odwiedzili mnie w szpitalu. Ostatni szpital polowy był na Miodowej 23. To było chyba 1 września, już nasi wycofali się ze Starówki. Szpital został rano zbombardowany przez sztukasy. Leżałem na jednym łóżku z porucznikiem z Włoch pod Warszawą. Szczęśliwie nasze łóżko było przy wejściu do piwnicy, pod belką stropową. Po wybuchu bomb był żar potworny, przykryliśmy się kocem. Ściągnęliśmy koc jak upał, który przenikał już osłabł, patrzymy: jakieś szare niebo, myślałem że jestem w niebie, a tu palące się gruzy szpitala. Byliśmy w tych samych mundurach co Niemcy. Akcja ratunkowa była i ludności cywilnej, i ocalałego personelu szpitalnego. Wystawały nogi, do połowy zasypany, wyciągnęli faceta, był to oficer Niemiecki, nie pamiętam jego stopnia, ale był wysokiej rangi, który był ranny, był w niewoli i był leczony w szpitalu.
Mnie i kolegę, porucznika z Włoch, ksiądz przeniósł na drugą stronę do budynku, który jeszcze nie był zbombardowany i pokotem nas kładli w dwóch pokojach na podłodze. Wpadli esesowcy mieli naszych już rozwalić, bo z automatami do nas [szli] i ten ocalały oficer niemiecki zaczął do nich coś krzyczeć, że on ręczy głową, że to nie są powstańcy, oni go uratowali. Jak nam się coś stanie, to on ma znajomości w dowództwie Wehrmachtu… Jeden z rannych znał język niemiecki i mówił nam później jak to wyglądało. I esesowcy nas zostawili, zresztą byliśmy uznani kombatantami.
Stamtąd nas przenieśli na kocach do Szpitala Wolskiego na Płocką. Było nas około piętnastu, dwudziestu rannych, leżeliśmy na kocach, każdy z nas dostał po trzy, cztery kostki cukru. Tam leżeliśmy chyba dwie noce. Pilnowali nas wehrmachtowcy z folkszturmu, tacy staruszkowie. W pewnym momencie SS nas otoczyło, granaty mieli za saperkami. Doktor, która nas tam transportowała, znała niemiecki. Zaczęła błagać oficera SS, żeby nas [nie zabijali]. Było wiadomo co się miało stać. Mieli nas otoczyć, obrzucić granatami i załatwić. Nagle podjechał Opel Admira, wysiadł z niego nie wiem czy to był von dem Bach, ale w każdym razie generał, poznaliśmy po czerwonych lampasach. To było dość blisko tego samochodu. Widocznie była to jakaś wizytacja i esesmani wystraszyli się, bo już nie wolno było jawnie rozstrzeliwać, po cichu tak. Jakby on nie podjechał, to by granatami chcieli nas wykończyć i nikomu nie musieliby się tłumaczyć.
Stamtąd przenieśli nas na kocach do sanitarek niemieckich zabrali nas z powrotem do szpitala. Byłem położony tam gdzie leżeli umarlacy. Już nawet jeden opatrunek mi zrobili. Jakoś nie dałem się pokonać i doktor, który robił mi ten opatrunek powiedział: „Co, ty żyjesz?”. Ja odpowiedziałem: „No żyję”. Wzięli mnie na górę i zaczęło się intensywne leczenie.

  • Proszę na zakończenie powiedzieć, jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasu Powstania?

Były dwa takie. To było na ulicy Przeskok, gdy Niemcy podprowadzili „goliata” pod nasz budynek. Początkowo nie wiedzieliśmy, tylko było słychać warkot. W pewnym momencie jeden z kolegów wyjrzał przez okno i zobaczył, że „goliat” podchodzi pod nasz budynek. Krzyknął, że „goliat”, wyskoczyliśmy na klatkę schodową. „Goliat” wystrzelił, rzuciło nas do góry. Kurz opadł a tu okazuje się, że pół budynku już nie ma, przed nami była pustka. Zaczęli nas niesamowicie atakować. Były PIAT-y, coś w rodzaju granatnika, który był celowany ręcznie, miał wizjer, był przystosowany do rozbijania czołgów. Kapitan Ścibor-Rylski miał zawsze pięknie wyczyszczone oficerki, nigdy nie miał zabrudzonych. Przyszedł łącznik [z informacją], że potrzebują amunicję do PIAT-ów, bo tam została panterka... „Goliat” był kierowany przewodem elektrycznym… Kapitan nie miał żadnego łącznika, żeby nam dosłać amunicję i sam nam ją przyniósł pod ostrzałem. I pierwszy raz widziałem jak kapitan Ścibor-Rylski miał brudne oficerki, bo musiał się pod ostrzałem czołgać, ale pociski do PIAT-ów przyniósł. To było takie humorystyczne.
A najgorsze wspomnienie to na Mławskiej 3/5 zginął [jako] ostatni Jerzy Szafrański. Sam ocalałem z naszej sekcji z Milanówka. Dzięki znajomościom z kolegami i kolejarzami, bo nasz transport do Włoch był lorami, odstawiali nas w kolejkę elektryczną do Podkowy i do Milanówka, do szpitali wojskowych. Było to pod kontrolą Niemców, ale miałem znajomości wśród kolejarzy i wysadzili mnie przed domem. Miałem do domu od kolejki elektrycznej około sześćdziesiąt metrów. Tych sześćdziesiąt metrów szedłem pół godziny, co dwa trzy kroki musiałem odpoczywać, bo rany nie były w ogóle zaleczone.
Najgorszy moment to nie była walka, bo z walką się trochę otrzaskałem. Bać to każdy się bał, ja nie wierzę, żeby ktoś się nie bał. Strach tylko trzeba w jakiś sposób opanować. Ale najgorsze było jak musiałem rodziny kolegów powiadomić. Powiedzieć, że: „Pani syn zginął w Powstaniu Warszawskim”. Wyrzut, w pewnym sensie od rodzin: „On zabrał moich dzieciaków do Powstania i przez niego może zginęli”. To się wyczuwało, to była tragedia. „On żyje, a synowie moi zginęli”.
Jeszcze jedna rzecz, która była dla mnie przerażająca. Wracaliśmy z akcji a ja zostałem z tyłu. Nasz pluton już poszedł na kwaterę, musiałem się załatwić i zostałem z tyłu. Przede mną szła matka z chłopczykiem około siedmioletnim. Ten chłopczyk przebiegł na drugą stronę do budynku, który był w połowie rozwalony. On tam wbiegł a ten dom się zawalił. Z tą kobietą podbiegliśmy tam, ale wiadomo było, że już jest trup. Wycie matki i szarpanie palcami gruzu, żeby się dostać do syna, to było coś przerażającego.
To były takie dramatyczne historie, nie mówiąc o tym jak zginęli ludzie w płonącym szpitalu. Byliśmy trochę otępiali, bo wystarczyły dwie godziny przerwy i już się spało. Nawet idąc jeden za drugim się spało. Nie wiedziałem, że idąc można spać, ale okazuje się − można.



Warszawa, 1 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Ryszard Chmielewski Pseudonim: „Jaskółka” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Czata 49” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter