Ryszard Spurek „Klind”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pan robił przed wybuchem wojny?

W 1939 roku mieszkaliśmy na Mokotowie. Jak zbliżał się front niemiecki do Warszawy, moja mama rozdała swoje dzieci. Trafiłem na Odolańską 32 do znajomych. Tam był dom zamieszkały przez bardzo szacowną i znaną wówczas rodzinę państwa Zakrzewskich i Kapiszewskich. Pan Kapiszewski był radcą w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, jednocześnie w ZHP był kierownikiem wydziału zagranicznego. Przed wojną radca w ministerstwie to była szycha. Po wojnie w PRL-u, to szastali tymi stanowiskami: radca, inspektor, naczelnik. Boże kochany, ile oni mieli tych funkcji do rozdawania. Nie myśleli o przegrupowaniach, żeby dać wyższe pobory, ale za to funkcje tak. Znałem tylko dwóch naczelników Kościuszkę i Piłsudskiego, a sam też w jednej instytucji zostałem naczelnikiem.

  • Dlaczego tam pan zamieszkał?

Wtenczas ci państwo wyjechali z rządem przez Zaleszczyki, ich losy pokierowały się dalej. Pani Kapiszewska była z kolei naczelnym redaktorem pisma „Na Tropie”. To było harcerskie pismo. Na Myśliwieckiej róg Łazienkowskiej był Dom Harcerstwa Polskiego. Tam nawet w 1938 roku było jamboree. Zjechało się harcerstwo z całej Europy, a może i spoza Europy. W każdym razie zapamiętałem tylko delegację rumuńską, która bardzo ładnie śpiewała. Do dzisiaj zostały mi w uszach ich melodie.

  • Czy był pan przed wojną harcerzem?

Nie, właśnie, że nie byłem. Króciutko byłem czerwonym harcerzem. To była jednostka przy PPS. Mój ojciec był też w PPS-ie, bo był przy Piłsudskim w Legionach. Już jako osiemnastolatek był w drugiej brygadzie Legionów. Jak się dowiedział, że zapisali mnie do PPS-u, powiedział: „Już więcej tam nie pójdziesz, nie ma dla ciebie żadnej partii”. Nie byłem w partii.
W tym domu byłem tylko z gosposią tych państwa. Ugasiłem cztery bomby zapalające. Jak gasiłem jedną przy domu, to druga spadła mi metr za plecami, szczęśliwie [z tego] wyszedłem. Taka była moja działalność w 1939 roku.

  • Czy pan pamięta dzień 1 września 1939, wybuch wojny?

Oczywiście. Akurat los zrządził, że mieliśmy dobre radio „Telefunkena”. Bardzo łatwo było się dowiedzieć o wybuchu wojny. Mieszkaliśmy wtenczas na Fortach Mokotowskich, na tak zwanej Kolonii Oficerskiej. To było wokół Fortu Mokotowskiego. Ona po wojnie się rozbudowała, nastawiali tam tych willi, że daj Boże zdrowie. […] Te forty całkiem inaczej wyglądały. Przed wojną ludzie jeździli na Bielany, żeby sobie odpocząć. Na Forty Mokotowskie też przyjeżdżali z patefonami, tubami. Tam było bardzo dobre świeże powietrze. 1939 rok, niedaleko domu, blisko alei Żwirki, ulicy Racławickiej, ojciec został ciężko ranny. Cała seria przeszła mu przez prawe ramię. Zawieszenie broni było w środę 28 września, ojciec został ranny we wtorek. Dostał się do szpitala elżbietanek na Goszczyńskiego, źle mu złożyli rękę. Ojciec dowiedział się, że poszukuje go gestapo. W połowie kwietnia 1940 roku wyjechaliśmy we dwóch.
Byłem dorosły chłopak. Mama wyszła z założenia, że nie tylko ojciec, ale i ja powinienem się ukryć. [Pojechaliśmy] do dalekich kuzynów, krewnych mamy za Grójcem. Osiedliliśmy się tam w połowie kwietnia. Coś nie coś pomagaliśmy gospodarzom, nawet nauczyłem się kosić łąkę, co jest bardzo trudne. Przyszedł 8 lipca, ojciec sobie przypomniał, że to był dzień ślubu. Wrócił do Warszawy, żeby uczcić ten dzień z mamą. W nocy gestapo zabrało ojca. Trudno powiedzieć, czy 8 czy 9 lipca gestapo zabrało ojca na Pawiak, na Szucha. Przeszedł to wszystko. Pierwszym warszawskim transportem 15 sierpnia 1940 został wywieziony do Auschwitz. Używam tylko zwrotu Auchwitz, bo Oświęcim to stare polskie miasto. Jestem zapalonym historykiem, nie tylko historii Polski, ale ogólnej, światowej, szczególnie historii malarstwa, sztuk pięknych. […]

  • Wróćmy do historii pana życia. Z czego, po aresztowaniu, utrzymywała się pana rodzina?

Tak jak wspomniałem, mieliśmy krewnych. To [była] stara rodzina mojej mamy. Moja babka była z domu Raczyńska. Za Grójcem, ze Błędowem są majątki. Ktoś nawet powiadał, że były trzy odłamy Raczyńskich: poznańska, podolska i mazowiecka, która była osiedlona za Grójcem. Tam są co najmniej trzy wioski należące do rodziny Raczyńskich. Moja babka była z domu Raczyńska, wyszła za Herbuta i przeniosła się do Warszawy. Żyła krótko. Moja mama była drugą córką i miała tylko dwa latka, kiedy pożegnała swoją matkę. Mieliśmy krewnych na Zofijówce za Błędowem, w Wilhelmowie. Była jeszcze jedna wioska w gminie Lipie, Machnatka, w której byłem u Kostka Raczyńskiego. Ojciec ze mną tam był. Jak ojciec wrócił do Warszawy i został aresztowany, to nie widziałem potrzeby siedzenia tam. 15 października pożegnałem gospodarzy. Moja najstarsza siostra ze swoim mężem, którego też szukali, osiedlili się w Błędowie za Grójcem. Najstarsza siostra była już mężatką i nawet w 1940 roku powiła córeczkę, której notabene już nie ma.
Jak wróciłem do Warszawy, to pierwsza rzecz, zacząłem pracować. Niemcy, zaraz jak się zaczęła okupacja Warszawy, to zapędzali ludzi do zamiatania śniegu, między innymi i mnie. Odśnieżałem Aleje Ujazdowskie przy Agrykoli. Tu było ciekawe wydarzenie, bo widzę, Agrykolą w górę idzie dość tęgi facet, zima, mróz, a on rozpięty. To był Garkowienko, przedwojenny atleta.
Później, jak wróciłem, dziwnym zbiegiem okoliczności, zacząłem pracować w pierwszym ośrodku zdrowia na Mokotowie, Puławska 91. Chciałem kontynuować naukę w kierunku mechanicznym. Zapisałem się do szkoły zawodowej. To było gimnazjum i liceum szkół zawodowych mechanicznych, plac Trzech Krzyży 8 (Dzisiaj tam koło „Sheratonu” jest wielki dom mody). To [było] przy zakładzie głuchoniemych. Tam były trzy oficyny, domy pięciopiętrowe. W drugiej oficynie było gimnazjum i liceum mechaniczne w czasie okupacji pod kryptonimem szkoły zawodowej. Niemcy pozwolili otwierać szkoły zawodowe. Musiałem mieć też praktykę. Praktykę mógłbym dostać tylko u Niemców. Flakkaserne, Rakowiecka, róg Puławskiej, tam były duże koszary przedwojennego pułku lotniczego. Akurat Niemcy umieścili tam sobie lotników Nawet jeden z moich kolegów u nich pracował, ja niestety nie chciałem. Zmieniłem zawód. Poszedłem do gimnazjum i liceum Zgromadzenia Kupców, Wilcza 41, które z kolei było zapisane jako szkoła zawodowa. Tam przed wojną mieściło się gimnazjum i liceum Everta i Michalskiego, trzecie nazwisko mi uleciało. Evert i Michalski to była spółka nauczycielska Zgromadzenia Kupców na Wilczej 41.

  • Zetknął się pan z konspiracyjnym nauczaniem języka polskiego, historii?

Tak, bez przerwy. To była polska szkoła zawodowa, tyle tylko, że Niemcy narzucili nam język obcy – niemiecki. Tak że w czasie okupacji musiałem w swojej szkole uczyć się języka niemieckiego. Miałem trzy, cztery razy w tygodniu po godzinie. Mieliśmy wspaniałych wychowawców, nie tyle nauczycieli, ile jednocześnie wychowawców. Zresztą w szkołach powszechnych przed wojną też mieliśmy wychowawców, nie to co dzisiaj, dzisiaj to tylko odbębnić…

  • Czy pan sądzi, że to wychowanie w szkole, nauka w szkole, wpłynęła na pana postawę w czasie wojny?

Ojciec był w Auschwitz. Wróciłem, zapisałem się do szkoły i podjąłem pracę w pierwszym ośrodku opieki zdrowia. To był rok 1940, dokładnie 5 listopada. Nasz woźny miał biurko z balustradką. Miał piękny charakter pisma, kaligraficzny. Pisał ludziom podania. To był dział opieki. Rezerwiści, biedni ludzie, wdowy, dostawali miesięczne zasiłki. Z początku jako młody człowiek przez trzy miesiące byłem gońcem, a później już praktykantem. Byłem w dziale rejestracji i statystyki. Załatwiałem ludzi biednych, biedne niewiasty, przede wszystkim przy okienku. Mieliśmy ponad trzy tysiące czynnych akt, a kilka tysięcy biernych, ludzie odchodzili. Ten człowiek powiedział: „Obserwuję pana dość długo. Wiem o tym, że pan ma kontakty z młodzieżą na Mokotowie. Czy nie zechciałby pan wstąpić do tajnej organizacji?”. Mówię: „Czy pan ma tak duże do mnie zaufanie?”. – „Tak, pan Urbański powiedział, że pan jest fajny chłopak”. Nie mówiło się wtenczas fajny, [tylko] przyzwoity, uczciwy człowiek. Mówię: „Zgoda”. Podał mi adres Wiktorska 81, willa. Mieszkał tam sierżant „Sęp”. To był mój pierwszy kontakt z konspiracją. Po kilku dniach przyprowadziłem do willi Wiktorska 81, jedną dziewczynę, swoją sympatię i czterech kolegów. To był ZWZ – Związek Walki Zbrojnej. Taki był mój początek, był luty, 1941 rok.
Po kilku dniach, tygodniach, nie było nas tylko pięciu, ale już osiemnastu, piętnastu. Tam nam jeszcze dołączyli instruktorów, młodych podchorążaków. Składaliśmy już oficjalną przysięgę w budynku Puławska 41. Tam się mieściło biuro aprowizacji, wydawali legitymacje, karty, inne rzeczy. Tam pracował jeden z konspiratorów „Sęp”. Jak się zebrało nas kilkunastu, stary sierżant, już po fajrancie, już nie było urzędników, zaprowadził nas do ostatniego pokoju. Było nas około dwudziestu ludzi. Przedstawili nam porucznika „Piotra” i złożyliśmy przysięgę. Pokój przez ścianę sąsiadował z filią gestapo, Willowa 13. Stoją te domy do dzisiaj. Nawet pozwoliliśmy sobie, po złożeniu przysięgi, zaintonować „Rotę”. Młodzi ludzie z fantazją. Potem wyszliśmy dwójkami. Niestety to bardzo krótko trwało, kilka miesięcy. Już słyszałem, że w plutonie jest nas około osiemdziesięciu. Wtenczas szykowali, że będzie kompania, ale starego zamknęło gestapo. Urwał się kontakt i po kilku miesiącach skończyła się moja konspiracja na Mokotowie.
W ośrodku opieki zdrowia pracował ze mną drugi kolega, był tam w charakterze portiera, [zapytał]: „Miałby pan chęć w dalszym ciągu pracować?”. Mówię: „Oczywiście”. – „Zgłosi się pan ze swoją piątką na ulicę Ogrodową do kantorku niedaleko Kercelaka, tam są duże magazyny hurtowe. W kantorku będzie pan Chmielecki”. Oczywiście to fałszywe nazwisko, bardzo nobliwy pan w wieku około czterdziestu paru lat, może pięćdziesiąt… Znowu przysięga. Dowiedziałem się, że pod wielkimi magazynami hurtowymi w piwnicach była strzelnica, pozwalali sobie na przestrzelanie broni. Akurat ten pan, który mnie wprowadził, kolega z pracy (Maszczyk, Miszczyk, nie bardzo pamiętam nazwisko) został zabity przy ulicy Karolkowej, na odcinku między Okopową a Dworską, dzisiejsza Kasprzaka. W jakich okolicznościach, to czort jeno zna je.
Po paru miesiącach urwał się kontakt, ale moja brać trzymała się dzielnie. Uspokajali mnie, żeby nie robić paniki. [Następny] kolega w ośrodku zdrowia był kierownikiem działu opieki nad młodzieżą. Bardzo sympatyczny facet, bardzo dużo pisze o nim w swoich wspomnieniach pan Jerzy Lubelski. Powiedział: „Znowu się panu urwał kontakt. Niestety taki jest los. Ma pan chęć w dalszym ciągu pracować?” Mówię: „Oczywiście” – „Jestem dowódcą plutonu 205, pseudonim »Wojciech« na Żoliborzu w zgrupowaniu »Jura«”. W czasie konspiracji zgrupowanie „Żaglowiec” to było zgrupowanie „Jura”, kapitana Mariana Kamińskiego. On był w 1939 roku dowódcą kompanii działek przeciwpancernych. Na Grochowie, dzisiaj to się nazywa Praga Południowa, na ulicy Waszyngtona przy Grenadierów, na rogu ulicy Międzyborskiej stoi nasz pomnik poświęcony działaniom 21. pułku w 1939 roku. Przy ulicy Międzyborskiej znajduje się szkoła numer 120, która nosi imię Pułku „Dzieci Warszawy”. Mamy bezpośredni kontakt z tą szkołą, z nauczycielami, z młodzieżą. Jesteśmy stale zapraszani. Zresztą takich szkół mamy trzy. Druga jest numer 4 w Ciechanowie, a trzecia jest w Czernicach Borowych. To był szlak 21 pułku w 1939 roku od Zegrza, poprzez Ciechanów, Czernice Borowe do Warszawy na Pragę na Grochów. Właśnie Jurek Lubelski wciągnął mnie. Dowódcą naszego zgrupowania był kapitan „Jur”, [który] w 1939 roku, jak jak powiedziałem, był dowódcą kompanii działek przeciwpancernych. Najpierw znowu [organizowałem] piątkę.
W 1943 roku, w czerwcu skierowano mnie do szkoły podchorążych. Z [plutonu] 205 byłem tylko ja jeden, z 204 plutonu był „Jurek” i „Daniel”, to ich pseudonimy. „Daniel” mieszkał na ulicy Filtrowej 83, na drugim czy trzecim piętrze. Bardzo często mieliśmy u niego spotkania. [Miał] bardzo ładne mieszkanie. Sympatyczny chłop, troszeczkę wyższy ode mnie, ładnie zbudowany, przeżył. „Jurek” też przeżył. Z plutonu 206 był „Leszek”, który z kolei mieszkał Ogrodowa 6 w oficynie, u niego też odbywały się nasze spotkania. „Maks” z plutonu 207 mieszkał na Starym Mieście, na ulicy Koźlej 6 czy 8. Kozia i Koźla to stale mi się myli. Kozia jest przy Trębackiej, a na Nowym Mieście jest Koźla. Niestety „Maks” zginął pierwszego dnia Powstania, nawet nikt nie zna jego nazwiska. Na naszej kwaterze „Żywiciela” na Powązkach jest tylko tabliczka „Maks”. Kiedy jestem, to zapalam [znicz], [to był] bardzo sympatyczny facet.

  • Proszę powiedzieć o wybuchu Powstania, gdzie pana zastał dzień 1 sierpnia?

Przeszedłem przeszkolenie na podchorążówce. Oczywiście mieliśmy ćwiczenia we lesie i przy wieży triangulacyjnej nad Wisłą. Trzeba było pewne pomiary pobierać, według zegarka określać północ, południe. Nie potrzeba było kompasu, przy pomocy zegarka określaliśmy gdzie jest północ, południe, nie tylko [przy pomocy] drzew, bo drzewo od północy ma bardziej gładką powierzchnię. Przeszliśmy przeszkolenie, ale nasz instruktor, podporucznik „Lech” na dwa, trzy dni przed Powstaniem musiał wiać z Warszawy. Egzaminu nie zdaliśmy, tak jak powiadam, egzamin zdaliśmy już w czasie Powstania. Każdy z nas wrócił do swojego macierzystego plutonu. Znowu przez Jurka Lubelskiego, z którym pracowałem, nawiązałem kontakt.
Była bardzo śmieszna rzecz. Pracowałem do 31 lipca, ale to jest nieprawda, bo w dalszym ciągu pracowałem – pod koniec lipca dostałem urlop na sierpień. Urlop miałem bardzo ciekawy. Cały sierpień to był mój urlop z pracy. Zgłosiliśmy się do swoich plutonów. Ostatnie spotkanie mieliśmy przy ulicy Łuckiej. Już troszeczkę zmienił się skład, miałem wcześniej z nimi kontakt. Na Łuckiej 18 był już nowy zestaw mojej sekcji. Nawet śmiesznie to wyglądało, bo Andrzej „Czepletyński”, jak przyszedłem na zbiórkę około południa, już inni byli, wrzasnął: „Baczność, panie podchorąży melduję…”. Powiedziałem: „Przestań się wygłupiać z tym podchorążym”. Jesteśmy, siedzimy. Przed drugą ruszyliśmy w kierunku Żoliborza. Ostatnie zakwaterowanie przed Powstaniem mieliśmy w mieszkaniu zaprzyjaźnionych ludzi. Blok na Krajewskiego 2a, był zasiedlony raczej przez rodziny kolejarskie, bo Dymińska 10 to był dom zamieszkały przez rodziny podoficerów 21. pułku. Natomiast dom vis à vis, Dymińska 9, był zasiedlony przez oficerów 21. pułku. 21. pułk „Dzieci Warszawy” stacjonował na Cytadeli. Mieliśmy zadanie wejść do Cytadeli. Zebraliśmy się na Krajewskiego 2a, to drugi dom za Dymińską 10, gdzieś na drugim piętrze.
Godzina „W” na Żoliborzu rozpoczęła się już o trzynastej. „Kowboj” już nie żyje, kiedyś z nim rozmawiałem, powiedziałem: „Ależ ty, cholerny świat, byłeś kowbojem, zdekonspirowałeś [nas]. Kto ci dał stopień kaprala podchorążego, że zdekonspirowałeś tyle godzin przed godziną »W«? Nie mogłeś przejść po cichu na drugą stronę, tylko musiałeś z chłopakami strzelać do tych kilku Niemców? A co oni by ci zrobili? Przeszlibyście i koniec”. Wywołał Powstanie, dlatego inaczej jego nie określam, tylko wybuchowy kowboj.
  • Jak panowie zaczęli atakować Cytadelę, to czy czuło się, że Niemcy są przygotowani do walki?

Byliśmy już przygotowani w bramie na Dymińskiej 10. Jeszcze samochód ciężarowy jechał w kierunku Cytadeli i Niemcy wpuścili ten samochód. Jak przyszła godzina „W”, to już cały nasz pluton był zgromadzony w bramie. Wojciech krzyknął: „Trzecia drużyna w dwuszeregu i do ataku!”. Dobiegli tylko do bramy i rozpierzchli się. Już tak straszny ogień szedł z wałów, z bramy Cytadeli, że nic dziwnego, że oni nie wyskoczyli. Oni byli słabo uzbrojeni. Mieli tylko troszeczkę granatów i parę samozapalających butelek. Wojciech znowu krzyczy: „Druga drużyna!”. Zrobiło się to samo. Do bramy dobiegli i już się rozpierzchli. Powiedział: „1. drużyna!”. My, prawie wszyscy podchorążowie, już dzielnie staliśmy w dwuszeregu. Stanął przed nami dowódca drużyny Janek „Wierzchowski” pseudonim, nazwisko Dobijański. Nie pamiętam tylko, czy powiedział „koledzy”, czy „panowie”: „Nie zrobicie mi wstydu, idziemy do ataku”. Przed nami wybiegło trzech saperów. Jeden po drugim za „Jankiem”. Tylko nas pięciu zdążyło wyskoczyć. Był tak pioruński ogień, że ci saperzy dobiegli tylko do połowy drogi dzielącej nasz dom Dymińska 10 i bramę Cytadeli i padli. Dwóch saperów „Gruby” i „Romb” padli i już się nie podnieśli. Trzeci saper „Kaktus” [był] ciężko ranny, Janek Wierzchowski ciężko ranny. Za nim był piąty, Janek Popowicz. On nawet przez jakiś czas był dowódcą mojej sekcji, wtenczas kiedy szkoliliśmy się jeszcze przed moją podchorążówką. Janek „Popowicz” nazwisko Ratz, bardzo sympatyczny chłopak, przeżył. Ja [biegłem] za nim, Rysio „Klind”, nazwisko Spurek. Za mną był Andrzej Brzeski, pseudonim „Rakoń”, za nim Andrzej „Czepletyński”. W jego mieszkaniu zbieraliśmy się na Łuckiej 18. Tylko tylu. Ośmiu ludzi zdążyło wyskoczyć i przyłożyć się na chodniku. Wzdłuż chodnika był niziutki parkanik, nie parkanik, żywopłocik. Za żywopłocikiem ludzie uprawiali działki, pietruszkę i marchewkę. Położyliśmy się na chodniku i był koniec ataków.

  • Jak pan był uzbrojony?

Miałem mauzera i karabin. Janek Wierzchowski miał visa, Janek Popowicz miał visa, byłem szósty, miałem karabin typu Mauser wzór 98, normalny niemiecki. za mną Andrzej znowu miał tylko visa, Andrzej „Czepletyński”, ten na końcu, miał karabin. My, jako pierwsza drużyna, byliśmy dobrze uzbrojeni.

  • Jak pan sądzi, gdyby Niemcy nie wiedzieli, nie byli ostrzeżeni przez ten przedwczesny wybuch, to mielibyście szanse wejść do Cytadeli?

Przede wszystkim w czasie konspiracji pluton 205 miał inne zadania. Atak miał się odbywać w nocy. Do Cytadeli przez wały, po drabinach mieliśmy przejść w nocy. Później okazało się, że godzina „W” to jest siedemnasta. Stąd zmiana całego interesu. Szliśmy i nie doszliśmy. Oczywiście tam później sanitariuszki ściągnęły rannych, a my dostaliśmy rozkaz z bramy od dowódcy, żeby się wycofać. Ani w przód, ani w tył [nie można było iść]. Stopniowo wycofaliśmy się za mur domu, już tam ostrzał nie sięgał.

  • Jak dalej potoczyły się pana losy w Powstaniu?

Wbiegliśmy do bramy. Kazali nam przejść przez piwnicę na podwórko. Był dom, który miał od razu połączenie z oficyną wzdłuż ulicy Krajewskiego. Ale był jeszcze jeden dom, oficyna wolnostojąca w kierunku wałów Cytadeli. Podwórko wyglądało w ten sposób, że [stał] blok wzdłuż Dymińskiej, [dalej ulica] Krajewskiego i była jeszcze oficyna. Między oficyną a blokiem była pusta przestrzeń. Zdaje się, śmietnik stał. Koledzy wbiegli od razu do pierwszej klatki schodowej i do piwnicy. Niestety przede mną Czarnecki chyba upadł na schodach. Niemcy to wyczuli i między tą przestrzenią skierowali potworny ogień na klatkę schodową, na drzwi. Byłem ostatni, który przebiegał. Kiepsko strzelali, strzelali w mur, w karku miałem pełno kawałków cementu. Wpadłem, przeskoczyłem przez kolegę, który leżał na schodach i stanąłem. Chciałem się nim zająć, ale było dużo cywilów: „Niech pan biegnie, my się nim zajmiemy”. Wiele lat po wojnie, dowiedziałem się, jak on się nazywał, w kronice naszej jest, chyba Czarnecki i chyba miał pseudonim „Czarny”. Przebiegłem przez piwnicę i następną klatkę, już można było wyjść na podwórko. Widziałem, że na krawędzi oficyny ustawili Piata, taki granatnik angielskiej produkcji. Do tego mieli kilka granatów. Doszli do wniosku, że trzeba bramę Cytadeli ostrzelać granatnikami i może się uda. Nie udało się. Nawet stanąłem za plecami obsługi Piata. Między innymi tam był Tadeusz Świątecki, to był jeszcze żołnierz brygady „Grota” Roweckiego, która poszła na Zaolzie w 1938 roku, był sporo starszy, po szkole młodniaków. Był zawodowym żołnierzem, obsługiwał Piata, ale też [mu] nie wychodziło. Tylko ze dwa granaty poszły w kierunku bramy, nic nie robiąc, ze dwa się zepsuły. Później dowódca powiedział, że pozostałe musimy zaoszczędzić. Po latach dowiedziałem się, że obsługa nie wiedziała, jak odbezpieczyć granat, żeby on działał w Piacie. Okazało się, że nie wystarczyło wrzucić [granat] w lufę Piata i wystrzelić. Wystrzelić, to wystrzelił, ale robił się niewypał, trzeba było jeszcze go odbezpieczyć.

  • Ile godzin atakowaliście Cytadelę?

Później dowódcy rozkazali nam pozajmować stanowiska w różnych mieszkaniach. Między innymi byłem na Zajączka, na balkonie, na drugim piętrze z widokiem na Dworzec Gdański. Koło mnie oczywiście Andrzejek, tak jak zwykle musiał się mnie trzymać. W pewnym momencie coś pisnął. Okazało się, że dostał kulę w łokieć. Niemcy od strony Dworca Gdańskiego wyczuli nas. Szybko wycofałem się z balkonu. Za plecami usłyszałem głos dowódcy: „Wycofajcie się z balkonu!”. Oczywiście wycofałem się i ściągnąłem Andrzeja. Sanitariuszki [go] opatrzyły, to było raczej draśnięcie. Po lewym łokciu dostał Andrzej „Czepletyński”, nazwisko Daniszewski.

  • Do kiedy tam byliście?

Byliśmy do zmierzchu. Później dostaliśmy rozkaz i już po ciemku zebraliśmy się przed domem. Zajączka, Mickiewicza z innymi kolumnami poszliśmy do Puszczy Kampinoskiej. O świcie byliśmy przed Wólką Węglową. Wtenczas Wólka Węglowa to była wieś, a teraz Wólka Węglowa to jest nazwa cmentarza północnego. Tam dalej, gdzie dzisiaj jest cmentarz Północny, to już był las. Jeszcze pamiętam, że zebraliśmy się całą dywizją żoliborską wzdłuż jezdni, była długa kolumna. i ruszyliśmy w kierunku Puszczy Kampinoskiej. Los zrządził, to nawet słyszałem, że któremuś z kolegów odbezpieczył się granat. Całe szczęście, że on przydusił granat do pewnego stopnia.

  • Pan też był ranny?

Troszeczkę później. Doszliśmy do Sierakowa. Los zrządził, że akurat mnie wytypowali do grupki, siedmioosobowej szpicy. Szedłem przed całą kolumną na początku w siedmioosobowej szpicy. Przed nami szło tylko dwóch szperaczy i przewodnik. Do pewnego stopnia my prowadziliśmy. Doszliśmy do Sierakowa. Ludzie ugotowali kilka wiader zupy i podkarmili nas. Znowu dostaliśmy zadanie, żeby pójść patrolem w kierunku lotniska Bielany. Pierwszego dnia było natarcie oddziałów kampinoskich na lotnisko Bielany, oczywiście nie udało się. Nawet wspomagani byli przez pułk, chyba 77., „Góry Doliny”, czyli Adolfa Pilcha, który przeprowadził z Wileńszczyzny dużą kolumnę, około tysiąca ludzi, [były też] niewiasty z dziećmi. On przeprowadził umawiając się z Niemcami, że przechodzi na ich stronę i będzie walczył z bolszewikami. Doszedł chyba do Nowego Dworu, na linii Legionowo Modlin i w nocy skręcił do Puszczy Kampinoskiej, tyle Niemcy go widzieli.
W Puszczy Kampinoskiej tylko troszeczkę przedrzemaliśmy się i o świecie 3 sierpnia wyruszyliśmy. Udało nam się dotrzeć tylko do Zdobyczy Robotniczej. Tam mieliśmy krótki odpoczynek, dostałem nawet coś ciepłego się napić. Zdobycz Robotnicza to były jednopiętrowe domy, dość szeroka ulica. Około ósmej otoczyli nas Niemcy i zaczęli bębnić jak w kaczy kuper, przepraszam za porównanie, ale byliśmy bezradni, bezsilni. Było sześć „Panter”, jeden „Tygrys”. [Atakowali] przez cały dzień, ale nie daliśmy się. Było [nas] ponad tysiąc ludzi różnie uzbrojonych. W pewnym momencie dowódca powiedział, że przebiegacie na drugą stronę ulicy i zajmujecie drugi dom po przeciwnej stronie. Przebiegałem i pocisk z armatki czołgowej rąbnął w dach, akurat wtenczas, kiedy byłem tuż przed progiem. Odłamki dachówki spadły mi na głowę. Gdybym miał beret… Sanitariuszka za mną biegła, dostała tylko kawałkiem dachówki w czoło, siniaka tylko miała, ale miała beret. Wpadłem, spojrzałem tylko, że [po rękach] leje się [krew]. Pytali się koledzy: „Co ci jest »Klind«?”. – „Nic mi nie jest”. Sanitariuszki posadziły mnie i zaczęły mi robić opatrunek. To był 3 sierpnia, jeszcze miały dużo środków opatrunkowych. Zrobiły mi biały turban. Koledzy chcieli odebrać mi karabin: „»Klind«, jesteś już nieczynny”. Mówię: „Jeszcze żyję”. Nie pozwoliłem sobie odebrać karabinu, zacisnąłem mocno pięść. Ręką była szczupła, ale straszna w ścisku. Nie daj Boże, jak bawiliśmy się w salonowca, to już nie chcieli, żebym ja uderzył. Nie pozwoliłem sobie zabrać karabinu. Dowódca powiedział: „Jak się czujesz?”. Dał mi jeszcze kropelki waleriana. „To w takim razie przebiegaj z powrotem do Tadeusza, on tam cię ustawi”. Przebiegłem, a Tadeusz mówi: „Co ty do cholery, chcesz być tarczą strzelniczą? Poczekaj”. Wszedł do mieszkania, tam leżał ciężko ranny, koło niego czapka: „Kolego, potrzebna koledze jest ta czapka?”. A tam: „Mam, mam…”. Wziął tą czapkę, wsadził mi na [głowę], mówi: „Teraz, możesz iść”. Zdobycz Robotnicza była budowana w latach trzydziestych, 1935, 1936 rok. Jak kopali pod fundamenty, to tą ziemię wyrzucali w kierunku Boernerowa, Bemowa. Na dużej płaszczyźnie były kupki ziemi, która już zdążyła porosnąć trawą. Zgodnie z rozkazem zajęliśmy stanowiska na tych górkach, nie musieliśmy się okopywać, bo każde wysypisko kryło trzech, czterech chłopaków, przerwa i znowu. W pewnym momencie któryś z kolegów coś do mnie mówi, patrzę na niego: „Mówisz coś?”. Raptem stałem się głuchy. Przez osiem dni byłem kompletnie głuchy na lewe ucho, a na prawe wrócił mi słuch po pięciu dniach. Przez pięć dni byłem kompletnie głuchy.

  • Cały czas brał pan udział w walkach swojego oddziału?

Byłem bez przerwy. Dowódca zapytał: „Jak się czujesz?”. Mówię: „Dobrze się czuję”. – „To biegnij do Tadeusza”. Tadeusz wsadził mi czapkę i poszedłem. Leżałem razem z kolegami. W pewnym momencie widzę na przekątnej, może trzydzieści, czterdzieści metrów [od nas], że dwóch żołnierzy niemieckich zbliża się do naszych stanowisk. Ale koledzy czekali na nich z prawej strony. Doszedł do mnie tylko głos jednego z tych Niemców, wymienił imię swojego kumpla – Das ist polnische Bandit. Odbezpieczył granat i wsadził pod siebie. To była scenka do zapamiętania. Tych dwóch Niemców nie doszło do naszych stanowisk i nie wróciło, zostało kilkadziesiąt metrów przed naszymi stanowiskami. Przez cały dzień broniliśmy się na wszystkich odcinkach. W tej chwili mówię tylko o naszym odcinku 205 plutonu Zgrupowania „Żaglowiec”. Były jeszcze inne zgrupowania od drugiej strony. To było około tysiąca ludzi. Byliśmy otoczeni, ale wytrzymaliśmy do samego zmierzchu. Pomimo takiej siły ognia niemieckiego, nawet nie było wielu zabitych, rannych było [sporo]. Niestety w pewnym momencie zdobyli ze dwa czy trzy samochody z bronią, amunicją niemiecką, chcieli koniecznie kierowcę. Andrzej „Czepletyński” zgłosił się jako kierowca. Wtenczas, kiedy wchodził do samochodu, ustrzelił go Niemiec. Niestety Andrzej „Czepletyński” został na Zdobyczy Robotniczej, nawet go nie pożegnałem, wspaniały żołnierz, szkoda. Jego brat przyrodni został. Wtenczas, na Łuckiej 18, to zebraliśmy się nie tylko my z plutonu 205, ale było jeszcze dwóch poczciarzy. Chłopaki pracowali na poczcie, mieli mundurki poczciarzy, czapeczki. Dwóch poszło do oddziałów, który miał nacierać na Okęcie. [...] Niestety atak na Okęcie był jeszcze trudniejszy niż na Wyścigi, zginął w nim mój brat wujeczny.
  • Gdzie później był pan ze swoim oddziałem?

Wieczorem przeszliśmy na Żoliborz do Kolonii XVI na ulicę Krechowiecką. Na Krechowieckiej była duża pryzma węgla przed zimą. Trzydzieści dwie godziny leżałem na tej pryzmie węgla w kierunku na plac Wilsona. Później w nocy, chyba to było z 6 na 7 [powiedzieli, że] możemy iść dalej. Doszliśmy do placu Inwalidów 3, tam dzisiaj jest chyba PKO czy inny bank, na róg alei Wojska Polskiego. Nasz pluton 205 zajął tam na pierwszym i drugim piętrze kilka mieszkań. Teraz przyjechał kolega z Paryża, bo mieszka od wojny w Paryżu […]. Powiedział: „A pamiętasz, jak zajmowaliśmy ten dom na placu Inwalidów 3 przy alei Żwirki, to któryś tam zasnął na schodach na klatce schodowej i wypuścił butelkę zapalającą, zrobił się ogień?”. Oczywiście, bardzo szybko szmatami zgasiliśmy butelkę zapalającą. Przez okno klatki schodowej Niemcy mieli wgląd z wałów Cytadeli, co prawda daleko, bo to przez całą aleje Wojska, przez cały plac Inwalidów, ale mogliby zauważyć. To Janusz przypomniał.

  • Pan powiedział, że zajmowaliście mieszkania. Co wtedy było z tymi ludźmi, którzy tam mieszkali?

Cywile nam pozwolili. Mało tego, pamiętam, że Wacław pozwolił sobie nawet na kąpiel w wannie w mieszkaniu na pierwszym piętrze, w alei Wojska Polskiego. Nawet krzyknąłem: „Co ty do diabła [robisz]?! Jak będziemy mieli rozkaz przejść na inne stanowisko, to na nagusa będziesz biegał z portkami w garści?”.

  • Pamięta pan, czy ludność cywilna była dobrze ustosunkowana do powstańców?

W tym bloku mam jedno z niewielu zdjęć z cywilami. Na podwórku zebrało się towarzystwo i zrobiliśmy zdjęcie, Tam jest nas chyba czterech czy pięciu i grono cywili: niewiasty, mężczyźni, dzieci, mam to zdjęcie. [...] To był stosunek cywili do nas.

  • Tak było do końca? Nie spotkał się pan z niechętnymi uwagami?

Nie. Pod koniec Powstania, w przedostatnich dniach, była utarczka słowna, dzisiaj by [ich] nazwano menelami, to byli raczej głodni ludzie, którzy uciekli z Marymontu. To były ostatnie dni na Fortecznej przy Kaniowskiej. Tu znowu przeszliśmy przez cały plac Inwalidów do bardzo ładnego mieszkania pani pułkownikowej Pokornowej. Od niej dostałem kurtkę polową ordynansa pana pułkownika, która została w jej mieszkaniu, powiedziała: „Mój czyściochu, nie możesz chodzić w tej podartej marynarce”. Dała mi kurtkę. Pułkownikowa Pokornowa, wspaniała niewiasta, każdemu musiała dać jakiś pseudonim od siebie. Mnie nazwała czyściochem, jednego z kolegów, który pięknie śpiewał, nazwała książątkiem.

  • Pana oddział brał udział w ataku na Dworzec Gdański?

Nie, zaraz dojdę. Mieliśmy tylko pozakładać swoje czujki, placówki w willach, w alei Wojska Polskiego przed wałami Cytadeli. Dostaliśmy rozkaz: „Dwóch po lewej stronie, dwóch po prawej stronie alei Wojska Polskiego, ostatnie wille”. Szedłem pierwszy, do pewnego stopnia już musiałem się czołgać, za mną kolega Wirski. Doszliśmy do przedostatniej willi, a tam rozszczekał się wielki wilczur, alzacki owczarek. Wyszedł człowiek. Wrzasnąłem: „Albo pan go uciszy, albo ja uciszę i pana i tego psa!”. Wziął tego psa, schował, ale spaliła się sprawa, bo Niemcy puścili kilka świetlnych rakiet. Już nie doszedłem do ostatniej [willi]. Wróciliśmy we dwóch, tamci dwaj koledzy też nie doszli do ostatniej willi. Dopiero po dwóch, trzech dniach, może następnego dnia, inni zajęli te wille. W ostatniej willi przed Kaniowską w alei Wojska Polskiego po lewej stronie, w piwnicy, było kilku ukrywających się Żydów. Jak wróciłem, to pułkownikowa mówi: „Mój czyściochu, nie dość, że marynarkę masz pobrudzoną krwią, to jeszcze teraz podarłeś”. Dała mi kurtkę ordynansa swojego męża. Moją marynarkę kupiliśmy w sobotę z mamą na bazarze Janasza, bazar Janasza był przy Halach Mirowskich od strony Ogrodu Saskiego.

  • W nowym garniturze, wystrojony, pan poszedł do Powstania?

Spodnie miałem inne, tylko marynarkę wziąłem ładną, żeby się nie rzucać w oczy. Nawet oficerki zostawiłem w domu, w których nieraz pozwalałem sobie chodzić. Tego dnia trzeba było zachować konspirację. Tramwaje były tak oblepione, jak w żadnym innym dniu, to nie była godzina fajrantu. Jak jechaliśmy tramwajami przez wiadukt nad Dworcem Gdańskim do Mickiewicza do Zajączka, to przy Zajączka stał Tadzio Miszta. Tam go Niemcy zabili. Kierował nas, szliśmy sobie dwójkami i mówił tylko, gdzie się zbieramy, że na Krajewskiego 2a, na drugim piętrze rodziny kolejarskiej. Później dowiedzieliśmy się, że tak kierował następnych, że w końcu Niemcy go zabili na Zajączka, blisko Mickiewicza. Tadzio Miszta, stary konspirator, był nawet przez jakiś czas dowódcą jednej z drużyn.

  • Wróćmy do pana historii.

Doszliśmy do generałowej. Po kilku dniach zaczęło się bombardowanie z armat „szaf”. Niemcy zaczęli ostrzeliwać Żoliborz. Andrzej Kania, pseudonim „Andrus”, nawet sobie odpoczywał… Ocalał, spotkałem go po wojnie w Grodzisku, w banku pracował, a ja w Milanówku, w fabryce narzędzi chirurgicznych i dentystycznych jako główny księgowy, niestety, udało mi się. Kiedyś pojechałem do banku, bo bank mieli w Grodzisku i spotykam „Andrusa”: „Nie mów tylko, skąd my się znamy”. To był 1952 rok, nic dziwnego. On wtenczas, jak Niemcy strzelali „szafami”, odpoczywał. To on powiedział: „Patrzcie, ktoś przesuwa szafę”. W innych dzielnicach nazywali to „krowami”. Pamiętam jak dzisiaj, „Andrus” odpoczywa, leży i mówi: „Szafę gdzieś przesuwają”. Stamtąd już po kilku dniach dostaliśmy rozkaz zająć willę przy Czarneckiego vis à vis Lisa Kuli. To była willa, którą nazywaliśmy „pod Pająkiem”, bo w holu był piękny żyrandol z kryształowymi wisiorkami. Po drugiej stronie na Lisa Kuli w willi mieszkali dziadkowie Kaczyńskich. Tam byliśmy jeden, dwa dni. Później przeszliśmy już na Zajączka. Zajęliśmy stanowiska wzdłuż Zajączka od Mickiewicza do Czarneckiego: duży dom, chyba dwu albo trzypiętrowy, to było Mickiewicza 11, teraz zmienili tę numerację, róg Zajączka i później dwie, trzy wille do Czarneckiego. Byłem w pierwszej willi. To była willa pułkownika Weissa, polskiego pułkownika, tylko miał nazwisko Weiss. Wiedzieliśmy, bo zostały jego dokumenty. Oczywiście w pewnym momencie Niemcy tak pięknie strzelali, że rozwalili w jednym pokoju – to była chyba jadalnia – całą ścianę. Nas była tam cała sekcja.

  • Jakie mieliście zadanie?

Obsadziliśmy to i naszym zadaniem było nie dopuścić Niemców. Przyszły oddziały z Kampinosu. Z 20 na 21 sierpnia i z 21 na 22 atakowali z naszych stanowisk. Nasza drużyna liczyła dwudziestu ośmiu ludzi, a zatem to był już prawie pluton. Pluton 205 miał około stu ludzi, to już była kompania. Nasz pluton 205 był bardzo liczny, inne plutony nie miały tylu ludzi. Nawet brat przyrodni Andrzeja Daniszewskiego był oddelegowany do plutonu 204, kogoś pożyczyliśmy do plutonu 202. Plutony 204, 202 [były] bardzo nieliczne, za mało ich przyszło na koncentrację. Nasz pluton zgłosił się na koncentrację w około sześćdziesięciu procentach, miał czterdziestu siedmiu ludzi. W dwupokojowym mieszkaniu na Krajewskiego było nas czterdziestu siedmiu, [pluton] był dość liczny, inne plutony były mniej liczne. Jak zobaczycie sprawozdanie porucznika „Szuby”, to tam on podaje stany wszystkich plutonów.

  • Jak pan zapamiętał noc ataku na Dworzec Gdański?

Wtenczas stanowiliśmy odwód i łączność. Przenosiliśmy meldunki poszczególnych dowódców z jednego [punktu] do [drugiego]. Stąd mam [na ręce] jedno skaleczenie, [na twarzy] drugie skaleczenie. Z Dworca Gdańskiego był potworny ogień, nacierali. Oni [oddziały z Kampinosu] mieli siłę. Byli w polskich mundurach. Przyszli z Wileńszczyzny, byli bardzo dobrze uzbrojeni, [mieli] karabiny maszynowe. My wtenczas w Puszczy Kampinoskiej też troszeczkę się uzbroiliśmy, dostaliśmy troszeczkę broni tych oddziałów, ale niewiele. Oni nacierali, a my tylko stanowiliśmy łączność. Biegałem z jednego domu do drugiego i inni koledzy tak samo. Oni nacierali, sporo ich zginęło. Część z nich po nieudanych atakach na Dworzec Gdański wróciła do Puszczy Kampinoskiej. Tam troszeczkę zawiniły oddziały „Radosława” ze Starówki. Wtenczas, kiedy już oddziały od naszej strony biegły na Dworzec Gdański, to oni jeszcze czekali nie wiadomo na co. To był dopiero 20 sierpnia. Oni już nawet mieli mundurki niemieckie zdobyte na Stawkach. Zdziwieni byliśmy, że była taka słaba łączność. Gdyby oni się poruszyli z tamtej strony, to kto wie, czy byśmy nie zgnietli Dworca Gdańskiego, a tak się nie udało. Część z nich została. Mam dwa zdjęcia, kiedy ich przekazywaliśmy do otworzonych nowych plutonów. W czasie konspiracji było zgrupowanie plutonu 203, 205 i drugie zgrupowanie było 207, 209 z przerwą. 204 był odrębny, miał zadanie zdobyć most kolejowy przy Wiśle. Niestety nie udało im się. 207, 209, wtenczas, kiedy my szliśmy na bramę Cytadeli, to nacierał na Fort Traugutta. Zostali kompletnie zniszczeni, niewielu ludzi ocalało z tych dwóch plutonów: 207 i 209. Reszta została wcielona do innych plutonów, przede wszystkim do 202. Nawet dowódca drużyny Henio Borkowski, pseudonim „Beton”, ocalił jeszcze kilku chłopaków przy natarciu na Fort Traugutta. [...]

  • Co dalej z pana plutonem?

Część z nich została, ale kto to był? To byli chłopcy przede wszystkim z Woli. Wtenczas, kiedy oddziały Batalionu „Waligóry” na Woli zostały rozbite, oni częściowo wycofali się do Puszczy Kampinoskiej. Tam zostali dozbrojeni i wcieleni do oddziałów kampinoskich „Szymona”. Kapitan „Szymon”, nazwisko Krzeczkowski, był dowódcą oddziałów kampinoskich niezależnie od pułku wileńskiego. Przez cały czas w Puszczy Kampinoskiej były nasze oddziały partyzanckie kapitana „Szymona”. Tam oni się dołączyli. Chłopcy od „Waligóry” z Woli, jak nieudane były ataki na Dworzec Gdański, oni zostali. Odtworzyło się z nich trzy plutony 207, 208, 209. 207 zajął stanowiska naszej drugiej drużyny plutonu 205, bo to była tylko jedna drużyna, od Mickiewicza do Czarneckiego, dwudziestu ośmiu ludzi. Pluton 207 odtworzony był z chłopców od „Waligóry”. Zaprzyjaźniłem się z nimi bardzo serdecznie. Nawet zostało kilku „wilniuków”, Józek był sympatyczny.

  • Sytuacja wojenna sprzyjała nawiązywaniu kontaktów?

Odtworzony pluton 207 przejął od nas stanowiska wzdłuż Zajączka. Dowódcą był „Jackłowski”, nazwisko mi uciekło, jego zastępcą Edzio Redel pseudonim „Lot”, z którym bardzo się zaprzyjaźniłem. Po wojnie utrzymywaliśmy kontakty, mało tego, nawet pojechaliśmy na wczasy do Karpacza.

  • Gdzie znalazła się pana drużyna?

My przeszliśmy wzdłuż Kaniowskiej od Mierosławskiego do Fortecznej. Kwaterowaliśmy u generałowej Dąbkowskiej na rogu ulicy Śmiałej i Mierosławskiego. To był tak zwany placyk generalski, bo w tych willach mieszkali generałowie. Po drugiej stronie Mierosławskiego w willi został stworzony podręczny szpital Zgrupowania „Żaglowiec”. Przed tym [domem] była willa, która była własnością pani doktor Świtalskiej. Pani doktor Świtalska, znana doktor, była instruktorem kosmetyczek, masażystów. Osobiście poznałem panią doktor Świtalską.

  • Podczas Powstania pan ją poznał?

Przy jej willi mieliśmy kuchnię, bo generałowa Dąbkowska nawet nie pozwoliła nam papierosów palić. Moja drużyna miała swoje pomieszczenia tylko na pierwszym piętrze. Trzecia drużyna była na rogu ulicy Czarneckiego i Mierosławskiego.

  • Jak wyglądała aprowizacja, czy mieliście codziennie posiłki?

Panie gotowały nam w kotłach. Przy willi doktor Świtalskiej była przybudówka, szopa. Pamiętam takie zdarzenie, że pocisk upadł na Śmiałej między czteroma willami. Zrobił się taki dół, że willa by się zmieściła. Byłem przy kuchni, bo akurat dyżur padł na mnie, aby przynieść kocioł do nas do generałowej Dąbkowskiej. Jeden z moich kolegów tak przestraszył się uderzenia tego pocisku, że rzucił się, chciał [się dostać] do piwnicy willi doktor Świtalskiej. Doktor Świtalska stoi w drzwiach, mówi: „Coś ty? Zwariował? Chcesz tam zamęt robić między kobietami i dziećmi!”. Trzepnęła mu policzek. Powiedziałem: „Brawo, pani doktor. Poczekaj, cycuchu, chodź tutaj, bo tam dwoje ludzi niesie na noszach rannego, chodź, idziemy ich wymienić”. Mężczyzna z niewiastą nieśli na noszach człowieka, któremu ręka opadała z noszy. Rękę położyłem na nim. Nas dwóch odebrało od nich nosze. Znieśliśmy [rannego] do piwnicy, do naszego podręcznego szpitalika.

  • Nie pamięta pan takiej sytuacji, że nie było jedzenia, nie było wody?

Później woda się skończyła. Pani pułkownikowa nas pokochała. Wołała mnie czyściochem, bo kiedykolwiek miałem iść na swoją służbę, to wchodziłem do niej do kuchni i troszeczkę chlapałem twarz. W końcu jej powiedziałem: „Pani pułkownikowa, ja nie jestem taki czyścioch, tylko po prostu muszę otrzeźwieć”. Dwie godziny czuwania, dwie godziny służby i tylko dwie godziny zostaje na sen. Tak to wtenczas wyglądało.

  • Jak pan zapamiętał wrzesień na Żoliborzu?

To już jest wrzesień, bo 27 sierpnia przekazaliśmy stanowiska wzdłuż Zajączka i przenieśliśmy się do generałowej Dąbkowskiej i kwaterowaliśmy. Rozstawiło się czujki wzdłuż ulicy Kaniowskiej, przed nami było tylko pole, które służyło ludziom za działki, a później już tylko wał Cytadeli. Ulica Kaniowska to był wgląd na wał Cytadeli, a z wałów Cytadeli na nasze stanowiska. 19 września zostałem oddelegowany na ostatnią placówkę. To się nazywało czujka podoficerska, było nas dwóch podchorążych i jeden szeregowy. W ostatniej willi Forteczna 2 było nas tylko trzech. Pamiętam, że przyszedł nas odwiedzić dowódca naszej drużyny: „Jak się czujecie?”. W dołku za siatką willi był basen, wodę do obmycia mieliśmy w tym basenie, można było ją nawet przefiltrować. Wszedłem z nim na parter i on wychylił się do okna, chciałem go odciągnąć, mówię: „Stój!”. Już poszła kula po palcu lewej ręki. On miał szczęście do ran. Mówię: „Co ty się wychylasz, po jakiego diabła się wychylasz, życie ci niemiłe?”. Odciągnąłem go, przeszliśmy chyłkiem pod murem. Mur od strony południowej był zarośnięty winogronem. Nawet kiedyś chciałem zerwać gronko, rękę do góry [podniosłem], a kula pięć centymetrów [przeleciała] nad mymi palcami. W wielu przypadkach miałem szczęście. Tam siedzieliśmy do przedostatniego dnia.
Niemcy zaczęli atakować z wału w aleję Wojska Polskiego i od Zajączka, spychali naszych kolegów z plutonu 207, którzy dzielnie się bronili na placu Inwalidów od strony dzisiejszej Stołecznej, Mickiewicza. Dzielnie się bronili, ale wycofali się do domu na ulicy Mickiewicza 25. Mieliśmy barykadę przy willi generałowej Dąbkowskiej przez Śmiałą. Tam jeden z moich kolegów został ranny w łokieć, Stefan Karpiński, którego najdłużej znałem, bo od 1942 roku, od wiosny. Tam zginął drugi brat Miszta. Pierwszy zginął na Zajączka, kiedy wskazywał nam drogę ze zbiórki, a drugi w przedostatnim dniu na barykadzie.
  • Jak pan i pana koledzy przyjęliście wiadomość o kapitulacji?

Wycofywaliśmy się stopniowo. W przedostatnim dniu nasze stanowiska zatrzymały się na ulicy Mierosławskiego przy Mickiewicza, tam było m.p. naszego plutonu 205. W pewnym momencie jakiś cywil powiada: „Panowie, co wy tu robicie? Przecież tu z jednej i z drugiej strony są Niemcy”. Nas trzech się wycofało, doszliśmy do parku Żeromskiego. W parku Żeromskiego spotykamy naszą sanitariuszkę „Teresę”: „Jesteście cali? Ojej! »Vis« wysłał mnie po was. Wszyscy, którzy zostali cali, zbierają się u »Visa« na Mierosławskiego”. Doszliśmy. „Teresa” była potężna babka, dość dobrze zbudowana, zarzuciła mi ręce na szyję: „Jesteś »Klinduś«, jesteś!”. – „Jestem, widzisz, cały jestem!”. Jak przeszliśmy na kwaterę do „Visa”, to „Vis” mówi: „Jesteście! Dobrze, że wy jesteście cali, bo już mieliśmy straszne straty. A jak się czujecie?”. Dwaj moi koledzy byli zielonobiali, [powiedzieli:] „Zimno”. – „A ty »Klind«?”. – „Proszę, jestem do dyspozycji”. – „Poczekaj, tu już chłodno się zrobiło, »Sikora« zostawił swój płaszcz”. Zarzucił mnie szynel policyjny. Szynel policyjny był charakterystyczny. [„Vis”] mówi: „Idź do tego pokoju, tylko za ścianą już są Niemcy, nie wychylaj się i nie strzelaj, dostaniesz sygnał, kiedy się wycofamy”. Po godzinie, dwóch, trzech, nie pamiętam, dostałem sygnał, żeby się wycofać. Wycofaliśmy do domu Mickiewicza 25 i 27. Przeszliśmy domami, piwnicami. Cywile nie byli do nas wrogo nastawieni, tylko kiwali [głowami]. „Zostawiacie nas? Idźcie z Bogiem”. – Tylko takie słowa słyszałem. Doszliśmy do domu, który został nazwany „Feniks”. To jest dom między Słowackiego a Mickiewicza, tu się rozlokowaliśmy.
Wyszliśmy na podwórko, było wiele klatek schodowych. Na podwórcu krzyk: „Trzeci baon! Zbiórka! Czwarty baon! Zbiórka!”. Myślę: „Co to za baony?”. Tam kwaterowało AL, które wycofało się kanałami ze Starówki, bo na terenie Żoliborza było ich tylko ponad czternastu. Od początku kwaterowali w bloku na Wilsona, odżywiali się, mundurowali się, ładne garniturki mieli, dresy granatowe. Baon trzeci, czwarty… Mówię do kolegów: „To ilu ich jest?”. Później się okazało, że baon trzeci, czwarty, to było osiemdziesiąt trzech ludzi. Stan mojego plutonu 205, w przedostatnim dniu, 28 września, był dziewięćdziesiąt sześć ludzi, w tym sześcioosobowy patrol kobiecy. [AL-owcy] szybko przeszli w kierunku Wisły. Tam Szwed, Kliszko z nimi był. Przeprawiali się przez Wisłę. Na drugi brzeg podobno przeszło tylko dwudziestu ośmiu z osiemdziesięciu trzech. My zajęliśmy stanowiska na poszczególnych piętrach. Byłem na drugim piętrze od strony placu Wilsona. Grzali w nas strasznie, był potworny ogień

  • Mieliście jeszcze amunicję?

Aż za dużo. Miałem cały chlebak granatów. Ruscy raptem uświadomili sobie i zrzucali nam [broń], tylko często połamaną, pogruchotaną i [niezrozumiałe] czyli konserwy, boczek i suchary.

  • Proszę opowiedzieć o tym, jak wychodziliście z Warszawy?

Wtenczas dostaliśmy rozkaz przerzucić się przez Mickiewicza na plac Tucholski. Tam była dobra barykada, ale jeszcze w czasie Powstania. Później okazało się, że jest niedokończona, pięć metrów trzeba było przebiec po wierzchu. Co drugi upadał na tych pięciu metrach, między innymi ja też upadłem. Kula przeszła mi pod kolanem. Tak mnie podcięła, że upadłem Z punktu widzenia Niemców – trup. Byłem albo ostatni albo jeszcze ze dwie dziewczyny za mną biegły. Po paru sekundach poderwałem się i schowałem się za dom. Tam już czekała sanitariuszka, mówię: „Chyba te spodnie więcej są uszkodzone niż…”. Podciągnąłem nogawkę, zrobiła mi opatrunek i poszedłem dalej na Dziennikarską.
Znowu się zebraliśmy i mieliśmy bronić Dziennikarskiej. To [był] niewykończony dom, jeszcze bez futryn. Na parterze miał być salon, wielki sklep. Odpoczywamy. W pewnym momencie w szczytową ścianę rąbie pocisk, wywala duży otwór. „Żołnierz strzela, Pan Bóg kule nosi”. W samym rogu siedział sierżant z 206 plutonu. Widzę, jak w tym kurzu jego głowa opadła i już się nie podniosła. Obok niego [siedział] mój kolega, nic [mu się nie stało. Mnie] następnego uderzyła cegłówka, noga gwałtownie zaczęła mi puchnąć, spuchło mi udo do wielkości głowy dziecięcej. Dotrwaliśmy do godziny osiemnastej, wtedy powiedziano, że już koniec. W międzyczasie trzeba było ugasić dom, bo zaczęło się palić na górze. Dostaliśmy rozkaz. Kilku z nas poszło po schodach, klatka schodowa porozbijana. W rezultacie, jak doszliśmy na górę, żeby zabezpieczyć, żeby się nie paliło, to powiedzieli: „Zjeżdżajcie”. Zjechaliśmy po poręczach. Na podwórku jeszcze żagiew wpadła mi za koszulę, nawet na plecach byłem poparzony.

  • Gdzie pan się znalazł po Powstaniu?

Po Powstaniu, o osiemnastej, na placu Wilsona, u wylotu Mickiewicza, składaliśmy broń, oczywiście w różnym stanie. Oprowadzali nas kolumną trzy razy naokoło Żoliborza. U zmartwychwstanek nie ma miejsca, w Cytadeli nas nie chcą. W rezultacie władowali nas do domów na rogu ulicy Mickiewicza i Zajączka, o świcie do Okopowej. [Prowadzili nas] Okopową, Wolska na piechotę do kościoła Świętego Wojciecha na Wolskiej przy Sokołowskiej. Tak się skończyło. Stamtąd dali wozy i do Pruszkowa.

  • Poszedł pan do niewoli?

Tak, numer 46307.

  • W jakim pan był obozie?

Altengrabow Stalag XI-A. „Żywiciel” tam poszedł, nasz Kamiński poszedł, cały Żoliborz poszedł do Stalagu XI-A Altengrabow. Była śmieszna historia, jak odsłaniali na Spiskiej tablicę ku czci „Grota” Roweckiego. Poszedłem tam z żoną. W pewnym momencie podchodzi do mnie Bogdan Tomaszewski i wita się: „Cześć!”. Przywitałem się z nim. Mówię: „Panie redaktorze, pan to jest powszechnie znany, pięćdziesiąt procent Polaków pana zna, a mnie?”. A on na to mówi: „A w policyjnym szynelu, to kto chodził w Altengrabowie?”. Mówię: „Istotnie, zdaje się, że tylko ja”. Jak nas wywozili z Altengrabowa na komenderówki, to przyjechało kilkudziesięciu ze Śródmieścia, między innymi i Bohdan Tomaszewski, pan podchorąży. Spacerowaliśmy wokół stajni i oni, i my, zaprzyjaźnialiśmy się. W środkowej stajni były koncerty, bo były trzy stajnie, Auschwitz był po DAK-u, to było z kolei po jednostce konnej niemieckiej. Wzdłuż ścian były koryta do wody dla koni. Później zrobili trzypiętrowe prycze, po jednej stronie w bocznym skrzydle był „Żaglowiec”, a vis à vis „Żubr”.

  • Kiedy wyzwolili ten obóz?

Trudno powiedzieć, bo mnie wyrzucili 11 listopada. Jeszcze mieliśmy mszę na strychu, odprawił ksiądz Marczuk, mieliśmy tylko jednego kapelana. Następnego dnia młodszych podchorążych wzięli na komenderówkę do pracy. Trafiłem do Wegeleben do cukrowni, ale to nie była słodka praca, bo ładowałem kamienie. [Miałem] grabie, na które mieściło się ze dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilogramów, człowiek pracował jak maszyna. Ale też osiłek się zrobiłem.

  • Kiedy pan został oswobodzony?

10 kwietnia zbliżały się amerykańskie wojska do Wegeleben. Komandoführer zarządził naszą ewakuację. Ze dwadzieścia pięć kilometrów szliśmy na piechotę do Stassfurtu. Na czterokołowym wózku ciągnęliśmy swoje zapasy, które mieliśmy z międzynarodowego krzyża. O świcie byliśmy w Stassfurcie. Następnego dnia, 11 kwietnia, o godzinie trzynastej dziesięć, odezwał się z miasta tak zwany Panzeralarm, że można wjeżdżać. Przy szosie był duży dom sportowy dla młodzieży niemieckiej, a przy tym jeszcze boiska. Rozlokowaliśmy się na boiskach. Nasza komenderówka miała tylko pięćdziesięciu paru ludzi, ale [były] jeszcze inne. W rezultacie Polaków było dwustu czterdziestu. Była komenderówka angielska, którą pilnowali Ślązacy, Polacy. Jak doszliśmy do jezdni, [zobaczyliśmy] czołgi. Na czołgach siedzą Amerykańcy, zrzucają w naszym kierunku paczki papierosów, twardą czekoladę. Nawet się po to nie schyliłem. Szczególnie Anglicy zebrali troszeczkę, bo my niedawno dostaliśmy paczki. Miałem chyba ze dwa kartony papierosów. Byliśmy wolni. Była dziwna historia. Jeden ze Ślązaków: „O! Wy jesteście Poloki! My też jesteśmy Poloki!”. Mówię: „Ty Polak z giwerą jesteś?” – „A po co mi giwera? Chcesz giwerę, to proszę, weź sobie”. Mówię: „I co? Dokuczaliście jeńcom?”. A ci Anglicy powiedzieli: „Nie, to fajni wachmani byli”. Poklepali naszych Ślązaków, a Ślązacy ich. Było pięciu czy sześciu tych wachmanów. Nasi wachmani z kolei uciekli, o świcie nie było naszych wachmanów, Niemców. Mało tego, dowiedzieliśmy się, że Komandoführer zabił szczeniaka, jak zatrzymaliśmy się po drodze w Gatersleben. Tam była nasza druga komenderówka i z Osterbrucku [była] jeszcze jedna komenderówka, w której notabene był Kazio Kociołek, zaprzyjaźniony z porucznikiem „Lotem” Redlem.


Warszawa, 19 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Ryszard Spurek Pseudonim: „Klind” Stopień: starszy strzelec, podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Żaglowiec”, pluton 205 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter