Stanisław Krupa „Nita”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co robił pan przed 1 wrześniem 1939 roku?


Chodziłem do gimnazjum. Skończyłem trzy klasy gimnazjum przed wojną.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?


Byłem w drużynie harcerskiej. W szkole była drużyna harcerska, byliśmy na okres wybuchu wojny zmobilizowani. Trudno to nazwać mobilizacja, byliśmy w gotowości do działania. Z działania nic nie wyszło. Niemcy zbyt szybko wkroczyli. Rozpuścili nas do domów.

  • Czym zajmował się pan przed wybuchem Powstania?


Chodziłem na komplety I Liceum Miejskiego imienia generała Sowińskiego w Warszawie. Skończyłem najpierw czwartą klasę [gimnazjum], a później liceum ogólnokształcące. Równocześnie byłem w konspiracji. Do konspiracji wstąpiłem w 1942 roku, do harcerskich „Grup Szturmowych”, które następnie 1 września w 1943 roku zostały przekształcone w Batalion „Zośka”. [W związku z tym przeszliśmy] na strukturę wojskową z kompaniami, plutonami i drużynami, i tak dalej.

  • Gdzie pan mieszkał?


Warszawa, ulica Bagateli 14.

  • Jakie było pana legalne [źródło] utrzymania, a z czego utrzymywał się pan w rzeczywistości?


To jest trudno powiedzieć, trochę mi pomagali rodzice, [ponadto] to, jak większość młodych ludzi nielegalnie handlowałem.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?


W domu, w mieszkaniu.

  • Jak zapamiętał pan tą chwilę?


Czekaliśmy na to. Od paru dni było pogotowie przedpowstańcze. To nie było zaskoczeniem. Nie wiedzieliśmy tylko kiedy, dnia i godziny nie znaliśmy, ale to, że Powstanie zostanie ogłoszone, raczej byliśmy pewni. Batalion „Zośka” był [batalionem kadrowym]. Trzy czwarte członków, żołnierzy, batalionu to byli podchorążacy. Trzon stanowiły trzy gimnazja: gimnazjum Stefana Batorego, gimnazjum Rejtana i Sowińskiego, które najpierw utworzyły hufce, z hufców powstały „Grupy Szturmowe” [a następnie] Batalion „Zośka” [AK].

  • Gdzie walczył pan podczas Powstania?


Podobnie jak całe Zgrupowanie „Radosława” – bo Batalion „Zośka” wchodził w skład zgrupowania „Radosława” – zaczęliśmy Powstanie na Woli. Nasza kompania, [I kompania, walczyła] przede wszystkim na Kirkucie. Broniliśmy najpierw Cmentarza Ewangelickiego, Kirkutu, potem fabryki [Kumlera, aż] do upadku Woli. [11 sierpnia] przeszliśmy na Starówkę. Na Starówce walczyliśmy [aż do jej] do upadku.
[Z czynnej walki] zostałem wyłączony wcześniej. 20 września byłem dowódcą obrony kościoła i szpitala Jana Bożego na ulicy Bonifraterskiej − zostałem ciężko ranny. Postrzał z granatnika rozerwał się i solidnie mnie poharatał. Miałem przestrzelone płuco, bark, nogę, twarz. Zostałem [przeniesiony] do [„zośkowego”] szpitala polowego na ulicy Miodowej 23.
Potem przeszliśmy kanałami do Śródmieścia, ranni oraz część batalionu, resztki I kompanii i III kompani, bo II Kompania pod dowództwem Andrzeja „Morro” i dowódcy batalionu „Zośka” Jerzego Białousa przebiła się górą. W Śródmieściu zgrupowanie „Radosława” zostało mocno skrwawione i wybite, zostało skierowane na Czerniaków Dolny celem wzmocnienia obrony tego odcinka Warszawy, dotychczas bronionej przez nieliczne i słabo uzbrojone Zgrupowanie kapitana „Kryski”. Wraz z grupą „Radosława” poszedł batalion „Zośka”. Batalion to jest wielkie słowo. Straty były tak duże, że z batalionu stworzono zaledwie jedną kompanię i to niepełną. Natomiast rannych rozlokowano [w] przeróżnych szpitalach w Śródmieściu. Zostałem na przykład umieszczony w szpitalu na Długiej 10. Był to prowizoryczny szpital urządzony z dużego mieszkania lekarza. Niedługo tam się leczyłem, bo tylko dwa dni. Dom został zbombardowany. Przeniesiono mnie do drugiego prowizorycznego szpitala na Hożą 23, do szkoły. Też po dwóch, trzech, dniach dom legł w gruzach, kilkanaście osób zostało przysypanych i zginęło. Lekko poturbowany ocalałem. Tym razem przeniesiono mnie do szpitala sióstr zakonnych na Wilczą 7. Czułem się już na tyle lepiej, że kiedy około 10−11 września doktor batalionu Zygmunt Kujawski „Brom” przyszedł do mnie do szpitala na Wilczą, [i powiedział]: „Słuchaj »Nita« jeśli dasz radę, chodź ze mną na Czerniaków. Tam jest cisza, spokój, ogródki działkowe. W ogródkach jeszcze są jabłka, pomidory. Tam dojdziesz szybciej do siebie”. Dałem radę i przeszedłem z nim na Czerniaków. Wtedy było jeszcze normalne połączenie [ze Śródmieściem].
Spokój na Czerniakowie szybko się skończył. Kiedy Armia Czerwona zaczęła zbliżać się do Wisły Niemcy spodziewając się, że w tym miejscu nastąpi desant, postanowili za wszelką cenę zlikwidować przyczółek na brzegu Wisły. Do walki weszły sztukasy (samoloty bombardujące), czołgi [normalne i] „goliaty”. Następował szturm za szturmem. Niewiele pomogła nam pomoc zza Wisły, bo z 14 na 15 września wylądował na naszym brzegu I Batalion 9. Pułku III Dywizji 1 Armii Wojska Polskiego pod dowództwem majora Stanisława Łatyszonka. Niewielki batalion, w sumie około czterystu ludzi. Żołnierze nawet dobrze walczyli, nazywaliśmy ich „berlingowcami”, ale nie znając zasad walki w mieście, ginęli jak muchy. W ciągu czterech dni zginęło ich [chyba ze] siedemdziesiąt procent. Tymczasem Niemcy szturmowali coraz zacieklej, tak że nasze pozycje się kurczyły. Najpierw odcięli nas od Śródmieścia, zdobywając ulicę Książęcą, potem od Północnego Czerniakowa. Od Powiśla byliśmy oddzieleni wiaduktem mostu Poniatowskiego, który był obsadzony przez Niemców. Nasza niewielka enklawa ograniczała się do paru uliczek Górnego Czerniakowa i kilkuset metrów brzegu wiślanego. Niemcy naciskali coraz [zacieklej]. Nadszedł dzień, chyba 19 września, że w naszych rękach został tylko dom przy ulicy Wilanowskiej 1, ruiny Solca 53 i ze dwieście, trzysta, metrów wiślanego brzegu. Tu od razu wyjaśniam, że reszta Zgrupowania „Radosław” oraz oddziały kapitana „Kryski” z powodu niemożliwości dalszej walki ( amunicji i broni) wycofały się kanałami [na Mokotów]. Dalszej obrony przyczółka broniły tylko resztki Batalionu „Zośka” i „berlingowców”, w sumie około osiemdziesięciu do stu ludzi. Mieliśmy coraz mniej amunicji, dostaw zza Wisły nie było, nie mieliśmy żywności, nie mieliśmy środków opatrunkowych, nie było czym opatrywać rannych, nie było ich gdzie kłaść. Krytyczny moment nadszedł 22 września. Niemcy zajęli naprzeciw sąsiedni dom, Wilanowska 2 i przez ulicę rzucali ładunki zapalające. Broniliśmy się [uporczywie], wierząc, że nadejdzie pomoc zza Wisły. [Niestety] zamiast tej pomocy, obiecano nam ewakuację [pod zasłoną dymną i ognia artyleryjskiego]. Tak [przynajmniej] nadało radio polowe, które mieli „berlingowcy”. Niestety minęła trzecia, ani zasłony dymnej, ani łodzi, [zamiast tego] radio nadało kolejny komunikat, że przyślą łodzie po zmroku. W tej sytuacji „Jerzy” dowódca Batalionu „Zośka”, zarządził wspólnie z majorem Łatyszonkiem ewakuację. [Opuściliśmy] dom przy ulicy Wilanowskiej 1, który płonął [oraz] ruiny Solca [i] okopaliśmy się na skrawku wiślanego brzegu, między wałem a wodą. Wysunięte posterunki, rozlokowane w gruzach, odpierały ataki Niemców. Po zmroku nadpłynęły trzy łodzie, dwie duże, trzecia nieco mniejsza. Do pierwszej łodzi tyle się napchało „berlingowców”, że zatonęła zanim odpłynęła. Załadunkiem drugiej łodzi już dowodził major Łatyszonek z pistoletem w ręku. W rezultacie władowało się ze dwadzieścia osób i odpłynęli. Przepłynęli [ze dwadzieścia] metrów jak dostali się pod krzyżowy ogień cekaemów niemieckich (ciężkich karabinów maszynowych). Łódź zatonęła, kilkanaście osób [utonęło], kilkanaście wróciło z powrotem wpław do brzegu. Naszym głównym ośrodkiem obrony był na pół zatopiony [wycieczkowy] statek „Bajka”. Dowódca trzeciej łodzi zacumował w cieniu „Bajki” i powiedział, że nie ruszy aż do rana, kiedy mgła trochę utrudni widoczność i będzie można przepłynąć. Trzeba od razu wyjaśnić, że mimo, [nocy] Wisła była przez Niemców oświetlona: dalekie reflektory, flary ogniste, [jasno jak w dzień]. Sytuacja stała się beznadziejna. Kończyła się amunicja. Niemcy coraz bardziej naciskali. Wtedy major Łatyszonek podszedł do dowódcy „Zośki”: „Słuchaj ‘Jerzy’ należałoby wysłać łącznika [do sztabu 1 Armii, żeby przedstawił nasza sytuację i poprosił o wznowienie ewakuacji”. (Wyjaśniam, że radio polowe zamilkło, bo wyczerpał się akumulator). Trzeba jednak] przepłynąć wpław Wisłę. To musi [być] ktoś od was, bo moi ludzie nie przepłyną”. Powiedział Łatyszonek. „Jerzy” chwilę się zastanowił: „Dobrze, tylko kto zdoła przepłynąć Wisłę?”. Wreszcie zdecydował się: „Dobrze, proponuję, żeby popłynęło trzech ludzi na ochotnika, może z jeden dopłynie”. Zgłosił się jako pierwszy ochotnik „Czarny” Witold Morawski, drugi „Kurp” Stefan Drużbicki, trzeci ja. „Jerzy” przy mnie się zawahał: „»Nita«, ty? Jesteś ranny, masz łapę na temblaku, nie przepłyniesz”. [Odparłem]: „»Jerzy«, doskonale pływam, z Witkiem [jeszcze przed Powstaniem] przepływaliśmy Wisłę [parę razy]”. Popatrzył dziwnie [i] machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, wszystko jedno czy zginiesz na brzegu, czy w nurtach Wisły.
We trzech odbyliśmy krótką naradę, postanowiliśmy iść nieco w górę rzeki, bo obawialiśmy się, że [główny] prąd, który na [tym] odcinku płynął przy warszawskim brzegu zniesie nas na ruiny wysadzonego już [przez] Niemców mostu [i najpewniej zaminowanego]. [Poszliśmy] ze sto metrów w górę rzeki cichutko, skradając się. To było straszne sto metrów. Minęło sześćdziesiąt [parę] lat, a [ja] mam ciągle w oczach ten marsz. Na brzegu leżało mnóstwo ciał. Byli to ludzie, którzy chcieli przypłynąć Wisłę [i zostali postrzeleni na brzegu]. Nie mieli siły dalej iść i powoli konali. [W pewnym momencie] ominęliśmy wał trupów i Witek mówi: „Tu włazimy do wody”. Rozebrał się pierwszy, po nim Stefan, potem ja. Swój ukochany pistolet maszynowy MP 42 wrzuciłem do Wisły, ubranie zostawiłem na brzegu. Zostałem tylko w spodenkach, wciskając pod pasek spodenek kenkartę i kawałek papieru, wąską tasiemkę bibułkowatą – zaświadczenie o odznaczeniu mnie Krzyżem Walecznych (rozkaz odczytany 18 sierpnia na Starówce). Ten kawałek bibułki uratowałem, dotrzymałem aż do stycznia 1949 roku, do chwili aresztowania. Niestety na moich oczach porwał go i podeptał oficer śledczy bezpieki.
Wrzesień był ciepły i ładny, ale woda zimna. Nie wiem, może tylko tak odczuwałem, byłem cholernie wyczerpany. Właściwie ostatnie dwa dni prawie nic nie jedliśmy. Ponadto rany dawały znać. Zaczął mnie znosić prąd. Raz i drugi łyknąłem wody, ale na szczęście zdołałem się przemóc, [zebrałem resztki sił], wyrwałem rękę z temblaka i zacząłem mocno młócić łapami wodę. Udało mi się wyrwać z nurtu rzeki na spokojniejsze wody, łatwiej było płynąć, zacząłem się rozglądać, gdzie są pozostali dwaj koledzy. Zobaczyłem głowę, wołam: „Witek! Witek!” A ten odpowiada: „To nie Witek, to ja Stefan”. Podpłynęliśmy do siebie bliżej. Na chwilę złapaliśmy się za ręce i przyrzekliśmy sobie, że się nie rozstaniemy, że będzie jeden drugiego [wspierał]. Sądziliśmy, że Witek utonął, ale jego zniósł nurt bliżej mostu [i] przypłynął. Dowiedziałem się [o tym] później. Płynęliśmy, często nurkując, bo serie karabinów maszynowych kosiły wodę co chwila. Tak dopłynęliśmy mniej więcej do środka rzeki, na której była piaszczysta łacha, na szczęście nie goła [lecz lekko] pokryta wodą, bo [dzięki temu] Niemcy nas [nie] zauważyli i [nie wystrzelali]. Na głębszej wodzie szliśmy na czworakach, na płytszej płynęliśmy po „warszawsku” − brzuchem po piasku. Skończyła się łacha, zaczęliśmy [znowu] płynąć. Już było widać [praski] brzeg mimo zmroku i nagle rozpętało się piekło. W niebo strzeliły fontanny wody, błota, Niemcy otworzyli zaporowy ogień z granatników, tak zwany ogień nękający. Żeby nie oberwać, cofnęliśmy się z powrotem ku środkowi [rzeki], przycupnęliśmy na łasze i czekaliśmy wiedząc, że ostrzał nękający trwa z reguły nie dłużej niż piętnaście, dwadzieścia minut.
Rzeczywiście po kwadransie się skończył. Znowu do wody. Coraz bliżej brzeg, ale coraz mniej sił. [Nareszcie] dotarliśmy do brzegu. Zaczęliśmy się czołgać w stronę Wału Miedzeszyńskiego. Raptem głos Stoj, kto idiot? „Powstańcy zza Wisły!” − krzyknął Stefan. Ruki wwierch i zachadi! Podnieśliśmy ręce do góry, [ruszyliśmy w stronę głosu. Wartownik] przywołał patrol. Przyszedł podoficer mówiący z mocno wschodnim akcentem i zabrał mnie do domu na ulicy Walecznych. Nie udało mi się ustalić potem, który to był dom. Stefana zabrał drugi żołnierz. Nie wiem gdzie wylądował. Spotkałem go dopiero w 1949 roku w więzieniu na Mokotowie. Zresztą Witka Morawskiego też [tam]. Żołnierz [zaprowadził] mnie do [jakiejś] suteryny. Było [tam] kilka osób cywilów, kobiet, mężczyzn, byłem prawie nagi, tylko w spodenkach, dygotałem z zimna. Starsza pani nakryła mnie swoim futrem. O coś zapytała. Pamiętam dokładnie, że nie byłem w stanie jej odpowiedzieć, byłem cały zdrętwiały. Ktoś [podał] mi pół szklanki wódki, wypiłem i podziałało, przemówiłem. Do żołnierza stojącego przy wyjściu z suteryny [powiedziałem], że jestem łącznikiem majora Łatyszonka i że chciałbym mówić z dowódcą odcinka. Po niespełna godzinie przyszedł oficer w stopniu kapitana, zameldował się jako dowódca baterii artylerii tu na Saskiej Kępie. Też się odmeldowałem służbowo: „Sierżant podchorąży »Nita« Batalion »Zośka« Armia Krajowa”. Opowiedziałem mu jaka jest sytuacja na brzegu i poprosiłem o przysłanie łodzi w celu ewakuacji resztek ludzi. On powiedział, że połączy się ze sztabem 1 Armii i odpowie. Rzeczywiście wrócił za kwadrans i nie patrząc mi w oczy powiedział dosyć cicho: „Niestety nie możemy wam pomóc, nie mamy środków pływających, które by umożliwiły przeprawę”. Spytałem go wtedy: „Panie kapitanie, a co z tymi zza Wisły?”. Spuścił oczy i bezradnie rozłożył ręce.
Rano przyjechał żołnierz łazikiem, oddałem futro starszej pani, on mnie okrył swoim płaszczem szynelem i zwiózł do punktu opatrunkowego III Dywizji 1 Armii Wojska Polskiego, który mieścił się na Grochowie w dawnym Instytucie Weterynarii. Pani lekarz w stopniu kapitana oczyściła mi rany, założyła elastyczny bandaż na moje obolałe, jeszcze niezupełnie zrośnięte żebra. Po raz pierwszy od paru dni zjadłem coś konkretnego: pajdę czarnego chleba i szklankę czaju. Przypominam sobie dziwną rozmowę z lekarką: „Pani doktor czy to jest polskie wojsko?”. „Tak, oczywiście polskie”. „To dlaczego wszyscy mówicie po rosyjsku?”. Ona na to − przedtem mówiła mi ty, a teraz [przeszła na] pan – „To pan nie jest żołnierzem 9 Pułku od Łatyszonka?”. „Nie, jestem »akowcem«, Batalion »Zośka«”. Ona się wtedy nachyliła i cicho wyszeptała: „Niech pan takich pytań nie zadaje, bo sobie pan napyta dużej biedy”. Nie zadawałem więcej takich pytań.
Przewieźli mnie stamtąd do polowego szpitala w Aninie. Położyli [w namiocie], w którym leżał jeszcze kapitan. [Kiedy] się zorientował kim jestem [wyszeptał]: „Słuchaj, jak tylko będziesz w stanie to uciekaj, bo wiem co NKWD wyprawia z akowcami. Dotarło do mnie trochę wiadomości na ten temat”. Nie zdążył mi opowiedzieć co robią, bo wszedł sanitariusz i mówi: „Krupa dawaj! Pojedziesz do prawdziwego szpitala!” Zawieźli mnie do Otwocka, do dawnego sanatorium. Potem starałem się, ale nie ustaliłem, które to było sanatorium. W każdym razie były [tam] duże pokoje, piętrowe łóżka, tak, że na jednej sali leżało kilkudziesięciu rannych. Smród, brud, opieka sanitarna iluzoryczna. Po trzech dniach zaczęło [mi] dokuczać płuco. Zameldowałem się do komendanta szpitala z prośbą, żeby mi dokonali prześwietlenia. „A wy jesteście kto?”. Mówię mu kto. Mówi: „Ty faszystko akowski, ciesz się, że się w ogóle tobą zajmujemy! Nie [stawiaj żądań]”. Odburknąłem mu dosyć ostro, dokładnie nie pamiętam co, ale niezbyt grzecznie. Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Prześwietlenia mi oczywiście nie zrobili. Ale za to po dwóch dniach rano sanitariusz chłopak [Polak] zza Buga wpadł [podszedł] do mojego łóżka i mówi: „Ty jesteś Krupa?”. Mówię: „Tak”. „To uciekaj, a bystro”. Pytam: „Dlaczego?”. „Bo w izbie przyjęć dwóch »enkawudzistów« i żandarm pytali o ciebie”. Uciekać dobrze, ale cholera jak. Miałem tylko, [przydzielone] mi jeszcze na Grochowie, spodnie wojskowe rozdarte na tyłku i bluzę wojskową, rubaszkę. Na szczęście obok leżał chłopak też [powstaniec] z „Parasola”, nie ustaliłem jego nazwiska [i] nie wiem co się z nim stało. Mówi: „Bierz moją [cywilną] kurtkę i uciekaj. Ja nie ucieknę, bo mam urwaną nogę”. Założyłem kurtkę, okno, parkan, [las], który otaczał szpital i tak dzięki Bogu uniknąłem wywózki na Sybir.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej wziętych do niewoli?


Z nimi się praktycznie nie stykałem. Raz tylko zetknąłem się bezpośrednio z Niemcami to było bodajże 3 lub 4 sierpnia. Poszedłem jako dowódca patrolu ze szkoły Świętej Kingi na Okopowej sprawdzić co się dzieje z Cmentarzem Powązkowskim, czy obsadzali go Niemcy czy nie. Patrol był w sile jeden – trzech, to znaczy ja i trzech ludzi. Oczywiście byliśmy już uzbrojeni, umundurowani w niemieckie mundury pancerniaków. Po zdobyciu magazynów niemieckich na Stawkach cały Batalion „Zośka” chodził w niemieckich panterkach, spodniach bryczesach niemieckich pancerniaków, w butach oficerskich niemieckich, tylko odróżniały nas od Niemców biało-czerwone opaski. Na partol zdjęliśmy opaski. Broni było mało, ale na patrol wzięliśmy od innych broń [i] byliśmy dobrze uzbrojeni. Przeszliśmy cały cmentarz. Stwierdziliśmy, że jest pusty, niczyj, nie ma ani posterunków niemieckich, ani polskich. Z czwartej bramy wyszliśmy na ulicę Powązkowską , żeby zobaczyć co się dzieje w miasteczku Powązki. W tym momencie ulicą Piaskową z głębi Powązek nadjechał motocykl z przyczepą, w którym było trzech Niemców. Oni zobaczyli nas, zatrzymali motocykl, myśleli, że to [swoi]. Oficer zaczął kiwać na nas. Spojrzałem na Tadzia „Technika”, [na] Włodka, porozumieliśmy się [wzrokiem]. Podeszliśmy bliżej, jak byliśmy [tuż przy motocyklu] to krzyknąłem Hände hoch! „Ręce do góry!”. Oni zbaranieli, jeden z Niemców sięgnął po pistolet, ale Tadzio „Technik” puścił mu serię pod koła motocykla, ja serię z pistoletu górą. Wiedzieli, że nie mają szans, podnieśli ręce do góry. Tak zdobyliśmy nie tyle motocykl, bośmy go postrzelali ale trzech jeńców i dwa pistolety maszynowe. Prawem zwycięscy jeden wziąłem oczywiście ja. Od tej pory miałem własny pistolet maszynowy. Niemców zabraliśmy i przyprowadziliśmy do szkoły jako jeńców, co się z nimi dalej stało nie wiem.
Natomiast w szpitalu na Miodowej 23 było dużo Niemców, jeńców niemieckich rannych, między innymi major. Major rzeczywiście okazał się człowiekiem. Po upadku Starówki lżej ranny ci, którzy mogli iść, tak jak ja, przeszli kanałami do Śródmieścia. Ciężko ranni zostali w szpitalu. W innych szpitalach Niemcy wymordowali rannych i w tym jak wpadło SS, [też] zaczęli strzelać do leżących na [łóżkach]. Wtedy major w mundurze majora z Żelaznym Krzyżem − potem kolega mi [o tym] opowiadał − wyrwał esesmanowi pistolet z ręki i powiedział: „Wara wam! Oni nas traktowali jak ludzi. Jedliśmy to co powstańcy, mimo, że mieli mało leków, to nas leczyli tymi samymi lekami co ich”. Dzięki temu to był jedyny szpital na Starówce, w którym ranni nie zostali wymordowani. Niemcy [przygotowali], podwody i rannych przewieźli po Pruszkowa.

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?


Miałem mało styczności z ludźmi cywilnymi. Po prostu byliśmy ciągle w walce, człowiek siedział na placówce, walczył, [a] jak przyszedł na kwaterę był tak zmęczony, że padał i spał. Na ogół [jednak] ludność przychylnie się odnosiła. Jak szliśmy z Woli na Starówkę to nam machali [na powitanie], kobiety podawały [nam] wodę. [Tak było] na Starówce. Na Czerniakowie prawie się [nie stykałem] z ludnością cywilną. [Chociaż pamiętam] na Okrąg 2 [jedna z lokatorek z zabitego przez pocisk psa] zrobiła pieczeń, zawołała mnie i [powiedziała: zjedz chłopcze. Resztę rozdzieliła między żołnierzy. Ja uważam, że stosunek ludności cywilnej był do powstańców bardzo] życzliwy.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?


Nie było życia codziennego. Codzienne życie to było patrol, placówka, odpoczynek, patrol, placówka odpoczynek... Unikanie śmierci, chowanie głowy, chowanie się za załomy, żeby nie zostać rannym. Tak, że niewiele rozmawialiśmy, byliśmy zmęczeni po prostu. Na kwaterze się [spało]. Czasami śpiewaliśmy piosenki harcerskie.

  • Jak atmosfera panowała w pana oddziale?


To był oddział specyficzny, to byli harcerze, to byli przeważnie, tak jak mówię, uczniowie gimnazjów. U nas była atmosfera bardzo koleżeńska. Od dowódcy batalionu do [szeregowego?] wszyscy byli na ty. W dodatku dowódcą kompanii był sierżant podchorąży i dowódcą drużyny, tak jak ja, sierżant podchorąży. Tak że to była koleżeńska atmosfera, nie było takiej dyscypliny, jak w normalnym wojsku. Aczkolwiek rozkaz dowódcy był rzeczą świętą. To nie ważne, że również byłem sierżantem podchorążym, [jeśli] dowódca plutonu powiedział masz [to i to] zrobić − tak jest − i się robiło.

  • Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?


Mieliśmy kapelana, „ojciec Paweł” się nazywał. Pamiętam [pewne]. Po zranieniu byłem długi czas nieprzytomny. Sanitariuszka Ewa z dwoma żołnierzami przeniosła mnie z Bożego Jana na Miodową 23. Jak potem [opowiadał] doktor „Brom” Zygmunt Kujawski lekarz „Zośki” robił co mógł, znaczy wyciągnął [większą część odłamków], obandażował pęknięte żebra. W czasie opatrunku straciłem przytomność, bo [robiono] to bez znieczulenia. Ponieważ nie było miejsca na łóżku, położono mnie na sienniku między łóżkami na podłodze. Koło południa trafił pocisk z „krowy” w nasz szpital. Na szczęście nie przebił stropu do środka, ale dom się zapalił. Rannych wyniesiono na przeciwną stronę ulicy Miodowej, tu gdzie dzisiaj jest Wyższa Szkoła Teatralna bodajże. Jak mi opowiadali, uratował mnie jeniec niemiecki, który po coś się jeszcze wrócił i zauważył mnie i krzyknął. Wynieśli [więc i mnie]. Odzyskałem przytomność wieczorem. Najpierw [zobaczyłem] bladoróżową [poświatę]. Myślę sobie: Ppewnie zginąłem i jestem w niebie”. Autentycznie tak pomyślałem. [Po chwili jednak] usłyszałem „tatata!”. „Eee, [ja] żyję, [przecież to] strzelają karabiny maszynowe. [Ta poświata to płonący sufit”. Na szczęście zdążyli mnie wynieść. W jakiś czas po przeniesieniu mnie w bezpieczne miejsce] przyszedł do mnie „ojciec Paweł” [i] mówi: „Synku jesteś ciężko ranny, może umrzesz wyspowiadaj się przed tym”. Pokazałem mu, że nie mogę mówić, bo mam przestrzelone [policzki]. „To ja będę mówił, a ty będziesz tylko kiwał głową”. Tak wyglądała moja spowiedź. I to było całe [moje] życie religijne w czasie Powstania.

  • Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia?


Nie.

  • Jakie jest pana najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?


Najgorsze wspomnienie to przemarsz kanałami. To było w dziewięć dni po zranieniu. Bardzo słaby, padałem w to błoto kanałowe, półprzytomny. Sanitariuszka „Paulinka”, która szła przede mną karmiła mnie kroplami, pomagała wstawać. Przemarsz kanałami to był koszmar. W dodatku nasza grupa, która szła straciła łączność z czołówką z przewodnikiem i szliśmy na ślepo. Wchodziliśmy do kanału na ulicy Miodowej róg Długiej a wychodziliśmy na Placu Napoleona obecny Plac Powstańców Warszawy. Gdzieś pod placem pod pomnikiem Kopernika kanały się rozwidlały. Prowadzący naszą grupę sierżant podchorąży „Kmita” nie bardzo wiedział, w którą odnogę iść. Poszło po linii do tyłu: „Kto zna drogę?”. Taki szept. Musieliśmy być cicho, bo przechodziliśmy pod Niemcami, oni czuwali. Jak usłyszeli [szum], to przez włazy wrzucali granaty. [Na chwilę usiedliśmy, a] sobie pomyślałem: „Zabłądziliśmy”. Tuż przed Powstaniem czytałem powieść o akcji szpiegowskiej, gdzie do Ambasady Amerykańskiej usiłował się dostać szpieg japoński. Spłoszyli go i on uciekł kanałami. Zabłądził w kanałach Powiśla i zjadły go szczury. [Przypomniała mi się ta scena i zdrętwiałem z przerażenia]. Na szczęście strażak, który szedł z nami powiedział, że zna drogę, przesunął się do przodu i poprowadził nas we [właściwym kierunku].

  • A najlepsze wspomnienie?


Jak zdobyłem pistolet maszynowy na Niemcach.

  • Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945?


Pochodziłem zza Wisły. Jak uciekłem ze szpitala to miałem jeszcze w kenkarcie pięćset złotych, tak zwane „młynarki”, pieniądze okupacyjne, były jeszcze ważne. Byłem strasznie głodny, kupiłem szynki na bazarze w Otwocku i kawałek chleba. Zjadłem tyle, że dostałem rozwolnienie. Miasto było otoczone, bałem się wyjść. Na szczęście [jakiś] chłop jechał furmanką. Powiedziałem mu, że jestem z Powstania [i] chcę się wydostać z Otwocka. On był z Duchnowa. Mówię [mu]: „[Gorzej], bo jestem w [wojskowych] spodniach, cywilną mam [tylko] kurtkę”. [Chłop odparł:] „Siadaj!”. Spodnie nakrył derką, dał mi lejce, bat i mówi: „Ty będziesz powoził”. Sam usiadł z tyłu. Dzięki temu przejechałem przez posterunki sowieckie. A potem już nie było, oni tylko obstawiali posterunki przy brzegu, bliżej Wisły. Dostałem się do rodziny, do ciotki, gdzie dostałem ubranie. Potem pojechałem do swojej rodzinnej miejscowości, do Zglechowa. Dom nasz był spalony. Rodzice: matka i ojczym mieszkali u sąsiadów. [Mama ze szczęścia się popłakała. Niestety] błyskawicznie się rozniosło, że wrócił chłopak z Powstania. Do mnie [ustawiła się prawie kolejka. Ludzie pytali:] „A może pan widział mojego syna, moją córkę, brata...”. [Po paru dniach nad ranem „enkawudziści” otoczyli dom. Na szczęście nocowałem gdzie indziej. Ostrzegł mnie chłopiec sąsiada i zdążyłem uciec]. W Jędrzejowie miałem kuzyna, wiedziałem, że [był] komendantem obwodu AK. On mi wyrobił nową kenkartę, już nie warszawską [lecz] miejscową i dzięki temu, tułając się trochę przy rodzinie, trochę u obcych dotrwałem do 19 stycznia, do wyzwolenia Warszawy. [Przeszedłem] Wisłę po lodzie, tym razem po lodzie w odwrotną stronę. mój Dom na Bagatela [był zrujnowany, ale] nie spalony. W Warszawie [jednak] nie było żywego ducha. Zimno, wody, światła… [Przenocowałem na gołej podłodze i rano ruszyłem autostopem w drogę] do ciotki do Płocka.
Wróciłem w marcu. W Warszawie zaczęło się życie. Mój dom przy Bagateli 14 zajęli Rosjanie. [Przez szereg lat mieściła się tam] Radziecka Ambasada. Zamieszkałam najpierw z kolegą [na Chmielnej]. Potem na Oleandrów dostałem mieszkanie. Zapisałem się na studia, na Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Ponieważ byłem poważnie ranny, udało mi się załatwić inwalidztwo. Komisja była wojskowa, ale w 1945 i 1946 roku, jeszcze nie było takiego terroru, jak później. To też miałem rentę inwalidy wojennego. Resztę dorabiałem handlem jak wszyscy wtedy w Warszawie. Na czwartym roku studiów [zostałem aresztowany], zresztą [jak] większość „zośkowców”. Siedziałem pięć lat. Napisałem zresztą [książkę pod tytułem] „Dziesiąty Pawilon”, wspomnienia z okresu śledztwa w dziesiątym pawilonie.

  • Czy chciałby pan powiedzieć coś, jeszcze czego nikt nie powiedział na temat Powstania Warszawskiego?


Myślę, że to co powiedziałem o przeprawie przez Wisłę, to nikt tego nie mógł powiedzieć poza mną, bo tylko ja jeden żyję z trójki, która wpław przepłynęła Wisłę. Witold Morawski nie żyje, Stefan Kurp nie żyje. Już po wojnie dowiedziałem się, że z tych co pozostali za Wisłą, pięciu chłopaków ukryło się na dnie „Bajki”, przeczekali dzień [a nocą] przyczółek zamarł, przeszli po gruzach mostu na Pragę. Kapitan „Jerzy” z resztą „zośkowców” tej samej nocy nad ranem klucząc przedarł się cudem do Śródmieścia. Natomiast pozostała część „zośkowców” − nas tam nie było wielu może dwudziestu [pięciu] i „berlingowcy” z majorem Łatyszonkiem poszli do niewoli. „Berlingowcy” jako mundurowi byli traktowani jako jeńcy wojenni, [nasi chłopcy udawali cywilów].

Warszawa, 27 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 21 maja 2008 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Iwona Brandt.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądały pana dzieje po tak zwanym wyzwoleniu, od zakończenia wojny, podjęcia studiów aż do umieszczenia na pięć lat na Rakowieckiej.

 

Jak już mówiłem w poprzednim wywiadzie, przepłynąłem Wisłę [i na prawym brzegu] ukrywałem się do wyzwolenia Warszawy 17 stycznia. Udało mi się przeżyć, bo miałem kuzyna, który mi wyrobił miejscową kennkartę, [stwierdzającą], że mieszkam w jakieś miejscowości Jędrzejów czy coś takiego. 19 stycznia 1945 roku byłem już w Warszawie.

  • Jak można było się przedostać?


Przeszedłem Wisłę po lodzie − w tym samym miejscu, gdzie ją przepływałem wpław pół roku wcześniej.
Przyszedłem do swego mieszkania na ulicę Bagatela 14. Dom nie był spalony, tylko był zniszczony, powybijane okna. Mieszkałem na trzecim piętrze. To było duże mieszkanie. [W czasie Powstania kwaterowali w nim „ukraińcy” z] SS-Galizien. Mieszkanie było kompletnie zniszczone, meble porąbane, książki wywalone z biblioteki na podłogę, podarte i na wierzch nasrane. Trochę ogarnąłem to mieszkanie. Zamknąłem drzwi, zamek był wyłamany, zabiłem drzwi [deską] i napisałem: „Proszę nie wyłamywać, wszystko rozkradzione”. Poszedłem [na Chmielną do przyjaciela]. Warszawa wyglądała [przerażająco. Same ruiny i ani żywego ducha]. Dom [przyjaciela] też nie był spalony, ale nikogo nie było. Wróciłem do siebie. Przenocowałem. [Noc przespałem na strzępach książek. To była koszmarna noc brzęczące rynny i świszczący w pustych oknach wiatr. Rano wyszedłem z miasta] i udałem się do Płocka. Miałem tam ciotkę. Dojechałem autostopem, z radzieckimi żołnierzami. U ciotki odpocząłem, odżywiłem się. W marcu wróciłem do Warszawy.

  • Gdzie byli pana rodzice?


Ojciec nie żył, a matka [z ojczymem] mieszkała w Siennicy. Zresztą dom nasz został spalony w 1944 roku. Jak wchodzili Rosjanie, trafił pocisk artyleryjski. Ponieważ to był spory dom, część była zajęta przez Niemców [na] magazyn. Wszystko spłonęło. Nie zostało nic. Na szczęście w domu nikogo nie było akurat. Młodszy brat był w partyzantce, młodsza siostra została wywieziona na roboty. Matka i ojczym [akurat nie nocowali] w domu. [Po woli się odbudowali].
Wróciłem na początku marca. Warszawa już żyła. Na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich było już targowisko, gdzie można było kupić jarzyny, chleb. Poszedłem najpierw na Bagatelę 14. Deski nie było, otworzyłem drzwi i poczułem lufę w brzuchu. Dom zajęli Sowieci na ambasadę.
Ale za to u dozorcy − już wrócił − zastałem [wiadomość]. Kartka to była fotografia mego serdecznego przyjaciela, z [napisem na odwrocie:] „Już jestem w Warszawie. Jak żyjesz i zjawisz się, to przyjdź na Chmielną 26”. [I tak zaczęliśmy wspólny] żywot, [przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy. Czego myśmy nie robili żeby przetrwać…].
Na szczęście zawsze lubiłem ładne dziewczyny, [któregoś dnia] zobaczyłem ładne, zgrabne nogi, na wysokich obcasach, wyprzedziłem [te nogi, żeby zobaczyć, buzię. A ta buzia,] ta dziewczyna rzuca mi się na szyję. To łączniczka z mojego plutonu, „Madzia”. [Po gorącym powitaniu „Madzia”] mówi: „Słuchaj Staszek, my z powrotem się zorganizowaliśmy. Jest »Kmita«, »Radosław«… Przyjdź do mnie”. Tak wstąpiłem we wtórną konspirację „zośkową”. To było raczej ukrywanie się, niż konspiracja. W każdym razie, na wszelki wypadek gromadziliśmy broń.
Dostałem w międzyczasie własne mieszkanie. Spotkałem znajomego, z którego córką razem chodziłem na angielski w czasie okupacji. Miał dom na ulicy Oleandrów, był właścicielem, mieli piękne mieszkanie, cztery pokoje z kuchnią. Mówi: „Słuchaj Staszek, moja żona i córki żyją, [ale] są w Poznaniu, to [też] mnie BOS przyznał tylko dwa pokoje. Wziąłbyś nakaz na te drugie dwa pokoje. Jak [żona] wróci, to wyremontuję i dam ładną kawalerkę”.
Akurat jeden z kolegów z „Zośki” pracował w BOS-ie (Biuro Odbudowy Stolicy) [i załatwił mi przydział na te dwa pokoje].


W maju, ponieważ odezwały mi się płuca z powrotem, zostałem wysłany do Zakopanego. Trochę, żeby się podleczyć, a trochę, żeby skończyć prawo jazdy. [Właśnie w Zakopanym otworzył] szkołę samochodową otworzył „Wacek” Wacław Micuta, dowódca plutonu pancernego z „Zośki”. W Zakopanem mieszkałem u Sióstr Boromeuszek, rzeczywiście podkurowałem się, wyzdrowiałem, zrobiłem prawo jazdy.

  • W Zakopanem się znalazł?


Na przełomie września i października było ujawnienie. Przyjechał do mnie, ktoś z „Zośki i mówi: „Słuchaj, musisz przyjechać do Warszawy, żeby się ujawnić, bo wszyscy się ujawniamy”. [Pytam]: „A co z moją bronią?”. – „Broń od ciebie została zabrana i zdana”. Jak [wyjechałem do Zakopanego], to zamieszkały dwie sanitariuszki: „Myszka” i „Kapralinka”. Przyjechałem na chwilę do Warszawy, ujawniłem się i [wróciłem] do Zakopanego. Czekał mnie egzamin z prawa jazdy. [Na stałe przyjechałem] do Warszawy w listopadzie. Już był otwarty Uniwersytet Warszawski. Zapisałem się na prawo. Wtedy bez egzaminów się zapisywało. Na pierwszym roku było dziewięćset osób, do dyplomu dotarło tylko dziewięćdziesięciu.
Chyba Janek Rodowicz „Anoda”, mi pomógł w uzyskaniu renty inwalidy wojennego. To była podstawa [mego utrzymania. Trochę tez dorabiałem pracując dorywczo. W międzyczasie wróciła rodzina pana Woźniaka, który zgodnie z obietnicą wyremontował mi ładna kawalerkę]. Pierwszy zjazd [„zośkowców”] zrobiliśmy w 1946 roku w Zakopanem. Większość „zośkowców” rekrutowała się z trzech gimnazjów: z Sowińskiego, z Batorego i z Rejtana. [Ci] co przeżyli, prawie wszyscy studiowali. [Po wyzwoleniu tez kontaktowaliśmy się ze sobą. Były to kontakty wyłącznie koleżeńskie.]
W 1948 roku, w styczniu, zacząłem pracować w handlu zagranicznym w firmie „Dals”. Była to [jeszcze] przedwojenna firma, założona przez właścicieli majątków ziemskich do eksportu płodów rolnych. Firma została reaktywowana po wojnie, oczywiście już jako państwowa [ale] prezesem dalej był hrabia Górecki. Pracowałem na przykład z [paniami] Ponińską i z Branicką, z Wojtkiem Dzieduszyckim [ i z Łubieńskim]. Ci ludzie po prostu znali języki. Dosyć szybko awansowałem, bo mówiłem nieźle po angielsku i po niemiecku. [Pracowałem i] normalnie studiowałem. [Pracując skończyłem trzeci rok studiów i zacząłem czwarty]

13 stycznia około godziny jedenastej siedziałem nad książką. Walenie w drzwi. Mówię: „Włazić, otwarte”. Myślałem, że [to] któryś z kolegów.
[Tymczasem] wpadają trzy osoby. [Jedna z ich krzyczy]: „Ręce do góry! Gdzie masz broń?!”. Trzech funkcjonariuszy bezpieczeństwa, po cywilnemu. Postawili mnie pod ścianę i zaczęli kipisz. Szukali dokładnie, [zabrali mnóstwo rzeczy] w torby. [Tylko żadnej broni nie znaleźli bo jej nie miałem].

  • Ale broni pan nie miał?


Nie miałem już żadnej broni. W ogóle po ujawnieniu rozwiązaliśmy organizację. Tyle, że się spotykaliśmy. W 1948 spotkaliśmy się w Szklarskiej Porębie, ale pod egidą Związku Inwalidów Wojennych, w pensjonacie inwalidów wojennych. To nawet organizowałem wspólnie z „Anodą”, dlatego że na Śląsku, w Wałbrzychu, był lekarz Batalionu „Zośka” doktor „Brom”, Zygmunt Kujawski i poznał mnie z pułkownikiem Plutą-Czachowskim, [byłym] szefem jednego z wydziałów Komendy Głównej, [wówczas] prezesem Okręgowego Związku Inwalidów na Dolny Śląsk. Zjazd był zarejestrowany w bezpiece. Musiałem mieć zgodę bezpieki. Normalny zjazd koleżeński.
Wracając do 13 stycznia, akurat czytałem książkę Ossendowskiego „Czerwony kat Rosji”. Jeden do drugiego mówi: „Zobacz, co ten skurwysyn czyta”. Zabrali książkę oczywiście. Wszystkie dokumenty, zdjęcia. Zawieźli mnie na Koszykową. Wsadzili w cytrynę. Ja w środku, dwóch po bokach [i z przodu].
Na Koszykowej w Urzędzie Bezpieczeństwa: „Prędzej, prędzej”. Mówię: „Co pan tak się spieszy”. Rąbnął mnie w twarz i zbił okulary. Bez okularów przetrwałem cały okres więzienia, pięć lat.

  • To jak pan mógł czytać zeznania?


[Cóż musiałem sobie jakoś radzić]. Wyprowadzili mnie na górę, jakiś major spisał dane i mówi: „Zabierzcie go [od razu] na X Pawilon, bo tu już nie ma wolnych cel”. Myślę sobie: „Aha, musi być coś gorszego…”. Nie wiedziałem, że Janek „Anoda” został aresztowany wcześniej.

  • Wtedy aresztowano już ludzi z pańskiego grona?


[Prawie] wszystkich [„zośkowców” ocalałych z Powstania].

  • Wcześniej, przed panem, też?


Janek „Anoda” został aresztowany w Wigilię 1948 roku. Nasz dowódca, „Kmita”, Henryk Kozłowski, Andrzej Worski i Staszek Lechnierowicz zostali aresztowani 3 albo 4 stycznia. Resztę „zośkowców” zamknięto 13 stycznia. [Ściągano z całego kraju, na przykład Stefana „Kurpa” ze Szkoły] Oficerskiej Marynarki Wojennej w Szczecinie.
Przyszedłem na X Pawilon, może była druga w nocy, może pierwsza. Do celi wszedł bardzo elegancko ubrany pan, [granatowy] krawat, [biała] koszula, wysoki, szczupły, o zimnych, niebieskich oczach. „A witam was. Jak się nazywacie?”. Mówię: „Stanisław Krupa”. – „Z Batalionu »Zośka«?”. – „Tak”. – „Za co was tu zamknęli?”. „Sam sobie zadaję to pytanie od paru godzin”. – „Jesteście z Batalionu »Zośka«, pseudonim »Nita« i dziwicie się, za co was?”. „Dla mnie to, że byłem w Batalionie »Zośka«, to jest powodem do dumy, a nie do aresztowania”.
Nacisnął dzwonek u podstawy biurka, rozległ się cichy brzęk, otworzyły się drzwi, wszedł [strażnik] „Zabierz tego skurwysyna. Wiesz do której celi?”. – „Tak jest panie majorze”. To był osławiony major Serkowski, szef X Pawilonu, były oficer NKWD.
Wprowadzili mnie do celi numer 19. Nie zapomnę, mimo że minęło sześćdziesiąt lat, tego wrażenia. Była może godzina druga po północy. Był taki zwyczaj, że [z chwilą otwarcia celi], więźniowie musieli się zrywać i ustawiać w szeregu pod oknem naprzeciw drzwi. Smród straszliwy spoconych, niemytych ciał i czosnku. Blinda żelazna na oknie, ciemno, barłóg na podłodze, postrzępione sienniki, a ludzie nieogoleni, brudni. Myślę sobie: „Boże, gdzie trafiłem? Do jakichś bandziorów pewnie”. [Po chwili] któryś z więźniów − wysoki, szczupły, − mówi: „Kłaść się z powrotem, to tylko nowy, nie pobudka”, a do mnie mówi: „Kładź się tu z brzega, jest trochę miejsca”. Położyłem się z brzegu siennika, koło niego. Wszyscy zasnęli. Nakryłem się płaszczem. Oczywiście oka nie zmrużyłem. Rano o szóstej pobudka. Po pobudce drzwi się otwierały. Na noc ubrania trzeba było ułożyć w kostkę, wystawić przed drzwi celi. Zabierali kostkę, ubierali się. Myto się w kiblu.

  • Właśnie czytałam o tym w pańskiej książce. Wierzyć mi się nie chciało.


Dyżurny musiał wymyć kibel po nocy [i w nim] myło się i zęby, ręce, twarz. Po myciu śniadanie.
Jeden z więźniów mówi: „Czas, żeby się przedstawić. Kto ty jesteś?”. Mówię: „Stanisław Krupa, Batalion »Zośka«, sierżant podchorąży”. – „Kiedy cię zamknęli?”. – „Dzisiaj w nocy”. Przedstawił się: „Jestem Adam Czekalski, dziennikarz, trochę literat. Zamknęli mnie, bo nie podobało im się to, co piszę w gazecie lokalnej w Katowicach. Ten starszy pan, wytworny, szpakowaty to Kazimierz Wejhert, jeden z najbogatszych ludzi w Polsce, właściciel »Elibora«, siedzi za to, że miał szczęście zjeść dwa razy obiad z ambasadorem amerykańskim Bliss Lanem. Ten wysoki, szczupły to Lucjan Minkiewicz, dowódca VI Brygady AK Okręgu Wileńskiego. Siedzi za to, że zamienił smyczek na pistolet maszynowy. A ten to Ziutek Leszczyński, z lwowskiego AK. A ten najmłodszy to Zenek, chłopak ze wsi, który lepiej włada cepem niż piórem, rzekomo dokonał sabotażu. Ten, który pana w nocy przywitał, to Marcin Mujranz, major AL., [niezrozumiałe]. Natomiast ów smutny młodzian to Włodek Bugaj, młody żonkoś, kolejarz, rzekomy szpieg. No to wymieniłem wszystkich siedmiu, pan ósmy”.

  • Pięciu i szósty mówiący.


Na [owe osiem] osób było pięć sienników ze starą słomą. Cela była dwa metry dwadzieścia centymetrów szeroka, [i nieco ponad cztery metry długa. Trzeba było nie lada sztuki, żeby się mogli swobodnie położyć]. Na dzień sienniki układało się w kostkę pod oknem i reszta [celi] była wolna. Nie było żadnego siedzenia.

  • Nie można było usiąść [na kostce z sienników]?


[Siadaliśmy] na podłodze.

  • W książce napisał pan, że od razu pana sprawdzili.


Tak, wcześniej była aresztowana Irma, żona „Radosława”. Lucjan Minkiewicz, który znał ją jeszcze sprzed aresztowania, bo przyjeżdżał do Warszawy jako łącznik, zastukał do Irmy. My się porozumiewaliśmy stukając, też się potem nauczyłem. To był [alfabet] Morse’a: kreska, kropka, kreska, kropka. Kropka − jeden stuk, kreska − dwa szybkie stuknięcia..
Spytał się Irmy, czy taki Staszek Krupa to rzeczywiście „Zośka”. Ona [potwierdziła]: „Tak, na pewno. Możecie być spokojni, to nie wtyczka”. W tym czasie dawano wtyczki do celi, które miały rozpracowywać.
Lucjan od razu wziął mnie na bok i mówi: „Słuchaj, niedługo pewnie wezmą cię na śledztwo. Ustal sobie, co możesz powiedzieć, żeby nie gubić siebie i nie wsadzić innych i powiedz to od razu, a potem, żeby cię nie wiem jak bili, nic nie [dodawaj], [bo] będą sądzili, że więcej powiesz. [Nie denerwuj się], najgorsze jest pierwsze uderzenie w mordę i pierwszy kop w jaja, każdy następny już jest lżejszy”.
Rzeczywiście, niedługo mnie wzięli, ale bez problemu. [Śledczy] spytał się mnie tylko o harcerstwo. [Powiedziałem, ze w prawdzie w czasie okupacji doszedłem do stopnia podharcmistrza, ale po wojnie z harcerstwem nie miałem już nic wspólnego]. Dał mi spokój. [I miałem go przez dłuższy czas. Siedziałem i czekałem na główne śledztwo]. Jedzenie było straszne: rano pół bochenka gliniastego, czarnego chleba i kawa zbożowa.

  • Chleb z czymś?


Bez niczego. Na obiad talerz zupy, [takiej samej] przez trzy miesiące. W magazynach poniemieckich [znaleźli] susz warzywny: buraki, marchew, [kapustę i co tam jeszcze...] [I właśnie z tego starego suszu gotowali zupę, na okrasę dorzucali parę dorszy] z wnętrznościami, łbami, i ogonami. Ponieważ susz był stary, zalęgły się [w nim] robaki. Jak [strażnik] przyniósł kocioł, [najpierw zgarniał pływające na wierzchu robaki, dopiero] nalewał zupę. [No okropny smród]. Przez parę dni nie jadłem, nie mogłem po prostu przełknąć tej zupy. Ale Lucjan [powiedział]: „Przyzwyczaisz się i będziesz jadł”. Na kolację pół litra wodnistej [nieokreślonego rodzaju] zupki i reszta chleba, [tego z porannej porcji].
[Dużo rozmawialiśmy]. Jeden drugiemu opowiadał różne rzeczy. Bardzo ciekawie [mówił] pan Kazimierz Wejhert. [Mocno już starszy], wytworny pan. Opowiadał, [na przykład o domku nad Dunajcem], w górach i o pstrągach „na niebiesko”. Lucjan opowiadał o swoich dziejach. Ziutek Leszczyński w tym czasie miał bardzo ciężkie śledztwo.

  • Ten najmłodszy?


Nie. Ziutek z lwowskiego AK. Do tego stopnia go katowali, że mu wypadała odbytnica, ważył ze trzydzieści sześć kilogramów, a miał sto siedemdziesiąt osiem wzrostu. Zabrali go do szpitala, ale to już było po mnie. [historia tego najmłodszego – Zenka – byłaby śmieszna, gdyby nie tragiczna. Pochodził ze] wsi koło Sochaczewa, w której [znajdował się] majątek Zyberk-Platerów. [Partia nakazała chłopom wziąć udział w pochodzie pierwszomajowym]. Sołtys zgarnął kilku chłopów, między innymi i Zenka, i [wyruszyli do miasta. Przeszli kawałek], rzucili sztandar [oraz] szturmówkę i wrócili. [Wieczorem] była zabawa, spłonął im [pański] spichrz. [UB uznało], to [za] sabotaż. Zamknęli [paru chłopów, w tym Zenka. Chłopak nawet nie wiedział, co to znaczy sabotaż. Przesiedział parę lat i wyszedł na wolność].
Mnie dopiero w czerwcu wezwali na śledztwo, już takie prawdziwe. Józef Tomporski, śledczy, porucznik. Chodziło o broń, która była u mnie i została zabrana. Niestety przez lekkomyślność, po powrocie [z Zakopanego nie ustaliłem], kto tę broń zabrał. Wydały ją te dwie łączniczki – „Myszka” i „Kapralinka”.

  • Skąd o tym wiedzieli?


Ktoś musiał powiedzieć w śledztwie. Podejrzewam, że mieliśmy kapusia w swoich szeregach. Może Janek „Anoda” coś powiedział, miał klucze od mojego mieszkania. [O broni] wiedział [też] Donat Czerepacz, [podobno współpracował z bezpieką. To nie był stary „zośkowiec”, dołączył do nas w czasie Powstania].
W każdym razie doskonale wiedzieli, co [miałem] w tapczanie. Gdybym wiedział, że Janek Rodowicz nie żyje, to bym powiedział, że [on] zabrał, ale nie wiedziałem. Nie chciałem powiedzieć, że broń wydały dziewczyny, bo nie były aresztowane. Downarowicz, „Myszka” wyjechała na studia do Wrocławia. A jak bym powiedział, to by je zamknęli. Uporczywie powtarzałem: „Nie wiem. Zabrał któryś z kolegów”. – „Ty prawie prawnik, czwartego roku i takie pierdoły opowiadasz?” [– odparł śledczy]. Bardzo mnie maltretował o tą broń – gdzie zachowana, kto jeszcze uczestniczył [i tak dalej].
Po dwóch tygodniach byłem już cały siny, [ręce], boki. Napisał protokół: „Podpisz to”. Przeczytałem: „Nie podpiszę tego”. – „Dlaczego?”. – „To jest samo kłamstwo, to jest wszystko nieprawda”. W każdym pokoju śledczym – śledztwa były na pierwszym piętrze – był guzik pod biurkiem, alarm, w razie, [gdyby] więzień się rzucił. [Mój śledczy] nacisnął [ów guzik], wpadło dwóch dryblasów, oficerów, złapali mnie za włosy, rzucili na podłogę i zaczęli kopać. Co się działo, nie wiem. Leciałem od ściany [do] ścianę. Skakali. Zasłoniłem twarz, żeby mi oczu nie wybili, albo nosa nie połamali. Straciłem przytomność. Jak długo to trwało, nie wiem.

  • Po takich doświadczeniach to chyba człowiek byłby gotów powiedzieć wszystko?


[Nie każdy]. Jak odzyskałem przytomność, leżałem w rogu celi, „gabinetu” śledczego. [Owe] gabinety to były normalne cele, tylko zamienione na gabinet przesłuchań. Uniosłem się na łokciu. [Śledczy] siedział za biurkiem, chwilę odczekał: „Możesz mówić?”. „Już mogę”. – „To podpisz”. A ja tak odruchowo [prawie wrzasnąłem]: „Pocałuj mnie w dupę ty bandyto”. On zaniemówił. [Po chwili] się zerwał, uderzył mnie silnie w twarz, znowu [upadłem na podłogę. Śledczy] wyszedł, zamknął [za sobą] drzwi [na klucz]. [Wrócił] po dziesięciu minutach i mówi: „To dyktuj ty… taki synu, co podpiszesz”. Podyktowałem i to podpisałem. Ale do akt sprawy załączono protokoły, których nie podpisałem. [Tak się skończyła] pierwsza faza śledztwa.

  • Jak długo trwała?


Dwa tygodnie. [Dużo cięższe śledztwo miał Władek] Bugaj, kolejarz z Krakowa. Nas w sumie było ośmiu. Był konduktorem. Jeździł przez jakiś czas na trasie Szczecin-Berlin. Miał przydzielone mieszkanie służbowe – dwa pokoje z kuchnią. Żona została w Krakowie. Nawinął się [młody] chłopak, Janek Rostkowski, [student]; wynajął [mu jeden] pokój. Student prosił: „Słuchaj, wziąłbyś paczkę dla mojej narzeczonej do Berlina”. Ze dwa razy paczkę wziął. Okazało się, że Janek był agentem Intelligence Sernice na północną Polskę. Organizował siatkę, a paczki to materiały szpiegowskie. Władek, nie miał [o tym] zielonego pojęcia. Był przekonany, że to paczka dla narzeczonej [Janka]. Rzeczywiście jakaś dziewczyna odbierała [owe paczki].
Wsadzili go za szpiegostwo. Straszne śledztwo. Bili go, maltretowali, trzymali długo w izolatce. Izolatka to była celka metr na metr, że nie można było się położyć, tylko siedzieć. [Siusiało się i robiło kupę] pod siebie. Co parę dni go przyprowadzali do celi, żeby odpoczął. Myśmy go wtedy myli, czyścili, oddawali swoje porcje jedzenia, żeby go wzmocnić. [Potem] zabierali go z powrotem.
[W końcu] zaczął majaczyć,. Śledczy podszył się pod jego żonę, [zmienił] głos [i] mówi: „Władek, przyznaj się do tego pistoletu, miałeś broń”. „Przecież wiesz, że pistolet rzuciłem do stawu, utopiłem”. Władek dostał karę śmierci za szpiegostwo.

  • Była wykonana?


Nie. Ułaskawiono go. [Zamieniono] na dożywocie.
Pod koniec lipca przenieśli mnie z dziewiętnastki na trzynastkę to już była dużo większa cela. [Tam] siedziałem właśnie z „Łupaszką”, majorem Zygmuntem Szendzielorzem, z Kostkiem Biernackim – wojewodą poleskim, ze Stachowiczem – porucznikiem z AK wileńskiego, ze sławnym adwokatem Siłą-Nowickim.

  • Czy to jest już druga faza śledztwa?


Nie, dopiero będzie. Mówię o trzynastej celi, gdzie mnie przenieśli.
[Siła-Nowicki] w czasie okupacji był inspektorem AK na Lubelszczyźnie. Dostał karę śmierci z całą grupą [„Zapory”]. Tamtych rozstrzelali, a jego nie. Dlaczego? Jego ciotka była żoną Dzierżyńskiego. To była siostra jego matki. Matka poszła do Dzierżyńskiej, a Zofia Dzierżyńska mieszkała w tym czasie w Pałacyku Myśliwskim w Łazienkach. Dzierżyńska poszła do ambasadora radzieckiego, [ten] zadzwonił do Bieruta i… [Siła-Nowicki zachował życie].
Na przełomie sierpnia i września zaczęła się druga faza. To już był inny śledczy. Nie Tomporski, tylko porucznik Rózga. Ten już mnie nie bił. Natomiast raz próbował mnie sadzać na haku. Siadanie na haku to była jedna z najgorszych [tortur]. Haki [to zagięte pod kątem prostym żelazne pręty], na których przed wojną [wisiały] łóżka. [Siadanie] na haku to [z reguły] podarta odbytnica. [Odparłem stanowczo, że nie usiądę. Znalazł] inną metodę.
Brali mnie w ciągu dnia, na przykład po południu, jak podali obiad, zaczynałem jeść. Otwierają się drzwi: „Na [literę] K. Krupa. Dawaj!”. [Przerywałem jedzenie]. Prowadzili mnie na górę: „O czym rozmawiałeś z »Radosławem« wtedy i wtedy?”. – „Już mówiłem”. – „Na dół”. Prowadzili mnie na dół. [Zupa] już wystygło, nie jadłem. W nocy [strażnik] czuwał [i jak zobaczył] przez wizjer, że zasnąłem, [otwierał drzwi, wołał,] budził: „Na K”. Dawaj na górę. [Prowadził mnie do celi „gabinetu”]: „O czym rozmawiałeś z [pułkownikiem] Nowickim wtedy i wtedy?”. – „Już mówiłem”. – „A ch…, zabieraj go”. [Strażnik sprowadzał mnie na dół. I] tak przez trzy tygodnie.

  • Nie mógł po prostu wymienić pana nazwiska, tylko musiał mówić „na K”?


Taki był zwyczaj, żeby nie słyszeli z innej celi, o kogo chodzi. Nie wchodził do celi, tylko stawał na korytarzu we drzwiach. Jakby powiedział: „Krupa”, w sąsiedniej celi by słyszeli. Mówił: „Na K”. Ci, których nazwiska zaczynały się na K, to mówili: „Konowrocki”. – „Nie”. – „Kasztelański”. – „Nie”. – „Krupa”. – „Dawaj”. Jak mówiłem w głębi celi, to nie było słychać na korytarzu. [Wreszcie śledczy zorientował się,] że nic nie wydusi ze mnie. [Ja z reszta nie miałem nic do powiedzenia na zadany przez nich temat].
Jak to było z „Radosławem”? „Radosław” zaczął budować w 1948 roku [na wojskowym cmentarzu] pomnik Gloria Victis, byłem w komitecie budowy tego pomnika. Ze dwa razy jeździłem z „Radosławem”] do kamieniarza. Nie było żadnej konspiracji. [Pomagałem mu].
Pułkownik Nowicki to z kolei był [ojcem] mojej koleżanki [ze studiów].. Bardzo znana postać w Londynie, przedwojenny pułkownik. Słynął z nieskazitelnej uczciwości. Jak rozwiązywali rząd polski w Londynie [oraz] dowództwo wojskowe oraz [wydział] sabotażu na kraj, to parę milionów dolarów, które było na tym koncie przekazali na jego prywatne konto. [Władze PRL] robiły wszystko, żeby go ściągnąć [do kraju]. Pułkownik] powiedział, że tych pieniędzy nie przekaże rządowi PRL, tylko kupował [wyposażenie] do szpitali, wysyłał do kraju. W 1947 roku pułkownik Nowicki przyjechał do kraju nielegalnie]. Myślał, że oni nie wiedzą. Obserwowali go od przejścia przez granicę. Jak on przyjechał, to córka [zaprosiła mnie żebym poznał ojca]. Mieszkali na Forcie Mokotowskim, w willi na parterze. Siedliśmy z panem pułkownikiem, piliśmy whisky, którą przywiózł, rozmawialiśmy. Ogólna rozmowa o tym co dzieje się w kraju. Okazało się, że ubek stał pod oknem i nagrywał. Ale mieli sprzęt kiepski, co drugie słowo było nieczytelne. [Zarzucali mi], że kontaktowałem go z „Radosławem”. Nieprawda, nie kontaktowałem, on nawet nie żądał tego. Chciał się zorientować [czego w kraju najbardziej potrzeba].
W następnym roku pułkownik Nowicki przyjechał już oficjalnie, [razem generałem Tatarem]. Przyjęli go z honorami. Został mianowany attaché militer w Rzymie. Dostał akredytację, paszport [i wyjechał]. Przed Łodzią do przedziału [w pociągu] wszedł major bezpieki: „Pan pułkownik taki i taki?”. – „Tak”. – „Panie pułkowniku jest pilna sprawa, [oto] list do pana”. [Pułkownik otworzył list i czyta:] „Proszę natychmiast wrócić do Warszawy do MSZ, trzeba cos uzupełnić w dokumentacji”]. Schował list, [wyczuł], że to podstęp. „I co panie pułkowniku?”. – „Nic. Jadę dalej”. – „Jak to pan jedzie, przecież ma pan wrócić”. – „A to pan wie, co w tym liście [napisano, przecież] był zapieczętowany”. [Miał już pewność]. Na stacji weszło jeszcze dwóch [oficerów], zabrali go i przywieźli do Warszawy. Pułkownik Nowicki dostał dożywocie. Po październiku wyszedł na wolność.
Wracając do śledztwa. Podpisałem protokół, [nikogo nie obciążyłem, siebie zresztą też nie. Sądziłem że to koniec śledztwa]. Byłem bardzo wyczerpany. Nie jadłem, nie spałem. [W te ciężkie dni] pomagał mi „Łupaszka”. Zmywał za mnie naczynia, kostkę układał. [Niestety] znowu mnie wezwali. Tym razem do sekcji szpiegowskiej – kapitana Łuszkowskiego. Daje mi list. „Komu ten list przekazywałeś?”.
Jak pracowałem w handlu [zagranicznym], to moim szefem był Stefan Twardowski, [chyba w sierpniu 1948 roku pojechał do] Szwecji służbowo. Nasz radca handlowy dał mu list [do] wiceministra handlu Grosfelda – odpieczętowany. [Te różne] uwagi. Twardowski wrócił akurat w dniu imienin, zaprosił mnie na [wieczorne przyjęcie] do domu na Saską Kępę. „Ponieważ jutro wyjeżdżam do Egiptu, masz ten list i przekaż go Grosfeldowi” [– oznajmił tuz przed końcem pracy]. [Kiedy się w domu przebierałem na imieniny], list mi wypadł [i wpadł za tapczan].

  • Zgubił go pan?


[Podczas rewizji] znaleźli go. Zorientowałem się [wprawdzie, że list gdzies przepadł, ale wcześniej] przeczytałem go [i wiedziałem że] nic tam nie ma ciekawego. [Pomyślałem, że] jak się upomni o niego Grosfeld albo Rappaport, [to wtedy będę się martwił].
Jak zobaczyłem [ów] list, [zrozumiałem, że] jedyny sposób, to powiedzieć prawdę. I tak śledczemu powiedziałem. [„To pewnie [niezrozumiałe], ale sprawdzimy, jak skłamałeś, to zobaczysz co to jest śledztwo w sekcji szpiegowskiej”]. Sprawdzili to. Za dwa dni mnie wzywa: „Twoje szczęście. Rzeczywiście powiedziałeś prawdę”. Okazało się, że Rappaport siedział dwie cele dalej. Rappaporta wezwali do kraju, do MSZ i zamknęli. Po wkroczeniu Sowietów w 1940 roku był w Wilnie. Udało mu się umknąć do Szwecji. [Tam] napisał parę artykułów do prasy szwedzkiej, jak to Sowieci obchodzili się z Polakami w Wilnie w 1939 roku. To wystarczyło, żeby go zamknęli.
Twardowskiego przesłuchali, też potwierdził. I Tak się skończyło [moje śledztwo. Po jakimś czasie] dostałem akt oskarżenia. Wezwali mnie do prokuratury. Podpisałem akt oskarżenia. W lutym miałem proces.

  • W lutym 1950 roku?


Tak. [Przedtem] była bardzo charakterystyczna Wigilia. [...] Podpisałem akt oskarżenia chyba w listopadzie. Cela trzynasta była o tyle spokojniejsza, że większość ludzi była już po głównym śledztwie.

  • Trzynastki wiele dla pana znaczyły. Trzynastego pana aresztowano i w trzynastej celi doczekał się pan procesu.


Tak.

  • Proszę opowiedzieć o Wigilii.


Wigilia w więzieniu była takim samym dniem jak każdy inny. Ta sama czarna kawa, suchy chleb, ta sama śmierdząca zupa. [Któregoś dnia wcześnie Piotrek] Kononowicz mówi: „Daj miękki kawałek chleba”. – „Po co ci?”. – „Zobaczysz”. Ktoś jeszcze dał. Ugniótł [ów] chleb na placek i zrobił opłatek. W Wigilię [podzieliliśmy] się tym opłatkiem. Zaśpiewaliśmy kolędę:
„Hej kolęda, kolęda, w Betlejem kolęda,
jasna łuna z nieba.
Hej kolęda, kolęda, Mokotów kolęda,
kęs czarnego chleba.
Między nas Pan Jezus wszedł,
na więziennym stołku siadł.
Między nas Pan Jezus wszedł,
czarny chleb z nami jadł.
Hej kolęda, kolęda, Betlejem kolęda.
Aniołowie pasterze.
Hej kolęda, kolęda, Mokotów kolęda,
ciemna noc w karcerze.
Między nas Pan Jezus wszedł,
na koszuli numer szył.
Między nas Pan Jezus wszedł
i w karcerze z nami był.
Hej kolęda, kolęda, w Betlejem kolęda,
królów hołdowanie.
Hej kolęda, kolęda, Mokotów kolęda,
o wolność wołanie.
Między nas Pan Jezus wszedł,
skinie rączką swą Bożą.
Między nas Pan Jezus wszedł,
wszystkie drzwi się otworzą”. Dzisiaj jak to śpiewam...

  • Kto był autorem tej kolędy?


Nie wiem.

  • Ale powstała, w więzieniu?


Tak, na X Pawilonie powstała.
[Tuz przed Wigilią] „Łupaszka” dostał akt oskarżenia. Przyszedł i mówi: „Cholera, Staszek, mam zarzutów tyle, że starczyłoby dla wszystkich w celi. Zarzucają mi między innymi, że na mój rozkaz zginęło czterystu funkcjonariuszy bezpieczeństwa lub MSW i dwa tysiące ruskich. Tych ubeków to mi dorzucili. Tyle to ich nie rozstrzelałem. Ale ruskich to mi sporo odjęli”.
„Łupaszka”. Czy można powiedzieć coś złego o „Łupaszce”? Ten człowiek to był typowy kawalerzysta. Mimo że był w celi, to chodził sprężystym krokiem, wyprostowany. Był dosyć pogodny, uczynny. Pomagał mi, jak miałem ciężkie śledztwo. Wspólnie myliśmy miskę, kubek, prali chusteczki Kostkowi Biernackiemu, bo Kostek miał przez reumatyzm [mocno] pokręcone palce. Nie mógł [nic] utrzymać, nie mógł dotknąć się do wody. Kostek Biernacki, wojewoda podlaski, towarzysz Piłsudskiego. [Zmarł w więzieniu].
Kiedyś mówię: „Zygmunt, na wolności, jak się spotkamy...”. – Staszek, czy ty jesteś naiwny. Nie ma siły, która by mnie z tych murów wyrwała żywego. Przecież zdaję sobie sprawę, że mnie tu rozstrzelają. Zresztą i słusznie. Bo jakbym któregoś z nich złapał, [kiedy] byłem jeszcze w partyzantce, to też bym rozstrzelał. Dlaczego mają mnie oszczędzać”.
[„Łupaszka”] na polecenie komendanta Ośrodka Mobilizacyjnego AK Wilno, podpułkownika [Olechnowicza] rozwiązał oddział w 1947 roku na jesieni. Nie było już sensu dalszej walki.

  • Jak go aresztowali?


Po rozwiązaniu oddziału miał być przerzucony na Zachód na lewych dokumentach. Czasowo, na lewych dokumentach jako urzędnik Centrali Rybnej z Gdyni czekał pod Poroninem, [w wiosce] u gaździny.

  • Co miał robić?


Miał dokumenty chorego na gruźlicę. Miał się leczyć, odpoczywać. Był przygotowany, [w swojej izbie], w skrzyni góralskiej miał schowaną pepeszę i granaty. Któregoś wieczoru, pod koniec czerwca, siedział z żoną Lidią Lwow, pseudonim „Lala” albo „Ewa”, sanitariuszką jeszcze z czasów wileńskich. Ona się teraz nazywa Lidia Eberle.

  • Żyje?


Przeżyła. Też [została] aresztowana. Siedzieli we trójkę z gaździną i rozmawiali. W pewnym momencie słyszą jakieś krzyki: „Łap go!”. „Uciekł”. Strzały. Krzyki przebiegły [za] dom. Wąski ogród, w [jego] końcu [znowu] słychać strzały i krzyki. „Łupaszka” mówi: „Na pewno gonią kogoś od »Ognia«”. Wtedy likwidowali resztki [oddziału partyzanckiego „Ognia”. To też] spokojnie siedział [dalej]. Krzyki ucichły, słychać było: „Zwiąż go”. [Po chwili do izby wszedł oficer, kapitan. „Wy kto?”. „Ja to gaździna, a to chory z Gdyni z żoną”.] „Dokumenty”. [„Łupaszko”] Pokazał dokumenty. [Przejrzał. „W porządku”. W tym momencie wszedł jakiś cywil. „Kapitanie, co to za ludzie?”. „Panie majorze, ta starsza to gaździna, a mężczyzna to chory urzędnik z Gdyni”. „Zrewidowaliście go?”. – [„Po co?”]. – „Zrewidujcie”. [Kapitan kazał „Łupaszce” wziąć] ręce do tyłu i [zaczął rewizję]. [W tym momencie] major, [ów cywil, zatrzasnął „Łupaszce” na wyciągniętych do tyłu rękach kajdanki].

  • Był przygotowany…


[Owe krzyki, strzały, pozorowany pościg miły na celu uśpienie czujności „Łupaszki”. Skutego [wsadzono] w samochód, jeden przed nim, jeden za nim. [W sumie] trzy samochody wiozły go do Krakowa, a tu do aresztu] w Urzędzie Bezpieczeństwa. Skuty cały czas. Z nim w celi siedział strażnik, bez broni. Pod celą dwóch strażników z pistoletami maszynowymi. Potem znowu skutego przywieźli na lotnisko i] do Warszawy samolotem.

  • Respekt czuli?


Tak. Na Koszykowej od razu zaprowadzili go na przesłuchanie do pułkownika Różańskiego, ciągle skutego. W czasie przesłuchania wchodzi dwóch cywilów. Pierwszy, który wszedł, stanął, tak się popatrzył, Różański się zerwał: „Towarzyszu ministrze...”. – „Siedźcie”. Podszedł do „Łupaszki”: „I co panie majorze? Nie wiszę na sośnie, a żeśmy się spotkali”. „Łupaszka” wtedy się zorientował, że to jest minister Radkiewicz. A dlaczego? Radkiewicz jeszcze na początku 1947 roku napisał do niego list, [który] trafił do niego do oddziału, Radkiewicz mu proponował, żeby ujawnił oddział na przełomie roku, [w zamian on] gwarantuje swobodę jego ludziom, a jemu paszport na Zachód. [„Łupaszka” w te obietnice nie wierzył i odpisał:] „Chętnie się z panem ministrem spotkam, [kiedy]. pan będzie wisiał na sośnie, to pod tą sosnę podejdę”. [Teraz natomiast odpowiedział: „No cóż panie ministrze, raz się jest na wozie, a raz pod wozem], ale dalej się mnie boicie”. – „Jak to się boimy?”. – „Od wczoraj trzymacie mnie skutego”. A Radkiewicz: „Pułkowniku, dlaczego major jest skuty? Proszę go natychmiast rozkuć”. Rzeczywiście, rozkuli.
Nawet nie miał ciężkiego śledztwa. Wszystko już wiedzieli. Walicki szef sztabu [wileńskiego był aresztowany wcześniej. Znał miejsce ukrycia „Łupaszki” i to on najprawdopodobniej nie wytrzymał tortu i wskazał adres „Łupaszki”. Tak przynajmniej sądził sam „Łupaszka”].

  • Rozmawiałam z córką Walickiego, dostał wyrok śmierci w 1950 roku.


Tak, [Minkiewicz, „Łupaszko”, Olechnowicz wykonany, Walickiego wykonany – wszyscy rozstrzelani tej samej nocy].
Wyrok śmierci odbywał się tak: po apelu – siedziałem wtedy na ogólniaku – wchodziło dwóch oddziałowych i wołali: „Na S!”. – „Strzelecki”. – „Nie”. – „Sowiński”. – „Nie”. – „Szendzielarz”. – „Dawaj, bierzcie swoje rzeczy i chodźcie z nami”. To było wiadomo, że na wykonanie wyroku. Co za rzeczy? Szczoteczka do zębów, woreczek z proszkiem, ręcznik, kapcie. To całe rzeczy.
Szendzielarz powoli to zgarnia: „Prędzej, pospieszcie się”. – „Czekałem na wykonanie wyroku ponad pół roku to wy możecie poczekać parę minut” i sprężystym krokiem odszedł do drzwi. W drzwiach się odwrócił: „Słuchajcie [koledzy], bądźcie przekonani, że giniemy za słuszną sprawę”. I poszedł...

  • Piękne pożegnanie.


Poszedł. Tej nocy rozwalili wszystkich [z wileńskiego AK. Według niepotwierdzonych relacji więźniów z celi prowadzono] ich sprowadzali do narożnej celi na parterze, na ogólniaku. Jak ucichło, pogasły światła dwóch strażników [przeprowadzało więźnia] przez podwórze, do starej nieczynnej kotłowni. Jak przekroczyli próg kotłowni, podchodził z tyłu strażnik [oprawca i] strzelał w tył głowy, w podstawę czaszki.
Nad ranem, jeszcze po ciemku „ślepy Oleś na łysej kobyle” wywoził zwłoki wozem sanitarnym. Gdzie chowali, nie wiadomo.

  • Proszę opowiedzieć o swoim procesie.


Na początku lutego wezwali mnie na proces. Proces odbył się w celi, w więzieniu. Siedziałem w rogu na kiblu. Kiblem nazywaliśmy spłuczkę z deską. Pod oknem był stolik, za którym siedział sędzia major Widaj – sławny, opisali go w gazetach – dwóch ławników i porucznik protokolant, bez prokuratora. [Jego rolę pełnił sędzia.] Odczytali akt oskarżenia. Sędzia pyta: „Czy przyznajesz się do winy?”. – „Nie”. – „Będziemy sprawdzać. Czytajcie [zarzuty]”. „W czerwcu oskarżony uczestniczył w rozpoznaniu celem porwania ambasadora radzieckiego”. Mówię: „Nieprawda. Byłem wtedy w Zakopanem, nie było mnie [w Warszawie]”. – „Sprawdzić w protokóle”. Protokolant czyta: „Jest! Ale nie podpisany protokół”. – „Wykreślić [z aktu] oskarżenia”. Czyta dalej: „Wtedy i wtedy osłanialiście spotkanie Irmy, żony »Radosława«, z Rzepeckim”. – „Nieprawda. Byłem wtedy w Zakopanem”. Do porucznika: „Sprawdzić”. Sprawdza. „Napisane jest, ale nie podpisany protokół”. – „Wykreślić”. – „Pomagaliście w ukryciu broni w Jeziornej”. – „Nieprawda. Byłem wtedy w Zakopanem”. – „Sprawdzić”. – „W protokole jest, ale nie podpisane”. – „Wykreślić”. „To co do cholery?! Wyście nic nie zrobili?!”. – „Jak pan major widzi”. – „Proszę się zachowywać jak w sądzie”. – „Dla mnie pan jest w mundurze majora, [i tak pana nazywam]”. – „Wyprowadzić”. Cała sprawa trwała trzy kwadranse, może godzinę.

  • Bez orzeczenia?


Za chwilę wprowadzili mnie z powrotem. [Pan major odczytał] wyrok: „Aczkolwiek przewód sądowy nie [dowiódł oskarżonemu posiadania broni, ani konspiracji po ujawnieniu, to] biorąc pod uwagę przeszłość, wykształcenie, [sąd] nie daje wiary, [iż] oskarżony nie chciał obalić [ustroju] Polski Ludowej z bronią w ręku – pięć lat więzienia”.

  • Jak pan to przyjął?


Z uśmiechem. Zdawałem sobie sprawę, [że z X Pawilonu − powiedział mi to zresztą Sarkowski w dniu aresztowania – nikt bez skazującego wyroku nie wychodzi].
To był rzeczywiście pawilon [wyjątkowy]. Nie miał nad nim władzy naczelnik więzienia Mokotów, tylko Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. [Trzymano tam] specjalnych [więźniów], elitę, kwiat Polski.
W trzynastej celi siedział ze mną minister Leśniewski, przeuroczy człowiek. Muzykolog, prawnik z wykształcenia, przedwojenny minister. Tak pięknie mówił o muzyce, że wystarczyło zamknąć oczy, [żeby ja słyszeć]. Był miłośnikiem Beethovena. Z jego opowiadań znam Beethovena, historię jego dzieł. [...] Zmarł w więzieniu. To był starszy pan.
Zresztą Kostek Biernacki też zmarł w więzieniu. On wojnę przeżył w Rumunii, Rumuni go wydali w 1945 roku. Siedział [pięć lat] bez rozprawy. Zmarł zaraz po wyroku.
Siedziałem z takim panem, wachmistrz policji przed wojną. Przez jakiś czas był oddelegowany jako policjant kryminalny do pilnowania Berezy Kartuskiej. Aresztowali go. Siedział i siedział. Nawet nie spytali go, jak się nazywa. Zażądał widzenia z prokuratorem. Nie dali mu. Urządził głodówkę, dali mu widzenie z prokuratorem: „My do was nie mamy żadnej pretensji. Wy jesteście tylko jako zabezpieczenie do sprawy Kostka Biernackiego, jako świadek”. Tak siedział pięć lat. Wyszedł bez [wyroku].

  • Jaki był dalszy ciąg, wysłuchał pan wyroku i co się potem działo?


Przenieśli mnie na ogólniak.

  • Gdzie znajdował się ogólniak?


To samo więzienie, Mokotów. X Pawilon to była cząstka Mokotowa, wydzielony pawilon. Wchodziło się głównym wejściem do więzienia, przechodziło się korytarzem więziennym, wychodziło się na podwórze. Jakieś pięć-dziesięć metrów od wejścia był X Pawilon. Dwupiętrowy budynek. W czasie okupacji dobudowali trzecie piętro z małymi celami
Po wyroku przenosili na ogólniak. Na ogólniaku siedzieli wszyscy: i polityczni, i kryminalni, i [Niemcy]. Naczelnik więzienia, major, włókniarz z Łodzi, pomieszał politycznych ze złodziejami, celowymi [z reguły] byli złodzieje. „Panowie złodzieje, panowie polityczni i reszta, frajerstwa”. To była odzywka celowych, jak zarządzali sprzątanie celi. Na ogólniaku w 29 celi było bardzo ciasno. Cela była [duża, ale] siedziało nas [ze] stu. Jak się w nocy wstało do kibla, to już człowiek nie znalazł miejsca, ciała się tylko rozprężyły. Leżało się na siennikach na podłodze. Z jednej mojej strony spał major Luftwaffe Gustaw von Baumgarten, as lotnictwa niemieckiego, z drugiej strony [major] Staszek Skalski – [as lotnictwa polskiego w Anglii]. Siedział z nami generał graf von Sporenberg. Jego głównym [zarzutem] oskarżenia było to, że w 1920 roku, jako komendant placu w Hamburgu, kazał strzelać do manifestujących robotników i rozpędził manifestację komunistyczną.
Von Baumgarten też nie wiadomo za co odsiedział pięć lat. To był rzeczywiście as lotnictwa [niemieckiego, kawaler Krzyża Rycerskiego Brylantami]. Bardzo ciekawa postać. Urodził się w Południowej Afryce, jeszcze jego dziadek wyjechał z Niemiec. Przyjechał w 1935 czy 1934 roku na studia do Niemiec. Studiował w Halle na politechnice. W Południowej Afryce był już zamiłowanym lotnikiem. Należał do klubu szybowcowego. Tutaj też należał do aeroklubu. Jak wysłali Legion Condor [na wojnę w] Hiszpanii, zgłosił się na ochotnika.

  • Proszę mówić o sobie.


Przechodziłem z celi do celi. W końcu wywieźli mnie do Rawicza. W tym transporcie jechał [też Stanisław] Skalski, [Adam] Obarski – przedwojenny sekretarz [„Robotnika”], pepesowiec, ze sprawy WRN-u, Pużaka. W Rawiczu siedziałem najpierw w pawilonie czerwonym, a później białym. W Rawiczu były bardzo trudne warunki [lokalowe].

  • Gorsze niż na Mokotowie?


Gorsze, straszliwa ciasnota. Jedzenie kiepskie. Na przykład przez pół roku podawali pseudo-grochówkę, [wręcz nie do zjedzenia].
Było strasznie duszno i pluskwy. Koszmarna ilość pluskiew. Na białym pawilonie szczególnie. [Kiedy] zameldowałem oddziałowemu, że tu są pluskwy, odparł: „Nowinę powiedziałeś, wiadomo, że w całym więzieniu są pluskwy”. Nie walczyli z [nimi].
Na oknach były żelazne blindy. Blacha zasłaniająca okno, żeby nie można było wyglądać. Powietrze wpadało tylko przez otwór, między ścianą a [obrzeżem Blindy]. Duszno. Nie było spłuczek jak na Mokotowie, to stare więzienie. Załatwiało się do kibla, który śmierdział, [bo wypróżniano go raz dziennie].

  • Jak długo pan siedział?


Od lipca 1951 do początków 1953 roku.

  • Odsiedział pan całe pięć lat?


Darowali mi dwadzieścia dni. W Rawiczu na przykład, w dwuosobowej celi siedziało ośmiu ludzi. W jedynkach czterech ludzi. Siedziałem przez jakiś czas z chłopami, którzy siedzieli za „kasę i mliko”. Przyszedł partyzant, [czy] grupa partyzantów do wsi, dostali chleba czy mleka [i to już była] pomoc bandzie. Przeważnie po dziesięć lat dostawali. Siedząc z tymi chłopami, opowiadałem im historię Polski.

  • To ich ciekawiło?


Bardzo, [nie tylko] słuchali, [ale i zadawali pytania]. Oni mnie uczyli rolnictwa. Po wyjściu [mógłbym zostać] świetnym rolnikiem.
Był z nami rzekomy lekarz z Wileńszczyzny, [jak się okazało kapuś]. Doniósł, że buntuję chłopów przeciwko Polsce Ludowej. Zostałem osadzony [w karnej celi]. Dwa tygodnie [przesiedziałem w strasznych warunkach].
Przeżyłem w Rawiczu [epidemię czerwonki]. Sporo ludzi podobno zmarło. Naszą celę to na przykład uratował Witek Sikorski [też] z Batalionu „Zośka. [W chwili aresztowania] był na czwartym, albo na trzecim roku medycyny. [W więzieniu] pełnił funkcję [sanitariusza]. Jak przyszedł do [naszej] celi, poznał mnie [i] od razu mówi: „Nie [mamy] żadnych środków przeciwko czerwonce, nie mam lekarstw. [To tez radze wam:] jesteście końcową celą, dostajecie kawę, w której jest dużo fusów, suszcie na parapecie okiennym – parapet był blaszany – [i] jedzcie tylko [ten] susz [oraz] pijcie gorzką kawę”. [Posłuchaliśmy. Przez kilkanaście dni] nie jedliśmy zup, tylko susz, chleb i gorzką kawę. U nas w celi nikt nie zachorował na czerwonkę.
Z Rawicza wywieźli mnie na początku 1953 roku do Jelcza, do pracy. W Jelczu była dawna fabryka Kruppa, w której w owym czasie produkowano tak zwane wojskowe zaopatrzenie – warsztaty bojowe. To były ciężarowe samochody – warsztaty mechaniczne [przydzielane jednostkom wojskowym w całym Układzie Warszawskim].
W Jelczu były dobre warunki. Spaliśmy na łóżkach, wyżywienie było dużo lepsze. Obiady były na przykład fabryczne, z mięsem.
Zostałem przydzielony do pracy jako biuralista w dziale narzędziowni, prowadziłem dziennik robót, spisywałem narzędzia wydawane na oddziały produkcyjne. Bardzo dobrze żyłem z kierownikiem narzędziowni. On mi nawet [proponował]: „Może ci przynieść kieliszek wódki?”. – „Nie chcę wódki. Możesz mi przynieść czegoś dobrego do jedzenia”. I nieraz przynosił.

  • Długo pan był w Jelczu?


Prawie rok. Wyszedłem 18 grudnia 1953 roku.

  • Wrócił pan do Warszawy?


Mieszkania nie było. Zamieszkałem u kolegi z jego żoną, bezdzietni byli. Pracowałem jako fizyczny. Chciałem skończyć studia [do Ministra Szkolnictwa Wyższego]. Uzyskałem zgodę na ukończenie studiów zaocznie. W 1957 roku zrobiłem magisterium. [W tym samym roku] zostałem rehabilitowany. Prokurator generalny, szczególnie w sprawie „zośkowców”, wniósł rewizję nadzwyczajną.
Dzięki temu, że kolega mojej koleżanki, Izy Nowickiej, był w Prokuraturze Generalnej, dostałem mieszkanie. Ożeniłem się. [Po rehabilitacji], zacząłem pracować jako dziennikarz. Najpierw w „Za i Przeciw”, a potem w „Kurierze [Polskim]”. Przepracowałem [w nim] czterdzieści lat, od 1958 roku do [upadku w 1999 roku].

  • Czy pracował pan w zawodzie chociaż przez chwilę?


Byłem publicystą [społeczno-prawnym].

  • Wieloletni pobyt w więzieniu chyba pomógł panu w późniejszej pracy dziennikarskiej?


Miałem łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Byłem reportażystą, zjeździłem całą Polskę.

  • Napisał pan jedynie „X Pawilon”, czy jeszcze coś?


Napisałem [jeszcze] „Spotkania z Temidą”, [i dużo artykułów – wspomnień z okresu okupacji i Powstania].
[Książka „X Pawilon” była najpierw drukowana w „Kurierze” w 1981 roku w czasie zrywu Solidarnościowego. Do wybuchu stanu wojennego wyszło piętnaście odcinków. Dlatego właśnie zostałem wyrzucony z pracy. Wróciłem po stanie wojennym, na to samo stanowisko – kierownika działu łączności.


Warszawa, 27 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski

    • Kontynuacja wywiadu z 2005 roku

 

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądały pana dzieje po tak zwanym wyzwoleniu, od zakończenia wojny, podjęcia studiów aż do umieszczenia na pięć lat na Rakowieckiej.

 

Jak już mówiłem w poprzednim wywiadzie, przepłynąłem Wisłę. Jakoś się ukrywałem, włóczyłem do wyzwolenia Warszawy 17 stycznia. Udało mi się przeżyć, bo miałem kuzyna, który mi wyrobił miejscową kennkartę, [stwierdzającą], że mieszkam w jakieś miejscowości Jędrzejów czy coś takiego. Dzięki temu, akurat miałem trochę rodziny za Wisłą, koło Wiśniewa, przez dłuższy czas mieszkałem w jednym pokoju z oficerami radzieckimi, ale miałem już inną datę urodzenia. Tak że już 19 stycznia byłem w Warszawie.

  • Natychmiast.


Tak. Tym razem przeszedłem Wisłę.

  • Jak można było się przedostać?


Przeszedłem Wisłę po lodzie, była zamarznięta. W tym samym miejscu, gdzie ją przepływałem wpław pół roku wcześniej, to przeszedłem po lodzie.
Przyszedłem do swego mieszkania na ulicę Bagatela 14. Dom nie był spalony, tylko był zniszczony, powybijane okna. Mieszkałem na trzecim piętrze. To było duże mieszkanie. Nie było zresztą moje, tylko moich kuzynów. Okazało się, że stało [w nim] SS-Galizien. Mieszkanie było zniszczone kompletnie, meble porąbane toporkiem, książki wywalone z biblioteki na podłogę, podarte i na wierzch nasrane. Trochę ogarnąłem to mieszkanie. Zamknąłem drzwi, zamek był wyłamany, ale znalazłem kawałek deski z jakiegoś mebla, zabiłem drzwi i napisałem: „Proszę nie wyłamywać, wszystko rozkradzione. Nie ma już co ukraść”. Poszedłem. Warszawa wyglądała strasznie. Szedłem wieczorem.

  • Czy widział pan w ogóle jakichkolwiek ludzi?


Widziałem. Już ludzie zaczęli się kręcić. Ale to był straszny widok, jak szedłem wieczorem. Szedłem do swojego przyjaciela, [licząc], że może on już jest. Nikogo nie było. Dom też nie był spalony, ale nikogo nie było. Dom był pusty. Wróciłem do siebie. Przenocowałem. Na gazetach przespałem w tym domu. Na starych papierach się zwaliłem i przespałem się jakoś.
Rano – wody oczywiście nie było – wrażenie było straszne. Brzęczące rynny poobrywane, ulica Marszałkowska przypominała kanion. Mnóstwo gruzów, domy zwalone, szło się zygzakiem, jak ścieżką. Następnego dnia wyszedłem poza Warszawę i udałem się do Płocka. W Płocku miałem ciotkę. Autostopem dojechałem, z żołnierzami radzieckimi. U ciotki odpocząłem, odżywiłem się. Płock nie był w Reichu. Mieli gospodarstwo, dosyć dobrze [im się wiodło]. W marcu wróciłem do Warszawy.

  • Gdzie byli pana rodzice?


Ojciec nie żył, a matka mieszkała w Siennicy. Zresztą dom nasz został spalony w 1944 roku, jak wchodzili Rosjanie. Trafił pocisk artyleryjski. Ponieważ to był spory dom, część domu była zajęta przez Niemców, był tam magazyn niemiecki. Jak pocisk trafił, pociski zaczęły się rozrywać, to wszystko spłonęło. Nie zostało nic. Na szczęście w domu nikogo nie było akurat. Młodszy brat był w partyzantce, młodsza siostra została wywieziona na roboty. Tak że była tylko matka i ojczym, ale ich nie było w domu.
Wróciłem do Warszawy na początku marca. Warszawa już żyła. Na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich było już targowisko, gdzie można było kupić jarzyny, chleb. Poszedłem do swojego domu, naturalnie najpierw na Bagatelę 14. Deski nie było, otworzyłem drzwi i poczułem lufę w brzuchu. Dom zajęli Sowieci na ambasadę. Do czasu aż wybudowali swój pałac pod Belwederem, była tam ambasada radziecka.
Ale za to u dozorcy zastałem [wiadomość]. Dozorca już wrócił, mówi: „Tu jest kartka do pana”. Kartka to była fotografia mego przyjaciela serdecznego, z którym razem chodziliśmy do [Liceum] Sowińskiego. Razem maturę robiliśmy. [Napisał]: „Już jestem w Warszawie. Jak żyjesz i zjawisz się, to przyjdź na Chmielną 26”. Obydwaj zaczęliśmy [pędzić] sobie żywot. On się zatrudnił, jego kuzyn otworzył restaurację w Alejach Jerozolimskich, między ulicami Pankiewicza a Poznańską. Pracował jako kelner, przynosił jedzenie.
Na szczęście zawsze lubiłem ładne dziewczyny. Jak zobaczyłem ładne, zgrabne nogi, na wysokich obcasach, to sobie myślałem, co to za nogi! Tak szedłem za dziewczyną, wyprzedziłem, żeby zobaczyć, jaka jest buzia. Wyprzedzam, a ta dziewczyna rzuca mi się na szyję. Co się okazuje? Łączniczka z mojego plutonu, „Madzia”, przeżyła. Mówi: „Słuchaj Staszek, my z powrotem się zorganizowaliśmy. »Kmita«, »Radosław« jest. Przyjdź do mnie”. Trochę zamieszkałem u przyjaciela, trochę z nią. Tak wstąpiłem we wtórną konspirację „zośkową”. To było AK WZ, raczej ukrywanie się, niż konspiracja. W każdym razie, na wszelki wypadek gromadziliśmy broń.
Dostałem w międzyczasie własne mieszkanie. Spotkałem znajomego, z którego córką razem chodziłem na angielski w czasie okupacji. Miał dom na ulicy Oleandrów, był właścicielem, mieli duże, piękne mieszkanie, cztery pokoje z kuchnią. Mówi: „Słuchaj Staszek, ponieważ moja żona i córki żyją, [ale] są w Poznaniu, to mnie BOS przyznał tylko dwa pokoje. Wziąłbyś nakaz na te drugie dwa pokoje. Ja ci potem dam i wyremontuję kawalerkę ładną, jak Zosia wróci”.
Akurat jeden z kolegów z „Zośki” pracował w BOS-ie (Biuro Odbudowy Stolicy) mówi: „Musisz mieć jakieś zatrudnienie”. To zapisałem się na SGGW, które już zostało otwarte w kwietniu. Tak dostałem przydział na to mieszkanie i zamieszkałem.


W maju, ponieważ odezwały mi się płuca z powrotem, to zostałem wysłany do Zakopanego. Trochę, żeby się podleczyć, a trochę, żeby skończyć prawo jazdy. Na wszelki wypadek, bo szkołę samochodową otworzył Wacek Micuta, dowódca plutonu pancernego „Zośki”.

  • W Zakopanem się znalazł?


W Zakopanem otworzył szkołę samochodową. Potem był w ONZ-cie szefem transportu UNESCO. Teraz mieszka w Szwajcarii, jeszcze żyje. Niedawno był w Polsce. Jego czołg zdobywał Gęsiówkę. W Zakopanem mieszkałem u Sióstr Boromeuszek, rzeczywiście podkurowałem się, wyzdrowiałem, zrobiłem prawo jazdy. Najpierw kurs samochodowy, prawo jazdy.
Na przełomie września i października było ujawnienie, przyjechali do mnie, ktoś od „Zośki”. Któryś z chłopców przyjechał i mówi: „Słuchaj, musisz przyjechać do Warszawy, żeby się ujawnić, bo wszyscy się ujawniamy”. Mówię: „A co z moją bronią?”. – „Broń, co była u ciebie, to została zabrana i zdana”. Jak się wyprowadziłem, to zamieszkały w moim mieszkaniu dwie sanitariuszki: „Myszka” i najmłodsza sanitariuszka Batalionu „Zośka”, miała szesnasty rok, „Pralinka”. Wróciłem do mieszkania. A jeszcze przed tym, będąc w Krakowie, zapisałem się na studia, na uniwerek. Na Uniwersytet Jagielloński, na prawo.

  • Który to był rok?


To był 1945 rok, kwiecień. Bo wcześniej się zapisałem, zanim pojechałem. Nie miałem w czym chodzić, miałem tylko długie buty i wojskowe spodnie. Przyjechałem na chwilę do Warszawy, na dwa dni, ujawniłem się i pojechałem z powrotem do Zakopanego. Czekał mnie egzamin z prawa jazdy. Tak że wróciłem do Warszawy w listopadzie. Już był otwarty Uniwersytet Warszawski, Wydział Prawa i zapisałem się na prawo. Wtedy bez egzaminów się zapisywało. Na pierwszym roku było dziewięćset osób, do dyplomu dotarło dziewięćdziesięciu.
Mieszkałem w starym mieszkaniu. Już nie pamiętam. Chyba Janek Rodowicz mi pomógł, „Anoda”, otrzymałem [skierowanie] na komisję inwalidzką, dostałem uprawnienia inwalidy wojennego i rentę. To właściwie była podstawa do tego, ale renta była mała, dorabiałem sobie. Między innymi byłem przedstawicielem handlowym. Moi przyjaciele mieli fabrykę kosmetyków, sprzedawałem kosmetyki, jeździłem do Krakowa.

  • Jednocześnie studiował pan?


Studiowałem, normalnie, podstawy utrzymania. Z tym, że wróciła rodzina właściciela mieszkania, pana Woźniaka. Wrócili nawet w tym czasie, kiedy byłem w Zakopanem, pod koniec. Załatwił mi rzeczywiście kawalarkę na mansardzie, ładny pokój z dużą łazienką. Pokój nieduży, ale łazienka bardzo duża.
Kontaktowaliśmy się z „zośkowcami”, pierwszy zjazd zrobiliśmy w 1946 roku w Zakopanem. Większość „zośkowców” rekrutowała się z trzech gimnazjów: z Sowińskiego, z Batorego i z Rejtana. To co przeżyło, to prawie wszystko studiowało na politechnice. Na medycynie było chyba ze trzech. Janek był na architekturze na przykład.
Jeden z przyjaciół, Wojtek Ostelski, pracował w handlu zagranicznym. Jak byłem na czwartym roku, w 1948 roku w styczniu, mówi: „Słuchaj, zacząłbyś pracę. Już na wykłady nie musisz chodzić, na ćwiczenia będziemy cię zwalniać”. Zacząłem pracować w handlu zagranicznym w firmie „Dalspo”. Była to firma handlu zagranicznego, przedwojenna.
Firma założona przed wojną przez właścicieli majątków ziemskich, a właściwie arystokrację, do eksportu płodów rolnych z tych majątków. Firma została reaktywowana po wojnie, oczywiście już jako państwowa. Dalej prezesem był hrabia Górecki. Pracowałem na przykład z [paniami] Ponińską i z Branicką, z Wojtkiem Dzieduszyckim. Branicka w innym wydziale pracowała. W moim wydziale pracowała Ponińska, Branicka w innym. Z Wojtkiem Dzieduszyckim i z Łubieńskim, takie towarzystwo. Ci ludzie znali języki po prostu. Dosyć szybko awansowałem, bo mówiłem nieźle po angielsku i po niemiecku bardzo dobrze. Na ćwiczenia mnie zwalniano z pracy. Normalnie studiowałem.
Skończyłem trzeci rok z dobrymi wynikami. Na trzecim roku zacząłem pracować, a przeszedłem na czwarty.

13 stycznia około godziny jedenastej siedziałem nad jakimiś sprawozdaniami, nad książką. Walenie w drzwi, najpierw od korytarza. Mówię: „Włazić, otwarte”. Myślałem, że któryś z kolegów, bo u mnie [był] punkt zborny. Punkt świetny, wieczorami [na ulicy] Oleandrów, w pobliżu była prywatna restauracja Kasi, która udzielała nam kredytów. Całe to bractwo do mnie się zwalało. Myślałem, że to ktoś z kolegów się przypętał.
Wpadają z pistoletem w garści: „Ręce do góry! Gdzie masz broń?!”. Trzech funkcjonariuszy bezpieczeństwa, po cywilnemu. Postawili mnie pod ścianę i zaczęli kipisz. Przewracali wszystko, dokładnie szukali, pozbierali w torby, zabierali książki.

  • Ale broni pan nie miał?


Nie miałem już żadnej broni. W ogóle po ujawnieniu my już rozwiązaliśmy organizację. Tyle, że się spotykaliśmy. W 1948 spotkaliśmy się w Szklarskiej Porębie, ale pod egidą Związku Inwalidów Wojennych, w pensjonacie inwalidów wojennych. To nawet organizowałem wspólnie z „Anodą”, dlatego że na Śląsku, w Wałbrzychu, był lekarz Batalionu „Zośka” doktor „Brom”, Zygmunt Kujawski, który na Śląsku był lekarzem i poznał mnie z pułkownikiem Pluta-Czachowskim, szefem jednego z wydziałów Komendy Głównej, który był prezesem Okręgowego Związku Inwalidów na Dolny Śląsk. Zjazd był zarejestrowany w bezpiece. Musiałem mieć zgodę bezpieki na zjazd. Normalny zjazd koleżeński.
Wracając do 13 stycznia, akurat czytałem książkę Ossendowskiego „Czerwony kat Rosji”. Jeden do drugiego mówi: „Zobacz, co ten skurwysyn czyta”. Zabrali książkę oczywiście. Wszystkie dokumenty, zdjęcia pozabierali. Zawieźli mnie na Koszykową. Wsadzili w cytrynę. Ja w środku, dwóch po bokach. Czterech ich było.
Na Koszykowej w Urzędzie Bezpieczeństwa: „Prędzej, prędzej”. Mówię: „Co pan tak się spieszy do cholery, zdążycie”. Jak mnie rąbnie w twarz, zbił mi okulary. Bez okularów przez całe więzienie przetrwałem.

  • Pięć lat bez okularów?


Tak.

  • To jak pan mógł potem zeznania czytać?


Jeszcze nie miałem tak silnych okularów, ale astygmatyzm miałem. W więzieniu na Mokotowie, już na ogólniaku jak byłem, po śledztwie, to meldowałem do naczelnika o okulary. Nie pozwolili mi. Wyprowadzili mnie na górę, jakiś major spisał dane, mówi: „Zabierzcie go zaraz na X Pawilon, bo tu już nie ma wolnych cel”. Myślę sobie: „Aha, musi być coś gorszego widocznie”. Nie wiedziałem o tym, że Janek „Anoda” został aresztowany wcześniej, [bo] na święta gdzieś wyjechałem.

  • Wtedy aresztowano już ludzi z pańskiego grona?


Wszystkich.

  • Wcześniej, przed panem, też?


Przede mną aresztowano. Janek „Anoda” został aresztowany w Wigilię 1948 roku. Nasz dowódca, „Kmita”, Henryk Kozłowski, Andrzej Borski, Staszek Lechnierowicz zostali aresztowani 3 albo 4 stycznia. Resztę „zośkowców”, z całej Polski, zamknięto 13 stycznia. Z Chrzanowa jednego. Drużbickiego na przykład, był w Szkole Oficerskiej Marynarki Wojennej w Szczecinie, stamtąd go zabrali i przywieźli.
Przyszedłem na X Pawilon, może była druga w nocy, może pierwsza. Do celi wszedł bardzo elegancko ubrany pan, czarny krawat, koszula, wysoki, szczupły, o zimnych, niebieskich oczach. „A witam was. Jak się nazywacie?”. Mówię: „Stanisław Krupa”. – „Z Batalionu »Zośka«?”. – „Tak”. – „Za co was tu zamknęli?”. Mówię: „Sam sobie zadaję to pytanie od paru godzin, nie wiem dlaczego”. – „Wy jesteście z Batalionu »Zośka«, pseudonim »Nita«?”. – „Tak”. – „Wy się dziwicie, za co was zamknęli, jak wy jesteście z Batalionu »Zośka«?”. Mówię: „Proszę pana, nie wiem, kim pan jest”. – „Dowie się pan”. Mówię: „Dla mnie to, że byłem w Batalionie »Zośka«, to jest powód do dumy i do chwały, a nie do aresztowania”.
Nacisnął dzwonek u podstawy biurka, rozległ się cichy brzęk, otworzyły się drzwi, wszedł [strażnik] „Zabierz tego skurwysyna. Wiesz do której celi?”. – „Tak jest panie majorze”. To był osławiony major Sarkowski, zresztą wyższy oficer NKWD. Był szefem X Pawilonu.
Wprowadzili mnie do celi numer 19. Nie zapomnę, mimo że minęło sześćdziesiąt lat, tego wrażenia. Było może godzina druga po północy. Taki był zwyczaj, że jak cela była otwarta, to więźniowie musieli się zrywać i ustawiać w szeregu pod oknem naprzeciw drzwi celi. Smród straszliwy! Smród spoconych, niemytych ciał i czosnku. Blinda żelazna na oknie, ciemno, barłóg na podłodze, postrzępione sienniki, ci ludzie nieogoleni, brudni. Myślę sobie: „Boże, gdzie trafiłem. Do jakichś bandziorów pewnie”. Miałem jesionkę zarzuconą na ramiona. Ale któryś z więźniów, wysoki, szczupły, mówi: „Kłaść się z powrotem, to tylko nowy, to nie pobudka”. Do mnie mówi: „Kładź się tu z brzega, jest trochę miejsca”. Położyłem się z brzegu siennika, koło niego. Wszyscy zasnęli. Nakryłem się płaszczem. Oczywiście oka nie zmrużyłem. Rano o szóstej pobudka. Po pobudce drzwi się otwierały. Na noc ubrania trzeba było ułożyć w kostkę, wystawić przed drzwi celi. Zabierali kostkę, ubierali się i myto się w kiblu.

  • Właśnie czytałam o tym w pańskiej książce. Wierzyć mi się nie chciało.


Dyżurny musiał wymyć kibel po nocy. Resztę się myło i zęby, ręce, twarz. To wszystko z tej wody się spłukiwało. Po myciu śniadanie i po śniadaniu spokój.
Jeden z więźniów mówi: „Czas, żeby się przedstawić. Kto ty jesteś?”. Mówię: „Stanisław Krupa, Batalion »Zośka«, sierżant podchorąży”. – „Kiedy cię zamknęli?”. – „Dzisiaj w nocy”. Przedstawił się: „Jestem Adam Czekalski. Dziennikarz, trochę literat. Zamknęli mnie, bo nie podobało im się to, co piszę w gazecie lokalnej w Katowicach. Ten starszy pan, wytworny, szpakowaty to pan Kazimierz Wejhert, jeden z najbogatszych ludzi w Polsce, właściciel »Elibora«. Ten z kolei siedzi za to, że miał szczęście zjeść dwa razy obiad z ambasadorem amerykańskim Bliss Lanem. Ten wysoki, szczupły, ze szczęką buldoga, to Lucjan Minkiewicz, dowódca VI Brygady AK Okręgu Wileńskiego. Siedzi za to, że zamienił smyczek na pistolet maszynowy”. – „On tak żartem ten Czekalski”. – „Ten to jest Leszczyński Ziutek, Józef, z lwowskiego AK. A ten najmłodszy, to sam nie mam pojęcia, za co on siedzi, to Zenek. Nie pamiętam jego nazwiska. Chłopak ze wsi, który lepiej włada cepem niż piórem, ale rzekomo za sabotaż”. Zaczęliśmy rozmawiać. Ile wyliczyłem tych ludzi razem?

  • Pięciu i szósty mówiący.


Tak, szósty mówiący i ja siódmy. Na siedem osób było pięć sienników ze starą słomą. Jeden siennik leżał w poprzek, cela była dwa metry dwadzieścia centymetrów szeroka, bo to były pojedynki. Jeden siennik rozłożony w poprzek, a dwa tak i tak. Tak że leżało czterech z jednej strony, trzech z drugiej strony, głowami do siebie. Na dzień sienniki układało się w kostkę pod oknem i reszta była wolna. Nie było żadnego siedzenia.

  • Nie można było usiąść na tym?


Nie. Nie można było. Na podłodze się siadało.

  • W książce napisał pan, że od razu pana sprawdzili.


Dowcip polegał na tym, że wcześniej była aresztowana Irma, żona „Radosława”. Lucjan Minkiewicz, który znał ją jeszcze sprzed aresztowania, bo przyjeżdżał do Warszawy jako łącznik – potem był zastępcą „Łupaszki” – zastukał do Irmy. My się porozumiewaliśmy stukając, też się potem nauczyłem. To było [alfabetem] Morse’a – kreska, kropka, kreska, kropka. Kropka to był jeden stuk, kreska to dwa szybkie stuknięcia. Jak się skończył wyraz, to pociągało się tak, że zakończony wyraz. Albo ten, który zrozumiał wyraz przed końcem, to pociągał, że zrozumiał.
Spytał się Irmy, czy taki Staszek Krupa to rzeczywiście „Zośka”. Ona mówi: „Tak, na pewno. Możecie być spokojni, to nie żadna wtyczka”. W tym czasie dawano wtyczki do celi, które miały rozpracowywać.
Lucjan mnie od razu wziął na bok i mówi: „Słuchaj, niedługo cię wezmą na śledztwo pewnie, nie wiadomo jak szybko. Pierwszy raz to ustal sobie, co możesz powiedzieć, żeby nie gubić siebie i nie wsadzić innych. Powiedz to od razu, a potem, żeby cię nie wiem jak bili, to nic nie dodaj, [bo] będą wtedy sądzili, że więcej powiesz. Bądź spokojny, najgorsze jest pierwsze uderzenie w mordę i pierwszy kop w jaja, każdy następny już jest lżejszy”.
Rzeczywiście, niedługo mnie wzięli, ale bez problemu. Ten spytał się mnie tylko, spisał dane i o harcerstwo [wypytywał]. Mówię, że po wojnie nie wstąpiłem do harcerstwa, w czasie okupacji doszedłem do stopnia podharcmistrza. Nic na temat harcerstwa nie mogę powiedzieć, bo nie byłem w harcerstwie po wojnie. Dał mi spokój.
Tak siedziałem bez niczego, dyskutując, rozmawiając w celi. Jedzenie było straszne. Na przykład w marcu zaczęli podawać na obiad... Wyżywienie było takie: rano był chleb, pół bochenka gliniastego, czarnego chleba i kawa zbożowa.

  • Chleb z czymś?


Suchy, bez niczego. Na obiad był talerz zupy. Tę zupę przez trzy miesiące podawali. W magazynach poniemieckich zdobyli susz warzywny, buraki, marchew.

  • Jak to zdobyli?


Zdobyte powojenne magazyny niemieckie, to przechowali. Gotowali susz, dorzucali parę kartofli do tego i krasili dorszami. Dorsze były wrzucone z wnętrznościami, z łbami, z ogonami. Ponieważ susz był stary, to zalęgły się robaki. Jak [strażnik] przyniósł kocioł, to po pierwsze był smród, a po drugie warstwa robaków na wierzchu pływała. Zagarniał łopatą robaki na bok i nalewał zupę. Przez parę dni nie jadłem. Nie mogłem po prostu przełknąć tej zupy. Ale Lucjan mówi: „Przyzwyczaisz się, będziesz jadł”. Na kolację było pół litra wodnistej zupki jakiejś – różnie to było – i reszta chleba. Chleb musiał wystarczyć na cały dzień.
Opowiadaliśmy. Jeden drugiemu opowiadał różne rzeczy. Bardzo ciekawie opowiadał pan Kazimierz Wejhert. Bardzo nobliwy, wytworny pan. Opowiadał, że miał domek nad Dunajem, w górach i [uważa, że] najlepszy to jest świeży pstrąg „na niebiesko”. Lucjan opowiadał o swoich dziejach. Ziutek Leszczyński w tym czasie miał bardzo ciężkie śledztwo.

  • Ten najmłodszy?


Nie. Ziutek z lwowskiego AK. Do tego stopnia go katowali, że odbytnica mu wypadała, ważył ze trzydzieści sześć kilogramów, a miał sto siedemdziesiąt osiem wzrostu. Zabrali go do szpitala, ale to już po mnie było. Zenka, najmłodszego, co się okazało? Na 1 maja zarządzili, żeby chłopi poszli na pochód.

  • Gdzie on mieszkał?


We wsi koło Sochaczewa, w której był majątek Zyberk-Platerów. Sołtys zgarnął kilku chłopów, między innymi i Zenka, i szli. Uszli [kawałek], rzucili sztandar, szturmówkę i wrócili. W międzyczasie była zabawa, spłonął im stary spichrz. Powiedzieli, że to sabotaż i chłopaka zamknęli. Nic nie mieli do niego, w ogóle nic nie wiedział. Zabrali go na śledztwo. Śledź mówi: „Słuchaj, przedrzemię się, jakby ktoś stukał, to mnie kopnij w kostkę”. Rzeczywiście, on sobie spał w nocy, ten czuwał, raz go kopnął za mocno, to mu przylał i więcej go nie wzywali.
Mnie dopiero w czerwcu wezwali na śledztwo, już takie prawdziwe. Józef Tomporski, śledczy, oficer porucznik. Chodziło o broń, która była u mnie i została zabrana. Niestety przez lekkomyślność, po powrocie nie dowiedziałem się personalnie, kto tę broń zabrał. Wydały to te dwie łączniczki – „Myszka” i „Pralinka”.

  • Skąd o tym wiedzieli?


Ktoś musiał powiedzieć w śledztwie. Podejrzewam, że mieliśmy kapusia w swoich szeregach, takiego Donata. Może Janek coś powiedział. Janek „Anoda” miał klucze od mojego mieszkania, bo miał narzeczoną Alę, a mama bardzo sroga, więc on z nią do mnie przychodził. Kto powiedział, nie wiem. Ale w tym mieszkaniu, jak Janek przychodził, to już nie było broni. To było po ujawnieniu, a to przed ujawnieniem, dziewczyny wiedziały. Przed ujawnieniem wiedział tylko Donat Czerepacz. Podejrzewam, że to on. Potem dowiedzieliśmy się, że nie był w „Zośce”, dołączył do nas po Powstaniu. Z Jankiem „Anodą” w szpitalu razem leżeli i tak się zaprzyjaźnili i tak się trzymał z nami. A był za Kataborskiego, dowiedzieli się, że to był agent bezpieki, kapuś, oficer bezpieki. Być może on.
W każdym razie doskonale wiedzieli, co mam w tapczanie. Gdybym wiedział, że Janek Rodowicz nie żyje, to bym powiedział, że zabrał Janek. Ale nie wiedziałem, że Janek nie żyje. Nie chciałem powiedzieć, że broń wydały dziewczyny, bo nie były aresztowane. Jak powiem, to je zamkną. Jedna wyjechała na studia do Wrocławia, Downarowicz, „Myszka”. Mówię: „Nie wiem. Zabrał któryś z kolegów”. – „Ty prawie prawnik, czwartego roku, co mi takie pierdoły opowiadasz?”. Mówię: „Nie wiem, naprawdę nie wiem. To moje niedbalstwo”. Bardzo mnie maltretował o tą broń – gdzie zachowana, kto jeszcze uczestniczył.
Jak aresztowali Wacława, to „Kwinta” planował porwanie ambasadora sowieckiego, który mieszkał w Konstancinie, żeby go wymienić na „Radosława”. Nie udało się to. Nie byłem [przy tym], byłem w Zakopanem cały czas.
Prawie po dwóch tygodniach byłem już tak obity, cały siny, rany, boki. Napisał protokół: „Podpisz to”. Przeczytałem: „Nie podpiszę tego”. – „Dlaczego?”. – „To jest samo kłamstwo. To jest wszystko nieprawda”. W każdym pokoju śledczym – śledztwa były na pierwszym piętrze – był guzik pod biurkiem, alarm, w razie, jak więzień się rzuci. Nacisnął, wpadło dwóch dryblasów, oficerów, złapali mnie za włosy, rzucili na podłogę i zaczęli kopać. Co się działo, nie wiem. Leciałem od ściany pod ścianę. Skakali. Zasłoniłem twarz i oczy, żeby mi oczu nie wybili, albo nosa nie połamali. Straciłem przytomność. Jak długo to trwało, nie wiem.

  • Po takich doświadczeniach to chyba człowiek byłby gotów powiedzieć wszystko?


Tak. Jak odzyskałem przytomność, leżałem w rogu celi, gabinetu śledczego. Gabinety to były normalne cele, tylko zamienione na gabinet przesłuchań. Na łokciu się uniosłem. Siedział za biurkiem, chwilę odczekał: „Możesz mówić?”. Mówię: „Już mogę”. – „To podpisz”. A ja tak odruchowo zupełnie mówię: „Pocałuj mnie w dupę ty bandyto”. On zaniemówił. Potem się zerwał, uderzył mnie bardzo silnie w twarz, znowu przycupnąłem do ziemi. Wyszedł, zamknął drzwi. Leżałem, podniosłem się, po chwili usiadłem na kiblu. On po dziesięciu minutach przyszedł zmieniony i mówi: „To dyktuj ty… taki synu, co podpiszesz”. Podyktowałem i to podpisałem. Ale do akt sprawy załączono protokoły, których nie podpisałem. To była pierwsza faza śledztwa.

  • Jak długo trwała?


Trwała dwa tygodnie. Jeszcze jednego pominąłem. Było nas ośmiu. Pominąłem Władysława Bugaja. Kolejarz z Krakowa, ale był w Szczecinie. Nas w sumie było ośmiu. Siedział pod zarzutem szpiegostwa. A co to za szpiegostwo? Był kolejarzem, konduktorem. Jeździł przez jakiś czas na trasie Szczecin-Berlin. Miał przydzielone mieszkanie służbowe. Żona została w Krakowie, on z Krakowa pochodził. Młody chłopak. Mieszkanie służbowe – dwa pokoje z kuchnią. Nawinął się chłopak, Janek Rostkowski, [któremu] wynajął pokój. Student. Studiował, już jakąś uczelnię otworzyli, to był 1948 rok. Student prosił: „Słuchaj, wziąłbyś paczkę dla mojej narzeczonej do Berlina”. Ten ze dwa razy paczkę wziął. Okazało się, że Janek był agentem Intelligence Service na północną Polskę. Organizował siatkę, a paczki to były materiały szpiegowskie. Władysław Bugaj, Władek, nie miał zielonego pojęcia. Był przekonany, że to jest student, a to jest paczka dla jego narzeczonej. Rzeczywiście jakaś dziewczyna to odbierała.
Wsadzili go za szpiegostwo. Miał straszne śledztwo. Bili go, maltretowali. Potem go trzymali w izolatce. Izolatka to była celka metr na metr, że nie można było się położyć, można było tylko siedzieć. Trzeba było siusiać i robić pod siebie. Co parę dni go przyprowadzali do celi, żeby odpoczął. Myśmy go wtedy myli, czyścili, oddawali swoje porcje jedzenia, żeby go wzmocnić. [Potem] zabierali go z powrotem.
Potem zaczął majaczyć, miał malignę. Śledczy podszył się pod jego żonę, [zmienił] głos, mówi: „Władek, przyznaj się do tego pistoletu, miałeś broń”. Niby jako jego żona. „Przecież wiesz, że pistolet rzuciłem do stawu, utopiłem”. Władek dostał karę śmierci za szpiegostwo.

  • Była wykonana?


Nie. Ułaskawiono go. [Zamieniono] na dożywocie. Pod koniec lipca przenieśli mnie z dziewiętnastki na trzynastkę. To była większa cela, na X Pawilonie. Było połączenie.

  • Najpierw był pan w dziewiętnastce?


W dziewiętnastce byłem do końca lipca, pół roku. Przenieśli mnie na trzynastkę, [to] już była dużo większa cela i siedziałem właśnie z „Łupaszką”. Majorem Zygmuntem Szendzielarzem. Spaliśmy pod jednym kocem przez sześć miesięcy. Siedział Kostek Biernacki – wojewoda podlaski, siedział Stachowicz – porucznik z AK wileńskiego, siedział sławny adwokat.

  • Czy to jest już druga faza śledztwa?


Nie, dopiero będzie. Mówię o trzynastej celi, gdzie mnie przenieśli. W czasie okupacji był inspektorem AK na Lubelszczyźnie. Dostał karę śmierci z całą grupą. Tamtych rozstrzelali, a jego nie. Dlaczego? Jego ciotka była żoną Dzierżyńskiego. To była siostra jego matki. Jego matka poszła do Dzierżyńskiej, a Zofia Dzierżyńska mieszkała w tym czasie w Pałacyku Myśliwskim w Łazienkach. Dzierżyńska poszła do ambasadora radzieckiego, ambasador zadzwonił do Bieruta i go ułaskawili.
Na przełomie sierpnia i września zaczęła się druga faza. To już był inny śledczy. Nie Tomporski, tylko porucznik Rózga. Ten już mnie nie bił. Natomiast raz próbował mnie sadzać na haku. Siadanie na haku to była jedna z najgorszych [metod]. Haki, na których przed wojną były zaczepione łóżka. Ale wtedy w celi siedziało trzech ludzi, to były łóżka. Teraz łóżka były zdjęte i wystawały haki. Z reguły siadać na haku to podarta odbytnica. Powiedziałem, że nie będę. Ale miał inną metodę.
Brali mnie w ciągu dnia, na przykład po południu, jak obiad podali, zaczynałem jeść. Otwierają się drzwi: „Na [literę] K”. Potem się nauczyłem, nie mówiłem od razu, tylko czekałem. Prowadzili mnie na górę: „O czym rozmawiałeś z »Radosławem« wtedy i wtedy?”. – „Już mówiłem”. – „Na dół”. Prowadzili mnie na dół. Ale to już wystygło, nie jadłem. W nocy czuwał, jak widział przez wizjer, że zasnąłem, ludzie pozasypiali, zrywał [nas], budził: „Na K”. Dawaj na górę. Zabierał mnie na górę: „O czym rozmawiałeś z Nowickim wtedy i wtedy?”. – „Już mówiłem”. – „A ch…, zabieraj go”. Tak przez trzy tygodnie.

  • Nie mógł po prostu wymienić pana nazwiska, tylko musiał mówić „na K”?


Taki był zwyczaj, żeby nie słyszeli z innej celi, o kogo chodzi. Nie wchodził do celi, tylko stawał na korytarzu we drzwiach. Jakby powiedział: „Krupa”, w sąsiedniej celi by słyszeli. Mówił: „Na K”. Ci, których nazwiska zaczynały się na K, to mówili: „Konowrocki”. – „Nie”. – „Kasztelański”. – „Nie”. – „Krupa”. – „Dawaj”. Jak mówiłem w głębi celi, to nie było słychać na korytarzu. Tak to trwało ze trzy tygodnie. Doszło do tego, że on wiedział, że rzeczywiście nic nie wydusi ze mnie. Rzeczywiście „Radosława” znałem.
Jak to było z „Radosławem”? „Radosław” zaczął budować w 1948 roku pomnik Gloria Victis, byłem w komitecie budowy tego pomnika. Ze dwa razy jeździłem z nim do kamieniarza. Nie było żadnej konspiracji. Wyręczałem go w tej robocie. Raz jeździłem [z nim], potem sam jeździłem do kamieniarza.
Pułkownik Nowicki to z kolei był ojciec mojej koleżanki, z którą studiowałem razem, starając się uczyć ją angielskiego. Bardzo znana postać w Londynie, szef wyszkolenia artylerii w Londynie, przedwojenny pułkownik. Słynął z nieskazitelnej uczciwości. Jak rozwiązywali rząd polski w Londynie i dowództwo wojskowe oraz dział sabotażu na kraj, to parę milionów dolarów, które było na tym koncie przekazali na jego konto prywatne. Tutaj robili wszystko, żeby go ściągnąć. Puścili jedną córkę do Londynu do niego, drugą córkę. Powiedział, że tych pieniędzy nie przekaże rządowi, tylko kupował koce, łóżka do szpitali.

  • Polskich szpitali?


Do Polski. Do polskich szpitali koce, łóżka, sprzęt medyczny, którego tu owało. Za te pieniądze. Wreszcie jakoś zrobili, że przyjechał. Tatar przyjechał i on przyjechał. Bezpośrednio podlegał Tatarowi. Potem miał proces. Ale najpierw przyjechał nielegalnie, żeby się wywiedzieć, w 1947 roku. Myślał, że oni nie wiedzą. Obserwowali go od przejścia przez granicę. Jak on przyjechał, to córka mówi: „Wpadnij to poznasz ojca, pogadasz z ojcem”. Mieszkali na Forcie Mokotowskim w willi na parterze. Przyszedłem. Siedliśmy z panem pułkownikiem, piliśmy whisky, którą przywiózł, rozmawialiśmy. Pytał, co słychać, ogólna rozmowa, oczywiście o polityce, o tym co dzieje się w kraju, o tym wszystkim się rozmawiało. Okazuje się, że ubek stał pod oknem i nagrywał. Ale mieli sprzęt kiepski jeszcze, co drugie słowo było nieczytelne. [Zarzucali mi], że kontaktowałem go z „Radosławem”. Nieprawda, nie kontaktowałem, on nawet nie chciał, nie żądał tego. Chciał się zorientować, jak dalej pieniądze tutaj [rozdysponować].
W następnym roku pułkownik Nowicki przyjechał już oficjalnie, legalnie. Przyjęli go z honorami, jak najbardziej oczywiście. Jak go wzywają, powiedzieli, żeby [przyszedł] w mundurze, został mianowany attaché militer w Rzymie. Przygotował się do attaché militer, akredytację dostał do ręki, dokumentację, paszport. Przed Łodzią do przedziału wszedł oficer bezpieki, jakiś major: „Pan pułkownik taki i taki?”. – „Tak”. – „Panie pułkowniku jest pilna sprawa, tutaj list do pana”. Podaje list, w którym go wzywają do MSZ, że coś zabierze, żeby natychmiast wrócił do Warszawy, że coś trzeba uzupełnić. Schował list, czuje, że to podstęp. „I co panie pułkowniku?” – „Nic. Jadę dalej”. – „Jak to pan jedzie dalej, przecież ma pan wrócić”. – „A to pan wie, co w tym liście jest? List był zapieczętowany”. Już się zorientował. W Łodzi na stacji weszło dwóch jeszcze, zabrali go i przywieźli do Warszawy. Pułkownik Nowicki dostał dożywocie. Po październiku wyszedł na wolność.

Wracając do śledztwa. Podpisałem protokół, rzeczywiście nic nie było, czym kogoś mógłbym obciążyć. Skończyło się śledztwo. Potem już myślałem, że mam spokój. Bardzo byłem wyczerpany. Nie jadłem, nie spałem. Bardzo wtedy mi pomagał „Łupaszka” właśnie. Zmywał za mnie naczynia, kostkę układał. Już czuwałem, żeby nie zasypiać. Najgorzej zasnąć i zbudzić się. Udawałem, że śpię, on mnie wzywał, a ja nie spałem. Już myślałem, że spokój. Znowu mnie wezwali. Tym razem już w sekcji szpiegowskiej – kapitan Łuszkowski. Daje mi list. „Komu ten list przekazywałeś?”.
Jak pracowałem w handlu, to moim szefem był Stefan Twardowski, przedwojenny fabrykant, znawca dobry. On otrzymał list. Był w Szwecji służbowo. Nasz radca handlowy dał mu list od wiceministra handlu – wiceministrem był Grosfeld – odpieczętowany. Pisał uwagi. Akurat Twardowski wrócił w dniu imienin, zaprosił mnie na imieniny wieczorem do siebie do domu na Saską Kępę. „Masz. Ponieważ jutro wyjeżdżam do Egiptu, to masz ten list i przekaż go Grosfeldowi”. To jeszcze w pracy było. Szybko po pracy się przebierałem, żeby zdążyć na imieniny. Ten list mi wypadł.

  • Zgubił go pan?


Wypadł mi z garnituru. Jak się okazało, wpadł za tapczan. Jak robili rewizję, to go znaleźli. Zorientowałem się, że listu nie mam. Ponieważ go przeczytałem, był otwarty, widzę że nie ma nic ciekawego. Jak się Grosfeld upomni albo Rappaport zadzwoni, [to będę się martwił]. Z Rappaportem rozmawiałem telefonicznie, do Szwecji sprzedawałem trzy tysiące ton słodu. Nikt się nie pytał o ten list – „A, pal go sześć”. Rappaport przyjechał do kraju, Grosfeld się nie pytał. Ten list leżał.
Jak zobaczyłem list, to jedyny sposób powiedzieć prawdę. I tak temu śledczemu powiedziałem. „Dalej – taki synu – wiesz z kim rozmawiasz?”. – „Pan się przedstawił, Łuszkowski”. – „Ty wiesz kto jestem?”. – „Wiem, pan jest sławny”. Najgorszy bijak na całym X Pawilonie.

  • Jak się nazywał?


Łuszkowski. Został skazany zresztą. Tomporski też został skazany, byłem świadkiem na jego sprawie na początku 2000 roku. To była sprawa pułkownika Humera.
Powiedziałem i sprawdzili to. Za dwa dni mnie wzywa: „Twoje szczęście. Rzeczywiście powiedziałeś prawdę”. Okazuje się, że Rappaport siedział dwie cele dalej. Rappaporta wezwali do kraju, do MSZ i zamknęli. Po wkroczeniu Sowietów w 1940 roku był w Wilnie. Udało mu się umknąć z Wilna do Szwecji. W Szwecji napisał parę artykułów do prasy szwedzkiej, jak to Sowieci obchodzili się z Polakami w Wilnie w 1939 roku. To wystarczyło, żeby go zamknęli, jak to odkryli.
Tak że Rappaport to potwierdził. Twardowskiego przesłuchali, też potwierdził. Tak się skończyło. Za jakiś czas dostałem akt oskarżenia. Wezwali mnie do prokuratury. Podpisałem akt oskarżenia. W lutym miałem proces.

  • W lutym 1950 roku?


Tak. [Przedtem] była bardzo charakterystyczna Wigilia. [...] Podpisałem akt oskarżenia chyba w listopadzie. Cela trzynasta była o tyle spokojniejsza, że większość ludzi była już po głównym śledztwie. Takie odpryski bywały jeszcze. Większość była po głównym śledztwie więziennym, jak każdy inny.

  • Trzynastki wiele dla pana znaczyły. Trzynastego pana aresztowano i w trzynastej celi doczekał się pan procesu.


Tak.

  • Proszę opowiedzieć o Wigilii.


Wigilia w więzieniu była takim samym dniem jak każdy inny. Ta sama czarna kawa, suchy chleb, ta sama śmierdząca zupa. Nie było żadnej różnicy. Ale Kononowicz mówi: „Daj miękki kawałek chleba”. – „Po co ci?”. – „Zobaczysz”. Ktoś jeszcze dał. Ugniótł chleb na placek i z chleba zrobił opłatki. W Wigilię, ponieważ najstarszy w celi był Kostek Biernacki to on trzymał opłatek. Myśmy dzielili się tym opłatkiem. Zaśpiewaliśmy po cichutku kolędę:
„Hej kolęda, kolęda, w Betlejem kolęda,
jasna łuna z nieba.
Hej kolęda, kolęda, Mokotów kolęda,
kęs czarnego chleba.
Między nas Pan Jezus wszedł,
na więziennym stołku siadł.
Między nas Pan Jezus wszedł,
czarny chleb z nami jadł.
Hej kolęda, kolęda, Betlejem kolęda.
Aniołowie pasterze.
Hej kolęda, kolęda, Mokotów kolęda,
ciemna noc w karcerze.
Między nas Pan Jezus wszedł,
na koszuli numer szył.
Między nas Pan Jezus wszedł
i w karcerze z nami był.
Hej kolęda, kolęda, w Betlejem kolęda,
królów hołdowanie.
Hej kolęda, kolęda, Mokotów kolęda,
o wolność wołanie.
Między nas Pan Jezus wszedł,
skinie rączką swą Bożą.
Między nas Pan Jezus wszedł,
wszystkie drzwi się otworzą”. Dzisiaj jak to śpiewam...

  • Kto był autorem tej kolędy?


Nie wiem, kto był autorem.

  • Ale tam powstała, w więzieniu?


Na X Pawilonie powstała. Piotr Kononowicz chyba to przyniósł z którejś celi. Kononowicz to był z wileńskiego AK. Nauczyciel. Albo Nowowiejski Wacek, nie pamiętam. Nowowiejski Wacek był z Żoliborza. [Wreszcie] doczekałem się procesu.

  • Kiedy odbył się proces?


W międzyczasie „Łupaszka” dostał akt oskarżenia. Przyszedł i mówi: „Cholera, Staszek, mam zarzutów tyle, że starczyłoby dla wszystkich w celi. Zarzucają mi między innymi, że na mój rozkaz zginęło czterystu funkcjonariuszy bezpieczeństwa lub MSW i dwa tysiące ruskich. Tych ubeków to mi dorzucili. Tyle to ich nie rozstrzelałem. Ale ruskich to mi sporo odjęli”.
„Łupaszka”. Czy można powiedzieć coś złego o „Łupaszce”? Ten człowiek to był typowy kawalerzysta. Mimo że był w celi, to chodził sprężystym krokiem, wyprostowany. Był dosyć pogodny, uczynny. Pomagał mi, jak miałem ciężkie śledztwo. Myśmy wspólnie myli miskę, kubek, prali chusteczki Kostkowi Biernackiemu, bo Kostek Biernacki miał przez reumatyzm bardzo pokręcone palce. Nie mógł utrzymać, nie mógł dotknąć się do wody. Kostek Biernacki, wojewoda podlaski, towarzysz Piłsudskiego.
Kiedyś mówię: „Zygmunt, na wolności, jak się spotkamy...”. – Staszek, czy ty jesteś naiwny. Nie ma siły, która by mnie z tych murów wyrwała żywego. Przecież zdaję sobie sprawę, że mnie tu rozstrzelają. Zresztą i słusznie. Bo jakbym któregoś z nich złapał, jak byłem jeszcze w partyzantce, to też bym rozstrzelał. Dlaczego mają mnie oszczędzać”. On już nie miał śledztwa, jak ze mną siedział. Był po śledztwie. Raz go wezwali, żeby coś podpisał.
Na polecenie komendanta Ośrodka Mobilizacyjnego AK Wilno, podpułkownika Bolichrowicza – a Bolichrowicz na polecenie Londynu – rozwiązał oddział w 1947 roku na jesieni. Nie było już sensu dalszej walki.
„Łupaszka” dowodził, to była brygada, oddział się zmniejszał. Kluczył, uciekał. W Borach Tucholskich, na Mazurach, w Puszczy Białowieskiej go ścigali. Uciekał, wykręcał się, walczył. Spytałem go: „Zygmunt, nie miałeś wyrzutów sumienia, że to jednak ginęli żołnierze Polacy?”. – „Owszem, ale nie szukałem zaczepki, tylko się broniłem. Nie inicjowałem walki nigdy. Tylko się broniłem”.

  • Jak go aresztowali?


Po rozwiązaniu oddziału miał być przerzucony na Zachód na lewych dokumentach, jako urzędnik Centrali Rybnej z Gdyni. Czekał pod Poroninem – nie pamiętam nazwy tej miejscowości, wioska niewielka koło Poronina – u gaździny.

  • Co miał robić?


Miał dokumenty chorego na gruźlicę. Miał się leczyć, odpoczywać. Był przygotowany, swoją izbę miał u gaździny. W skrzyni góralskiej miał schowane rzeczy, pepeszę i granaty. Jak siadł na skrzyni, tylko uniósł skrzynię, wyjmuje pepeszę. Któregoś wieczoru, pod koniec czerwca, siedział z żoną Lidią Lwow, pseudonim „Lala” albo „Ewa”. To była sanitariuszka jeszcze z czasów wileńskich. Ona się teraz nazywa Lidia Eberle.

  • Żyje?


Przeżyła. Też była aresztowana. Siedzieli we trójkę z gaździną i rozmawiali. W pewnym momencie słyszą krzyki jakieś: „Łap go!”. Uciekł. Strzały. Krzyki przebiegły dom. Wąski ogród, w końcu ogrodu słychać strzały i krzyki. „Łupaszka” mówi: „Na pewno gonią kogoś od »Ognia«”. Bo wtedy likwidowali resztki.

  • Tak zwana banda „Ognia”?


Tak. „Pewnie któregoś chłopaka ścigają”. Tak że zupełnie spokojnie sobie siedział. Rzeczywiście – spokój, cisza, krzyki ucichły, słychać było: „Zwiąż go”. Wszedł jakiś cywil do mieszkania. Gaździna to gaździna: „A wy kto?”. Taki i taki z Gdyni, chory. „Dokumenty”. Pokazał dokumenty. Czyta te dokumenty, w porządku. Wtedy wchodzi jakiś major w mundurze, pyta się: „Kapitanie, kto to jest?”. Kapitan wszedł w mundurze, a major w cywilu. „Panie majorze, to jest gaździna, to urzędnik chory na gruźlicę”. – „Zrewidowaliście go?”. – „Dlaczego?”. – „Zrewidujcie”. Do tyłu wziął ręce i kapitan go rewiduje. Major trzask i zacisnął kajdanki na ręku.

  • Był przygotowany…


To było sztucznie wszystko zrobione. Skutego wsadzili w samochód. Jeden przed nim, jeden za nim. Trzy samochody go wiozły do Krakowa. W Krakowie siedział w Urzędzie Bezpieczeństwa na Montelupich. Skuty cały czas. Z nim w celi siedział strażnik, ale bez broni. Pod celą dwóch strażników z pistoletami maszynowymi. Potem go znowu skutego załadowali do samochodu, przywieźli do Warszawy samolotem. Na lotnisku znowu trzy samochody, on w środku skuty i do ministerstwa na Koszykową.

  • Respekt czuli?


Tak. Na Koszykowej od razu zaprowadzili go na przesłuchanie do pułkownika Różańskiego. Różański go przesłuchuje, ale on jest cały czas skuty. Normalnie pyta się. W czasie przesłuchania wchodzi dwóch cywilów. Pierwszy, który wszedł, stanął, tak się popatrzył, Różański się zerwał: „Towarzyszu ministrze...”. – „Siedźcie”. Podszedł do „Łupaszki”: „I co panie majorze? Nie wiszę na sośnie, a żeśmy się spotkali”. „Łupaszka” wtedy się zorientował, że to jest minister Radkiewicz. A dlaczego? Radkiewicz jeszcze na początku 1947 roku napisał do niego list. List trafił do niego do oddziału, Radkiewicz mu proponował, żeby ujawnił oddział na przełomie roku. Gwarantuje swobodę dla jego ludzi, a jemu paszport na Zachód. Ale mówi: „Przecież w to nie wierzyłem. Wiedziałem, że to podstęp”. Odpisałem: „Chętnie się z panem ministrem spotkam. Jak pan będzie wisiał na sośnie, to pod tą sosnę podejdę”. Zorientował się, że to jest minister Radkiewicz i mówi: „Panie ministrze, spotkaliśmy się, ale dalej się mnie boicie”. – „Jak to się boimy?”. – „Bo od wczoraj ciągle trzymacie mnie skutego”. A Radkiewicz: „Pułkowniku, dlaczego major jest skuty? Proszę go natychmiast rozkuć”. Rzeczywiście, rozkuli go.
Nawet nie miał ciężkiego śledztwa. Oni wszystko wiedzieli. Tak było dopięte na ostatni guzik. Jako jeden z ostatnich był aresztowany z AK wileńskiego. Walicki został aresztowany. Sądził, że to Walicki wydał jego adres, szef sztabu.

  • Rozmawiałam z córką Walickiego, w 1950 roku chyba dostał wyrok śmierci.


Tak. Wykonali. Minkiewicza wyrok wykonany, „Łupaszki” wykonany, Olechnowicza wykonany, Walickiego wykonany.
Jak on poszedł na śmierć pięknie z 31 celi. Wyrok śmierci odbywał się tak: po apelu – siedziałem wtedy na ogólniaku, spotkaliśmy się na ogólniaku, ale krótko, w 31 celi, siedziała połowa więźniów z wyrokiem śmierci – wchodziło dwóch oddziałowych i wołali znowu: „Na S!”. – „Strzelecki”. – „Nie”. – „Sowiecki”. – „Nie”. – „Szendzielarz”. – „Dawaj, bierzcie swoje rzeczy i chodźcie z nami”. To było wiadomo, że na wykonanie wyroku. To po apelu było. Szendzielarz – rzeczy. Żadnych rzeczy nie było, szczoteczka do zębów, woreczek z proszkiem – bo nie wolno było mieć pasty w tubkach, tylko proszek do zębów i woreczki mieliśmy na proszki – ręcznik, kapcie. To całe rzeczy.
Powoli to zgarnia: „Prędzej, pospieszcie się”. – „Czekałem na wykonanie wyroku ponad pół roku – w lutym wykonali wyrok, tuż po mojej sprawie – to możecie poczekać parę minut”. Sprężystym krokiem, równym, podszedł do celi. We drzwiach się odwrócił: „Słuchajcie, bądźcie przekonani i ja też wierzę, że ginę za słuszną sprawę”. Poszedł.

  • Piękne pożegnanie.


Poszedł. Tego dnia ich rozwalili wszystkich, tego wieczoru. Podobno o ósmej. Tego nikt nie wie. Nieboszczycy nie powiedzieli, ale więźniowie wszystko wiedzieli.
Ich sprowadzali do narożnej celi na parterze, na ogólniaku. Jak ucichło, pogaszone światło po apelu, to wyprowadzano kolejno. Dwóch strażników pod ręce prowadziło, przez podwórze parę metrów, do starej kotłowni nieczynnej. Jak przekroczyli próg kotłowni, podchodził z tyłu strażnik – to był Szymański między innymi – strzelał w tył głowy, w podstawę czaszki. Tak rozwalali.
Nad ranem, jeszcze po ciemku „ślepy Oleś na łysej kobyle” wywoził zwłoki wozem sanitarnym. Zawijali w koc. Gdzie chowali, nie wiadomo. Nie wiadomo, gdzie jest pochowany.
Natomiast jestem w tej chwili wiceprzewodniczącym Fundacji Żołnierzy Polski Walczącej. Zarządzamy Panteonem Żołnierzy Polski Walczącej na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Jest to 340 grobów podwójnych, murowanych, z pomnikami i prawie 300 kolumbariów na prochy. Jeden grób przyznaliśmy właśnie „Łupaszce” i 30 czerwca będzie jego symboliczny pogrzeb. Z wojskiem, z całą kompanią honorową.

  • Proszę opowiedzieć o swoim procesie.


Spokojnie przesiedziałem do lutego. Na początku lutego wezwali mnie na proces. Proces odbył się w celi, w więzieniu. Siedziałem w rogu na kiblu. Kiblem nazywaliśmy spłuczkę z deską. Siedziałem sobie. Pod oknem był stolik, za którym siedział sędzia major Widaj – sławny, opisali go w gazetach – i dwóch ławników, bez prokuratora, i porucznik protokolant. Proces w ten sposób się rozpoczął, że odczytali akt oskarżenia. Sędzia pyta: „Czy przyznajesz się do winy?”. – „Nie”. – „Będziemy sprawdzać. Czytajcie akt oskarżenia”. Czyta: „W czerwcu oskarżony uczestniczył w rozpoznaniu celem porwania ambasadora Gierjewa”. Mówię: „Nieprawda. Byłem wtedy w Zakopanem, nie było mnie [w Warszawie]”. – „Sprawdzić w protokóle”. Sekretarz protokolant czyta: „Jest! Ale nie podpisany protokół”. – „Wykreślić akt oskarżenia”. Czyta dalej: „Wtedy i wtedy osłanialiście spotkanie Irmy, żony »Radosława«, z Rzepeckim”. – „Nieprawda. Byłem wtedy w Zakopanem”. Do porucznika: „Sprawdzić”. Sprawdza. „Napisane jest, ale nie podpisany protokół”. – „Wykreślić”. – „Pomagaliście w ukryciu broni w Jeziornej”. – „Nieprawda. Byłem wtedy w Zakopanem”. – „Sprawdzić”. – „W protokole jest, ale nie podpisane”. – „Wykreślić”. „To co do cholery?! Wyście nic nie zrobili?!”. – „Jak pan major widzi”. – „Proszę się zachowywać jak w sądzie”. – „Dla mnie pan jest w mundurze majora, pan jest majorem, a nie sędzią”. – „To zobaczycie”. Cała sprawa trwała trzy kwadranse, może godzinę. „Wyprowadzić”.

  • Bez orzeczenia?


Za chwilę wprowadzili mnie z powrotem. Czyta wyrok: „Aczkolwiek przewód sądowy nie [formułuje] oskarżenia, [lecz] biorąc pod uwagę przeszłość, wykształcenie, to nie daje wiary, że oskarżony nie chciał obalić Polski Ludowej z bronią w ręku – pięć lat więzienia”. I koniec.

  • Jak pan to przyjął?


Z uśmiechem. Zdawałem sobie sprawę, zresztą Sarkowski powiedział: „Stąd nikt bez wyroku nie wychodzi”. Z X Pawilonu.
Wtedy, jak mnie przyjął, powiedział: „Pamiętajcie – bo powiedziałem, że jestem niewinny – tu niewinnych nie ma, stąd nikt bez wyroku nie wychodzi”. Zapamiętajcie sobie na zawsze. „A czy wiecie, gdzie jesteście?”. Mówię: „Na Mokotowie”. – „Ale na X Pawilonie. To jest specjalny Mokotów”.
To był rzeczywiście pawilon wydzielony. Nie miał nad nim władzy naczelnik więzienia Mokotów, tylko Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Przesyłano specjalnych [więźniów], elita, kwiat Polski znajdował się tam.
W 13 celi siedział ze mną minister Leśniewski, przeuroczy człowiek. Muzykolog, prawnik z wykształcenia, przedwojenny minister. Tak pięknie mówił o muzyce, że wystarczyło zamknąć oczy, tak jakby człowiek słyszał. Był miłośnikiem Wagnera i Beethovena. Na festiwale beethovenowskie jeździł do Niemiec przed wojną. Z jego opowiadań znam Beethovena, historię jego dzieł. [...]

  • Prawnik, o którym pan mówił, to właśnie Leśniewski?


Tak. To właśnie minister Leśniewski. Zmarł w więzieniu. To był starszy pan. Zresztą Kostek Biernacki też zmarł w więzieniu. On wojnę przeżył w Rumunii, Rumuni go wydali w 1945 roku. Od 1945 roku siedział bez rozprawy. Został potem skazany, ale zmarł zaraz po wyroku. Siedziałem z takim panem, wachmistrz policji przed wojną. Przez jakiś czas był oddelegowany jako porucznik, policjant kryminalny do pilnowania Berezy Kartuskiej. Jego aresztowali. Siedział i siedział. Nawet nie spytali go, jak się nazywa. Zażądał widzenia z prokuratorem. Nie dali mu. Urządził głodówkę, dali mu widzenie z prokuratorem: „My do was nie mamy żadnej pretensji. Wy jesteście jako zabezpieczenie do sprawy Kostka Biernackiego, jako świadek”. Tak siedział pięć lat. Wyszedł bez sprawy po pięciu latach. Taki to był wymiar sprawiedliwości.

  • Jaki był dalszy ciąg, wysłuchał pan wyroku i co się potem działo?


Przenieśli mnie na ogólniak.

  • Gdzie znajdował się ogólniak?


To samo więzienie, Mokotów. X Pawilon to była cząstka Mokotowa, wydzielony pawilon. Wchodziło się głównym wejściem do więzienia, przechodziło się korytarzem więziennym, wychodziło się na podwórze. Jakieś pięć-dziesięć metrów od wejścia był X Pawilon. Dwupiętrowy budynek. W czasie okupacji dobudowali trzecie piętro z małymi celami i ludzie siedzieli.
Po wyroku przenosili na ogólniak. Na ogólniaku siedzieli wszyscy: i polityczni, i kryminalni, i złodzieje. Na przykład naczelnik więzienia, major, włókniarz z Łodzi, pomieszał politycznych ze złodziejami. Pomieszał w celach i celowymi byli przeważnie złodzieje. Tak zachęcali, była odzywka znana: „Panowie złodzieje, panowie polityczni i reszta, tak zwane frajerstwo”. To była odzywka celowych, jak zarządzali sprzątanie celi. Celowi na ogół z więźniami obchodzili się łagodnie. Natomiast dokuczali Niemcom. Siedziałem na przykład na ogólniaku w celi... Jeszcze w celi 13 siedział ze mną major Skalski.

  • Lotnik?


Tak. Późniejszy generał, ówczesny major, sławny lotnik Stanisław Skalski. On w tej Wigilii też uczestniczył. Na ogólniaku w 29 celi było bardzo ciasno. To była cela dwudziestoosobowa, nas siedziało stu. Tak że jak się w nocy wstało do kibla, to już człowiek nie znalazł miejsca, ciała się tylko rozprężyły. Leżało się na siennikach na podłodze. Z jednej mojej strony spał major Gustaw von Baumgarten, as lotnictwa niemieckiego, z drugiej strony Staszek Skalski. Siedział z nami generał graf von Sporenberg. Jego głównym aktem oskarżenia było to, że w 1920 roku, jako komendant placu w Hamburgu, kazał strzelać do manifestujących robotników. Rozpędził manifestację komunistyczną, robotniczą.

Von Baumgarten też nie wiadomo za co siedział. Odsiedział pięć lat, dostał tyle i wyszedł na wolność. Słyszałem, że to był rzeczywiście as lotnictwa. To był kawaler Ritterkreuz des Eisernen Kreuzes mit Eichenlaub mit Schwertern und Brillanten Najwyższe odznaczenie, takich było tylko kilkudziesięciu w całych Niemczech. Myśmy nie wierzyli w to, ale jeden z kolegów z celi pracował początkowo w starym magazynie. Znalazł „Adlera”, okupacyjne niemieckie pismo. Magazyny niemieckie wychodziły w czasie okupacji. W „Adlerze” było właśnie zdjęcie, przyniósł do celi, von Baumgartena, jak wysiada z messerschmitta, na szyi wisi mu Ritterkreuz z odznaczeniami. Bardzo ciekawa postać. Baumgarten pochodził z Południowej Afryki. Urodził się w Południowej Afryce, jeszcze jego dziadek wyjechał z Niemiec. Przyjechał w 1935 czy 1934 roku na studia do Niemiec. Studiował w Halle na politechnice w Niemczech. W Południowej Afryce był już zamiłowanym lotnikiem. Należał do klubu szybowcowego. Tutaj też należał do aeroklubu. Jak była wojna hiszpańska i wysłali Legion Condor do Hiszpanii, to zgłosił się na ochotnika i pojechał.

  • Proszę mówić o sobie.


Bardzo ciekawa jest historia tego człowieka. Baumgarten miał sytuację taką, że jemu ciężko jest wrócić. Jest poddanym jego królewskiej mości. Niemcy nie wierzą i Anglicy by nie uwierzyli. Podobno ktoś mówił, że go widział w mundurze polskiego pułkownika w latach sześćdziesiątych, że został w Polsce i szkolił polskich lotników. Przechodziłem z celi do celi.

  • Wywieźli pana?


W końcu wywieźli mnie transportem do Rawicza. W tym transporcie jechał właśnie Skalski, Janusz, Staszek, Obarski – przedwojenny sekretarz, pepesowiec, ze sprawy WRN-u, Pużaka. W Rawiczu siedziałem najpierw w pawilonie czerwonym, a później białym. W Rawiczu były bardzo trudne warunki.

  • Gorsze niż na Mokotowie?


Gorsze, straszliwa ciasnota. Żelazne blindy na oknie. Jedzenie bardzo kiepskie. Na przykład przez pół roku podawali pseudo-grochówkę, człowiek konał od tego, rzygać się chciało.
Przede wszystkim było duszno strasznie. Duszno i pluskwy. Koszmarna ilość pluskiew. Na białym pawilonie szczególnie. Oddziałowy wydał rozkaz, że każdy musiał zabić dwadzieścia pluskiew dziennie. Jak zameldowałem oddziałowemu, że tu są pluskwy, to powiedział: „Nowinę powiedziałeś, że są pluskwy. Wiadomo, że w całym więzieniu są pluskwy”. Nic nie walczyli z pluskwami.
Na oknach były żelazne blindy. Blacha zasłaniająca okno, żeby nie można było wyglądać. Powietrze wpadało tylko przez otwór, gdzie nie było blindy, między ścianą a blindą. Duszno. Nie było kibli. Nie było spłuczek jak na Mokotowie, to stare więzienie. Załatwiało się do kibla, który śmierdział. Rano zawsze [ktoś] wynosił, więźniowie, którzy obsługiwali.

  • Jak długo pan siedział?


Siedziałem od lipca 1951 do początków 1953 roku.

  • Odsiedział pan całe pięć lat?


Darowali mi dwadzieścia dni. W Rawiczu na przykład, w dwuosobowej celi siedziało ośmiu ludzi. W jedynkach czterech ludzi. Siedziałem przez jakiś czas z chłopami, którzy siedzieli za „kasę i mliko”. Przyszedł partyzant, grupa partyzantów do wsi, dostali chleba czy mleka. Siedzieli za pomoc bandzie. Przeważnie po dziesięć lat dostawali. Więc z tymi chłopami siedziałem, opowiadałem im historię Polski.

  • To ich ciekawiło?


Bardzo ich ciekawiło, bardzo słuchali. Oni mnie uczyli rolnictwa. Byłem świetnym rolnikiem po wyjściu.
Był z nami rzekomy lekarz z Wileńszczyzny. Był kapusiem. Doniósł, że buntuję chłopów przeciwko Polsce Ludowej. Zostałem osadzony na karną celę. W celi było szesnaście osób, nie można było się położyć. Dwa tygodnie siedziałem w karnej celi.
Przeżyłem w Rawiczu bardzo trudną rzecz, czerwonka wybuchła. Ludzie chorowali. Sporo ludzi podobno zmarło. Ile, nie wiem, bo tego nie podawali. Naszą celę to na przykład uratował Witek Sikorski. Witek Sikorski to był żołnierz z Batalionu „Zośka”, który siedział w Rawiczu, ale jak go aresztowali, to był na czwartym, albo na trzecim roku medycyny. Pełnił funkcję lekarza, asystent lekarza więziennego, bo chodził, sprawdzał. Jak przyszedł do nas do celi, poznał mnie, od razu mówi tak: „Radzę wam, nie mam żadnych środków przeciwko czerwonce, nie mam lekarstw”. Do mnie mówi: „Jesteście końcowa cela, to dostajecie kawę, w której jest bardzo dużo fusów. Bierzcie fusy, suszcie na parapecie okiennym – parapet okienny był blaszany – nie jedzcie nic, tylko susz z kawy i pijcie gorzką kawę”. Rzeczywiście myśmy tak robili. Głodowaliśmy, nie jedliśmy zup, które dawali, tylko susz, chleb i gorzką kawę. U nas w celi nikt nie zachorował na czerwonkę.

Z Rawicza wywieźli mnie na początku 1953 roku do Jelcza, do pracy. W Jelczu była fabryka. Dawna fabryka Kruppa, w której w owym czasie produkowano tak zwane wojskowe zaopatrzenie – warsztaty bojowe. To były ciężarowe samochody, takie budy, warsztaty mechaniczne dołączane do jednostek wojskowych dla całego Układu Warszawskiego.
W Jelczu były dobre warunki. Mieliśmy łóżka. Spaliśmy na łóżkach, wyżywienie było dużo lepsze. Obiady były na przykład fabryczne, z mięsem. Przez cztery lata nie miałem kawałka mięsa w ustach. W każdym razie były dużo lepsze warunki.
Zostałem przydzielony do pracy jako biuralista w dziale narzędziowni. Dziennik robót prowadziłem, spisywałem narzędzia wydawane do pracy na oddziały produkcyjne. Bardzo dobrze żyłem z kierownikiem narzędziowni. On mi nawet [proponował]: „Może ci przynieść kieliszek wódki?”. – „Nie. Wódki nie chcę, wódki nie piję. Możesz mi przynieść czegoś dobrego do jedzenia”. To mi nieraz przynosił.
To było tuż przed dwudziestym, dokładnie nie pamiętam, wywołują, że zostałem zwolniony z Jelcza.

  • Długo pan był w Jelczu?


Prawie rok. Nie od razu wyszedłem, tylko dostałem zawiadomienie odczytane, że wychodzę wtedy i wtedy. Kierownik narzędziowni, Lewandowski, pojechał do Warszawy, do mojego domu, przywiózł mi garnitur. Nie miałem w czym wyjść. Wyszedłem bardzo już elegancko ubrany, w cywilnym garniturze.
Moje mieszkanie zostało zabrane. Zamieszkałem u kolegi.

  • Wrócił pan do Warszawy?


Mieszkania nie było. Zamieszkałem u kolegi z jego żoną, bezdzietni byli. Pracowałem jako fizyczny. Chciałem skończyć studia. Napisałem podanie. Było zarządzenie Cyrankiewicza, że studenci zaaresztowani jak kończyli studia, mieli prawo skończyć. Uzyskałem zgodę na ukończenie studiów. Zaocznie kończyłem studia prawnicze, zrobiłem w 1957 roku magisterium. Wynająłem mieszkanie. Zostałem rehabilitowany w 1957, po październiku. Prokurator generalny, szczególnie w sprawie „zośkowców”, wniósł rewizję nadzwyczajną. Zostałem uniewinniony, zrehabilitowany i nawet dostałem odszkodowanie, ponieważ pracowałem i zarabiałem.
Dzięki temu, że kolega mojej koleżanki, Izy Nowickiej, był w Prokuraturze Generalnej, to on mi pomógł i dostałem mieszkanie. Ożeniłem się. Jak zostałem zrehabilitowany, zacząłem pracować jako dziennikarz. Najpierw w „Za i Przeciw”, a potem w „Kurierze”. Pracowałem od 1958 roku do końca, czterdzieści lat przepracowałem.

  • Czy pracował pan w zawodzie chociaż przez chwilę?


Byłem publicystą prawnym. Najpierw byłem sprawozdawcą sądowym przez kilka lat w „Kurierze”, a potem byłem publicystą prawnym z dziedziny społeczno-prawnej.

  • Wieloletni pobyt w więzieniu chyba pomógł panu w późniejszej pracy dziennikarskiej?


Miałem łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Byłem reportażystą, zjeździłem całą Polskę.

  • Wszystko, czego się pan wtedy dowiedział od licznych współwięźniów…


To wszystko wykorzystywałem. Siedziałem z tak ciekawymi ludźmi.

  • Napisał pan jedynie „X Pawilon”, czy jeszcze coś?


Napisałem „Spotkania z Temidą”, ale nie mam, gdzieś się rozeszło. Dużo artykułów napisałem, reportaży. Nawet z Powstania, było w „Rzeczpospolitej”.

  • Były trudności?


Nie. Na początku w pracy wezwano mnie. Przyszedł do mnie, do mieszkania, w czasie urlopu, jak nie było żony i dziecka, jakiś kapitan. Usiłowali mnie zwerbować. Powiedziałem: „Panie kapitanie, jeśli pan przyszedł, to pan zna moje akta”. – „Oczywiście, że znam”. – „To wie pan, że skórę miałem siną jak butelka po winie. To pan chce, żebym był waszym kapusiem?”. – „Nie, nie”. – „Niech pan sobie wybije z głowy i proszę powiedzieć temu, kto pana przysłał, żebyście mi dupy nie zawracali, bo nie ma żadnej mowy”. Dali mi spokój. Karne postawienie sprawy było jasne.
Byłem potem akredytowany, jako sprawozdawca, przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Z wiceministrem byłem na ty. Znam tych ludzi.
Pierwszy artykuł ukazał się najpierw drukiem w „Kurierze ”, jak była „Solidarność” w 1981 roku. To było od czerwca do ostatniego numeru, do stanu wojennego. Ostatni odcinek pod tytułem „Łupaszka” ukazał się 13 grudnia, w dzień ogłoszenia stanu wojennego. Dlatego mnie wyrzucono z pracy, zostałem zwolniony. Potem wszystko przeszło i wróciłem do pracy na to samo stanowisko, kierownika działu łączności. Nie miałem jakichś szykan.

  • Już więcej nie mogli panu zrobić.


Nie miałem specjalnych szykan. Uważam, że byłem chyba niezłym dziennikarzem. Byłem we władzach Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, głównym rzecznikiem dyscyplinarnym, byłem członkiem zarządu głównego przez szereg lat. [...]
Mam złoty medal za opiekę nad miejscami pamięci narodowej, w Powstańczym Komitecie Ochrony Walk i Męczeństwa byłem odpowiedzialny za informacje. Jako pierwszy sporządziłem ewidencję miejsc pamięci narodowej w Warszawie.




Warszawa, 21 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Stanisław Krupa Pseudonim: „Nita” Stopień: sierżant podchorąży Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola, Śródmieście Południowe, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter