Stanisław Piszczek „Pogon”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed wybuchem wojny?

Uczyłem się, jak każdy. Rodzice moi byli nauczycielami, a ojciec był założycielem siedmioklasowej szkoły powszechnej w Nowym Świerżniu, razem ze swoją żoną, moją matką. Ukończyłem pierwszą szkołę powszechną, nie całą, tylko szczęść klas, i później byłem w gimnazjum i liceum imieniem Tadeusza Hołówki w… Po ukończeniu rozpoczęła się wojna. Bolszewicy wkroczyli siedemnastego września w 1939 roku. Rozpoczęły się nowe porządki. Jedna zasadnicza rzecz, a mianowicie w szkole w gimnazjum nr 923 imienia Tadeusza Hołówki była drużyna harcerska, wodniacka, licząca gdzieś około siedemdziesiąt, osiemdziesiąt osób. I właśnie ta drużyna w trzydziestym dziewiątym roku od razu, od pierwszego dnia, pod dowództwem Ignacego Trypucia i jego zastępy Rychlińskiego zorganizowała prawie całość. Nie całość, bo było nas około sześćdziesięciu tylko, bo część musiała uciekać w momentach wejścia Sowietów, ponieważ następowały natychmiast aresztowania. Naszym największym obowiązkiem było w tym czasie ratować i dawać schronienie wszystkim tym, którym groziły aresztowania. Masę było pracy, a mianowicie szukanie melin, zabezpieczenia ich, przebierania w policjantów i równocześnie kopistów w mundury cywilne, ażeby mogli wcisnąć się między ludność i być nierozpoznanym. No i równocześnie próbowaliśmy zdobyć coś nie coś po starym naszym (w Stołpeckim) batalionie KOP-u. Mianowicie, co można było jeszcze stamtąd zabrać. Jeśli chodzi o broń, to jej tam nie było. Natomiast były na postoju na wagonach, na bocznicach umundurowania i buty. To nie w całości zostało przez nas zabrane. W każdym bądź razie mieliśmy dużo pracy. Na początku było szczególnie ciężko.
Później ta organizacja bardzo nam się udała, a mianowicie powstały jeszcze dwie, które po pewnym czasie zostały zlikwidowane przez sowieckie władze. Co myśmy robili później. Trzeba było zarobić pieniądze, jak to się mówi, na zabezpieczenie życia tym, których zaczęliśmy ukrywać. A mianowicie rozładowywaliśmy wagony z węgla, to było dość dobrze płatne, w tym brali udział Rychliński. Sam ten Trypuś, równocześnie Mauzolowie, Zygmunt, Szpakowscy, i wielu innych. Rozładunek wagonu sześćdziesięciotonowego dawał wpływ stu pięćdziesięciu rubli. To dość duże pieniądze, jeżeli nauczyciel zarabiał dwieście rubli miesięcznie. Koszt utrzymania był bardzo wysoki. Na początku Sowieci zrobili, że złoty równał się rublowi. A przed wojną rubel kosztował szesnaście groszy i nie był wymienialny. Po niecałych dwóch tygodniach, na rynku, kiedy koszary zostały już ustawione przez ruskie wojska, pokopie, żołnierze którzy wyszli na kupno dla siebie po trochę żywności i coś nowego, a mianowicie, słonina, która kosztowała dwa ruble, inaczej jak przed wojną dwa złote, od razu podskoczyła do trzydziestu rubli i trzydziestu złotych. Zresztą złoty już długo nie potrwał. Gdzieś prawie chyba do końca roku, tak że dobra organizacja między nami, nie spotykaliśmy się, byliśmy podzieleni na sekcje.
Sekcja liczyła po sześcioro ludzi. Nie mogliśmy się ze sobą spotykać często i to nas uchroniło przed aresztowaniami. Ale zdarzył się przypadek. Kolega, szef nasz, Ignacy Trypuś, ze swoim zastępcą Rychlińskim, przed Bożym Narodzeniem 1940 roku, jeszcze szkoła istniała, weszli do gimnazjum i zdjęcie portret Stalina, a w miejsce tego powiesili krzyż. W tym momencie akurat musiał przyjść z rana Żyd, który zameldował o tym. Oczywiście to nie był miejscowy, a uciekinier spod Warszawy. Automatycznie ci dwaj zostali aresztowani, a że nikogo nie wydali, w związku z tym ten, co trzymał krzesełko, dostał dziesięć lat, a ten, co zdejmował portret i powiesił krzyż, dostał dwanaście i zostali natychmiast wywiezieni w głąb Rosji, daleko aż pod Ural. No i zaczęły się w międzyczasie przygotowania już do wysyłki. O tym nikt nie wiedział, bo pierwsze wysyłki do Związku Sowieckiego nastąpiły chyba w lutym 1940 roku. I było ich czterech.

  • Jak to się stało, że dostał się pan do konspiracji?

To samoczynnie. Ta drużyna harcerska sama się zorganizowała. Dużo nas było. Jaskórzyński to był syn komendanta policji, Szpakowscy to synowie kolejarza, Rychlińscy, Mauzolowie, to wszystko było za Sowietów, Henryk, Zygmunt. Dlaczego tak bardzo nie mieliśmy możliwości rozmowy ze sobą? Żydzi byli już od samego przyjęcia tych Sowietów bardzo dobrze nastawieni nie tylko do tej armii, ale i Związku Sowieckiego. Jeżeli chodzi o Nowy Świerżeń, tam, gdzie zamieszkiwałem z rodzicami, to nie stworzono żadnej „bramy” na powitanie wojsk. Tylko Żydzi byli z opaskami, już wszystko mieli, a nawet mieli przytroczone nagany, a wojsko przecież nie wydaje broni. Inaczej mówiąc, to już byli konfidenci sowieccy w okresie międzywojennym na naszym terenie. Równocześnie mieli wszystko spisane, o każdym. Kim jest, co robi. Ludzi aresztowano. Najprawdopodobniej bardzo dużo zginęło ich w Kurapatach, to jest niedaleko Mińska. Tam ginęli urzędnicy, którzy posiadali tylko jakiś dokument, w którym było wpisane, że jest urzędnikiem. Z policji granatowej, a również i kopistów. To tak w skrócie, można powiedzieć. […]

  • Gdzie pan był, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie?

W tym czasie, za czasów sowieckich, dużo wywiadów nie można było przeprowadzać. Mieliśmy dużo pracy dla ochronienia tych, którzy istnieją, są między nami, są na melinach i trzeba było ich wspomagać w płodach, w zbieraniu tych płodów, jak i pieniędzy na zabezpieczenie ich bytu. Natomiast po wkroczeniu Niemców, dopiero 27 czerwca 1941 roku, z zachodu zaczęto organizować pomoc organizacjom niepodległościowym. I zaczęto tworzyć obwody i rejony. Stołpecki obwód dostał miano „Słup”, przyjechał na ten wysłany z dowództwa jeszcze wówczas ZWZ (Związki Walki Zbrojnej) Aleksander Warakomski, porucznik. On był dowódcą obwodu stołpeckiego. Natrafił na nas, na tę drużynę, jakby półwojskową, bo się przygotowywaliśmy do tego i włączył ją do organizacji. Ale to tak szybko nie poszło, mieliśmy łączność jeszcze w czasie okupacji sowieckiej z Lidą, ale równocześnie z Warszawą. I po sprawdzeniu, kim to ten pan Warakomski jest, przystąpiliśmy do tej organizacji.

  • Gdzie pan walczył w czasie Powstania? Proszę powiedzieć o walkach.

A jeszcze tam Powstania nie było. A na wschodzie było bardzo niedobrze. Sowieci odstąpili i uciekli, przez dwa tygodnie uciekali na wschód, to w tym czasie Niemcy jak zagarnęli te tereny wschodnie, to czekali, aż wracające wojska, które poddawały się czasami całymi batalionami, do niewoli idąc, i czasami batalion takiego wojska był prowadzony przez Niemców z karabinami mauzerami, to z taką ogromną ilością amunicji i broni, którą my w tym czasie, gdzie tylko było możliwe, bez jakiegoś nakazu zbieraliśmy, melinowaliśmy i dlatego później oddział stołpecko-nalibocki miał taki zasób broni dobrej i wysokiej klasy.

  • Jaką pan miał wtedy broń?

W tym czasie jeszcze karabiny i były jeszcze rkm-y, [niezrozumiałe] ale to wszystko było przesłane do tego tworzącego się oddziału, ale dopiero w 1943 roku na terenie Nowogródczyzny i terenie naszego obwodu stołpeckiego „Słup”. Tym komendantem, pierwszym dowódcą tego wystąpienia Polaków na tamtych terenach był Kacper Miłaszewski, porucznik. Też miał bogatą historię na tamtych terenach, a mianowicie przecież powiat stołpecki to jest ogromna przestrzeń, a tam gdzie on organizował – Drewno, Rubieżewicze, Iwieniec – to była ogromna Puszcza Nalibocka i na tym terenie był tworzony. Z tym że Niemcy wzięli do niewoli, przez te dwa, trzy tygodnie zamknęli koło Wiaźmy około miliona jeńców, którzy się poddali do niewoli niemieckiej. Z tego nie mogli Niemcy wszystkich zabrać, bo sami tyle wojska nie mieli pod Wiaźmą, tak że większa część gdzieś w granicach około czterysta tysięcy wojska została po lasach, wszędzie po całym terenie jeszcze zabranym przez Niemców. I właśnie w powiecie stołpeckim znajdowało się ponad piętnaście tysięcy, nawet liczono na więcej, partyzantów i [niezrozumiałe] sowieckich. Ale była najgorsza sprawa, a mianowicie kiedy Niemcy wkroczyli, Sowieci zabrali swoje płody, ale nie zasiali w kołchozach, bo nikt nie komenderował, a w związku z tym nastąpiła głodówka i te ogromne ilości wojska i [ludzi] po tej drugiej stronie, bez chleba, zaczęła głodować. A broni było do diabła i trochę, broni leżała bardzo duża ilość, bo sowieckie wojska, będąc na terenie Polski, po prostu stwierdzili, sami przekonali się, że ustrój sowiecki to jest ustrój nieudany. Polski chłop, chociaż biedny, ale nigdy głodny, a tam było różnie.

  • Powstanie Warszawskie.

Aaaa. I po zorganizowaniu tego było bardzo nieprzyjemnie. Mianowicie Sowieci chcieli nadal utrzymać te tereny jako zawładnięte przez nich, sowieckie ziemie. W związku z tym bardzo byli pilnowani Polacy, żeby byli podlegli im. Kacper Miłaszewski udawał, tylko powiedział, że Polacy chcą coś zorganizować, a w związku z tym pozwolono im na odtworzenie. I w 1943 roku, w miesiącu czerwcu, Polacy, chcąc uzupełnić nie tylko w ilości wojska, bo po każdej miejscowości byli Polacy zorganizowani w działalność w tym czasie jeszcze ZWZ, i w czerwcu uderzyli na Iwieniec, gdzie stał garnizon niemiecki ponad trzystu pięćdziesięciu ludzi i jeszcze policji podobnie, że około czterystu. A napadający mieli tyko niecałe pięćdziesiąt. Z tym że sam Iwieniec wewnątrz miał ponad setkę swoich, przygotowanych w przeszłości wojska, już zorganizowanych ludzi. Bitwa rozpoczęła się o godzinie dwunastej w południe na sygnał dzwonu z kościoła. I się udało to wszystko. Dopiero późnym wieczorem wyszli z tego Iwieńca i znaleźli się nad jeziorem Kromań w Puszczy Nalibockiej. I tych żołnierzy było w sumie… w bardzo szybkim tempie wzrosło do czterystu osób. Wszystko było umundurowane. Proszę pamiętać, nie było ani jednego cywila. Wojsko polskie było solidnie zorganizowane, mianowicie było tak: od dowództwa – kwatermistrzostwa, w kwatermistrzostwie szpital, następnie ruszkarnie, szewcy, krawcy. Tak jak potrzeba, jak w wojsku przedwojennym. I dlatego tak bardzo dobrze to wszystko działało. W miesiącu był taki po tamtym zajściu Niemiec, przyjechał główny sprawdzający i powiedział: „Taka mała ilość ludzi rozbiła tak ogromny garnizon. To musiało być bardzo dobrze przygotowane”. Stwierdzono, że państwo Dzierżyński, to znaczy Dzierżyński mąż, który był bratem Dzierżyńskiego Feliksa, był prawnikiem, ze swoją żoną, z którą ożenił się we Frankfurcie nad Menem, bo oni skończyli studia we Frankfurcie. No i w czasie okupacji sowieckiej uciekli jeszcze przed wybuchem wojny właśnie do Dzierżyńska, do swoich włości. A za czasów sowieckich ich nie ruszano, bo przecież to była rodzina Feliksa Dzierżyńskiego. Ale w czasie wojny stwierdzono, że oni pomogli, i ta Niemka, i on pomogli polskim wojskom w zdobyciu i amunicji, i uzupełnienia na terenie Puszczy Nalibockiej. I później była Akcja „Herman”, kiedy około 60 tysięcy wojska Niemcy wsadzili na oczyszczenie Puszczy Nalibockiej. Bardzo ponad 60 wsi zostało spalonych, ludność została wywieziona do Niemiec, w międzyczasie ja brałem udział w „wyłuskiwaniu”, jak to się mówi, tych żołnierzy stamtąd, dawania dokumentów, stemplowaniu i tym podobnie, bo mieliśmy stempel komendanta [orckomendantury], który miał zezwolenie na przedłużenie na miejscu niedowiezienia do Niemiec do pracy, a że […] zostać na miejscu, bo jest potrzebny. I równocześnie przez przypadek mój podpis, który tak od niechcenia podpisywał, był identyczny prawie jak komendanta [orckomendantury]. To z braciszkiem to robiłem swoim, Feliksem, na tamtym terenie.
  • Brat też był w konspiracji?

Też był w konspiracji. Moim drugim [dowódcą], po aresztowaniu tego Trypucia i Rechlińskiego, został wybrany Adam Andruszkiewicz, mój kolega szkolny, młodszy ode mnie o parę lat. W Stołpcach mieszkał, to w dogodnym miejscu, gdzie można było się komunikować. Nad Niemnem, nad rzeką – dogodne. Nikt nie widział, kto odwiedzał i tym podobne, gdzieś była prowadzona dokumentacja pełna […], która dziś znajduje się jeszcze w Polsce, tylko nie wiadomo, gdzie jest. Może jeszcze się znajdzie.
W tym czasie było bardzo dużo aresztowań wykonanych (bo już wtedy Niemcy wkroczyli) na podstawie list Żydów. Były zostawione na posterunku i dziwna rzecz, że nie zostały te listy spalone albo zniszczone przez Sowietów. Zostały. Te sporządzone przez byłych komunistów, ale szczególnie przez Żydów. W tym czasie powstała władza białorusko-niemiecka. I w tym czasie moi rodzice zostali też aresztowani. A [nad] całym wywiadem na tym terenie sprawował [nadzór] niejaki Mikołaj szkudko, który miał dwóch synów. Jeden był przedstawicielem jeszcze w okresie międzywojennym, przy Hitlerze, tak jak Ukraińcy mieli własnego jednego przedstawiciela. [Poza tym] to już było bardzo daleko […]. No i bardzo dużo [trafiło] do władz Białorusi tworzącej się przy Hitlerze – to byli ludzie wykształceni, magistrowie prawa, [studiów] kończonych w Wilnie, jeden doktorat nawet, z Nowego Świerżnia. Bardzo dużo z Nowego Świerżnia zasiliło kadry rządzące w czasie wojny na terenie powiatu stołpeckiego. Moi rodzice zostali aresztowani w miesiącu czerwcu, a w już w listopadzie, 14 listopada 1942 roku zostali zlikwidowani. Zostali zamęczeni, po prostu zagazowani przez samochód.

  • Jak pan się o tym dowiedział?

Kiedy zostali zamordowani dowiedziałem się po zakończeniu, kiedy drugi raz wkroczyła armia sowiecka. Bo były listy. Ja pracowałem w tym czasie w tartaku i brałem udział w wywiadzie naszym. […]
To już była Armia Krajowa. Sąd w pięcioosobowym składzie wydał wyrok na Mikołaju Szkutce za tak dalekie posunięcie swoich nacisków na likwidacje. Wyrok miał być wykonany jeszcze w czterdziestym drugim roku do końca roku, ale były przeszkody. Nie wyszło. Jak nie śnieg, to szron, to nie można było po prostu tego zrobić na terenie Nowego Świerżnia. On był wójtem w tym czasie w Nowym Świerżniu. I ostatecznie zostało, było przygotowane przez drugich wywiadowców, czas i moment likwidacji. szkudko mieszkał w Nowym Świerżniu przy ulicy Stołpeckiej, a po przeciwnej stronie miał także własne mieszkanie, jeszcze drugie prywatne. Z żoną mieszkał, synowie już dorośli byli we władzach. Nie było ich. A po przeciwnej stronie stała drużyna niemiecka ze swoją własną elektrownią i, jak to się mówi, kogutem, kierującym samoloty w nocy. Mieli własną radiostację i łączność wzdłuż z siłami przeciwlotniczymi. W momencie kiedy przystąpiliśmy z tym Adamem Andruszkiewiczem, moim kolegą, który rozpoczął jako dowódca naszego zespołu harcerskiego, a później przemianowany został na saperów, a później na tak zwany Kedyw, na dywersyjną grupę… Dostaliśmy rozkaz likwidacji. I myśmy we dwójkę, ja byłem tym, który… piesek, który w tym mieszkaniu u tego pana był, mnie znał dobrze i nie szczekał. Otworzyliśmy bramę, kolega zapukał, hasło podał. Skąd hasło nasze ta władza miała? Nie wiem. W każdym razie na hasło otworzył i w tym momencie padł pierwszy strzał. No i później powtórzony był jeszcze jeden, następny, później wyleciała jego żona. I w tym momencie, kiedy to się działo, to okazuje się, że była obstawa, Schwarzepolizei u niego w kuchni. Wysadzili okno razem z ramami i uciekli przez sad w kierunku Niemna. Nie było możliwości ucieczki za nimi, a mianowicie musieliśmy przez uliczkę do tych Niemców przeskoczyć. Ja pierwszy przeskakiwałem taki płotek, a byłem wtenczas trochę wysportowany, to Niemiec stał w oknie i ręce trzymał na szybach. I nic. I w tym czasie została uruchomiona pogoń, a mianowicie główna kwatera służby wartowniczej była trzysta metrów stąd – w tartaku i drugi nasz w punkcie. Nim Niemcy się zorganizowali, to nas już tam nie było. Dziwna rzecz: ci Niemcy nie powiedzieli, że myśmy uciekali przez ich ogródek, do tyłu. Przekroczyliśmy później rzeczkę. W rzeczce musieliśmy przez jakiś czas iść wzdłuż, bo było po kostki, a w tym głębszym musieliśmy wyjść na brzeg. No i trafiliśmy do własnego domu. Ale w tym czasie mój kolega postrzelił się w nogę. Pazur wyciągowy tetetki, tej ruskiej, ja miałem nagana, nie mieliśmy broni maszynowej nawet – w czasie roboty w stodole pociągnął, strzelił, spuścił, myślał, że magazynek był wyjęty, że tam nic nie ma. Okazuje się, że pazur wyciągowy zamku został wyłamany i on sobie trafił w stopę. Coś ciężkiego. Ale że była stodoła zamknięta, to ten huk jakoś się tam rozszedł, ale pościg po prostu pomylił, bo to nad rzeczką niedaleko, że do nas nie trafiło. Miałem w domu wielki kłopot. Braciszek zdenerwowany, że zaraz tu przyjdą, to kazałem mu uciekać. Nawet pod groźbą. A mój brat młodszy, co on wtedy miał, chyba ze dwanaście lat, najmłodszy, bo między nami jeszcze była, dowiedzieliśmy się później, że ktoś tam jeszcze żył, ale przy porodzie zginął. Jakoś wyszło. I od tego momentu naprawdę już takich aresztowań nie było. To były pojedyncze i Lechawiczowe, Śnieżki już tego nie mogli robić. Po prostu obawiali się, że organizacja ich zlikwiduje.
A ja nadal pracuję w tartaku – w tym czasie wywiad. Chodziło o wywiad nie tylko przeciwko Niemcom, ale bardzo dużo indywidualnych… sowieccy wywiadowcy, a mianowicie w tym czasie dowódcą… w tym czasie tartak nowoświerżyński zatrudniał około półtora tysiąca ludzi. Do tego użytych było niewolników sowieckich około pięćset osób, którzy byli doprowadzeni pod konwojem. Ale przy zmianie dowództwa nad tym tartakiem, a mianowicie przyjechał Niemiec, pułkownik, von Waldstein, który był kiedyś dyrektorem, raczej wspólnikiem przemysłu drzewnego… To się nazywało Angeuropa, przed wojną, i miała prawo w Polsce być na tym terenie tylko dziesięć lat, równo… I w trzydziestym siódmym roku on to prowadził, równocześnie musiał sprzedać ten tartak, który odkupił Radziwiłł. W czasie wojny ogromna ilość pracowała, a mianowicie tartak przecinał ponad sześćset metrów sześciennych tarcicy. Dziennie. To są ogromne ilości. Tartak produkował dla wojska niemieckiego domki dla lotnictwa oraz pasy startowe z płyt robiony z drewna dla samolotów. Te ogromne ilości szły na front. Równocześnie braciszek pracował też w księgowości i wszystkie zamówienia przechodziły też przez jego ręce. A w związku z tym znowuż ten wywiad [wiedział], gdzie, jakie jednostki na terenie Związku Sowieckiego w kierunku od Stołpiec, tej linii prowadzącej do Moskwy – na tej linii stały te jednostki. W jakich miejscowościach Wolsztyn, Borysowiec czy gdzie indziej, tak że korzyści były ogromne. I kiedy przyjechał właśnie ten Waldstein, co zasadnicze zrobił: wszystkich niewolników sowieckich uwolnił od… Wpierw załatwił w Nowym Świerżniu stare miejsca chłopów, którzy przyjmowali na kwatery, tak że część rozmieścił w kwaterach, a część została jednak jeszcze w starym obozie, wykonanym jeszcze przez Sowietów w trzydziestym dziewiątym roku dla zakluczonych. Tam część pozostawała: kuchnia i tym podobne. No i zorganizował z tych samych żołnierzy sowieckich tak zwaną straż, w ilości czterdziestu osób, dając im karabiny włoskie i po czterdzieści naboi. Na tym koniec. I okazuje się, że przez cały okres czasu żaden z tych niewolników nie uciekł do partyzantki sowieckiej. Siedzieli wszyscy normalnie, woleli jaką taką żywność, nie głodować i mieszkać. I właśnie Waldstein zainteresował się dlaczego. Już wiedzieliśmy trochę wcześniej, że nie żyją, a mianowicie znając jeszcze ojca sprzed wojny, ojciec pochodził z Krakowa, poddany kiedyś Austro-Węgier, znał bardzo dobrze język niemiecki, bo był Austriakiem, poddanym, no to faktycznie w okresie międzywojennym z sobą od czasu do czasu rozmawiali na różne tematy, tak że znali nas jako chłopaków i jako, jak to się mówi, po ojcu. I pojechał. Myślał, że w tym Kołdyczewie da radę, i powiedział, że już nie ma możliwości odzyskania. To wiadomo było, że już [ojciec] nie żyje. Tylko nie znało się jeszcze wtedy terminu. [Jaki] termin, dopiero po wojnie się dowiedzieliśmy. On też nie wiedział, kiedy zostali.

  • Proszę powiedzieć, jak pan znalazł się w Puszczy Kampinoskiej.

Nastąpiła najważniejsza rzecz, w 1943 roku, po tych akcjach „Herman” przez Niemców zrobione… W 1943 roku, pod koniec listopada, Dubow, inaczej mówiąc, taki dowódca brygady na teren iwieniecki, zarządził, żeby dowództwo polskie stawiło się na główną naradę, żeby zorganizować bitwę przeciwko Niemcom. Oddział po tym „Hermanie” się odbudował. Zaczął być liczący już ponad czterysta osób. Kawaleria składała się z dywizjonu kawalerzystów i była w ruchu, na stanowiskach… Część zostało z tego Kromania odesłanych do domu, żeby przygotowali ciepłe ubrania, po amunicję i tym podobne. To był listopad. Tak że w garnizonie nad Kromanią było tylko niecałe ponad osiemdziesiąt żołnierzy. I kiedy pojechał dowódca tego zgrupowania, wtenczas już był „Góra-Dolina” (inaczej mówiąc wtenczas jeszcze „Góra” Adolf Pilch), ale kiedy przyjechał major Pełka, został dowódcą, który trwał bardzo krótko, niecały nawet miesiąc. On pojechał, [niezrozumiałe] Rydzewski, Parchimowicz i tak dalej i w tym momencie kiedy (oczywiście z obstawą konną) wyjechali gdzieś około półtora, dwóch kilometrów od oddziału, Parchimowicz został zastrzelony na miejscu, bo był miejscowym porucznikiem, a reszta została aresztowana i zabrana. W późniejszym czasie, w grudniu, została przetransportowana samolotem kukuruźnikiem do Moskwy przez front i dopiero w czterdziestym szóstym niektórzy z nich wrócili, a mianowicie wrócił Miłaszewski, który całość tę opisał.
Bo tam była jeszcze jedna sprawa. W czasie tych łączności ja z braciszkiem… Po tej akcji Szkudki była łączność z Francuzami, a mianowicie Lotaryńczykami i Alzatczykami. I oni wyrazili chęć przejścia do naszego oddziału, polskiego. Po pewnym czasie zostali oni oddelegowani w lipcu. Koniec lipca, początek sierpnia już byli do ochrony kolei od [niezrozumiałe] do Kojdanowa. Ja z nimi miałem łączność. Oni dostarczali nam amunicję, trotyl, zapalniki do domu, a ja to odstawiałem do magazynów.
W tej książce nawet jest ten późniejszy list, a mianowicie byłem w miesiącu listopadzie, jeszcze przed rozbrojeniem. W listopadzie, właśnie ten Joseph Kieffer mówi do mnie, że: „Jest wpadka od nas”, że ktoś doniósł o ich chęci przejścia do naszego oddziału. Ja powiedziałem, że to jest niemożliwe, a on mówi: „To jest prawdą, bo nas wszystkich rozdzielili, już nie jesteśmy sami”. A mianowicie po dziesiątce batalionów pułku. I że w grudniu będą wysłani na front wszyscy. Przy pożegnaniu, a tego nigdy się nie zapisuje, powiedział dokładnie imię i nazwisko i powiedział, że jeżeli przeżyje, to po wojnie, żebym napisał do [niezrozumiałe] do burmistrza i powiedział, że ja żyję, i że takiego a takiego poszukuję, że był w wojsku na Ostfroncie. I tak zrobiłem dopiero w latach sześćdziesiątych, pod koniec. I w tym czasie dostałem list od niego i ten list jest dołączony, tak że dopiero po wojnie, kiedy wrócił Miłaszewski w czterdziestym roku do Polski, został aresztowany, ale wypuszczony. Miłaszewski napisał, że wysłał łącznika i tam się dopiero dowiedział, w Moskwie, że łącznik dostał baty i że jednak do połączenia Francuzów nie doszło. No i w sumie po jego opisie ja się dowiedziałem, dlaczego Francuzi nie dołączyli do naszego oddziału. Dlatego ten list jest. Trochę zrobił zamieszania nawet w naszym dowództwie, bo tam ktoś się pod to podszywał. Zresztą mieliśmy takie same zdarzenie podszywania się w dowództwie Armii Krajowej koło Warszawy, kiedy kazano nam iść do Borów Tucholskich. Też taki jeden z nich powiedział coś takiego. Tak że to była wtyczka. To to wszystko, co mogę powiedzieć. Mianowicie nastąpiło rozbrojenie. Przy tym rozbrojeniu część chłopaków zostało zabitych na miejscu, [jeśli] który chciał złapać za broń, a reszta została wcielonych do oddziałów sowieckich, ale tylko otrzymali karabiny Mosina, uszkodzone, niesprawne, ale nie więcej jak tylko pięć naboi. Równocześnie jedni z nich uznawali, że co rusz swojego kolegi mundury widzieli u bajca sowieckiego w tych matrarach. Dlatego zaczęli uciekać i ginęli w tym czasie. I teraz jest ten zdobyty rozkaz sowiecki, który został wysłany do Londynu, do którego powiedzieli, że to jest niemożliwością i nieprawdą. I znowu …

  • Czy możemy przejść do wydarzeń z Puszczy Kampinoskiej?

Jeszcze tylko muszę powiedzieć ten czterdziesty trzeci rok. […] Po tym pogromie, jak to się mówi, rozbrojeniu, udało się tylko „Górze” uciec z tego wszystkiego, z paroma innymi żołnierzami wydostali się stamtąd. I zaraz po tym rozbrojeniu Niemcy zobaczyli, że siły sowieckie już tak wzrastają i nie będą w stanie bez wojska polskiego, które jeszcze zostało, dać sobie radę na tamtym terenie iwienieckim, koło Puszczy Nalibockiej. W związku z tym zaproponowali zawieszenie broni, ale bez podpisywania żadnych dokumentów, tak na gębę. I że dozbroją, dadzą amunicję i tym podobnie. I częściowo będziemy mogli nawet zakupić u nich [broń]. I tak się to stało. I tak to przetrwało, jak to się mówi. Oczywiście Sowieci dostali łupnia, pouczeni zostali, zaczęli skromniejsi być, a w związku z tym już w latach 1944 oddziały zaczęły się rozrastać szybko i coraz bardziej umundurowani, lepiej uzbrojeni przygotowywaliśmy się, bo front zaczął już zbliżać się do Stołpiec. I w związku z tym przekroczyliśmy w Stołpcach 20. [niezrozumiałe] jednostka wojskowa niemiecka, nas nie ruszając, bo było zabezpieczone, przekroczyliśmy Niemen, stając w Starym Świerżniu, koło Pieretok. I stamtąd ruszyliśmy na zachód.
I szliśmy bocznymi drogami. Głównymi drogami były rozbite jednostki niemieckie, w opłakanym stanie, czasami nawet bez broni, wracające z frontu wschodniego. I tak szliśmy aż do Dzierzb. W Dzierzbach była pierwsza… Acha, pod Połonecką jeszcze stoczyliśmy bitwę z RONA, Ruską Oswoboditielnają Narodnają Armią, oczywiście zostało u nas 18 rannych z 2. szwadronu i dwóch zabitych. I tak doszliśmy właśnie do Bugu. Przed Dzierzbami [przeszliśmy] na drugi brzeg, ja z taczanką przejechałem na tym… Woda była nie więcej jak metr, metr dziesięć, nawet mniej. Przekroczyliśmy ten Bug i w Dzierzbach stanęliśmy dwa dni, niecałe.
Przywitano nas chłodno. Ale że to była sobota, na następny dzień była msza święta przez naszego kapelana odprawiona. I na tę mszę świętą przyszli miejscowi partyzanci z organizacji akowskiej. Tu rozluźniło się patrzenie na nasze wojsko. Mianowicie, jak wiadomo, Kresowiacy mówią tak… słowa wymawiają długo. I trochę zniekształcone, z jakimś tam akcentem. To mieli taką trochę… taki znak zapytania. Ale jak zaintonowane zostało „Boże coś Polskę” i ze wszystkich piersi zaczęto śpiewać głośno, wszystko zaczęło płakać i co było najważniejsze – przyjęli nas w każdym, już nie przy kuchni wojskowej, normalnie w każdym domu, serdecznie i mile. Ja byłem w tym czas ze swoim erkaemem, z taczanką wystawiony na obronę i akurat w momencie po mszy świętej. Akurat nadarzyło się, że jechali Niemcy samochodem. Nasz żołnierz, wyskoczył, pokazał tego, oni ruszyli do przodu, jednak tym samochodem i zostali przez cekaem mój zgniecieni. Akurat ani jeden żywy nie wyszedł. Pochowani zostali zaraz tam, na miejscu.

  • Ile pan miał wtedy lat?

To był czterdziesty czwarty rok, lipiec.

  • Jak się pan wtedy czuł, po tej akcji?

Zupełnie normalnie. Tam się biło i tutaj się strzela, nie? Tu kazano strzelać i Niemców nie puszczać. I zostali zabici. Zostały dokumenty specjalnie zabrane, oni zostali szybko pochowani, a samochód został w takie miejsce, żeby śladu po nim nie było. I to wszystko. Z dokumentów wynikało, co się dzieje na froncie nawet. I tak ruszyliśmy w kierunku Warszawy, i dochodząc, jedno jedyne przejście było, albo rozpuścić oddział, albo próbować przejść oszustwem. I spróbowano to drugie. Wjechaliśmy do Nowego Dworu i do Bugonarwi, do tego wejścia, na most tam, gdzie był zbudowany jeszcze za cara, z ogromnymi pomieszczeniami, fortami. I w tym czasie doszliśmy do samego mostu. To znaczy ja byłem daleko od mostu. Byłem jakieś osiemset metrów. Byłem na wzgórku i patrzyłem się, jak tam się dzieje. Taśmy zaciągnięte, przygotowywaliśmy się, że będzie zwarcie, a jeżeli będzie zwarcie, to po obu stronach będzie jatka niesamowita. Mianowicie na chodnikach leżeli Niemcy, na noszach. Te panie sanitariuszki, Niemki, obracały się, bandażowały, sprawdzały i tym podobnie. Coś niesamowitego. Ludność przyciągała się z buzią otwartą, ani brawo nie mówiąc, ani nic – przyglądali się zdziwieni. Polskie wojsko, polskie mundury, orzełki, coś dziwnego. Nie ma ani jednego cywila, nie ma nic! Wszystko, buty tak regulaminowo ubrani. Skąd to się tam wzięło? A myśmy się wcisnęli po prostu w kolumnę niemiecką, ale że nie strzelają, a tamci uciekają właśnie pobici z frontu. A do linii frontu było niecałe trzydzieści kilometrów, tak że ruch niesamowity. Na wyłomkach były te wojska RONA, było trochę Węgrów w tych mundurach i resztki armii, jak to się mówi, włoskiej, którzy byli na wschodnim froncie. Ale ci to nieważni. I tak, tłumaczenie bardzo długie było. Do tłumaczenia poszedł pan Kula, Franciszek Rybka, zastępca dowódcy oddziału Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego, [kolejny to] Wolski, to jest znowu wysokiej klasy porucznik równocześnie świetnie władający językiem niemieckim, Andrzejewski, starszy sierżant [niezrozumiałe], ale, jak to się mówi, będący pod Verdun za czasów pruskich, w pruskim wojsku, i jeszcze… zapomniałem. W każdym bądź razie rozpoczęto tłumaczyć, że oni razem z wojskiem niemieckim walczyli koło Mińska Litewskiego, że stoczyliśmy bój na froncie wschodnim i stamtąd razem z jednostkami niemieckimi zaczęliśmy się wycofywać. To była cała mowa. I to się tak targ, targ, że można dzwonić, nie mamy dokumentów. I stał się cud. Jedna i druga strona rozważyła, że zetknięcie się tych jednostek dwóch w tym wąskim przejściu szerokiej ulicy do mostu będzie jatką obustronną. W związku z tym różne rzeczy rozpatrywano. Aż najechała jeszcze następna kolumna wzdłuż Narwi, niemiecka, i pułkownik wyskoczył: „Co się tu dzieje? Zatkane, trzeba przepuszczać!”. I na ten krzyk, hałas, wystąpił też w stopniu pułkownika, dowódca tego obronnego punktu warownego. I w tym momencie ten pan Andrzejewski, sierżant nasz, zobaczył swojego znajomego spod Verdun. Przeprosił wszystkich i podszedł, że: „Wachmistrz taki a taki, Oberfeldwebel taki a taki, Andrzejewski jestem na rozkaz, melduję się spod Verdun”. A ten mówi: „Pierunie, ty – po niemiecku oczywiście – ty żyjesz?”. W związku z tym natychmiast to się wszystko rozwiązało szybko. Równocześnie dostaliśmy możliwość, kazano nam jechać do Dziekanowa Polskiego, zająć całą tą ogromną wieś w kierunku Warszawy i z nową poborą uzupełnienia amunicji. Z fortu dwunastego po drugiej stronie Wisły. Ja, jak zawsze, miałem takie szczęście w tym czasie, zająłem gospodarstwo niemieckie, tylko jednego, bo jeden był Niemiec, obywatel Polski, który już się zbierał do wyjazdu. A ja w tym czasie znalazłem w swoim karabinie maszynowym z taczanką od strony szosy Modlin–Warszawa, trzysta metrów od szosy, ustawiłem stanowisko karabinu maszynowego na zaporę, w razie by Niemy ruszyli w tym kierunku. Tych karabinów maszynowych było wystawionych więcej wzdłuż prawie całej wsi. To wszystko.

Jeden dzień byliśmy, pobieraliśmy broń i amunicję. Wszystko było pięknie, ładnie. Na drugi dzień chyba się Niemcy zorientowali. W każdym razie staliśmy od dwudziestego czwartego do dwudziestego siódmego, to parę dni. Oczywiście od razu nasz zastępca dowódcy, „Kula”, pojechał do Warszawy na spotkanie. I w tym czasie major „Szymon”, dowódca VIII Rejonu, bo to akurat na wprost Puszczy Kampinoskiej, on miał ten obwód, w jego władaniu. I jego wojsko, oczywiście nieuzbrojone i nic, ale było jako ochotnicy i w organizacji akowskiej. Przyjechał: „Co to się dzieje, panie?”, a ten mówi: „Przepraszam najmocniej, jesteśmy ci i ci i ten pojechał do dowództwa Armii Krajowej i mu powiedzieli, że rozbroić nas”. On mówi: „My w Warszawie nie mamy tyle broni, co oni mają sami, a to jest wojsko wyćwiczone niesamowicie, takie zdyscyplinowane, jakie nigdy… Wszyscy są umundurowani, nie ma ani jednego cywila. To jest coś niesamowitego. I wcale nie mają chęci być z Niemcami. To przypadek zrządził, że okłamali i przeszli”. No to kazali jak nie rozbroić, to w Bory Tucholskie wysłać. Wyszedł i chciał się dowiedzieć, który z nich, z tych, z władz naczelnych armii dowództwa, powiedział. Jak przyszedł, to oni powiedzieli, że tego nie słyszeli. „Który z was powiedział?”. Chciał się dowiedzieć. „Nie”. I to go bardzo mocno zastanowiło, jeszcze później opowiadał o tym. I w tym momencie postanowił, że on przejmuje nas do swojego rejonu. I kazał im zameldować, że: „W takim razie ja przejmuję ich do siebie”. I tak wkroczyliśmy do Kampinosu. Na początku byłem, pamiętam jak dzisiaj, w Laskach, ale to bardzo krótko, jakąś godzinę, później byłem w Izabelinie, w Truskawiu, a później stamtąd przerzucono nas właśnie w kierunku Wierszy i [niezrozumiałe]. I tam rozbroiliśmy wojsko niemieckie i już zaczęliśmy utrzymywać.

  • Co robiliście w Kampinosie? Jak wyglądały wasze działania w puszczy?

Na [niezrozumiałe] znalazło się naczelne dowództwo naszego Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego, równocześnie cały pułk 78. pułku piechoty Strzelców Słuckich z Baranowic, żandarmeria i też służby kwatermistrzowskie. Natomiast w Kiścinnem zatrzymaliśmy się, a dowództwo naszej kawalerii było… Także drugi i trzeci szwadron stał w Kiścinnem, a tam dowództwo kawalerii razem z pomocniczymi jednostkami i przyszłym 3. Szwadronem cekaemów 23. pułku ułanów z Postaw, też zatrzymało się właśnie przy dowództwie…
Od tego momentu przyjmowaliśmy zrzuty, robiliśmy wszystko, oczyszczaliśmy teren. W każdym bądź razie [wśród] tych, co do niewoli wzięliśmy, pierwszych Niemców, to było bardzo dużo rannych przy okazji – zostali załadowani na wozy, a ci, co dostali się do niewoli, obok tych wozów chłopskich dostali przepustki, od Warszawy przez Poznań do Niemiec.

  • Jak pan zapamiętał tych Niemców wziętych do niewoli?

Później ci, co się dostali do nas do niewoli, to wcale nie chcieli uciekać. Mieli to samo jedzenie, nikt ich nie kopał, nikt ich nie wyzywał. Mieliśmy samochód z kinem objazdowym, to nikt ich nie pilnował. Oni sami jeździli, że ze wsi do wsi pokazywali nam te filmy. Oczywiście „Heil li heil lo”, jak oni idą na wschód, wojskowe takie filmy. Tak że wcale im się nie chciało walczyć. Zresztą później też zostali zostawieni swojemu losowi, nikt ich ze sobą nie zabierał. To wszystko.
Jeżeli chodzi o kawalerię, co trzeci dzień byliśmy w objeździe, bardzo daleko. A mianowicie, dlatego nas przez ten ruch wielki tek kawalerii liczono nas na początku do 20 tysięcy, później zeszło to na 15 tysięcy wojska stojącego, dobrze uzbrojonego, dobrze wyposażonego właśnie, w Kampinosie. To bardzo dużo odciągało wojska niemieckiego do zdławienia Powstania w Warszawie. A myśmy byli tragarzami, a mianowicie konwojentami tych, którzy przychodzili z Warszawy do brania broni, bo broni w Warszawie nie było bardzo dużo, a mianowicie u nas te zrzuty, które były dokonywane, to były transportowane, zabezpieczane właśnie przez nas, kawalerzystów. I staczaliśmy bardzo dużo potyczek w jednostkach i tych folwarkach, i tym podobnie. Odbijaliśmy pędzone przez Niemców krowy, znaczy my byliśmy pastuchami też. Tylko przepędzaliśmy krowy do Puszczy Kampinoskiej i na tych łąkach chłop dostał karabin, dostał naboje i był też żołnierzem. Miał prawo doić krowę, robić z tego masło, a równocześnie kwatermistrzostwo, pan Wolski porucznik dowództwa kwatermistrzostwa zezwalał na wymianę krów. Rasowe krowy były pędzone, to zabierał sztuka za sztukę, bez żadnych dopłat ani nic, po gospodarsku, po naszemu, żeby chłopi mieli dobrą zwierzynę.

  • Co z tą amunicją?

Pierwsza walka, która odbyła się, to było 1 sierpnia, kiedy nam kazano, w nocy jeszcze, na koniec lipca wyjechać pod Pieńków i kazano nam wstrzymać ze wszystkich stron, a mianowicie od Modlina przemarsz wojsk niemieckich do Warszawy. I to dokonaliśmy. Rozkaz był: „Utrzymać zamknięcie szosy do godziny 8.00”. A wycofaliśmy się koło jedenastej. Ja poniosłem ogromne straty. Bo mój cekaem, a raczej karabin maszynowy był pierwszy z prawej strony, i te nadjeżdżające wozy… Ja byłem wysunięty najdalej, a zatrzymane pojazdy (ja [byłem] jako jedyny z całego szwadronu, który umiał jeździć, miał prawo jazdy, jeszcze przed wojną, w trzydziestym siódmym roku otrzymałem), ustawiałem te wozy w poprzek. Przy okazji tej jeden z mojej sekcji żołnierz, niewysoki chłopak, w czasie strzelania zamykał oczy i strzelał. Tak że mnie trafił w ramiennik i odstrzelił jeden pagon. Ale to zauważył [dowódca], bo ja myślałem, że to snajper gdzieś, ale dowódca szwadronu zauważył, co to się dzieje, po prostu, podlatując do niego, kopniaka dał wielkiego w pewną część ciała (to było pod szosą) i załadował na niego zdobyte karabiny i odesłał go do koni. Tak że już z tych pięciu biorących udział ludzi zostało nas już czterech. Teraz [kolejna sprawa] –został zabity mój cekaemista, celowniczy Kazimierz Miron, wspaniały żołnierz, niesamowity. Po drugiej stronie ranny został Mieczysław Miecznikowski. Pochodził… [przerwa w nagraniu] …karabin maszynowy i plus do tego osiem skrzynek po amunicji i z amunicją.

  • Zawsze chodziliście w takich grupach? Dwie, trzy osoby czy pojedynczo?

To taśmowe, karabin maszynowy na taśmę, chłodzony wodą. Oczywiście swojego celowniczego kazałem odnieść w takiej pałatce do wielkiego łanu owsa, wysokiego i położenie go tam, daleko, jakieś sto metrów od szosy. I w momencie kiedy już była przerwa i kazano… bo nadjechała „Pantera”, później pancerne samochody zaczęły do nas strzelać i to mocno, to była już godzina jedenasta gdzieś, to myśmy w czasie tego ognia [wzięli] ja karabin maszynowy i jeszcze wziąłem na plecy dwie skrzynki. I tak taszczę. I w tym momencie doszedł do nas Bruno Dawidowski, to jest Polak, obywatel niemiecki, który, będąc na froncie pod Wiaźmią, wracając, bo był obywatelem niemieckim, mieszkającym niedaleko Lęborka, tak zwana wieś Wilinia, zamieszkała przez Polaków. W miejscowości Stołpce wysiadł i dołączył do naszego Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego, będąc dowódcą II plutonu kawalerii, pierwszego to był Juchniewicz Czesław. On dołączył do nas i złapał za te skrzynki, ile mógł, i tak wycofaliśmy się pod silnym ogniem karabinów maszynowych, a te świetlne pociski nad głowami latały w odległości dwóch, trzech, a czasami osiem, dziewięć, dziesięć metrów. Co jakiś pocisk, to leciał. Nie wiadomo, kiedy mógł trafić. I tak jakoś szczęśliwie dobiliśmy do koni.

  • Bał się pan?

Brunon Dawidowski przeżył wojnę. Spotkaliśmy się po wojnie, już nie żyje. Wspaniały żołnierz, wspaniały dowódca kawalerii. Oczywiście i stopień, jaki miał w Niemczech, a mianowicie był feldfeblem, i feldfeblem był, inaczej sierżantem.

  • Czy mieliście jakiś kontakt podczas Powstania z ludnością cywilną?

A później jak już zajęliśmy ten tego, to później były oddziały sochaczewskie, oddziały, jak to się mówi, z Obroży nawet z przeciwnej strony Wisły, a mianowicie pan nasz Waldemar Ostrowski. Wspaniały żołnierz. Historii jego nie pamiętam dokładnie, w każdym bądź razie opowiadaliśmy sobie bitwę pod Jaktorowem Baranowem. To tylko tyle.
No i cały czas była praca, praca i praca. Dobrze mieliśmy, [bo było] takie spotkanie z Węgrami. Dowództwo nasze umowę… nie spisało, tylko chyba na gębę, [umówiono się], że mogliśmy przez ich środek normalnie przejść i mogliśmy… bo oni mieli odcinać nas od Warszawy, przeszkadzając nam w dostawach broni. A jednak Węgrzy poszli na współpracę i to robili. Teraz mogę powiedzieć, że część Węgrów, nawet po tym pierwszym spotkaniu, przeszło do nas. Tak jak w naszym szwadronie był Istvan Gerami, późniejszy, po wojnie, wiceminister sportu i turystyki na Węgrzech.

  • W jakich grupach przenosiliście tę broń? Ilu was było?

W szwadronie do walki przystępowało około 80 ludzi.

  • Najgorsze wspomnienie z Powstania. Najbardziej traumatyczne.

Najgorsze wspomnienia to było jedno jedyne wspomnienie, które mnie naprawdę zdenerwowało. Kiedy pod Pociechą zaczęliśmy walczyć, „Jerzyki” miały iść do Warszawy z powrotem. I po drodze spotkało RONA, które stało w Truskawiu i w tym czasie penetrowało już tamte tereny. W związku z tym, ten pierwszy, niewielki oddział RONA z Truskawia został zatrzymany przez „Jerzyków”. [Oddział] pana (pułkownika późniejszego) Jerzego Strzałkowskiego liczył około stu żołnierzy. No ale siła dość dobra, dobre uzbrojenie, dostali u nas uposażenie dość solidne i wstrzymali ten atak. I w tym momencie nas poderwano natychmiast. W pełnym galopie zajęliśmy właśnie tę Pociechę. I pod tą Pociechą byliśmy dwa dni. W pierwszym dniu na tym wzgórzu był ostrzał artyleryjski, jakoś tam szło, ale przy drugim, a było ku wieczorowi, i w związku z tym noc była spokojna. Ale rano znów rozpoczęty był bój no i „Jerzyki” zaczęli się wycofywać z takiego cypla lasku, zaczęli jakiś ruch niedobry, a w związku z tym dowódca mojego szwadronu powiedział: „Stasiu, bierz swoich ludzi i – mówi – pamiętaj, zagrodzisz tego, jak będzie któryś chciał się cofać, strzelaj. Musi wrócić z powrotem na linię frontu”. Ja mówię: „To bardzo dobrze, bo mi amunicji zaczyna trochę ować, a tam prawdopodobnie amunicja leży przy drodze, na wejściu do tego cypla”. Ja tam podjechałem właśnie ze swoim lkm-em i zaczynam ładować do skrzynek taśmy, żeby uzupełnić amunicję. W tym momencie nadjeżdża jakiś pan ze swoją obstawą, luzakiem, w kapeluszu góralskim, w krateczkę, półcywilnie półcywilnie-półwojskowy i zaczyna mnie wyzywać od dezerterów i grozić mi tym pistolecikiem. Zaraz otworzyłem do niego od wszystkich, co było tylko na myśli, mówię: „Ty cywilbando, ja jestem wojskowy w mundurze, nie mam ani jednego dokumenciku, a ty możesz w kieszeni, nie będziesz mi tu ubliżał. Z konia, sukinkocie!” – i tak dalej. Także niesamowite facetowi, chciał coś tego, ale tu patrzy, karabin maszynowy jest załadowany i ten trzyma na cynglu palce. Musiał zejść z konia i w tym monecie, schodząc z tego konia, razem z tym luzakiem, wziął te… i około jakieś sześćdziesiąt metrów od drogi stała radiostacja w takim maleńkim zagajniku. I ci patrzą, moi znajomi oficerowie biją w dach, a ja mówię „O, to stało się niedobrze. To chłopaki szybko do wozu i jedziemy na miejsce”. I w tym momencie tam się trochę rozegrało, a mianowicie akurat trafiło na dowódcę, tego pana Strzałkowskiego, pułkownika, powiedziałem „Do przodu, jazda. Na cypel”, bo zeszli trochę niżej. „Na cypel, bo bez niczego rozstrzelam”. Taki dostałem rozkaz. Ten widzi, że nie przelewki. Ale moje nazwisko [pamiętał], bo powiedziałem później. Po wojnie, jak się spotkaliśmy później, od razu poznał moje nazwisko: „Panie Stanisławie, ale pan napędził mi stracha”. To po wojnie już było. W każdym razie miałem później trochę nieprzyjemności. To już opowiadania mojego dowódcy pułku, inaczej mówiąc, chorążego „Niczaja” Zdzisława Nurkiewicza, który jak u niego był, kiedy cała ta sprawa o mnie się odbyła w dowództwie, zapytał mnie, jak to odbyło się, to powiedziałem tak, jak było. A on powiedział: „»Robaczek«, szklanicę!”. I ten przyniósł szklanicę. Nalał mi gdzieś pół szklaneczki koniaku i kazał [mu] odmaszerować i tam powiedział dopiero: „Dobrześ zrobił, w porządku! – mówi – Jak to, dezerter”. Ja dostałem naganę i pochwałę i stopień wyżej po tym incydencie. A później dostałem następne.

  • A takie najmilsze wspomnienie z Powstania?

A miłe wspomnienie to było właśnie [niezrozumiałe]. Mój ten Gieniu, warszawiak, z organizacji, który był taśmowym, który ostatnio odchodził od tego kolegi Mirona Kazimierza, który został pochowany na cmentarzu w Wierszach, był prawie bosy. Buty ledwo [się trzymały], rozlatywały się. I do dnia dzisiejszego nazwisko pamiętał kobiety, a mianowicie mój Niemiec wyskoczył do niej, bo ona ziemniaki wybierała na jego polach i dostał ode mnie kopniaków parę. Niemiec ten zostawił boczek w kominie, to dostała pół tego boczku i dałem wtenczas pięć rubli w złocie i mówię: „Niech pani idzie i kupi temu chłopakowi buty i płaszcz”. To ona kupiła dwa płaszcze. Dla mnie i dla niego, i buty. I jeszcze zostały pieniądze. Pięć rubli przeszło. Janina Zienkiewicz, córka woźnicy, inaczej mówiąc, wozaka, bo przed wojną to był w wojsku bardzo duży wóz konny do wywożenia piwa, nie piwa, do rozwożenia po całej Warszawie. Do dnia dzisiejszego jej nazwisko pamiętam, bo po wojnie też u niej byłem, to otaczali mnie niesamowitą opieką ci wozacy. Przy odgruzowaniu pracowali. Zostawiłem jej pieniądze i życzyłem wszystkiego dobrego.

  • Co pan robił po zakończeniu Powstania? Co dalej z panem?

Jeszcze Powstanie lekko trwało, to znaczy już się poddawali i w tym momencie został nasz Kampinos i dowództwo w Wierszach zbombardowane. Jedna czy dwie osoby zginęły. Jeszcze mój dobry znajomy Zygmunt Mozol, który jeszcze za czasów sowieckich był razem w organizacji, był ciężko ranny. I w tym momencie zarządzono automatycznie opuszczenie Kampinosu, tego miejsca postoju, Wiersz, tych Zamości i tym podobnie. Ale już pod dowództwem tego majora „Okonia”, który był niezdolny do prowadzenia takich akcji.
  • Dlaczego?

Po prostu z jego nieprzygotowania do służby w czasie wojny. Był bardziej oficerem koszarowym, a nie oficerem czasów wojny. Naprawdę, prowadzenie wojny to jest dar człowieka w prowadzeniu i myśleniu o tym, co się dzieje. To nie jest człowiek, który myśli tylko o sobie, tylko myśli o zadaniu, które zostało mu dane. A mianowicie miałem takie raz pytanie: „Co pan czuje, jak pan jedzie do akcji?”. Ja mówię, żebym mógł sobie sam poradzić albo żeby trafili, żebym nie żył, to jedno. I drugie to, że w czasie akcji już się nie myśli o tym, tylko myśli się, żeby to zadanie, które zostało dane do wykonania, żeby naprawdę zostało wykonane bez jak najmniejszych strat w ludziach. I dbają o ludzi, o stanowisko i utrzymanie tego odcinka.

  • A co się później stało z majorem „Okoniem”?

Jak przekroczyliśmy, to już szliśmy w kierunku na zachód, na Kielecczyznę. Ale może jeszcze wtrącę, co jeszcze stało się w czasie wojny. Ta 9 Armia miała dwie dywizje pancerne: „Herman Göring” i „Viking”, „Viking” była międzynarodową. I właśnie kiedyś, na samym początku jeszcze sierpnia, mieliśmy z nią bitwę. Postawiliśmy wtenczas dwa pojazdy pod, akurat, górką, bo był piasek i nie mogły wjechać. I te dwa wozy pancerne zostały. I dalej tej walki nie było. I oni stali przez półtora tygodnia w odległości gdzieś dziewięciuset metrów, niecały kilometr od nas i jak dukt jest, taki długi, równy, postawili megafon i nadawali niemieckie, wojenne piosenki. A równocześnie udawali, że jeden się kąpie, jeden się myje i tym podobnie i prowokowali snajpera naszego do oddania strzału. I w tym pierwszym dniu, takim po przerwie, z naszej strony i z ich strony nie padł ani jeden strzał. Po dwóch dniach przyjechali w kąpielówkach, w wozach takich, ciągnikami, i zabrali te swoje uszkodzone pojazdy. Bez jednego strzału. Od naszego posterunku byli sto pięćdziesiąt metrów. Od nas nikt nie oddał strzału i oni też. Oni byli bez broni. To tak było na marginesie. No a później spotkaliśmy się już nie z pancerną dywizją „Viking”, a właśnie pod Jaktorowem Borowem z pancerną dywizją „Göring”. Ale że cała dywizja pancerna nie brała udziału, gdzieś w granicach, jedni mówią pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, sześćdziesiąt. Około tych sześćdziesiąt czołgów mogło być, nie więcej, a może mniej, bo one cały czas były w ruchu, to nie za bardzo można było pododawać, poodejmować. No to wszystko. Całe szczęście chociaż dowódca „Okoń” zakazał przekraczać linii kolejowej, tylko stanąć i czekać, aż reszta wojska nie dojdzie do Jaktorowa Baranowa.

  • I czekaliście.

No i to była tragedia. Całe szczęście, że niektórzy dowódcy z oddziałów sochaczewskich i tak dalej – przed godziną dwunastą już ich nie było – mieli gdzie uciekać. Inaczej mówiąc, szybko się rozbroili i wyszli z kotła, który tworzył się przez 9 Armię.

  • A co z wami?

Do tego udział w walce przeciwko Niemcom zostało 1800 naszego wojska po drugiej stronie, oczywiście [wartość] przekraczająca ogromną liczbę. Pancerna dywizja „Viking”, artylerie specjalne wojska i tym podobne. Ale w międzyczasie wzięliśmy do niewoli sporo Niemców, których nikt nie tknął, zabrali tylko pasy. Nawet dostali niektórzy po paczce papierosów, czekoladę twardą, angielską, gorzką. Czasami konserwę, taką ze szkołą, pamiętam. I kazaliśmy uciekać. Jeszcze dopiero zaczęła się bitwa. Bo bitwa na dobre zaczęła się po godzinie dziesiątej, gdzieś koło jedenastej. I myśmy musieli być wpędzeni do rowów i stamtąd atakowaliśmy w ich kierunku. Ciężko było. Niemcy nie chcieli uciekać. A zresztą po drodze Niemcy Niemców pobili. Jeden batalion niemiecki wyjechał, żeby zagrodzić nam drogę, a że chłopskie drogi czy gminne, to prawie jednakowe na tamtym terenie były, pomylili drogi i ruszyli nie w tym kierunku, co trzeba i ich własna artyleria otworzyła ogień do nich, do tych samochodów. Bo w ich przekonaniu myśmy mieli samochody w Kampinosie, tylko że do tych samochodów nie mieliśmy paliwa, w związku z tym zostały zniszczone tam, na miejscu. No ale fama była. No to tych pobitych Niemców nasi pobandażowali, pozostawiając tam. Nie braliśmy broni, bo mieliśmy tam pełne wozy własnej. Nie wiadomo, co było z tą robić. I fama poszła między Niemcami, że to regularne wojsko jest, jak to im mówili. Ta poczta pantoflowa tak szybko się rozeszła po całej armii otaczającej nas w kotle. Także mój kolega, który dostał, Zygfryd Bernard, który tam w Kampinosie występuje często, dostał postrzał w nogę, kość przetrącona, w związku z tym nie mógł iść. I doszli do niego, obandażowali i razem z Niemcami leżał w stodole. Później leżał w szpitalu w Żyrardowie i po czterech tygodniach został odesłany do obozu. To wszystko.
Ci, co zostali [wzięci do niewoli] do Wermachtu, to żaden z naszych żołnierzy nie został zabity. Natomiast jak tylko dostał, to wszystkich rozstrzeliwano. To jest prawdą. Teraz, co się dowiedziałem dopiero po wojnie, a mianowicie po tej wielkiej walce pod Jaktorowem, na następny dzień w Berlinie, w gazecie napisano, że 9 Armia rozgromiła ogromną bandę bandytów pod Żyrardowem. Natomiast oficerowie jednostek Wermachtu zmusiło gazetę berlińską do napisania, że została stoczona największa bitwa na terenie Polski w końcowej fazie, z regularnym wojskiem polskim. I to jest w ich dokumentach. Jest również napisane w książce „Puszcza Kampinoska. Jaktorów 1944 rok”. Jeżeli chodzi o mnie, to do wieczora nasz szwadron walczył i tej inne szwadrony w obronie. Część przedarła się jeszcze przed wieczorem, część po wieczorze, część przeszła prawie przez Żyrardów, też przekroczyła, a myśmy jednak dotrwali do nocy. I księżyc wtenczas świecił jak w dzień. Naprawdę na ogromną odległość można było widzieć. Zresztą paliły się też wsie. To wszystko błyszczało. I w tym momencie dowódca szwadronu Narcyz Kulikowski dał rozkaz ruszenia, ponieważ następował atak czołgów [niezrozumiałe] z Wermachtem. To była odległość dość daleka, widoczna, i w tym momencie wykorzystali moment wyjścia z tego rowu. Ja w tym czasie zostałem razem z drugim, Kajetanem Komorowskim, w rowie dla osłaniania, dla spokojnego ich odwrotu. Ale okazuje się, że jak przelatywali odcinek tych dwustu metrów, stały karabiny maszynowe z boku w lasku, i trochę naszych przeczesali. Trochę było rannych. Ja byłem może dziesięć minut, może piętnaście albo może krócej, tego nigdy się nie wie. Ja miałem karabin dwubębenkowy, taki przeciwlotniczy, którego rozwaliłem i zostawiłem. I ruszyłem, mając swoje M5 i siedem magazynków amunicji i kilka granatów, jeszcze w torbie zapasowej. I ruszyłem za swoim szwadronem. Nie uszedłem więcej jak sto metrów, napotkałem jednego z tego szwadronu, który dostał w czasie tego cofania. To był Bereczkowski, dowódca 1. sekcji I plutonu 3. szwadronu. Trzymał się za piersi i coś tam jęczał i kręcił się w kółko po polu i coraz bardziej zbliżając się do błyszczącego karabinu maszynowego niemieckiego. Poczekałem, co się będzie działo. Tak że mniej więcej ciągle odległość stu metrów, może było więcej, bo to przy księżycu to różna odległość się okazuje. I w tym momencie, kiedy był parę metrów przed tym laskiem, gdzie błyszczał od księżyca ten karabin maszynowy, wyleciał Niemiec, złapał, wciągnął go do środka i raptem rozpiął, tyle to widziałem, i zaczął bandażować, bo białe coś tam błyszczało. Zostawiłem już w spokoju. Ruszyłem zamiast w prawo, w lewo, wiedząc o tym, że wzdłuż tego chyba kompleksu leśnego, tych zarośli, stoją karabiny maszynowe i to one spowodowały właśnie te zniszczenia w naszych ludziach naszego szwadronu. I odchodząc w kierunku budynków, które się nie spaliły, napotkałem Werę Mozolówną, ona była sanitariuszką, która bandażowała Michała Wolskiego, mojego taśmowego ze lkm-u, który był ciężko ranny. Był przestrzelony pod szyją, pod szczęką z karabinu, spuchnięty. I rozbite kolano odłamkami z moździerza.

  • Przeżył?

Tak, przeżył. I broni nie zostawił. Miał przy sobie. I zaraz spotkałem właśnie tych, którzy od tego lasku też skryli się w kierunku tych budynków. To byli i z 3. szwadronu, i z 2., i trochę z piechoty. Ale warszawiak jeden się znalazł. Ale wszyscy byli, jak nie ciężko, przeważnie lekko ranni byli. Także pobandażowani byli, przygotowani. Rozstałem się właśnie z tą panią Werą Mozolówną, która poszła w kierunku, jej brat był ciężko ranny jeszcze w tracie tego bombardowania w Kampinosie, w czasie bombardowania tego dowództwa, Zygmunt, który został pochowany później w Skierniewicach na cmentarzu.
Po zebraniu tych ludzi miałem tak: ciężko rannego, a pozostali lekko ranni, ale ranni. I spotkałem [żołnierza] z 78. pułku piechoty, który miał przy sobie diegtiariowa. Był w stopniu, nie pamiętam, chyba kaprala, i był cały, zdrowy, mało tego, psychicznie nienaruszony. Bardzo w porządku chłop. Mówi: „No to, kochany, będziemy mogli razem tych wszystkich wyprowadzić”. Ale w międzyczasie dołączył do nas kapral, podchorąży „Sulima” od „Lawy”. I w tym czasie już razem z nim opuściliśmy zabudowania i ruszyliśmy naprzód. Ale po przejściu [pewnej odległości] jabłonki, krzaczki, co tam były, skończyły się i później gdzieś w granicach stu metrów było czyste pole. Ale były jeszcze niewykopane ziemniaki. Popatrzyłem na prawą stronę, to był dłuższy ciąg, skąd te karabiny maszynowe biły do naszego szwadronu. Mianowicie część było z naszego szwadronu, z 2. szwadronu, których prowadziłem. Powiedziałem, że nie mamy wyjścia. Jeżeli chcemy cało i zdrowo wyjść, to musimy ten zagon ziemniaków pokonać do następnego lasku. Zagon nie był taki szeroki, ale dość duży, bo szerokości dwadzieścia metrów, może więcej. I tak w tych bruzdach, kartofliska były dość wysokie, tak że jeżeli ktoś nawet z daleka patrzył, to przy księżycu za bardzo nie widać było, że tam się ktoś przez te ziemniaki przedostaje. Czy to było szczęśliwe, czy nie, ale chyba tak, bo ci byli niezdolni do walki dalszej, za wyjątkiem nas trzech. Po przekroczeniu tego widzieliśmy, że jakoś czysto się zrobiło, jakby to okrążenie zatrzymało się. Okazuje się, że nie taka była prawda. Linia obronna i ten kocioł zamknął się na szosie. I właśnie dochodziliśmy do szosy, jakieś pięćset metrów, zauważyłem po drugiej stronie – bo było bardzo widoczne, szosa była brukowana, biała od święcenia księżyca – tam od czasu do czasu były ogienki z papierosów. Ale dochodziliśmy, były dwa zabudowania. Co było możliwe, każdy miał jeszcze zapas ze sobą jedzenia, bo to co było na wozach, każdy sobie na wszelki wypadek [coś wziął, żeby] chociaż na dwa dni mieć kawałek czegoś do zjedzenia. Było rozlewisko w dole, oczywiście z wodą niegłęboką, do kolana. W kępkach rosła olcha. Ta olcha dookoła była porośnięta chmielem i różnymi zielskami. Dość duże te kępki były. I policzyłem, że to akurat dobrze będzie tych moich żołnierzy trochę załamanych ulokować w tych olchach, i w tych olchach byliśmy. To znaczy dzień nastał, jeszcze ruszyła obława i dopiero w następnym dniu. A w tym pierwszym dniu przyjechały motocykle, zwiadowcy i przygotowano do oczyszczenia terenu całego pobojowiska. Wpierw przygotowano solidnie, rozmieszczono, żeby nikt z tego kotła nie mógł wyjść. I jak przechodzili obok nas, to żaden nie wszedł do tego, a tym bardziej zakazałem, że jeżeli nawet będzie siedział, a jego czapka mogłaby być widoczna, żeby w tym czasie nie ruszyli głową ani w prawo, ani w lewo. Inaczej: tak jak siedział i szło wojsko, żeby się żaden nie ruszył: ręką, głową, niczym. Karni byli jednak, faktycznie. To wszystko ruszyło, przeszło. I po przejściu, jak tylko się ściemniło, ruszyliśmy w drogę.
Doszliśmy do Puszczy Mariańskiej, za Puszczą Mariańską, niedaleko Rawy Mazowieckiej zostawiłem tego swojego ciężko rannego, zostawiając mu w złocie ruble, zegarek szwajcarski, szacowany jak przed wojną, kosztowałby gdzieś dwieście pięćdziesiąt złotych. Piękny, ale nie chodzący, bo nie był wodoszczelny i zamoczony w wodzie. Niektórzy z moich kolegów jakieś upominki, coś do jedzenia, zostawiono. Ruszyliśmy dalej. Doszliśmy do Nieznamierowic, z Nieznamierowic dołączyliśmy do „Prymusa”, taki był sierżant „Prymus”, też od „Doliny”, w sumie razem w granicach sześćdziesięciu sześciu ludzi ruszyło, „doliniaków”. Nie mogliśmy dopędzić „Dolinę”, po drodze, przechodząc koło Przysuchy, na Ruski Bród, Borkowice, Hucisko, na Skłoby i dalej… I spotkaliśmy po drodze 3. pułk legionowy AK pod dowództwem wtenczas porucznika, a później kapitana Antoniego Hedy, „Szarego”.
I tam braliśmy udział w akcjach zaopatrzeniowych, a to było 14 października 1944 roku. Brałem udział w zaopatrzeniu. Już robiło się zimno, coraz zimniej, „Szary” rozpuszczał swoje wojsko, bo było miejscowe, na meliny, do rodzin i tym podobnie, a my musieliśmy zostać. I tak, jak brałem udział w akcji na majątek ziemski koło Borkowic pod zarządzaniem Niemców, to zastaliśmy w tym majątku wyłącznie sporo kobiet do pracy, ale to po Powstaniu Warszawskim wycofanych i w czasie Powstania. I został tylko jeden zwierzak, a mianowicie byk rozpłodowy, z drągiem w nosie. Reszta to tylko jabłka zostały, a majątek został opuszczony przez Niemców i przeniesiony do miasteczka Borkowice, ci właściciele niemieccy. Zabraliśmy dwa wozy tych jabłek i tego byka, a ja miałem karę. Bo ode mnie było wesele u jednego pana, mojego żołnierza i puściłem go na wesele. I „Szary” powiedział, że karę. A że mój dowódca, porucznik, dowódca plutonu brał w tym udział, że puściliśmy, to równocześnie karę dostał. I w momencie kiedy wycofywaliśmy się z tego majątku, to zapałki pociągnęliśmy, ja byłem pierwszy, który tego byka prowadził.

  • Jaką karę pan dostał?

Karę dostałem: prowadzenie tego byka. Były załadowane wozy, te wozy przez Borkowice nie przejeżdżały, tylko boczną drogą poszły. Ja tego byka jak dostałem, byk w nosie z tym kółkiem, a mnie ciągnie do tych Borkowic. Przechodziłem koło lampy oświeconej elektrycznie, niedaleko żandarmerii, ale nikt z nich nie strzelił do mnie. Dziwne aż było. Ale tego byka nie mogłem wyprowadzić. No i za tym bykiem byłem, mówię: „Jakoś ucieknę chyba”. I półtora kilometra za Borkowicami, w kierunku Ruskiego Brodu, w rowie spotkałem swojego dowódcę plutonu, od „Szarego”. I razem poszliśmy na Ruski Bród, do swojego obozowiska. Oczywiście tego na zaopatrzenie, bo mięsa nie było dla nikogo, to tego byczka jednak rozpłatali. Połowę zostawili, a połowę na przechowanie i zakonserwowanie oddali gdzie tam na wieś, do swoich placówek. I te pół byka wisiało. Mięso było przynajmniej. To było przed końcem października.
Coraz mniej nas zaczęło być, „Szary” rozpuszczał coraz bardziej, bo nawet były lekkie przymrozki. Ja byłem w tym czasie w jednym mundurku, nie miałem nic. Ale miałem szczęście, że ze zrzutu miałem swetry i gatki wykonane z czystej, australijskiej wełny, piękne. I nawet w czasie ciepła nigdy się nie pociłem.

  • Dokąd pan dotarł, kiedy skończyła się wojna?

Dotarliśmy do tego i już zbliżał się koniec, już listopad. I 4 listopada, od nas w odległości jakichś ośmiu kilometrów na Bokówku stoczył bitwę 25. pułk piechoty, w którym był „Dolina”. A nas zaatakowano w następnym dniu. Piątego musieliśmy przyjąć bitwę nad rzeką Kamienną. To była ogromna jatka. Ponad 350 „kałmuków” zginęło przy pierwszym zwarciu z nami, a przy drugim naszych poległo dziewięciu, ośmiu zostało ciężko rannych, ale [oddział] został wycofany, a jeden [kolega] został, tylko siedział między dwiema sosnami i jakoś go nie zauważyli, bo to już się ściemniło. Wozy, z wozów wyprowadzone zostały konie, ja złapałem jeszcze boczek wędzony i też uszedłem. Wróciliśmy po obławie do szydłowieckich lasów, koło Szydłowca i koło Chlewisk. Byliśmy na Krawarze, Ostałówku i wróciliśmy z powrotem. „Szary” rozpuścił swoich ludzi prawie wszystkich, a myśmy zostali w Skłobach, Nadolna, Jabłonica, koło Rzucowia, następnie w Smardzewie i w Ninkowie paru mieszkało, od „Doliny”. Tam zakończyła się wojna dla nas 17 stycznia czterdziestego piątego roku.

  • Co pan robił po wojnie?

Od marca już należałem właśnie do tej brygady. Samodzielna Brygada Kielecka WiN-u Antoniego Hedy, ale wtenczas już nie „Szarego”, tylko „Rysia”, już kapitana, który przygotowywał rozbicie więzienia w Kielcach. Bardzo dużo naszych siedziało – w Końskich, w Kielcach, w Radomiu i on to rozpoczął. W tym czasie zostałem aresztowany. Wszystko było przez nas przygotowywane, ja mieszkałem wtenczas u państwa Łabędzkich w Rzucowie. I taki Michalski, komunista, zameldował do Urzędu Bezpieczeństwa do Końskich i w nocy, kiedy jego ojciec po pracy na roli na progu usnął, to akurat nas podniósł i tak dalej. Całe szczęście, że broń, która była przy nas, to była pod moim łóżkiem. W związku z tym powiedziałem Stasiowi w czasie drogi po aresztowaniu, żeby nie przyznał się, że [podał, że] ja go zmusiłem do tego, że to wszystko jest moja wina. I jego wypuścili we wrześniu, a tak dostał po kulach, że nerki mu odbili, że długo nie pożył.

  • A pan ile siedział?

Ja później po całych dochodzeniach, w czasie wywiezienia mnie do Warszawy na rozprawę sądową, przyjął nas major, Żyd, na Pradze i powiedział: „Temu delikwentowi należy się czapa, a w związku z tym proszę go zawieźć do Łodzi, do Centralnego Wojskowego Sądu, gdzie takie wyroki się wykonuje”.

  • Za co ta kara śmierci? Co powiedzieli?

Normalnie, że byłem w Armii Krajowej i że z bronią mnie złapano.
  • I pojechał pan do Łodzi?

Nie, nie zawieźli i całe moje szczęście. I automatycznie… A, skróciłem trochę, ale niech tak zostanie. W tym czasie, po wyjściu z tego sądu wojennego postanowiła moja obstawa czteroosobowa, z pepeszkmi, z plutonowym na czele, że wrócą z powrotem do Końskich i przygotują się finansowo, bo Łódź nie była rozbita i tam można było zahandlować, i że z tego skorzystają. Tak zamiast jechać do Końskich, pojechali z powrotem. Muszę nadmienić jedno, że oni udawali wojsko polskie, wyjeżdżając z Końskich do Warszawy i z powrotem. Mianowicie co dwie godziny… Było ich czterech, to dwie godziny miał warty, a cztery godziny swobody, nie cztery, tylko sześć. I jeden drugiego po dwóch godzinach budzili, a w związku z tym, żaden z nich dobrze nie spał. Zmęczeni byli, tak że przy powrocie wszyscy usnęli pod semaforem w Tomaszowie Mazowieckiem. Na dole coś tam Niemcy mieli robić, były rury betonowe długości jakichś sześć, osiem metrów, ale i średnicy osiemdziesiąt centymetrów. A może nawet więcej. Jak oni usnęli, to leciutko koło nich zszedłem na dół, a nasyp był bardzo wysoki. Zszedłem na dół, pierwszą rurę tylko pokonałem, wszedłem do drugiej, w tym momencie nastąpił wielki hałas. Ktoś krzyknął: „Ile spałeś, skurczybyku?”. I pepeszka w powietrze wystrzelił, mówi: „Zobacz, on już dawno w lesie”. A do lasu był dobry kilometr. I chałupa taka stała, a dookoła nieskoszone jeszcze zboże było. Zaczęli się kłócić między sobą i w tym momencie semafor się otworzył, parowóz zagwizdał, wskoczyli do pulmana, w którym nie było szyb. I tak pojechali do Końskich.
Ja do wieczora byłem w zbożu, przespałem się solidni, ale nigdzie się nie pokazywałem. Wieczorem poszedłem pod ten semafor, który również się w pewnym czasie zamknął. Ale dojeżdżając do Końskich, okazuje się, że semafor przed Końskimi jak gdyby był zamknięty, później był otworzony, że pociąg jeszcze miał dużą szybkość. Miałem szczęście, że przed tymi drutami regulującymi nastawy znaków kolejowych, że jeszcze wyskoczyłem i nie zaczepiłem o druty. Chociaż kozła zrobiłem, nic sobie na szczęście nie zrobiłem, ale szybkość pociągu była może nawet sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Poza opłotkami, daleko od zabudowań, żeby psy nie szczekały, ruszyłem w kierunku Ruskiego Brodu. Przed Ruskim Brodem skręciłem w las, który znałem jak własną kieszeń i już się rano robiło, widno. Słońce zaczęło wschodzić i przechodziłem właśnie, patrząc na te niedalekie, jakieś półtora kilometra, Skłoby, że w budynku gajowego pali się już pod garnkami, dla świń gotuje ziemniaczki i dymek idzie do góry. Spokojnie dookoła. I tak ruszyłem w kierunku Skłób. I idąc bruzdami, w kierunku do pierwszego budynku, w który moi byli ludzie. Zapukałem do okna, wyskoczyli i tak się skończyło.
I rozpoczęła się dalsza część organizacji WiN-u. Dołączyłem ze swoimi ludźmi do Mariana Sadowskiego, kolegi swojego znanego dawniej, prawie pół roku wcześniej, który był dowódcą oddziału „Dzida”. I tak w roku, kiedy nastąpiła amnestia, w czterdziestym siódmym roku, razem z nim poszedłem w Radomiu, w marcu i ujawniłem się. Na posterunku, przed wejściem do gmachu stał ten kiedyś plutonowy, a teraz strzelec, mój dowódca konwoju. I do mnie od razu wystartował, powiedział: „I tak żyć nie będziesz”. I wszedłem. Tak się skończyło moje… Już koniec wojny.
Ale po wojnie, wiedząc o tym, że mogę być zabity, pojechałem do Łowicza, do swoich znajomych, później do Karolewa i stamtąd ruszyłem na zachód, na podany adres, że akurat w Szczecińskim, w Podjuchach, a raczej w Żydowcach jest w odbudowie fabryka sztucznego jedwabiu. I tam rozpocząłem pracę. Jeszcze się nie meldowałem, byłem zameldowany tylko w fabryce i mieszkałem w koszarach. W tych ostatnich koszarach w Podjuchach, a tam już zaczynały się po ulicy Podgórnej Żydowce. Podjuchy były wtenczas miasteczkiem, a w związku z tym był własny Bürgermeister, inaczej mówiąc, jak to w mieście, burmistrz. Ale po trzech tygodniach pracy musiałem się zwolnić z uwagi na to, że były sale, w których trzeba było w gazmaskach pracować i akurat dostałem pochłaniacz zużyty i zacząłem [kaszleć] i wyszedłem z pracy. Zacząłem krwią pluć, lekarz powiedział, żebym zmykał, że jak mam stracić zdrowie, rzucić tę pracę. Jest praca na mostach i lepiej płatna. Zrezygnowałem i rozpocząłem pracę w Państwowym Przedsiębiorstwie Robót Komunikacyjnych. Kiedyś w Pogotowiu Mostowym. Kierownikiem robót był pan Łęczycki, a szefem całego był inżynier Dębowski. I dopiero w czterdziestym ósmym roku ożeniłem się i w tym czasie jak się ożeniłem, to automatycznie w Podjuchach w tym czasie przyjechał wóz z Urzędu Bezpieczeństwa Wojewódzkiego, przeprowadził rozmowę z panem inżynierem Dębowskim. Inżynier Dębowski zawołał, powiedział, że już jestem odnotowany i żebym się czasami [nie wychylał] i o sobie za dużo nie opowiadał. Nie był przeciwny, był bardzo dobrym człowiekiem, zresztą rodzina brała udział w Powstaniu Warszawskim. Most został zbudowany już, bo to był most zatopiony, drogowy wyciągnęliśmy, pocięliśmy, a ten kolejowy, na którym pracowałem…
I rozpocząłem studia na politechnice, [właściwie] nie politechnice, a w szkole inżynierskiej, i zostałem piwnym gazem wyrzucony, bo dowiedzieli się, że byłem w Armii Krajowej. Później była odwilż i dostałem się na politechnikę, ale przed tą politechniką, to w pięćdziesiątym roku byłem wezwany do Urzędu Wojewódzkiego Bezpieczeństwa i na pierwszym posiedzeniu, to była godzina dziewiąta po południu, lato, jeszcze widno, siedziało chyba sześć osób. Między innymi był pułkownik w mundurze polskim, zastępca w cywilnym ubraniu, prawnik, Żyd, i jeszcze kilka osób. Teraz mieli dwie książki i powiedzieli tak: „Pańska działalność w czasie partyzantki… to jest wyłącznie pańskie… że pan był w Armii Krajowej i w wywiadzie”. Od tego się zaczęło. Ja mówię, że nie, że mój brat. A brat już nie żył, leżał w Lublinie. To zwaliłem wszystko na brata, że może on był, ale: „Ja – mówię – nie byłem”.

  • Uwierzyli?

Ale jednak po pewnym czasie rozmowy Rosjanin się zgłosił, a był w mundurze polskim: Stanislaw, razgawarim pa ruski. I musiałem po rosyjsku rozmawiać. Miał bardzo dużo pytań, odpowiadałem natychmiast, bez zastanowienia. Natomiast powiedziałem, że tego, tego znam, zacząłem mówić o władzy białoruskiej, o wszystkich tych im chodziło o władzę, którzy byli we władzy za czasów okupacji niemieckiej. I kilku spotkałem i mówią, że tutaj nawet w Szczecinie spotkałem niejakiego Mikołaja Szukowicza, on powiedział: „Proszę do niego nie dochodzić i nie rozmawiać i w ogóle o nim nie wspominać”. Na tym się zakończyło i później dopiero na następny dzień zawołali wcześniej. Byłem w czasie dnia. Ale stół był taki duży, z majątku gdzieś wzięty, ogromny, szeroki, na którym były zdjęcia ułożone. Te zdjęcia leżały w kilku rzędach i kazano mi obejść wszystkie i których znam, których nie. Niektórych opuściłem. Był jeden ze Schwarzepolizei, tylko mnie się zdawało, że jest bardzo porządnym człowiekiem, bo widziałem go w akcji pewnej, tam chłopi sobie na swoja korzyść z niemieckich składów coś podbierali, a on uciekł od tego miejsca, udając, że nic nie widzi. Zdawało mi się, że człowiek przez przypadek jest w tym Schwarzepolizei, i przechodząc – ominąłem. Oni: „To sąsiada nie poznajesz?”, mówię: „O mój Boże, schudł, chyba on siedzi?” i dali spokój. Jakoś mi to przeszło, ale nie przeszło zupełnie dobrze.
W pięćdziesiątym czwartym, piątym roku, tutaj mogę się mylić, w każdym razie przyjechali z Sowieckiego Sojuza do Urzędu Bezpieczeństwa w Szczecinie i poprosili, żeby mnie aresztować i przekazać pocztą dyplomatyczną do Związku Sowieckiego. Ale o tym dopiero dowiedziałem się, oj… pod koniec lat sześćdziesiątych, jak Gierek doszedł do władzy. Powiedział, że bardzo ciężkie ma dochodzenie przeciwko mnie i jest niezakończone, to właśnie ten żydek, i nie może mnie w tej chwili na ich prośbę ustąpić. I dlatego zostałem. To wszystko.
A później to politechnikę skończyłem, to też przypadek mi w tym pomógł. Dyrektor przedsiębiorstwa. Miałem napisaną… z przedsiębiorstwa można było się dostać przy pięknej opinii. Jak poszedłem na politechnikę zarejestrować się na wydziale budowlańczym, to ta, która wiedziała, że mnie usunięto ze szkoły inżynierskiej, mówi: „Panie Stanisławie, znowu pana wyrzucą”. Ja mówię: „Czemu?”. Dała do przeczytania opinię. W opinii, że fachowiec, dobry i tak dalej, wszystko pięknie, ładnie, ale na dole jedno zdanie: „Politycznie niepewny”. I to było hasło na nieprzyjęcie. Odpisała mi na kartce, przepisała cały dokument, poszedłem do dyrektora, który się zmienił, bo w tym czasie moi byli magistrowie inżynierowie budownictwa raptem się wszyscy profesorami zrobili. Jeden z Politechniki Lwowskiej pojechał do Wrocławia, z Politechniki Warszawskiej. I zostało kilku w Szczecinie. Inaczej mówiąc, na ich miejsce, akurat tego dyrektora przedsiębiorstwa, technicznego nie głównego, bo głównym był partyjny człowiek, to poszedłem do głównego już tym razem. A ten mnie spotkał, bardzo pięknie, ładnie i powiedział: „Panie Stanisławie, zaraz przepiszę wszystko bez tego zdania, może pan oddać, ale nie ma pan prawa, niech pan pamięta, ani razu wziąć urlopu na egzaminy, na zajęcia. Będzie musiał pan kombinować chorobą, zwolnieniami lekarskimi czy czymś innym”. I tak to trwało przez sześć lat. Kiedy już miałem dyplom w kieszeni, który zresztą był sprawdzany na Politechnice Warszawskiej, z wynikiem dobrym z plusem, to tutaj też przy egzaminach, zamiast trwać trzydzieści pięć, czterdzieści minut górą – moi koledzy tyle zdawali, to ja miałem trzy godziny. Bo mój prowadzący był skłócony z przewodniczącym komisji egzaminacyjnej i ten przewodniczący chciał udowodnić, bo ten już młody człowiek miał doktorat, a ten jeszcze nie miał, chciał go umniejszyć, a student miał polec. Ale na mój egzamin przyszło ponad trzydzieści osób z całej politechniki. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi. I otrzymałem cztery z plusem, zresztą to jest w dokumentach. I tak to się skończyło. Zarobki miałem dobre. I byłem chyba jednym z dobrych fachowców.


Szczecin, 5 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Stanisław Piszczek Pseudonim: „Pogon” Stopień: kapral, dowódca taczanki Formacja: Grupa Kampinos, Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie Dzielnica: Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter