Sławomir Zawadzki „Lech”

Archiwum Historii Mówionej

Sławomir Zawadzki urodzony 2 grudnia 1928 roku w Poznaniu. W czasie Powstania Warszawskiego strzelec plutonu numer 227, Zgrupowanie „Żyrafa I” obwód II Żoliborz („Żywiciel”). Pseudonim „Lech”.

  • Co pan robił przed wybuchem wojny?

Urodziłem się w Poznaniu. Mieszkałem z rodzicami do 1939 roku. Chodziłem do szkoły powszechnej, w tamtym czasie tak to się nazywało.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Chodziłem do szkoły numer 7, również w Poznaniu, niedaleko miejsca zamieszkania. < class=”pytanie”> Gdzie pan mieszkał w Poznaniu?
Mieszkałem na Jeżycach na ulicy Szamarzewskiego 24. Mój ojciec był redaktorem naczelnym „[Nowego] Kuriera”, w związku z tym prowadził swoją działalność na terenie Poznania.

  • Miał pan rodzeństwo?

Nie, byłem tylko sam jeden.

  • Jak pan wspomina przedwojenny Poznań? Czy czuło się atmosferę, zbliżającej się wojny? Jakie było nastawienie poznaniaków?

Poznań, przynajmniej w moim odczuciu, zawsze był miastem bardzo patriotycznym. Byłem zuchem w tym czasie, bo byłem jeszcze za młody, żeby być harcerzem. Od pierwszej klasy szkoły powszechnej jeździłem na obozy harcerskie. Pamiętam, że każda rocznica czy 3 Maja czy 11 Listopada hucznie była obchodzona w Poznaniu. Również charakterystyczne było to, że pułki poznańskie w czasie letnim odbywały manewry wojskowe i gdy wracały z manewrów, zawsze było bardzo uroczyście, poznaniacy serdecznie witali swoich żołnierzy, rzucali kwiaty, były wielkie owacje. Dzisiaj to jest nie do pomyślenia, żeby w ten sposób można było postępować. Było to miasto patriotyczne i to mi bardzo utkwiło w pamięci, jakkolwiek była pewna grupa Niemów, bo Niemcy też mieszkali w Poznaniu, ale nie dało się tego specjalnie zauważyć. Tak to odczułem.

  • Jakie były stosunki między Polakami a Niemcami?

Miałem w tym czasie około jedenastu lat, trudno mi coś więcej na ten temat powiedzieć, ale nie odczułem specjalnych napięć z tego tytułu.

  • Nie miał pan kolegi Niemca na podwórku czy ze szkoły?

Nie przypominam sobie. Natomiast język niemiecki słyszało się na ulicy, w parku czy gdzieś indziej. Pewna grupa Niemców mieszkała tu, chociaż chyba nie taka wielka, bo znaczna część wyjechała po pierwszej wojnie światowej do Rzeszy Niemieckiej. Natomiast jeśli chodzi o wojnę, to w 1939 roku dało się zauważyć napięcie już od początku roku, szczególnie od marca, kiedy była pierwsza mobilizacja alarmowa polskich oddziałów. Między innymi w szkole [odbywały się] ćwiczenia obrony przeciwlotniczej, były budowane schrony. W miarę tego jak upływał czas i zbliżaliśmy się do września…

  • Pan jako jedenastolatek też uczestniczył w szkoleniach?

Szkolenia obrony przeciwlotniczej odbywały się w szkole. Byliśmy przygotowywani do tego, jak się zachować w czasie alarmu lotniczego czy ataku gazowego, bo obawiano się również gazów. Prowadzona była również akcja zakupu masek przeciwgazowych, widać było, że coś musi się dziać. Tak jak wspominałem, co roku wyjeżdżałem na obozy harcerskie, z tym że w 1939 roku hufiec miał mieć obóz w pobliżu granicy niemieckiej i ojciec powiedział, że nie pojadę na obóz, ponieważ jest niebezpiecznie, nie wiadomo co się może wydarzyć. W związku z tym pojechałem do znajomych ojca do Witkowa. [...] Tam w lipcu 1939 roku byłem świadkiem, jak wyjeżdżali pierwsi powołani do wojska żołnierze. Tam była kolejka wąskotorowa, więc wszyscy byli żegnani na stacji tej kolejki. Pamiętam jeszcze okrzyki: „Do zobaczenia w Berlinie!”. Tak to wyglądało. Ludzie nie zdawali sobie sprawy z grozy sytuacji.
Któregoś dnia przyjechał znajomy ojca i zabrał mnie [samochodem] do Poznania. To było kilka dni przed wybuchem wojny, może z tydzień. Jak wjeżdżaliśmy do Poznania, to już miasto było zaciemnione, już było pełno wojska na ulicach, już czuć było, że coś się zbliża, że będzie prawdopodobnie wojna. W budynku mojej szkoły kwaterowało wojsko, wszyscy w nowych mundurach, nowe pasy, nowe buty, to było charakterystyczne. Wówczas ojciec wysłał mnie do rodziny do Łodzi. Jeszcze przed wybuchem wojny przyjechał mój stryj, brat ojca, i pojechaliśmy do Łodzi, bo ojciec nie chciał, żebym był w Poznaniu, bo zbyt blisko granicy, a poza tym sam był oficerem rezerwy i liczył się z tym, że również pójdzie na wojnę. Jechaliśmy do Łodzi pociągiem pospiesznym. Pamiętam, że przy wszystkich mostach stały posterunki wojskowe, wszędzie już było widać, że coś wisi na włosku. Matka moja nie mieszkała z nami, tak że byłem tylko z ojcem. Chyba jeden albo dwa dni przed wybuchem wojny, ojciec przyjechał do Łodzi, już w mundurze przy broni, w drodze do swojej jednostki, do której został zmobilizowany. Pamiętam, że poszliśmy na ulicę Piotrkowską, byłem bardzo dumny, z tego jak szedłem z ojcem oficerem. To wszystko wspaniale wyglądało. Żegnaliśmy go na Dworcu Fabrycznym w Łodzi. Jechał w kierunku Kielc, dokładnie już nie pamiętam gdzie. W każdym razie wówczas na Dworcu Fabrycznym [widzieliśmy] się po raz ostatni. Pamiętam, jak dzisiaj jak wychyla się z okna pociągu, pociąg był głównie zapełniony żołnierzami, i kiwa do nas.
Na tym moje spotkanie z ojcem się skończyło. Nie wiem dokładnie, w którym był oddziale, ale trafił do niewoli radzieckiej, do Kozielska poprzez inne obozy i w efekcie znalazł się w Katyniu. Zresztą nie sam, bo jeszcze w Kozielsku, wtedy kiedy były listy na początku 1940 roku, okazało się, że spotkał również w niewoli bolszewickiej swojego stryja, czyli mojego stryjecznego dziadka, który był oficerem lotnictwa, obserwatorem − Mariana Zawadzkiego, który był już w stanie spoczynku, ale mimo to przy mobilizacji zgłosił się. Znalazł się tam również i jego szwagier. Cała trójka trafiła do niewoli i wszyscy niestety już tam pozostali, już nie wrócili.

  • Tata jak miał na imię?

Stanisław Zawadzki.

  • Szwagier?

[...] Szwagier nazywał się [Zygmunt Jarmicki], też oficer lotnictwa, który z kolei był w Lublinie, odbierał samoloty, które były tam produkowane. [...]

  • Kiedy się pan dowiedział o śmierci taty? Przyszło zawiadomienie?

O tym, że dostał się do niewoli dowiedziałem się z korespondencji Mariana Zawadzkiego, który mieszkał w Warszawie i miał tam żonę. Będąc w Kozielsku, przysłał list, napisał, że spotkał się z moim ojcem i ze swoim szwagrem, stąd dowiedziałem się, że są w niewoli. Natomiast pierwsze informacje o tym co się stało, były wtedy, kiedy Niemcy odkryli groby w Kozielsku. Listy ogłoszone przez Niemców obejmowały mojego dziadka stryjecznego – Mariana Zawadzkiego, który został ekshumowany, natomiast ojca nie było. Był Zawadzki Stanisław, ale inny, miał inne dane, jeśli chodzi o rodzinę i tak dalej. Dla nas było jasne, że również tam zginął. Potwierdzenie oficjalne jest dopiero na listach rosyjskich, które zostały przekazane nam w ostatnich latach, ale mówię, że nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do tego, że tak się stało.

  • W Łodzi mieszkał pan u swojego stryja?

Trzech stryjów tutaj było i również trzy ciotki, siostry ojca, bo rodzina była łódzka. Tylko jeden ojciec, który studiował w Poznaniu, tam pozostał. [...] Jeszcze muszę powiedzieć, że [szczególnie mnie to uderzyło, kiedy dowiedziałem się, że] ojciec się dostał do niewoli bolszewickiej, bo brał udział w wojnie 1920 roku jak harcerz, ochotnik w oddziałach harcerskich przeciwko bolszewikom. Brał udział między innymi na froncie środkowym i również na Litwie środkowej u generała Żeligowskiego. Wówczas cała grupa chłopców, którzy chodzili do szkoły kupieckiej w Łodzi, zgłosiła się na ochotnika i brała udział w walkach w 1920 roku, nawet później dostali list pochwalny, dziękczynny.

  • Jaki czas mieszkał pan w Łodzi w czasie okupacji? Tu pan był jak weszli Niemcy?

Jeśli chodzi o Łódź, mieszkałem w tym czasie u ciotki na ulicy 11 Listopada, obecnie się nazywa Legionów. Tutaj byłem, kiedy Niemcy wkroczyli do miasta. W Łodzi mieszkałem do świąt Bożego Narodzenia 1939 roku. Już w tym czasie zaczęły się pierwsze wysiedlenia, między innymi ciotka – Jadwiga [Kappes], u której mieszkałem na 11 Listopada, została wysiedlona z Łodzi, przy czym jej mąż – [Kappes] − zresztą z pochodzenia Niemiec wyjechał kilka dni wcześniej do Warszawy po to, żeby zorientować się co do możliwości, wyjazdu z Łodzi, ponieważ w Łodzi było już fatalnie. Tam była taka sytuacja, że początkowo szkoły w Łodzi były uruchomione. Ciotka była nauczycielką, jej mąż również, chodziłem do szkoły, w której oni uczyli. To była szkoła imienia Skorupki.
Któregoś dnia wracając po popołudniu ze szkoły do domu, zatrzymała mnie przed wejściem do bramy sąsiadka i powiedziała: „Nie idź tam, bo Niemcy są u twojej ciotki, nie możesz się tam pokazywać”. W związku z tym nie poszedłem już tam, a poszedłem do drugiej ciotki, która mieszkała na drugim końcu miasta i tam już zostałem. Natomiast ciotka została wywieziona łącznie ze służącą i z matką jej męża w okolice Jasła. Pociągami ich wywieźli, otworzyli drzwi czy coś w tym rodzaju i powiedzieli: „Róbcie co chcecie!”. Tak się szczęśliwie złożyło, że wuj pojechał do Warszawy i zabrał ze sobą również pewne oszczędności, tak że ciotka wiedziała, że będzie mogła do niego dołączyć i będzie miała z czego żyć. Tam nikt się nie interesował co się z tymi ludźmi dzieje.
Natomiast ja [przebywałem] u pozostałej rodziny do świąt Bożego Narodzenia. Po świętach ze względu na taką sytuację jaka była, z jednym z braci ojca, wyjechałem do Warszawy, gdzie dołączyłem do ciotki, która już zdążyła dotrzeć z Jasła. Poza tym moja rodzina, to znaczy Mariana Zawadzkiego, który zginął w Katyniu, mieszkała w Warszawie na ulicy Hożej, tam spotkaliśmy się wtedy wszyscy. Początkowo mieszkałem u ciotki Jadwigi [Kappes] i jej męża na ulicy Służewskiej, niedaleko Alej Ujazdowskich w mieszkaniu, które wynajęli.

  • Wróćmy do Warszawy. Jak pan zapamiętał lata okupacji w Warszawie?

Może opowiem pierwsze wrażenie z Warszawy. Przyjechałem do Warszawy kilka dni [przed] Nowym Rokiem, po świętach 1939 roku. Pierwsze wrażenie było straszne: dworzec warszawski, ówczesny Główny, był częściowo zniszczony, ale działał, miasto już mocno zrujnowane, wszędzie pełno policji niemieckiej, flag niemieckich, wrażenie fatalne. Początkowo zamieszkaliśmy u Marianów Zawadzkich. Oni mieszkali na czwartym piętrze na ulicy Hożej 11, [gdzie była] wielka zamurowana dziura po pocisku, który tamto mieszkanie częściowo zniszczył. Później, kiedy moja ciotka i wuj [Kappesowie] wynajęli mieszkanie na ulicy Służewskiej, zamieszkałem z nimi. Tam chodziłem do szkoły, nomen omen na alei Szucha była szkoła. Codziennie musiałem przechodzić przez aleję Szucha, która już wtedy nazywała się Strasse der Polizei , gdzie była siedziba policji bezpieczeństwa i gestapo. Miałem przyjemność codziennie oglądać tych panów dwukrotnie. Chodziłem do klasy piątej i szóstej do 1941 roku. Sytuacja była tego rodzaju, że moja ciotka nie była w stanie mnie dalej utrzymywać, po prostu takie były warunki. Szukała możliwości, żeby w jakiś sposób zapewnić mi dalsze życie. Wówczas okazało się, że prowadzone są internaty przez RGO – to była Rada Główna Opiekuńcza, jedyna organizacja charytatywna, którą Niemcy uznawali – dla dzieci wojskowych, którzy w tym czasie byli poza domami i którzy po prostu nie byli w stanie opiekować się dziećmi. Internaty – kilka było ich w Warszawie – prowadziły instruktorki harcerskie, które były zobligowane do ich prowadzenia w ramach służby harcerskiej przez organizację harcerek, czyli jak gdyby odłam „Szarych Szeregów”. Męskie internaty były na Czarnieckiego 49, do którego trafiłem, na Królewskiej i na Mokotowie na Idzikowskiego i chyba dwa żeńskie jeden na ulicy 6 Sierpnia przy Służewskiej i drugi był na ulicy Pańskiej.

  • Na Idzikowskiego wie pan gdzie dokładnie?

Dokładnie nie wiem, który numer, ale na Idzikowskiego na Mokotowie. Udało mi się, mimo że nie było to łatwe, dostać do internatu i nigdy tego nie żałowałem, wręcz przeciwnie. To nie był, taki jak teraz się mówi, dom dziecka czy coś w tym rodzaju, po prostu internat był zorganizowany na wzór harcerski. Kierowniczką była Jadwiga Luśniak, która była przed wojną komendantką chorągwi żeńskiej harcerskiej w Toruniu. Ona zaprowadziła, w innych internatach było chyba podobnie, styl pracy harcerskiej, było tak jak to się odbywało w harcerstwie, począwszy od porannej modlitwy harcerskiej „Kiedy ranne wstają zorze…” aż do wieczornej. Odbywały się różne zajęcia świetlicowe, był chór, można by długo na ten temat mówić. [...] Było nas około sześćdziesięciu chłopców w czterech grupach od grupy najstarszych, znaczy piętnaście, szesnaście lat, do stopniowo młodszych chłopców. Co by można jeszcze na ten temat powiedzieć?

  • Czy atmosfera była tam rodzinna?

Dyscyplina była dosyć spora, nie było tak, że można było robić co kto chce, ale w każdym razie była typowo harcerska atmosfera. Wszyscy wychowawcy, intendentka również, byli instruktorami harcerskimi. Część z nich ukrywała się przed Niemcami. Wszyscy prawie byli zamieszani w działalność konspiracyjną.
  • Tam pan się zetknął z konspiracją?

Tak. Do internatu dostałem się w październiku czy we wrześniu 1941 roku i na początku 1942 roku jeden ze starszych wychowanków, który nazywał się Henryk Marczyk, ale to nie było jego prawdziwe nazwisko, zorganizował drużynę harcerską, przy czym drużyna początkowo nie miała kontaktu z „Szarymi Szeregami”, czyli po prostu była drużyną trochę na dziko. To znaczy, prowadziliśmy działalność o charakterze harcerskim, ale powiedziałbym – tradycyjną. Cały czas były próby nawiązania kontaktu z „Szarymi Szeregami”. Po jakimś czasie Heniek Marczyk musiał wyjechać, prawdopodobnie Niemcy go poszukiwali, a jego miejsce, jako szef drużyny, zajął Antoni Strojny, również jeden z wychowawców, który był w ogóle obywatelem amerykańskim. [...] Przed samym wybuchem wojny przypadkowo znalazł się w Polsce w Poznaniu, gdzie został aresztowany przez Niemców, wywieziony na roboty do Niemiec, uciekł stamtąd, znalazł się w Warszawie. Nawiązał on bezpośredni kontakt z władzami „Szarych Szeregów”. Drużyna została zarejestrowana jako drużyna szaroszeregowa. [...] Zaczęliśmy prowadzić działalność.

  • On proponował wszystkim chłopcom czy on wybierał?

Spośród grupy chłopców, którzy byli w internacie, tylko dziesięciu zostało wybranych do udziału w drużynie, reszta o tym teoretycznie nic nie wiedziała, bo nie wolno było na ten temat nic mówić. A czy wiedzieli czy nie, to nie wiem. Podejrzewam, że mogli pewnych rzeczy nie wiedzieć, bo ja nawet nie wiedziałem, że jeden z naszych kolegów, który był w naszej drużynie, równocześnie był szefem grupy „Zawiszaków”, którzy też byli w internacie, a o których my nie [wiedzieliśmy]. Mimo to, że byliśmy blisko ze sobą i na co dzień razem [żyliśmy], to jednak nie wszystkie informacje wyraźnie docierały. Oprócz nas była grupa chłopców, którzy brali udział w konspiracji w innych oddziałach, nie tylko nasza drużyna była w internacie. Między innymi Janek Kaleta był w plutonie dywersyjnym, ale on był starszy, miał już osiemnaście czy dziewiętnaście lat, później jeszcze inni, którzy też brali udział w konspiracji, ale w innych jednostkach.

  • Składaliście przysięgę?

Myśmy składali przyrzeczenie harcerskie, bo „Szare Szeregi” miały swoją własną zasadę harcerskiego przyrzeczenia. W momencie kiedy już drużyna została włączona w skład tworzącego się plutonu „Bojowej Szkoły” − „BS” − „Szarych Szeregów”, odbył się przegląd, rodzaj defilady przed naszymi zwierzchnikami na placu Inwalidów w Warszawie. To się obywało w ten sposób, że ci którzy odbierali defiladę, siedzieli, nie pamiętam czy w sklepie czy gdzieś indziej, a myśmy kolejno przechodzili przed nimi. Oni nas poznawali, a myśmy nie wiedzieli przed kim odbywa się cała uroczystość, czy jak to nazwać.

  • Kiedy to mniej więcej miało miejsce?

To było chyba w październiku 1943, głowy bym za to nie dał, ale na pewno w końcu 1943 roku.

  • Środek okupacji, Warszawa, a tutaj konspiracyjna defilada…

Tak to było. W ogóle można powiedzieć, że cały szereg spraw, wydaje się niemożliwych, jak się o nich dzisiaj opowiada. Warszawa była miastem, które żyło na wulkanie, przecież ciągłe łapanki, ciągłe aresztowania, pełno Niemców, policji, już nie mówię o takich sprawach jak różne akcje podziemne czy powstanie w getcie. Na przykład były takie sytuacje – kiedyś zostaliśmy zaproszeni z naszego internatu na koncert, który odbywał się w internacie na ulicy Królewskiej. Internat był na czwartym czy piątym piętrze, a pierwsze dwa czy trzy piętra i parter, to był niemiecki lazaret polowy, czyli szpital wojskowy. Na koncercie rozdano wszystkim śpiewniki, pieśni Moniuszki z fotografią Moniuszki, a wewnątrz nie było pieśni Moniuszki, tylko były piosenki konspiracyjne, takie jak: „Hej chłopcy”, „Szturmówka”. [...] Wydawałoby się, że to jest niemożliwe, a jednak tak było. To samo u nas w internacie był chór, gdzieśmy też śpiewali różne pieśni żołnierskie, przedwojenne z powstania listopadowego, styczniowego jak również i pieśni konspiracyjne. Nie dało się tego ukryć, przecież słychać było, echo niosło.
Poza tym w internacie organizowaliśmy przedstawienia, między innymi przedstawienie „Kopciuszek”, łącznie z dziewczętami z internatu na ulicy Pańskiej. Jedne były wystawiane w sali gimnastycznej, drugie pod Warszawą, niedaleko Piaseczna w lecie. [Wystawialiśmy] również jasełka. Pierwsze to były „Jasełka Rydlowskie”, to było w 1942 roku, gdzie tekst był oryginalny, ale dopisane było zakończenie, jak do żłobka melduje się polski oficer. Zameldował się oficer w pełnym umundurowaniu, w czapce. W salach, gdzie byli zaproszeni ludzie, niektórzy dosłownie płakali. Szykowaliśmy również jasełka w roku 1943, które miały być całkowicie zmienione. [...] Cały fragment dotyczący współczesności był rozbudowany, gdzie żołnierz Polski Podziemnej, lotnik polski z Anglii i tak dalej, wszyscy się meldowali. One były kompletnie przygotowane, gotowe, ale niestety sytuacja na przełomie 1943 i 1944 roku była tak napięta, że po prostu zdecydowano się, żeby ich nie wystawiać, bo groziło to olbrzymimi konsekwencjami. Niemcy szaleli, a przecież jasełka wystawiało się nie tylko dla siebie, tylko dla ludzi zaproszonych, więc musiał ktoś wchodzić, wychodzić i tak dalej. [...]

  • Uczestniczyliście w akcjach, na przykład malowania kotwic na murach? Było przygotowanie wojskowe?

W momencie, kiedy włączyliśmy się do „Szarych Szeregów”, to już właściwie można powiedzieć, że działalność typowo harcerska zeszła na dalszy plan, a zaczęły się instruktaże: nauka broni, terenoznawstwo, dywersja, minowanie i historie typu wojskowego. Bezpośrednio w akcjach nie [braliśmy] udziału, natomiast poszczególni koledzy byli wykorzystywani do przenoszenia meldunków, paczek od kogoś do kogoś. Również, między innymi w ramach akcji szkoleniowych, [robiliśmy] w lasach chojnowskich, gdzie działała partyzantka, rozpoznanie terenu, z czego drogą konspiracyjną [przekazywaliśmy] opisy do dowództwa plutonu i to szło dalej, gdzie, tego nie wiem. Pamiętam, że tego rodzaju materiały przekazywaliśmy w kościele Świętego Krzyża. W bezpośrednich akcjach nie braliśmy udziału.

  • Czy Niemcy przychodzili do internatu, robili rewizje?

Nie, szczęśliwe nie miało to miejsca, mimo że kręcili się tu i tam. Może gdzieś mi się obiło o uszy, że raz kiedyś się pojawili, ale to nie miało bezpośredniego związku. Jeszcze muszę dodać, że kierownictwo internatu było harcerskie, ale kierowniczka chciała chronić chłopców i na początku nie bardzo była chętna, żeby prowadzić działalność konspiracyjną, bo to było bardzo niebezpieczne. Ale życie było silniejsze. W końcu doszło do tego, że internat to była bomba zegarowa, były tam przechowywane materiały różnego rodzaju, były gazetki konspiracyjne, podręczniki, takie jak „Sonda – szkoła niższych dowódców”, z których się [uczyliśmy]. Niestety życie było silniejsze.

  • W czasie wakacji cały czas przebywał pan w internacie?

W czasie wakacji organizowano nam wyjazdy na jeden miesiąc poza Warszawę. Wyjeżdżaliśmy dwukrotnie do Nowinek, to jest niedaleko Piaseczna, gdzie była nieczynna szkoła, stojąca w lesie, nie wiem czy ona jeszcze istnieje, prawdopodobnie nie. W roku 1944 wyjechaliśmy do Zalesia Górnego, gdzie w niewykończonym budynku bez okien, [zainstalowaliśmy] się na okres wakacyjny. W tym czasie były sprawy rekreacyjne. W Nowinkach Niemcy się nie pokazywali, bo to było prawie że w lesie, natomiast w pobliżu pojawiali się czasami partyzanci. Tam było dużo więcej swobody. Też prowadziło się harcerską działalność dla młodzieży: podchody, zabawy, gry, różne historie.
Muszę powiedzieć, że internat utrzymywał się z tego, co dawało RGO, to było mało, poza tym byli sponsorzy, którzy anonimowo opłacali pobyt poszczególnych chłopców. To wszystko nie wystarczało, co tu dużo mówić, byliśmy młodzi i często głodni żeśmy chodzili, niestety takie były warunki okupacyjne. Mimo że starano się, żeby zapewnić jak najlepsze warunki, to jednak często owało wyżywienia, nie bardzo się było w co ubrać, chodziło się w drewniakach, bo nie każdy miał buty, tak to wszystko wyglądało. [...]

  • Przygotowania do Powstania Warszawskiego. Czy wcześniej wychowawca mówił, że wybuchnie Powstanie, że trzeba być gotowym?

Myśmy cały czas liczyli na to, chociaż wyraźnie się nie mówiło o tym, że to będzie Powstanie, tylko że to będzie walka, po to [byliśmy] szkoleni. Zresztą nasz pluton miał być plutonem osłonowym dowództwa, tak to się nazywało. Nie mieliśmy brać bezpośredniego udziału w walkach liniowych, tylko w pomocniczych. To byli chłopcy piętnasto-, szesnasto-, siedemnastoletni. Od osiemnastu lat, to już były „GS-y”, już były oddziały dywersyjne „Szarych Szeregów” Armii Krajowej. Liczyliśmy się z tym i cały czas się o tym mówiło.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania?

Sprawa wyglądała w ten sposób, że myśmy byli w Zalesiu Górnym na wakacjach i któregoś dnia zjawił się łącznik z dyspozycją, że mamy wracać do Warszawy.[...]
W tym czasie Warszawa wyglądała już zadziwiająco. Na początku, jak przyjechaliśmy tylko, ulicami, Alejami Jerozolimskimi ciągnęły się ze wschodu na zachód całe kolumny Niemców, Ukraińców, Białorusinów, Węgrów, Rumunów, niektórzy oberwani jacyś, wozy konne, samochody. Wszystko uciekało na zachód. Jeden czy dwa dni zapamiętałem jako wielki exodus. [...] Jednocześnie słychać było nasilający się pomruk artylerii na wschodzie, dosłownie jak walec toczący się nieraz dniami i nocami. Wydawało się, że koniec, Niemcy uciekają, że to już są ostatnie dni.
W tym czasie było zarządzone pogotowie, w związku z tym byliśmy w Warszawie. Niestety, po dwóch czy trzech dniach nagle sytuacja uległa całkowitej zmianie, zniknęły kolumny jadące na [zachód], natomiast pojawiły się oddziały zmotoryzowane, na samochodach, kolumny czołgów, które jechały na [wschód]. Nagle pojawiła się na [nowo] niemiecka żandarmeria, policja. Była to zupełna zmiana, dosłownie z dnia na dzień. Jeszcze przed 1 sierpnia, nie wiem czy jeden czy dwa dni wcześniej, dostaliśmy legitymacje, dostaliśmy opaski z numerem 227 WP i dostaliśmy uzbrojenie, to znaczy dwa pistolety czeskie, czeska „zbrojówkę” i po dwa granaty produkcji konspiracyjnej na osobę – na całą drużynę dziesięcioosobową dwa pistolety. Przy czym, nie wiedzieliśmy o tym, okazało się, że miały one dziwny kaliber. Amunicja normalna typowa dziewięcio- milimetrowa, która była stosowana przez Niemców, zresztą nie tylko, nie nadawała się do nich. Amunicja, którą nam dali, tylko w jednym rzędzie była właściwa, pod spodem były dziewiątki, tak że de facto do każdego pistoletu były może dwa magazynki, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. To wszystko otrzymaliśmy, już wiadomo było, że decyzja zapadła. [...]
Muszę powiedzieć jeszcze, że docierały do nas w tym czasie informacje, o tym co się stało we Lwowie i w Wilnie. Wychodziła prasa konspiracyjna, „Biuletyn Informacyjny”, poza tym [były] nasłuchy radiowe, chociaż radia nie mieliśmy. Wiedzieliśmy o tym, że polskie oddziały zostały aresztowane przez NKWD. Młodzi chłopcy piętnasto-, szesnastoletni, wydawałoby się, że nie powinni się tym interesować, ale między sobą [prowadziliśmy] rozmowy czy rzeczywiście Powstanie wybuchnie, bo jeżeli Powstanie wybuchnie, to co się z nami stanie, może być to samo co było tam. Wszyscy byli po pierwsze optymistami, chcieli walczyć, a poza tym wierzyliśmy w nasze władze, które chyba wiedzą co robią. Dłużej nad tym nie [zastanawialiśmy] się. Jakkolwiek mówię, że były prowadzone rozmowy pod tym kątem.
Doszliśmy do dnia 1 sierpnia. [...] O tym, że Powstanie miało wybuchnąć o godzinie siedemnastej, chyba dowiedzieliśmy się rano, ale na Żoliborzu jeden z oddziałów został zaskoczony podczas przenoszenia [broni], przewozu amunicji i rozpoczęły się walki około godziny dwunastej w południe. Element zaskoczenia całkowicie został tutaj zniwelowany, ponieważ Niemcy natychmiast skierowali duże oddziały żandarmerii na tę dzielnicę i zaczęły się toczyć walki. Natomiast nasza drużyna miała punkt koncentracji na Czarnieckiego 49. Tam nie dotarły do nas żadne rozkazy, musieliśmy tam siedzieć i czekaliśmy prawie że do zmroku, próbując nawiązać kontakt z naszymi przełożonymi, z naszym dowództwem. W międzyczasie oddziały gdzieś tam się kręciły, ktoś tam strzelał, chociaż jak mówię wszystkie akcje na Żoliborzu nie były takie wielkie. Okazało się, że siły na Żoliborzu były bardzo słabe, a Niemcy byli wszędzie. Punkty oporu były tak przygotowane, że trudno było cokolwiek zrobić. Dopiero w godzinach podwieczornych uzyskaliśmy kontakt z dowództwem naszego plutonu i przeszliśmy do „Szklanego Domu” na Mickiewicza, gdzie przebywaliśmy dosyć krótko. Później okazało się, że mamy się zbierać i całe zgrupowanie żoliborskie ewakuuje się do Puszczy Kampinoskiej.
Żaden z elementów, żaden z obiektów, który był przewidziany w Powstaniu, nie został zdobyty. Pułkownik „Żywiciel” doszedł do wniosku, że jedynym wyjściem to jest wycofać się do Puszczy Kampinoskiej, zresztą zrobił to samowolnie, o ile wiem, i z tego powodu dostał później dużą reprymendę, ale to było dwa dni później.

  • Pan z kolegami przeszedł do Puszczy Kampinoskiej?

Później cały pluton, włączony w kolumnę, przeszedł do Puszczy Kampinoskiej, nocą [szliśmy] bezdrożami, bo nie można było iść bezpośrednio. Przechodziliśmy między innymi koło stanowisk niemieckich artylerii przeciwlotniczej na Burakowie. Niby to nie jest tak daleko ale… [W] Węglowej Wólce [byliśmy] w godzinach porannych, domy się paliły, coś tam się działo w ciągu nocy. Nie jest wykluczone, że prowadziły tam walkę nasze oddziały z Kampinosu, które miały [zaatakować] łącznie z oddziałami żoliborskimi lotnisko na Bielanach, zresztą to też się nie udało. Do Sierakowa [dotarliśmy] z całym zgrupowaniem żoliborskim już w ciągu dnia.

  • Jak długo panowie byli w Kampinosie?

W Węglowej Wólce nasz pluton objął już właściwą funkcję plutonu osłonowego dowództwa, tak samo w Sierakowie. To głównie polegało na wystawianiu posterunków, eskortowaniu oficerów, którzy udawali się do innych miejscowości czy wsi. Próbowano nawiązać kontakt z oddziałami leśnymi, co nie zupełnie się udało, a w każdym razie nie tak jak zamierzano. Cały czas padał deszcz. Jak kolumna z Żoliborza w nocy szła w kierunku Kampinosu, to miał miejsce nieszczęśliwy wypadek, mianowicie jednemu z żołnierzy granat wybuchł za pasem, było wielkie zamieszanie. Całe szczęście, że Niemcy się nie zorientowali, bo podejrzewam, że niewielki oddział niemiecki, by nas rozbił w puch. Po pierwsze byliśmy bardzo słabo uzbrojeni z wyjątkiem dwóch plutonów dywersji, które były dobrze uzbrojone, reszta poza granatami praktycznie nic nie miała. Do Sierakowa przyszliśmy rano, byliśmy tam do wieczora. Wieczorem, już po zmroku, zapadła decyzja, na skutek tego, że pojawiła się łączniczka z Warszawy, żeby natychmiast wracać na Żoliborz. W nocy, znowu w deszczu, cała nasza kolumna, która przyszła z Warszawy ruszyła w drogę powrotną, łącznie z naszym plutonem. Nie doszliśmy do Warszawy, doszliśmy do kolonii Zdobycz Robotnicza na Bielanach, gdzie już się zrobiło jasno, nie można było dalej iść. Na Zdobyczy Robotniczej [przebywaliśmy] przez cały dzień. W tym czasie Niemcy już zorientowali się i ruszyło natarcie niemieckie z czołgami od strony Instytutu Wychowania Fizycznego na Bielanach i od strony Fortu Bema, tam był Pionier Park, nazywał się Fort Bema. Tam walki były prowadzone przez cały dzień. Ci, z naszych kolegów, którzy mieli broń, było ich niewielu, brali w nich udział. Reszta właściwie czekała pochowana. Czekaliśmy z granatami na czołgi , które niestety nie zbliżały się na tyle , żeby można było użyć granatów przeciwko nim, tylko strzelały z większej odległości. Niemniej jednak pluton się wzbogacił, bo w Sierakowie dostaliśmy jeden karabin, który był od 1939 roku i podczas walk na Zdobyczy Robotniczej nasi chłopcy znaleźli dwa karabiny maszynowe. Jeden niemiecki uszkodzony został naprawiony, Niemcy gdzieś go porzucili, drugi karabin maszynowy Browning, również pozostawiony przez któryś z oddziałów, po prostu siłą rzeczy został przejęty przez nas.
Następnej nocy ruszyliśmy w dalszą drogę już na Żoliborz. Pułkownik „Żywiciel” liczył się z tym, że trzeba będzie się siłą przebijać, że Niemcy, którzy odstąpili od ataku w godzinach wieczornych, jednak nas zablokują. W związku z tym podzielił naszą całą grupę na dwie części, jedna, tych co mieli broń, miała iść, a reszta miała się rozproszyć nie wiadomo gdzie. Niektórzy z nas, między innymi ja, zostaliśmy pozostawieni na łaskę losu; nie chcieliśmy się z tym pogodzić. Jak kolumna ruszyła na Żoliborz, to cała reszta poszła za nimi. Okazało się, że Niemcy nie działali i cała grupa, razem z tymi, którzy mieli pozostać, znalazła się już na Żoliborzu. Pozostanie na Zdobyczy Robotniczej niczego dobrego nie wróżyło, bo Niemcy następnego dnia weszli tam i wszystkich mężczyzn, którzy nie byli tam zameldowani, niestety aresztowali i rozstrzelali.
  • Doszedł pan na Żoliborz nieuzbrojony. Gdzie była kwatera plutonu?

Nasz pluton pierwsze siedem do dziesięciu dni, działał jako pluton osłonowy dowództwa. Wówczas kwaterowaliśmy na którejś kolonii, nie pamiętam w tej chwili na której, to nie było jeszcze Krasińskiego 20, jak później, tylko kilka domów dalej w półokrągłych… Akurat nie pamiętam, kolonie miały numery. Tam prowadziliśmy działalność typową, do której mieliśmy być przystosowani. [...] Nasza rola głównie sprowadzała się po pierwsze do trzymania warty przy dowództwie, jak również do patrolowania terenu Żoliborza, w szczególności w nocy, kiedy nie wolno było się poruszać osobom, które nie miały odpowiednich uprawnień, przepustek. Również przez kilka dni zaczęto nas angażować do pomocy naszej żandarmerii, która poszukiwała gołębiarzy, konfidentów i tak dalej, co spotkało się z dużym sprzeciwem ze strony dowództwa naszego plutonu. Po kilku dniach zostaliśmy z tego wycofani, bo to była typowo policyjna sprawa, gdzie sprowadzali ludzi, nie wiadomo kto, co i jak. Tam różne sytuacje mogły mieć miejsce.

  • Jak się złapało osobę bez przepustki w nocy, to co się z nią robiło?

Musiała być odprowadzona do dowództwa i dalej się nią zajmowała żandarmeria. Pierwsze dni na Żoliborzu były stosunkowo spokojne z wyjątkiem tego, że mieliśmy naszych stałych towarzyszy przez cały czas Powstania, mianowicie bateria artylerii przeciwlotniczej na Burakowie, która była ustawiona w odległości około tysiąca metrów od skraju naszych pozycji Krasińskiego 20, która towarzyszyła nam codziennie, strzelając bez przerwy do wszystkiego co się poruszy, strzelali również pociskami rozpryskowymi. Tutaj cały czas dawali o sobie znać, żeby nie zapomnieć, że oni tam są i czuwają.
W międzyczasie (nie pamiętam już w tej chwili, chyba 6 czy 7 sierpnia) Niemcy uruchomili uderzenie wzdłuż ulicy Słowackiego w kierunku placu Wilsona, próbowali nas rozbić. Wówczas, mimo że byliśmy plutonem osłonowym dowództwa, zostaliśmy również przesunięci do walk związanych z natarciem niemieckim. Nasze karabiny maszynowe, które wtedy mieliśmy, brały udział w tym, a myśmy osłaniali nasze pozycje od strony terenów, gdzie była stara prochownia, gdzieś od ulicy Harcerskiej. [Podczas] ataku Niemcy pędzli ludność cywilną przed czołgami, olbrzymia konsternacja zapanowała wśród naszych chłopców, jak tu strzelać jak są ludzie. Wtedy osobiście pułkownik „Żywiciel” wziął karabin, od któregoś z żołnierzy i strzelił. W momencie pierwszych strzałów ludzie się rozprysnęli na boki i w ten sposób Niemcy osłonę stracili.
Po tym natarciu dowództwo zgrupowania czy właściwie obwodu doszło do wniosku, że szkoda nas żebyśmy się zajmowali zagadnieniami patrolowo-osłonowymi i skierowało nas do zgrupowania „Żyrafa I”, które miało pozycję na bloku przy ulicy Krasińskiego 20 i w klasztorze zmartwychwstanek, to był przedni skraj naszej obrony od strony południowej. Dalej przed blokiem Krasińskiego 20, przed zmartwychwstankami były ogródki działkowe i dalej byli już Niemcy, między innymi nieszczęsna bateria artylerii, która bez przerwy nas ostrzeliwała. Chyba koło 10 [weszliśmy] w skład Zgrupowania „Żyrafa I” i [działaliśmy] łącznie z plutonem OWPPS numer 234. Tam już zaczęła się normalna służba o charakterze liniowym.

  • Pan brał udział w łączności kanałowej?

Tak.

  • Jak to się zaczęło? Kiedy pan pierwszy raz wszedł do kanału?

Jeśli chodzi o kanały, to w sierpniu w zasadzie nie było zorganizowanych akcji z wyjątkiem tego, że zorganizowali, między innymi też z naszego plutonu, grupy, które przenosiły kanałami zaopatrzenie na Stare Miasto. Pierwszą większą akcją, była akcja, kiedy Niemcy zrobili zapory w kanale na trasie Żoliborz – Stare Miasto. Wówczas nasza grupa, między innymi był tam Wiesiek Chodorowski z naszej drużyny, z oficerem saperów, wysadziła zaporę po to, żeby udrożnić kanał, by można było przechodzić między Starym Miastem a Żoliborzem. To było tuż przed samym upadkiem Starego Miasta, właściwie to był już koniec. Dopiero po tym, tak jak pamiętam, to już był wrzesień, zorganizowana została właściwa działalność akcji kanałowej. Mianowicie zostały wydzielone z plutonu dwie drużyny, które oprócz normalnych zadań związanych z działalnością liniową miały wykonywać akcje kanałowe. Całą akcję organizowali oficerowie, którzy przyszli kanałami ze Starego Miasta.

  • Proszę mi opowiedzieć, tak od siebie, jak pan wspomina zejście do kanału?

Po pierwsze wszyscy zostaliśmy zaprzysiężeni co do tajemnicy. Nie wolno było głośno mówić ze wzglądu na akustykę. Zostały zorganizowane patrole, które miały za zadanie rozpoznanie, bośmy szukali różnych dróg, którymi można było gdzieś przechodzić, bo jeszcze nie było to znane, głównie do Śródmieścia, ale nie tylko. Poza tym [robiliśmy] tak zwane zabezpieczenia, to znaczy na miejscach rozgałęzienia kanałów były lokowane pojedyncze posterunki uzbrojone, które miały za zadanie, w razie jakby się ktoś niepowołany zjawił, po prostu strzelać, innego wyjścia nie było. Między innymi i my zaczęliśmy tam chodzić. Zejście było w komorze przelewowej przy klasztorze zmartwychwstanek przy Stołecznej. Wrażenie jak się schodzi... Po pierwsze, trzeba było jeszcze częściowo się spuszczać po sznurze, później wchodziło się do wody, która tam płynęła. Nie wiem skąd się ta woda brała, bo kanalizacja, wodociągi były praktycznie nieczynne, deszczu nie było, a woda była stale, nawet dosyć wartki nurt wody. Pierwsza rzecz to jest nieprzyjemny zapach, a poza tym ciemność. Tak jak się ogląda na filmach, że w kanałach chodzą i jest jasno, to nic takiego nie miało miejsca. Po pierwsze jest wilgotno, poza tym niektóre kanały miały wymiary takie, że trzeba było wchodzić na czworaka, wręcz pełzać, inne z kolei – burzowce były takie, że trudno było utrzymać równowagę w prądzie wody, a poza tym całkowicie ciemno. Nie mieliśmy [dobrego] wyposażenia, były latarki elektryczne, z tym że używało się ich, ze względu na oszczędność baterii, tylko wtedy kiedy trzeba było rzeczywiście z nich skorzystać, tak to się szło w całkowitej ciemności.

  • Pan schodził tam z kimś, sam czy był przewodnik? Dostał pan rozkaz dojścia na przykład do Śródmieścia…

Jeszcze w tym czasie nie [mieliśmy] drogi do Śródmieścia. Nie byłem na Śródmieściu, byłem na Powązkach. Z porucznikiem Włodkiem [chodziliśmy] po to, żeby przecierać drogi kanałowe. W zasadzie moja rola sprowadzała się do tego.

  • Mógł pan na przykład odmówić, powiedzieć, że nie wejdzie?

Nie, to było wojsko i rozkaz, nie było jakichkolwiek dyskusji. Inna sprawa, że nawet nikomu to nie przyszło do głowy. Chociaż po ostatniej mojej wyprawie kanałowej, to nie wiem czy następnym razem bym jeszcze poszedł, ale na całe szczęście już do tego nie doszło.
Była taka sytuacja, że z porucznikiem Włodkiem poszliśmy, patrol dwuosobowy tylko on i ja, szukać drogi na Powązki. Doszliśmy do cmentarzy Powązkowskich. Prawdopodobnie poszukiwano drogi czy wyjścia czy ewakuacji, nie wiem, nie mówiono nam po co tam idziemy. Szło się kilkoma różnymi kanałami, mianowicie wpierw się szło kanałem, który wiódł dalej w kierunku Śródmieścia, później trzeba było rurą przejść dosłownie na czworaka, a nawet się czołgać. Wchodziło się w burzowiec, szło się nim, później znowu skręcało się − do dziś tę drogę pamiętam, jakbym wszedł, to może bym trafił − znowu w kierunku kanałów, które szły w kierunku Powązek. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w pobliżu Powązek, bo po pierwsze tam były stanowiska, które jeszcze Żydzi, którzy uciekali w czasie powstania w getcie wykorzystywali, mianowicie były pomosty, lampy karbidowe już wygaszone, pozostawione rzeczy. Poza tym przejście zawalone było kawałkami nagrobków, które Niemcy wrzucali po to, żeby zablokować kanał, i mułem. Pierwszy raz jak byliśmy z porucznikiem Włodkiem, to on tam sprawdzał, chodził, patrzył, w którym miejscu jesteśmy. Okazało się, że droga jest prawie że nie do przejścia, ze względu na ilości tego co tam leżało.
Po kilku dniach, wyruszył drugi raz patrol, gdzie byłem przewodnikiem. Szedł porucznik „Wrona” saper, który brał udział w akcjach kanałowych i trzeci kolega z naszej drużyny „Deresz”, który zresztą włączył się dopiero w połowie września jako ochotnik do naszego plutonu, po tym jak mu zginęła cała rodzina w czasie bombardowania na Żoliborzu. Zaopatrzyli nas w łopatki i w gracę do ściągania mułu. Naszym zadaniem było udrożnić trasę. Porucznik saper miał między innymi ocenić, czy może tam trzeba wysadzić, czy nie wysadzić, diabli wiedzą co. [...] Szliśmy tam, znałem drogę i bez większych przeszkód dotarliśmy na to miejsce i tam przez kilka godzin [wykonywaliśmy] prace, to znaczy [przesuwaliśmy], przenosili różne rzeczy, które tam były w kanałach, ściągaliśmy muł.
Po jakimś czasie porucznik „Wrona” uznał, że to jest wszystko co mieliśmy zrobić i wracamy. Jeszcze niedotarwszy do właściwego burzowca, czujemy zapach chemiczny substancji, której przedtem nie było, coś zaczyna się tutaj dziać. Przy zapalaniu latarki widać opary. Jak weszliśmy do burzowca, to natężenie tego było tak duże, że zaczęliśmy tracić przytomność. Wpadało się do wody, człowiek się przewracał, w wodzie trochę się ocucił i z powrotem. W ten sposób prawie że na czworaka w burzowcu [posuwaliśmy] się w tym kierunku, w którym mieliśmy się posunąć. Do tego miałem pepeszę z magazynkiem siedemdziesięcionabojowym, która była ciężka. Pepesza ściągała mnie do wody, byłem drobnym chłopcem. Teraz się wydaje to może śmieszne, ale to było tragiczne. W pewnym momencie wydawało się, że już koniec. Być może, że zacząłem się modlić, może głośno, może w myśli, po prostu w chwilach przytomności. Myślałem − już koniec, już nigdzie stamtąd nie wyjdziemy, już nie mamy sił, tracimy przytomność. W momencie kiedy się ocknąłem nagle myśl – musimy skręcić w rurę w prawo, gdzie trzeba będzie się posuwać na czworaka, bo jak pójdziemy prosto, to nie wiem dokąd dojdziemy, zginiemy. Zapalam latarkę i rura jest dosłownie metr przed nami. Opatrzność tutaj zadziałała. To był ostatni moment, kiedy jeszcze można było tam trafić. Tam jeden drugiego wciągnął do rury. To był niedługi kanał, prąd powietrza był już inny i tam już wyziewów nie było, przynajmniej nie w tym stopniu.
Doszliśmy do najbliższego włazu, który był częściowo odkryty i tam [usiedliśmy]. Siedzieliśmy tam nie wiem jak długo godzinę czy dwie. Ziemiste twarze, dosłownie trupie, [byliśmy] zupełnie bez sił. Okazało się, że porucznik „Wrona” miał jeszcze kilka kostek cukru, bo dawali nam kostki cukru, to było wielkim rarytasem. Zjedliśmy te kostki cukru i ruszyliśmy dopiero później w dalszą drogę. Już później bez większych przeszkód doszliśmy na Żoliborz; po drodze spotkaliśmy patrol telefonistów, który budował w tym czasie linię telefoniczną między Żoliborzem a Śródmieściem. Telefoniści po rozmowie z nami wycofali się, wrócili na Żoliborz. Myśmy też wrócili. Z właściwego kanału na Stołecznej, koledzy musieli nas wyciągać, bośmy kompletnie nie byli w stanie iść na własnych nogach. Dlatego mówię, że po wyjściu stamtąd miałem takie wrażenie, że gdybym jeszcze raz miał tam się znaleźć, to musiałbym bardzo się przemóc, bo to było takie doświadczenie, że byłem przekonany, że koniec z nami. Opatrzność nas uratowała.

  • To był ostatni raz jak pan zszedł do kanału?

To był ostatni raz, dlatego że dwa dni później czy trzy rozpoczęło się natarcie niemieckie.

  • Po wojnie nie miał pan ochoty wejść do kanału?

Może wejdę w Muzeum Powstania Warszawskiego, ale to nie będzie to samo. Zresztą kanały teraz też na pewno trochę inaczej wyglądają niż wtedy.
Już w tym czasie jak myśmy wracali, były straszne detonacje. Myśleliśmy, że Niemcy wysadzają poszczególne włazy, bo Niemcy wysadzali, rzucali granaty. Okazało się, że to był już ostrzał artyleryjski, przygotowanie do właściwego ostatniego natarcia niemieckiego.

  • Czy pan wspominana dobrze Powstanie? Ma pan miłe, wesołe wspomnienia?

To było takie przeżycie, którego się nigdy nie zapomni. To jest coś, co pozostaje do końca życia jako niezapomniane wspomnienie.

  • Może miał pan bardzo serdecznego przyjaciela albo przyjaciółkę, koleżankę, sanitariuszkę?

Raczej można powiedzieć, że trzymaliśmy się grupą w naszej drużynie, tutaj trudno byłoby kogoś specjalnie wyróżnić. Z dziewczętami mieliśmy patrol sanitarny, który starał się dbać [o nas], jak tylko mógł. Pamiętam na przykład sytuację jak [upolowaliśmy] na Krasińskiego 20 dużego królika. Nasze sanitariuszki zrobiły nam wtedy obiad, a z jedzeniem różnie bywało w tym czasie. Zrobiły gulasz, nie wiem czy ziemniaki [mieliśmy] czy nie, bo ziemniaków w ogóle nie było, który jadło nas dziesięciu i jeszcze trzy dziewczęta, czyli widać ile tego było.

  • Z małego królika?

On był duży, dość tłusty. W ogóle z wyżywieniem było tak, że na początku poza chlebem, sporadycznie sanitariuszki nam coś gotowały, to niewiele tam było. W naszym internacie były dość spore zapasy żywności. Na Krasińskiego 49 prowadzili stołówkę dla ludności cywilnej, po drugiej stronie. Po prostu wpadliśmy na pomysł, my czy dowództwo, że stamtąd zupę w kotle [nosiliśmy] aż na Krasińskiego przez cały teren pod obstrzałem przez plac Wilsona, który był zryty po pierwsze rowami dobiegowymi, a po drugie lejami po pociskach albo różnych niewypałach. Z zupą zawsze grupa chodziła aż tutaj. Później się okazało, że tego nie można było robić, nie było to możliwe. Całe szczęście, że zdobyliśmy olejarnie na Marymoncie. W związku z tym nie owało oleju, nierafinowanego oleju rzepakowego. Z internatu udało nam się zorganizować worek mąki i worek cukru. Wówczas pojawiła się u nas pani [Roma] z córką i ona zaczęła nam smażyć racuchy na oleju. Dzięki racuchom [przeżyliśmy], bo już nic nie było do jedzenia poza tym, a racuchy u nas były, nawet koledzy stale nas odwiedzali ze względu na te racuchy, również i oficerowie z dowództwa zgrupowania chętnie się wpraszali, bo zawsze coś tam uszczknęli z tego. [...]
  • Jak przyszedł moment kapitulacji?

To w ten sposób wyglądało, że nasza drużyna dostała rosyjskie rusznice przeciwpancerne ze zrzutów. Podczas ostatniego natarcia niemieckiego, które trwało dwa dni, ci z nas, którzy zostali na Żoliborzu, między innymi ja, obsługiwali rusznice i z nich [strzelaliśmy] do Niemców, do czołgów. Część naszych kolegów, między innymi Jurek Szletyński, była w tym czasie w kanałach w drodze na Śródmieście albo ze Śródmieścia. Oni już nie dotarli do nas, w ostatnim natarciu nie brali udziału. Natomiast od nas chyba czterech czy pięciu zostało, i normalnie braliśmy udział walkach. Zaraz pierwszego dnia na Krasińskiego 20 zginął „Morski” nasz kolega i „Deresz” od pocisku niemieckiego, ten który ze mną chodził w kanałach, rusznica została zniszczona.

  • „Morski” i „Deresz” to były ich nazwiska?

To były akurat pseudonimy, a nazwiska to były: Zenek Boliński, a „Deresz” – [Jędrzej] Kowalewski. Jednocześnie został ranny nasz dowódca drużyny Antoni po raz drugi, bo pierwszy raz był ranny już podczas innego natarcia. Po całym dniu, kiedy Niemcy właściwie już weszli z obu stron głęboko w nasze pozycje, to tylko nasz budynek na Krasińskiego 20 jeszcze pozostał w naszych rękach, z trzech stron już byli Niemcy. W nocy dostaliśmy rozkaz, żeby się wycofać, to [wycofywaliśmy] się wzdłuż kolejnych budynków, aż do placu Wilsona, ale nie dochodząc do placu Wilsona, później na ulicę Krechowiecką, z ulicy Krechowieckiej, gdzie był zresztą szpital, rowem dobiegowym do spółdzielni „Znicz”, do budynku, który stał przy Mickiewicza. Tam była nieprzyjemna sytuacja, bo myśmy się wycofywali rowem do spółdzielni „Znicz”, a Niemcy już zajęli w międzyczasie, depcząc nam po piętach, szpital na Krechowieckiej i z góry strzelali wzdłuż rowu do nas. W „Zniczu” trwały walki, mieliśmy się przedostać przez szeroką ulicę Mickiewicza, do „Szklanego Domu” i na Dolny Żoliborz. Nam mówiono cały czas, że pomoc nadchodzi, jeszcze godzina, dwie i sytuacja się zmieni, tak nam mówili oficerowie. Przeskok przez ulicę Mickiewicza był bardzo niebezpieczny, ponieważ trzeba było pokazać się w drzwiach i skoczyć do rowu dobiegowego, który szedł w poprzek ulicy, a Niemcy byli tuż, tuż i strzelali z czołgów, z karabinów maszynowych. Kto się pokazał w drzwiach, ten mógł liczyć na to, że zostanie zabity. Nie można było się inaczej wydostać, „Znicz” się palił. Część oddziałów i część plutonu przedostała się, ja już zostałem w palącym się „Zniczu” po tej stronie. Dowódca, który prowadził akcję, już nie pozwalał nikomu więcej wyskakiwać, bo wszyscy, którzy tam się pojawili, ginęli. W pewnym momencie ni z tego ni z owego nagle Niemcy przestali strzelać. Wpada łączniczka, jest rozkaz, żeby przechodzić do „Szklanego Domu”. Wbiegamy rowem dobiegowym, kryjemy się, ale nikt do nas nie strzela. Między innymi w rowie leży nieżyjący kolega z naszego plutonu, który jeszcze poprzedniego dnia obsługiwał ze mną rusznicę przeciwpancerną.

  • Który to był kolega?

Jak on się nazywał musiałbym sobie przypomnieć, mam spisane wspomnienia i tam akurat pamiętam jego imię. W tej chwili wyleciało mi to z pamięci, może sobie jeszcze przypomnę. [Janusz Hubrich – „Jacek”]. Tam odnalazłem pozostałą część plutonu, wszyscy pokotem leżą na ziemi. Jest już ciemno, nad nami latają samoloty radzieckie. Niemcy do nich strzelają, wali artyleria zza Wisły. Byłem przekonany, że Rosjanie przeszli Wisłę, że jesteśmy wolni. Nikt nie strzela do nas. W pewnym momencie przychodzi rozkaz, wychodzimy. Zbieramy się, wychodzimy koło placu Wilsona. Stoją czołgi, Niemcy leżą przy karabinach maszynowych, a my idziemy prosto na nich. Wtedy dopiero dotarło do mojej świadomości to, że idziemy do niewoli, że to niestety jest inaczej. Ponieważ dwa dni żeśmy już nie spali, nie jedli, nie pili, człowiek był zmęczony, może nie wszystko dobrze kontaktował. Miałem płaszcz niemiecki, hełm niemiecki, musiałem zrzucić ten płaszcz, zrzucić opaski, kazali zrywać odznaki. Szukali pistoletów polskich Vis. To było pójście do niewoli. Po jakimś czasie uformowali kolumnę.
Kolumna szła wpierw ulicą Krasińskiego w kierunku południowym, później koło kościoła zmartwychwstanek. Widzieliśmy jak to wszystko wygląda, wszystko zniszczone, nasz blok [Krasińskiego] 20 tak samo. W tym czasie zaczęła nas ostrzeliwać artyleria zza Wisły. Całe szczęście, że tylko wachman, co nas konwojował, został ranny, a nam nic się nie stało. Później skręciliśmy w kierunku Bielan i Instytutu Wychowania Fizycznego. Tam znowu niespodzianka, nadleciał kukuruźnik, dwupłatowy samolot PO2, i zrzucił kilka bomb na naszą kolumnę, ale też z boku, tak że bez wielkich strat. W końcu doszliśmy do Pionier Parku na Forcie Bema, gdzie były baraki i tam pierwsza rewizja. Rewidowali nas, bardzo brutalnie „ukraińcy” albo jacyś inni w mundurach niemieckich, ale nie Niemcy, każdy dostał za swoje i kopniaka. Po rewizji, gdzie nam zabrano wszystko, co tylko było można, wrzucono nas do baraku. Każdy się rzucił na ziemię i spał. Kolumna, jak [maszerowaliśmy], jak się tylko zatrzymała, to się wszyscy kładli na ziemię i spali. Tam [byliśmy] do rana. Rano każą wychodzić, nic do picia, do jedzenia oczywiście nie dostajemy. Stoją ciężarowe odkryte samochody i każą nam władować się na nie. Stoi dwóch czy trzech oficerów SS, eleganckich panów i krytycznie się nam przygląda. Nie wiemy dokąd jedziemy, esesmani nie robią najlepszego wrażenia. Załadowano nas i jedziemy.
Teraz jedziemy przez opustoszałe, zniszczone ulice Warszawy, gdzieniegdzie tylko żołnierze niemieccy, różni kolaboranci. Samochody przejeżdżają. Teraz obserwujemy dokąd jedziemy. Niektórzy mówią: „Jeżeli skręcimy na Kampinos, to znaczy że jedziemy na rozwałkę. Jeżeli pojedziemy prosto, to znaczy, że jest jakaś szansa”. Nikt nam nie powiedział, że były warunki, podpisano kapitulację czy coś w tym rodzaju. Okazuje się jedziemy na Włochy, już wiemy, że jednak nie na Kampinos. Ludzie po drodze z balkonów rzucają papierosy, jabłka, chleb. Tak [dojechaliśmy] do Pruszkowa do warsztatów kolejowych, gdzie chwilowo nas zamknięto.
Byliśmy może jeden czy dwa dni w Pruszkowie, gdzie w końcu żeśmy się odnaleźli, rozproszeni z naszego plutonu, starali się uporządkować. W Pruszkowie RGO czy Czerwony Krzyż przywoził zupę i picie, ale żeby wziąć zupę czy napić się, to trzeba mieć naczynia, a naczyń nie było. Jak ktoś miał puszkę po konserwach, to dostał. Takie były problemy. Chleb też rzucali, kto złapał to dostał, bo nie było organizacji takiej, żeby tam porządek był czy coś w tym rodzaju. Ale to się przetrwało. Zupy się nie doczekałem, z wodociągów wody się napiłem i przetrwaliśmy do momentu, kiedy nas załadowano do pociągu towarowego i [pojechaliśmy] pociągiem niedaleko, bo tylko do Skierniewic.
W Skierniewicach pociąg zatrzymali, rozładowali nas wszystkich. W Skierniewicach można było się napić z pompy stacyjnej wody i dostaliśmy Knäckebrot, to jest chleb tego typu jak teraz „Wasa”, po dwie czy trzy paczki, do picia nic więcej poza tym co się na miejscu napiliśmy. Tam posegregowali nas, kobiety osobno, mężczyzn osobno, bo początkowo ładowali jak popadło. W naszym wagonie były też dziewczyny. Ponownie nas załadowano do nowego pociągu, który wyruszył już w kierunku Niemiec. Jeszcze, co charakterystyczne, na drugim torze stał już załadowany pociąg z chłopcami z Mokotowa, którzy byli dwa dni wcześniej wzięci do niewoli. Oni pierwsi odjechali, a my następni. Do nas w wagonach dołączyli jeszcze nasi żołnierze z Kampinosu, którzy zostali rozbici pod Jaktorowem, bo tam była też walka. Byli to przeważnie wiejscy chłopcy dosyć niewybredni w zachowaniu i w słownictwie, co dla nas trochę było szokujące, bo my w tym czasie z tym nie stykaliśmy się.
Jechaliśmy już do Niemiec, problem był taki, że niestety wagony były zamknięte, jak ktoś chciał skorzystać z toalety, to nie było takiej możliwości. Niektórzy bardzo się męczyli, jazda trwała dosyć długo, chyba ze dwa dni bez picia. Do jedzenia tośmy mieli suchary. W międzyczasie przejechaliśmy Łódź, Poznań, Berlin, gdzie w czasie nalotu pociąg stał, ale bombardowanie było w innym miejscu. Dopiero pierwszy postój był w miejscowości Burg koło Magdeburga, gdzie pociąg został zatrzymany w polu i wypuścili wszystkich na pole. Był piękny widok, jak wszyscy z opuszczonymi spodniami załatwiali to co najważniejsze. Po raz pierwszy zajechały wojskowe niemieckie kuchnie polowe. W kubkach woskowanych dali nam gorącą zupę. To był pierwszy posiłek. Eskortowali nas ci sami żołnierze z 19. [Dolnosaskiej] Dywizji Pancernej, którzy nas wzięli do niewoli w Warszawie, bo nas głównie rozbiła 19. Dywizja Pancerna, chociaż nie tylko, bo tam były jeszcze inne oddziały.

  • W którym obozie pan się znalazł?

Stamtąd dojechaliśmy do Altengrabow Stalag XI A.

  • Tam zastało pana wyzwolenie?

Nie, w obozie Altengrabow byliśmy bardzo krótko ponieważ skierowano nas na tak zwane komenderówki pracy, to się nazywa Arbeitskomando. Z większością chłopców z naszego plutonu trafiłem do Arbeitskomando 274/1 w Gaterslaben koło Quedlinburga, to jest niedaleko gór Harzu. Tam pracowaliśmy w cukrowni, a później przy robotach budowlanych aż do kwietnia 1945 roku. Pamiętam, że któregoś dnia w kwietniu podczas pracy – tam budowano fabrykę benzyny syntetycznej – był tak zwany Panzernalarm alarm pancerny. Wtedy dopiero robotę przerwano, która trwała dzień i noc. Wtedy nas ewakuowano na traktorach do Staßfurtu. Stamtąd jechaliśmy drogą, gdzie wojska niemieckie miały pozycje z Pancerfaustami z karabinami maszynowymi przy drodze. Myśmy jechali na wschód, a oni na zachód w tym kierunku, gdzie się zbliżały oddziały amerykańskie. W Staßfurcie (do dziś pamiętam, to było 12 kwietnia o godzinie trzynastej), pierwsze oddziały amerykańskie pojawiły się właśnie tam. Myśmy rozlokowali się w hali sportowej, zresztą nie tylko my, Polacy. Tam po raz pierwszy, po nalocie samolotów amerykańskich pojawili się Amerykanie, pojawili się i zniknęli, przejechali, nie było nikogo. Później znowu się tam ktoś pojawił, jakiś oddział. Tak było przez ładnych kilka dni, myśmy się zorganizowali. Początkowo [zajęliśmy] stodoły a później hotel. Nas była grupa stu siedemdziesięciu pięciu. To byli wszyscy ci którzy byli w Gaterslaben. Byliśmy uzbrojeni, Niemcom [zabraliśmy] broń. Było o tyle niebezpiecznie, że jeszcze w pobliżu były oddziały niemieckie SS i gdyby się pojawiły trzeba było się bronić. Wachmani nasi, jak tylko pojawili się Amerykanie, zniknęli z wyjątkiem dowódcy, starszego sierżanta, który miał taki problem że chciał się dostać do niewoli i nikt go nie chciał wziąć. [Poradziliśmy] mu, żeby szedł do domu zamiast czekać, aż [go] do niewoli wezmą.
W Staßfurcie byliśmy dwa miesiące. Później stamtąd poprzez obóz w Schönebeck koło Magdeburga zostaliśmy dosłownie w ostatniej chwili ewakuowani za Łabę do Brunszwiku, a tutaj tereny zajmowali Rosjanie. Już w tym czasie mieliśmy dowódcę. Widocznie były porozumienia, bo przyjechali Amerykanie i nas załadowali na samochody i wywieźli. Jeśli chodzi o innych, na przykład o Rosjan, nie tylko nie pozwalali im wydostać się na zachód, ale przyjeżdżali Amerykanie, otaczali całe obozy rosyjskie i po prostu przymusowo, w obecności oficerów łącznikowych radzieckich, ładowali wszystkich na samochody i na wschód, nie pytali się czy ktoś chce czy nie. Tak to wyglądało. Myśmy pojechali do Brunszwiku, gdzie z kolei byłem przez dwa miesiące. Tam był polski ośrodek, rodzaj kompanii wartowniczej, która prowadziła na rzecz Anglików ochronę różnych magazynów wojskowych i niestety również akcje o charakterze policyjnym w obozach dla byłych wysiedleńców, tak zwanych „dipisów”.

  • Dlaczego się pan zdecydował wrócić do Polski?

Potem trafiłem do dywizji pancernej generała Maczka, gdzie skończyłem liceum i gimnazjum, zrobiłem maturę.

  • W Maczkowie?

Nie w Maczkowie tylko w Quakenbrück. W 1947 roku zdecydowałem się wrócić ostatnim transportem repatriacyjnym dywizji. Miałem listy od rodziny, że będę mógł studiować. Nie wiadomo było co robić, tak było źle i tak niedobrze. W końcu zdecydowałem się, jeszcze można by sporo mówić na ten temat, ale to wymagałoby większego czasu.

  • Przyjechał pan do Łodzi?

Przyjechałem do Łodzi. Wrócił mój stryj, który był w oflagu, z którym zresztą spotkałem się wcześniej w zachodnich Niemczech. Zamieszkałem u niego, zdałem egzamin na politechnikę w Łodzi, skończyłem ją i później życie toczyło się normalnie.

  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Lech”?

Po moim stryju, który miał na imię Leszek i który był w niewoli.

  • Słyszałam, że w internacie miał pan też inne pseudonimy?

Tak, dwa: „Korba” i „Lopek”.

  • Dlaczego?

„Korba” to wynikało z tego, że kiedyś skądś wracałem, większość chłopców siedziała przy stole, i miałem zdać relację kierowniczce. Tam był system harcerski, zdawało się meldunek. Podobno przy tym się kręciłem. Koledzy uznali, że się kręcę jak korba i zrobili mnie „Korbą”, a „Lopek” to już nie wiem dlaczego.

  • Czy poszedł by pan drugi raz do Powstania Warszawskiego?

Gdybym wiedział to co teraz wiem, to nie wiem czy bym poszedł. To jest trudno w ogóle powiedzieć, bo dzisiaj zupełnie inaczej rozumujemy. W tamtym czasie człowiek o tym nie myślał. Myśmy zastanawiali się, co będzie z nami, jak wspominałem, ze względu na to, że wiedzieliśmy, co się działo w Wilnie i we Lwowie, ale to była zupełnie inna sytuacja.

  • Był pan represjonowany za przynależność do AK i za udział w Powstaniu?

Nie, z tym, że konto na pewno miałem, bo kolega mój miał, który ze mną skończył maturę w dywizji i wrócił do Polski. W Warszawie miał nieprzyjemność, nie był nigdy aresztowany, ale go zatrzymywali, przesłuchiwali. Po 1956 roku, jak się z nim spotkałem, to mówił mi, że pytali go o mnie, czyli w ewidencji tam gdzieś byłem, ale nie było żadnych takich sytuacji...

  • Ale jakby pan miał szesnaście lat, to nie stanąłby pan do walki?

Stanąłbym, to na pewno.

  • Czy to była słuszna decyzja, którą pan podjął?

W tamtym czasie tak, przy tamtej świadomości, tamtym nastawieniu, tamtym emocjonalnym zaangażowaniu, po tym cośmy widzieli, co się działo w czasie okupacji w Warszawie, wszystkich mordach, łapankach i tak dalej…



Łódź, 18 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Sławomir Zawadzki Pseudonim: „Lech” Stopień: strzelec Formacja: zgrupowanie „Żyrafa I” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter