Stanisława Bendisz „Stasia”, „Sąsiadka”

Archiwum Historii Mówionej

Stanisława Bendisz, z domu Żernicka. Pseudonim „Stasia”, „Sąsiadka”. Rok urodzenia 1925. Odkąd pamięcią sięgnę, mieszkałam na Mokotowie, przy ulicy Kazimierzowskiej 72. Szkołę podstawową numer 191, imienia 11 Listopada przy ulicy Narbutta 14, ukończyłam w 1939 roku, w czerwcu.

  • Jak pani pamięta swój dom rodzinny? Mieszkała pani cały czas w jednym budynku?

W jednym budynku do końca Powstania.

  • To była kamienica?

Jednopiętrowy dom. W głębi podwórka [był] duży ogród owocowy. I puste hale fabryczne znajdowały się na tej posesji. Ta posesja należała do braci Cholewińskich, którzy mieli – róg Narbutta i Kazimierzowskiej – fabrykę [amunicji, armatur i odlewni metali], firma „Babbit”. Mieli [trzy] posesje: Kazimierzowska 62, róg Narbutta [72], i Kazimierzowska 64.

  • Czy miała pani swój pokój w mieszkaniu?

Nie. To był jednopiętrowy dom, dwa pokoje z kuchnią na parterze i dwa pokoje z kuchnią na pierwszym piętrze. Odkąd tylko pamiętam, cały czas do końca Powstania, tylko myśmy [to] zajmowali. Rodzice, ja i brat młodszy o dwa lata. Tylko my tam mieszkaliśmy [na pierwszym piętrze. Na parterze były biura].

  • Czym rodzice zajmowali się przed wojną?

Mama [zajmowała się] domem, nie pracowała. Ojciec pracował u braci Cholewińskich w fabryce. Wiem, że jakieś formy z piachu robił. A przy tym ojca hobby było ogrodnictwo. Ojciec pamiętam, kończył jakiś kurs ogrodniczy, chyba przy ulicy Bagatela. Ponieważ to była, jak pamięcią sięgnę, dzielnica [gdzie] były same wille i ogrody, ojciec tym właścicielom te ogrody utrzymywał. Przy tym zarabiał na życie. Bardzo dobrze rodzicom się powodziło. Ci właściciele byli bardzo zadowoleni z ojca, polecali go i ojciec te ogrody pielęgnował [też innym].

  • Czyli ojciec pracę miał w fabryce i jednocześnie zajmował się ogrodami?

Tak. Ci właściciele, bracia Cholewińscy, kupili tę posesję, [numer] 72. Nie wiem, w którym roku. Ponieważ rodzice mieszkali na Wiśniowej, jak się pobrali, na tak zwanej facjacie, więc bracia Cholewińscy ojca... Bo i mama tam pracowała. Będąc panną, mama też pracowała w tej fabryce. Nie wiem, co robiła.

  • Tam się poznali?

Tam się poznali. Gdy się pobrali, urodził im się w 1923 roku syn, Rysio, który niedługo zmarł. Wypadł z wózka, [miał] zapalenie opon mózgowych i zmarł. I właśnie ci państwo Cholewińscy kupili tę posesję 72 i ojcu polecili, żeby tam zamieszkał, w ogóle darmo. Tak, że ten ogród i wszystko ojciec miał do swojej dyspozycji.

  • To się poszczęściło.

Poszczęściło się. Ojciec był bardzo przez wszystkich lubiany. Tam mieszkali przeważnie sami profesorowie, posłowie. Później, jak się te domy rozbudowały to tam mieszkali przeważnie sami oficerowie. Na Kazimierzowskiej, od Narbutta do Rakowieckiej, przeważnie w domach po drugiej stronie, nieparzystej, mieszkali oficerowie wojska polskiego z rodzinami, ponieważ to była dzielnica, można powiedzieć, wojskowa. Rakowiecką, od ulicy Puławskiej do Alei Niepodległości, to prawie były koszary wojska. Z tym, że przy Alei Niepodległości to już była Szkoła Główna Handlowa, po wyzwoleniu SGPiS, po drugiej stronie Alei Niepodległości – SGGW.

  • I nadal tak jest.

Nadal tak jest.

  • Co to znaczy, że rodzice mieszkali na tak zwanej facjacie?

Na Wiśniowej. Jak się poznali w fabryce u braci Cholewińskich, pobrali się. Facjata to poddasze, tylko bardzo spadziste. W prywatnym domu, „drewniaku”, przy ulicy Wiśniowej. Pamiętam jak dziś, że właścicielami byli państwo Piętaszewscy. To była facjata. Sufit spadzisty i maleńkie okno. Pojedynczy mały pokoik. Nazywali to facjatą. Dzisiaj chyba byłoby to poddasze.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo? Jak pani je spędzała?

Sielsko anielsko. Wszystko było. Ogród był, w którym były morele, czereśnie białe, czerwone, winogrona, przy tej Kazimierzowskiej. Altana była w ogrodzie. Poza tym było duże podwórko, gdzie ojciec, odkąd pamiętam, w zimie (zimy były ciężkie nie takie jak teraz), wylewał zawsze nam ślizgawkę. Na łyżwach uczył nas jeździć. Poznałam dużo dzieci oficerów z okolicznych domów, bo przychodzili do nas na tę ślizgawkę. Między innymi też poznałam chłopaka, który później został moim mężem.

  • Wszystko przez ślizgawkę?

Wszystko przez ślizgawkę. Później całą okupację mieszkał tylko z matką, bo jego ojciec zmarł w 1937 roku. Mieszkał tylko z matką i z bratem, który był porucznikiem wojska polskiego. Później, podczas 1939 roku jak poszedł na wojnę (brat mojego chłopaka), to siedział cały czas w oflagu w Murnau. Dopiero wrócił chyba w 1948 roku. […]

  • A od którego roku państwo spotykali się?

Jeszcze jako dzieci. Z tym, że on był dwa lata starszy. Tam dużo przychodziło dzieci oficerów polskich. Jedni byli młodsi o dwa lata, w wieku brata mojego… W różnym wieku przychodzili. Z tym, że mąż był najstarszy z przychodzących. Ja byłam z 1925 roku, a on był z 1923 roku. A tam dużo przychodziło. [Dzieci] kapitana Winogrodzkiego. Najwięcej byłam zaprzyjaźniona z Danusią, która miała dwóch młodszych braci. Ojciec ich był kapitanem, nazywał się Winogrodzki. Był w Korpusie Ochrony Pogranicza i pracował przy ulicy Chałubińskiego. Z Danusią Winogrodzką bardzo się przyjaźniłam. […]

  • Jak się powodziło pod względem finansowym mamie pani sympatii?

Męża ojciec przed wojną miał zakład krawiecki przy ulicy Nowogrodzkiej 4. Matka męża wyszła za wdowca. On był wdowcem. Pracował przed wojną u Hersego, to była bardzo znana firma w Warszawie, warszawiacy dawni to wiedzą, tam sami bogacze się ubierali. I właśnie tego mojego chłopaka, później męża, ojciec był głównym krojczym u Hersego. Później miał też zakład krawiecki przy ulicy Nowogrodzkiej 4, z tego, co mąż mi opowiadał. Zmarł w 1937 roku. Po śmierci ojca przenieśli się na Kazimierzowską 77. Męża brat, który był wtedy porucznikiem, przed samą wojną, wynajął mieszkanie na Kazimierzowskiej. Dwa pokoje z kuchnią. Mąż mój i jego brat chodził do kadetów przed wojną. Ukończył kadetów w Chełmie. A mój mąż przed wojną chodził do kadetów w Rawiczu. Tak, że byli kadetami. Męża brat ukończył podchorążówkę. Później został podporucznikiem, ale prócz tego męża brat studiował na Politechnice.

  • Ten brat, który siedział w Murnau?

Ten, który siedział w Murnau. Jego brat. Ale przed wojną, będąc oficerem, studiował na Politechnice. Wiem, że w czasie okupacji przez Czerwony Krzyż męża matka wysyłała mu książki z Politechniki, bo on tam siedząc uczył się, dokształcał się. Później, po kapitulacji Niemiec nie wrócił wiedząc, jak tu się nasi oswobodziciele obchodzą. Wiedzieli o Katyniu. Więc nie wrócił, tylko poszedł na politechnikę w Monachium. Ukończył politechnikę, nie pamiętam, czy w Monachium czy w Stuttgarcie, bo i w Monachium studiował i w Stuttgarcie. Mam do dzisiaj pismo, które wychodziło w Niemczech po kapitulacji Niemiec, „Student polski na obczyźnie.” W tym piśmie jest opisany właśnie brat męża, Kazimierz Bendisz. Jest taki artykuł, gdzie Niemcy [piszą], że z dotychczas nienotowanym wynikiem ukończyło politechnikę dwóch Polaków. Pierwsze miejsce Chrzanowski, nie pamiętam imienia, drugie miejsce Kazimierz Bendisz. „Z dotychczas nienotowanym wynikiem”… Bardzo zdolny był męża brat.

  • A jak pani szła w szkole nauka?

Dobrze. Nosiłam sztandar. Kierowniczką tej szkoły, którą wspominam, była Dioniza Wyszyńska. Mąż jej był pułkownikiem wojska polskiego.

  • Pani pułkownikowa?

Pani pułkownikowa. Ukończyłam siedem klas. Można było sześć klas i wtedy jak do gimnazjum chciało się iść, to do pierwszej gimnazjum, a po siedmiu klasach do drugiej gimnazjum. Zdawałam, po ukończeniu [szkoły] w czerwcu, do [klasy] drugiej Gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej przy ulicy Mokotowskiej. Zdałam, ale później już nie chodziłam. Nawet na komplety nie chodziłam.

  • Jakie były pani ulubione przedmioty? Pamięta pani jeszcze?

Raczej matematyka.

  • Czyli umysł ścisły?

Ścisły. Właśnie, co do humanistyki, to mąż był lepszym humanistą. Ja – matematyka.

  • Jak pani pamięta przedwojenną Warszawę? Mokotów, okolice swojego domu? Jak to wyglądało? Jak wyglądała ulica?

Tak jak mówię – wille, ogrody. Jako dziecko, nie wiem czy miałam cztery lata czy pięć, to jeszcze po tej drugiej stronie pamiętam (po nieparzystej), [że] były pola w niektórych miejscach i krowy. Później dopiero postawione zostały te domy. Kazimierzowska 77, gdzie mój mąż mieszkał i 79, były wystawione parę lat [później]. Nie pamiętam czy to był 1935 czy 1936 rok.

  • Czy rodzice mieli samochód?

Nie. Państwo Cholewińscy mieli samochód i często mnie i [brata] szofer ich, pan Gasikowski, woził tym samochodem. Byliśmy bardzo szczęśliwi, jak nas przewiózł samochodem. Często.

  • Czy to był jakiś duży samochód?

Wiem, że fiat. Nie taki duży. Niespecjalnie duży, ale spory. Bo na przykład na rogu Wiśniowej i Rakowieckiej odkąd pamiętam był postój taksówek, które mój ojciec nazywał dekawki. Nie wiem, czy to była marka? To były małe taksówki. A ten samochód był dużo większy, ten braci Cholewińskich.

  • Miała pani szczęśliwe dzieciństwo.

Bardzo szczęśliwe. Do 1939 roku, do wojny, mieliśmy bardzo szczęśliwe [dzieciństwo]. Rodzicom się na ogół dobrze powodziło. Mama nie pracowała. Z tym, że ojciec był warszawiak i ojciec miał małą maturę. A mama pochodziła ze wsi. Miała tylko trzy klasy szkoły podstawowej, bo moich rodziców rodzice, czyli moi dziadkowie, bardzo wcześnie poumierali. Wiem, że mamusia miała dziewięć czy dziesięć lat, jak została już pełną sierotą. Ojciec, wiem, że miał szesnaście lat i poszedł w 1920 roku walczyć przeciw bolszewikom.

  • Opowiadał o tym?

Opowiadał o tym. Wszystko opowiadał cały czas. Przez to, że opowiadał, to miałam później z mamą niemiłą przygodę.

  • Proszę opowiedzieć.

Mój ojciec zginął w 1939 roku. Kiedy po Powstaniu wróciłam z mamą na Kazimierzowską 72, nie zostałyśmy wpuszczone do własnego mieszkania i nigdy już tam ani minuty nie byłam, we własnym mieszkaniu, dlatego że to było zarezerwowane. Nasi „oswobodziciele” powiedzieli, że te domy są zarezerwowane dla pracowników więziennictwa. Jeśli chcemy zostać wpuszczone do tego domu, to musimy iść porozmawiać, wskazali nam adres. Jeśli dostaniemy przepustkę, to wtedy zostaniemy wpuszczone. Tam, pod wskazanym adresem, jak poszłyśmy z mamusią, to zaproponowali nam pracę w więziennictwie, mnie w kancelarii, a mamie w kuchni. Ponieważ nie zgodziłyśmy się, więc powiedzieli, żebyśmy się namyśliły, bo tak, to nie będziemy nigdy wpuszczone do mieszkania. Mama mówi: „Jak to niewpuszczone? Męża straciłam w 1939 roku w obronie Warszawy, syna straciłam na drugi dzień Powstania w obronie Warszawy, jeszcze mój mąż walczył w 1920 roku przeciwko bolszewikom, cały czas...” I ja wtedy mamusię nogą szturcham. A mamusia, nie orientując się […] specjalnie [o co mi chodzi, mówi]: „A co mnie tak szturchasz nogą?! A co? Mówię nieprawdę? Nie walczył ojciec przeciw bolszewikom u Piłsudskiego? Opowiadał jak na wschodzie, jak w tych lepiankach... A co ty mnie szturchasz? Co, ja mówię nieprawdę?!” No i wtedy...
  • Nie spotkało się to ze zrozumieniem...

Nie spotkało się to ze zrozumieniem. Powiedzieli: „No, to ona nie będzie nas tu informować, kto co tu robił.” Jak to usłyszałam, to wiedziałam, że mnie chcą pewnie za szpicla w kancelarii więziennictwa. Bo wszystkich znałam. Znałam pracowników, znałam strażników, wszystkich w okolicy znałam. Przecież i chodziłam do szkoły z niektórymi dziećmi tych strażników. W takim razie powiedzieli, żeby się zastanowić i przyjść. Bo jeśli nie zgodzimy się pracować, to nigdy [nie dostaniemy się do mieszkania], bo to jest zastrzeżone. Zresztą do dzisiaj, podobno. Niedawno byłam na Kazimierzowskiej, bo tam jest lecznica prywatna, nasz dom był jednopiętrowy i w głębi, a po wyzwoleniu wystawiony jest przy chodniku, przy ulicy [dom], dwu czy trzypiętrowy, i jest tabliczka na nim, że to jest dla pracowników więziennictwa.

  • I panie obydwie nie pracowały w więziennictwie?

Nigdy.

  • To oznaczało, że trzeba było zrezygnować z mieszkania?

Ostatni raz byłam w swoim mieszkaniu opuszczając Warszawę we wrześniu, w Powstaniu. I już nigdy nie byłyśmy z mamą w mieszkaniu. Już nigdy nie zostałyśmy wpuszczone. W ogóle nie miałyśmy gdzie mieszkać. Po wyzwoleniu mieszkałyśmy na poddaszu przy ulicy Wernyhory na Służewie, w takiej prywatnej willi. Była łazienka, malusieńka taka, maleńkie okienko. To była prywatna willa jakiegoś posła czy profesora. Tam mieszkałyśmy.

  • To cofnijmy się do tych lepszych czasów jeszcze, tuż przed 1939 rokiem. Czy rodzice rozmawiali w domu o tym, że zbliża się wojna?

Tak. Ojciec często rozmawiał z kapitanem Winogrodzkim. Niektórych tych oficerów znał. Nawet ich kolegów znał. Tak że wiem, że właśnie w 1939 roku dwóch oficerów się zgłosiło. Bo ojciec się zgłosił [do kopania rowów], przed tym było kopanie rowów dla obrony. Wiadomo było, że Niemcy [zaatakują]. Przed 1 września, na dwa czy trzy dni, już było kopanie obronne rowów, żeby obronić Warszawę. Ja też, jako że już miałam czternaście lat, poszłam kopać te rowy. Nawet mam takie zaświadczenie, [które] wydawali.

  • Pani, taka młoda dziewczyna, już chwyciła za łopatę?

Już. Byłam tak chowana w domu. Ojciec zawsze [powtarzał] – Bóg, honor, ojczyzna. Byliśmy bardzo religijnie wychowani. Ojciec się też zgłosił do obrony Warszawy. I dwóch takich oficerów, pamiętam z tych znajomych. Ojca zabierali na Okęcie. Wiem, że po pierwszym..., ojciec przyjechał już z nimi. Był w kombinezonie granatowym, miał wojskowy pas. Z gołą głową był. Ale później, jak 23 września zginął, jak ci oficerowie przyjechali, to przywieźli nam ojca dowody i hełm i beret. Dali nam ojca hełm i beret. Pamiętam ten granatowy beret, był podziurkowany, ale to były takie specjalne dziurki.

  • Czy wiadomo jak ojciec zginął? W jakich okolicznościach?

Nic nie wiem, dlatego że z mamą rozmawiali po cichu. Nie wiem, w jakich okolicznościach zginął. Wiem tylko, że ojciec na dwa dni przed śmiercią, może trzy, przywiózł w worku kartofle i w małym woreczku cebulę. Mówił, że ci oficerowie kazali rozgłaszać, że ojciec po kartofle chodził, żeby nie mieć żadnych... bo Niemcy na pewno wkroczą i nie wiadomo jak się będą zachowywać [w stosunku] do rodzin wojskowych. Więc mamusię ojciec przygotował, że ojciec będzie się ukrywał, że nie wróci. Żeby mamusia rozpowiadała, że chodził po kartofle. Tak, że mamusia część tych kartofli, to nawet niektórym sąsiadom dała. I tak mamusia, żeby rozpowiadała, bo ojciec będzie się ukrywał. Nie wróci. No i rzeczywiście, nie wrócił, ale zginął. Ci oficerowie przyjechali, przebrali się u nas w cywilne rzeczy, zostawili swoje mundury. Mama gdzieś je przechowała. Powiedzieli, kto się zgłosi. Wiem, że po jeden zgłosili się z Jeziorny pod Warszawą, a po drugi mundur ktoś się zgłosił z Konstancina. To, co zapamiętałam jako dziecko.

  • A jak pani zapamiętała sam wybuch wojny?

W ogrodzie ojciec zrobił nam schron. Zygzakiem wykopał rów, obłożył deskami. Deski na wierzch, ziemia, gałęzie. Taki schron nam wybudował. Do tego schronu przychodziło dużo ludzi z okolicznych domów i tam żeśmy się przechowali, przeżyliśmy. Pamiętam, że upadła bomba przy ulicy Narbutta, vis a vis Wiśniowej, przy Narbutta, były zakłady Marconiego. Przy tej fabryce Marconiego, upadła bomba, ale nie wybuchła. Więcej w tym schronie siedzieliśmy. Później pamiętam, jak Niemcy wkroczyli. Pierwsze, jak wkroczyli, to na samochodach mieli chleb. Ludziom chleb rozdawali. Byliśmy tacy wygłodzeni, niektórzy. Ale my już jako dzieci bojkotowaliśmy. Niemcy to te młodsze dzieci zaczęli głaskać, to dzieci uciekały. To były wszystko przeważnie inteligentne dzieciaki. Uciekaliśmy. Do Niemców postanowiliśmy się nie odzywać. Pamiętam, jak ustawiali [ludzi]. Niektórzy ludzie stawali po ten chleb i wtedy fotografowali Niemcy. Byliśmy jako dzieci bardzo oburzeni, że ludzie stoją po ten chleb, Niemcy fotografują, śmieją się. Później Niemcy zajęli szkołę. Pamiętam to wojsko niemieckie. Co mi się podobało, że ładnie, melodyjnie śpiewali, ale zajęli. Róg Narbutta i Kazimierzowskiej była szkoła rękodzielnicza (dzisiaj powiedziawszy – rzemieślnicza). Tam było kilka kierunków: krawiecki, fryzjerski, bieliźniarski, kaletniczy. Tę szkołę zajęli Niemcy. Naprzeciwko więzienia było dowództwo. Później nazywali to Niemcy Stauferkaserne. Tam właśnie przed wojną wojsko nasze miało schrony. Na Rakowieckiej. Prawie że vis a vis Kazimierzowskiej, trochę w stronę vis a vis więzienia. Zajęli to i tę szkołę. Ale my tam cały czas mieszkaliśmy. Obok, Kazimierzowska 74, była firma, warsztaty samochodowe, „Elis”. Niemcy to zajęli. Zajęli i nasze podwórko i tam reperowali samochody.

  • Ale mogły panie mieszkać normalnie?

Normalnie. Niemcy nie usuwali nas. Ani na minutę. Ani się do nas nie [wtrącali]. Ja z mamą i bratem.

  • A jak brat to znosił? On był młodszy?

O dwa lata młodszy. [Znosił to] bardzo źle. Dlaczego źle? Jak wkroczyli Niemcy, to nie było światła. Na naszym podwórku były słupy i druty i te druty były pozrywane. Światła nie było. Niemcy przyszli z karabinami, żeby te druty reperować. Po wkroczeniu zaraz, koniec września. I kto miał reperować? Z tłumaczem oczywiście, bratu nakazali. Taka była skrzynia, z dużymi korkami, na podwórku. Ktoś powiedział, że ojciec z bratem tam reperowali często to światło. Ten tłumacz [mówi] do brata, że oni wiedzą, że brat wie [jak zreperować]. A on dzieciak był! Dwanaście lat miał. Z tym, że był zdolny, i że wiedzą, że brat to reperował, że brat wie jak to zreperować, to światło włączyć. Brat nie chciał, ale zmusili brata. Brat wychowany przez ojca, też patriotycznie, więc był wrogo do Niemców nastawiony jako dzieciak. Ale musiał, bo z karabinami [stali] i ten tłumacz zmusił. Brat zreperował światło, te korki, takie wielkie, porcelanowe, białe.

  • Naprawił?

Naprawił. Ale od tej pory żeśmy się do Niemców, tym bardziej źle [odnosili]. Ale nic z Niemcami nigdy nie mieliśmy wspólnego prócz tej [sytuacji]. Oni też. Ponieważ była godzina policyjna, to przez podwórka się przechodziło. Przebijało się mury z podwórka do podwórka. Firma „Elis” cały nasz parkan zlikwidowała i połączyła Kazimierzowską 72 i 74. Myśmy dom mieli na samym końcu podwórka. Duże podwórko i puste hale fabryczne. Niemcy reperowali tam swoje samochody, i nasze podwórko służyło jako parking. [Ustawiali] samochody, które były już zreperowane, albo czekały na reperację, bo firma „Elis” miała wąziutkie podwórko. Tam był duży dom, dwu- czy trzypiętrowy i baraki, gdzie był warsztat. […]

  • Z czego panie się utrzymywały podczas okupacji?

Mama miała rodzinę na wsi. Jeździła [tam], jak wiele kobiet podczas okupacji. Szmuglowało się. Początkowo, pomimo że dobrze się powodziło, ale mama bardzo pomagała swojej rodzinie. Ojciec zginął i żadnego majątku nie mieliśmy specjalnie. Z tym, że mama na razie pojechała i rodzina mamie [pomogła], dała nabiał, jajka, sery, mąkę.

  • Gdzie mama jeździła?

Pod Węgrów. Liw, Węgrów. Mama przywoziła początkowo, ale później musiała też sprzedawać [różne rzeczy] żeby żyć. Tym bardziej, że Niemcy później zabierali częściowo. Robili łapanki w pociągach i zabierali [jedzenie]. Pamiętam, jak pierwszy [raz] mamie zabrali. Przyjechała bez niczego. Wzięła ojca futro, na bazarze Różyckiego sprzedała. Później swoje kolczyki sprzedała. Tak nas utrzymywała. Jeździła i handlowała. Przywoziła nabiał, nieraz kawałek mięsa. Brat chodził do szkoły rzemieślniczej przy ulicy Sandomierskiej, a ja chodziłam (bo Niemcy zlikwidowali liceum, ani gimnazjum nie było, były komplety tajne, ale ja nie chodziłam) do trzyletniej szkoły handlowej imienia Jadwigi Koziorowskiej przy ulicy Złotej [14].

  • Kiedy miała pani pierwszy kontakt z konspiracją? Jak to wyglądało?

Jak wspomniałam, tam mieszkało dużo oficerów i dzieci. Z tym, że stopniowo te dzieciaki wyjeżdżały gdzieś. Ci oficerowie też. Już żadnego z tych oficerów nie widziałam po 1939 roku. Dzieci były, żony były, służące były jeszcze jakiś czas. Ale później też stopniowo jakoś się wyprowadzali. Natomiast, mój [przyszły] mąż, który był najstarszy z nas, przychodzących na ślizgawkę, cały czas z matką mieszkał na tej Kazimierzowskiej 77. Z nim najlepiej się znałam. A, nawiasem mówiąc, to trochę, już przyznam się, kochałam się w nim.

  • Z wzajemnością?

Z wzajemnością. W dalszym ciągu żeśmy utrzymywali ze sobą kontakt. Z tym, że mąż zaczął pracować. Obok, Kazimierzowska 75, była stolarnia braci Dzierli. Matka męża jakoś załatwiła, bezpłatnie mógł pracować, żeby mieć ten Ausweis. Mąż już miał szesnaście lat jak wojna się zaczęła, to Niemcy raczej już zwracali uwagę na takich chłopaków. Ja dostałam [Ausweis w konspiracji fałszywy], a mąż miał prawdziwy, pracował u tego Dzierli. Matka jego nie pracowała. Była dużo starsza od mojej mamy. Matka jego szyła. Przeróbki różne przyjmowała. Szyciem się zajmowała. Ja z mężem utrzymywałam tę znajomość. Żeśmy vis a vis siebie mieszkali. Książki sobie pożyczaliśmy do czytania. Mąż mnie zaprosił do siebie na Wigilię w 1941 roku. Brat z mamą został, a mnie poprosili na Wigilię, tak na chwilę, złożyć życzenia. I wtedy mąż, na tej Wigilii, mi powiedział (wcześniej chodziłam z nim, do jego kolegów i znałam paru kolegów): „Słuchaj, wiesz co...” Zaproponował mi, czy bym nie wstąpiła do organizacji. Wiadomo, że Niemców będzie trzeba wygnać. Żeby [pójść] na kurs sanitarny. Organizuje się w tej organizacji kurs sanitarny, czy bym nie wstąpiła na taki tajny kurs sanitariuszek. Odmówiłam. Po prostu bałam się. Mama wyjeżdżała na wieś często, ja domem się zajmowałam, do szkoły chodziłam, brat też. I trochę się bałam. Szczerze. Odmówiłam mężowi. Ale później, w dalszym ciągu, chodząc z nim do tych kolegów, zorientowałam się, już wcześniej się orientowałam, że oni nie tylko się przyjaźnią, tylko coś kombinują. I tak trochę mi nie wypadało [odmawiać]. Wszystkich tych kolegów znam, wszędzie z mężem chodzę, a tu tchórzę. W 1942 roku, pod koniec marca, powiedziałam mężowi: „Wiesz co, jednak przemyślałam. Zapisz mnie na ten kurs tych sanitariuszek, jeśli jeszcze można.” Mąż mówi: „Oczywiście!” I tak się stało.

  • Ucieszył się mąż?

Ucieszył się bardzo. Tak, że od 1 kwietnia skontaktował mnie od razu na Nowym Świecie. Miałam adres na Nowy Świat i tam poszłam. Okazuje się, że tam już tworzyli drugą (pierwsza już była) sekcję, bo dużo nie można, pięć, sześć osób najwyżej. Do drugiej sekcji sanitarnej zgłosiłam się, gdzie sekcyjną była „Grażyna”. My ją znaliśmy jako „Grażynę”. To była dyplomowana pielęgniarka. A prawdziwe jej nazwisko było Hanna Winiarska. Później wyszła za mąż za znanego lekarza o nazwisku Nauman. Tam było nas pięć, na tym kursie. Ja już ostatnia przyszłam. Tam zastałam znaną z widzenia koleżankę, ona mieszkała na Puławskiej. Vis a vis Rakowieckiej był bazar przed wojną i z mamą na ten bazar chodziłam. A jej mama miała tam herbaciarnię.

  • Tam, gdzie kino „Moskwa” stało?

Tam, gdzie kino „Moskwa” stało. Tam przed wojną był bazar. Do 1939 roku. A idąc w stronę Placu Unii była remiza tramwajowa. W każdym razie gdzieś [ją] widziałam. Ona mnie, ja ją. Później to już żeśmy razem z tej zbiórki jeździły. Ona nazywała się Krystyna Wojtczak, Heidrich teraz, pseudonim „Krystyna Jasna”. Dwie były Krystyny. Druga była Krystyna Grądziel, [z męża] Tanderska, „Krystyna Czarna”. Mieszkanie na Nowym Świecie było Stasi Wiertelorz, po mężu Orkowska. Więc tam były dwie Krystyny, dwie Stasie. Ta Stasia i ja Stasia. Ja Stanisława Żernicka. Była jeszcze Janka Jelińska, [po mężu] Libera. Było nas pięć.

  • Jak wyglądały te zajęcia?

Uczyli nas... jak się zachować, żeby nie [zapisywać] nic, tylko mieć w pamięci adresy. Te zbiórki były u „Krystyny Czarnej” na Brzeskiej vis a vis szpitala kolejowego. U niej była przysięga. Ksiądz Mietek odebrał od nas przysięgę. Janka Jelińska, czyli Libera, mieszkała na Targowej. U niej też były zbiórki. U Stasi Wiertelorz-Orłowskiej, na Nowym Świecie, nie dochodząc [do] Ordynackiej, też były [zbiórki]. W tych trzech miejscach.

  • U pani w domu też?

Nie. U mnie nie, ponieważ u mnie Niemcy się kręcili cały czas. […] Oni się do nas absolutnie ani nie odzywali, ani się nic nie wtrącali. I co trzeba powiedzieć, że w przeciwieństwie do naszych „kochanych oswobodzicieli”, [którzy] zaczepiali, tak Niemcy nigdy ani mamę, pomimo że mama była młoda i młodo wyglądała na swoje lata i mnie czy brata nigdy nie zaczepiali. Pomimo, że na tym terenie mieszkaliśmy i kręciliśmy się.

  • Ale będąc sanitariuszką, miała pani świadomość, że prędzej czy później będzie pani miała kontakt z krwią, z rannymi?

Tak. Nie bałam się tego. Żadna z nas się nie bała.

  • Chciałbym zapytać o samą chwilę przysięgi. Pani składała tę przysięgę na ręce księdza?

Tak. W mieszkaniu „Krystyny Czarnej” Grądziel (Tanderskiej). Mieszkała na Brzeskiej, vis a vis szpitala kolejowego. Adresu nie wolno było nam pamiętać.
  • Jak wyglądała ta przysięga?

Dokładnie przysięgi [nie pamiętam]. Mój mąż pamiętał dokładnie przysięgę, bo nawet jak książki pisała koleżanka, to męża prosiła. Ale ja nie pamiętam słów tej przysięgi.

  • A sama atmosfera?

Był nasz dowódca, „Roman” Juliusz Sobolewski. Był ksiądz. Ksiądz oczywiście ubrał się w komżę, w stułę. Przed tym pytał, czy któraś chce się wyspowiadać. Ale żadna ze spowiedzi nie skorzystała. Ksiądz czytał i myśmy za księdzem powtarzały tę przysięgę. Oczywiście, na krzyż Pana Jezusa. Z ręką na krzyż Pana Jezusa składałyśmy przysięgę.

  • Czy uczyła się pani jeszcze innych rzeczy poza kursem pierwszej pomocy? Jak się nazywał ten kurs?

Sanitarny. Później zostałam skierowana do noszenia prasy i meldunków.

  • Zaproponowano to pani czy zgłosiła się pani sama?

Nie. Wytypowano mnie i „Krystynę Jasną”. Tę z Puławskiej, z bazaru. Ona obsługiwała na ogół Dolny Mokotów. Ja, Górny Mokotów przeważnie.

  • Zgodziła się pani od razu?

Od razu się zgodziłam, bo sekcyjna zorientowała się, że potrzebne są do roznoszenia prasy i meldunków od czasu do czasu. Od razu zgłosiła, powiedziała gdzie. Żeby tam iść. Tylko taki wykład, sekcyjna nas upomniała, żeby nie pamiętać adresów. Starać się nic nie pamiętać. Że w razie wpadki, żeby jak najmniej wiedzieć. Uczyła też, że jak można, to żeby zniszczyć.

  • Skąd pani brała tę prasę?

Punkt był róg Nowogrodzkiej i Brackiej, na pierwszym piętrze. Z podwórza się wchodziło.

  • Mieszkanie prywatne?

Mieszkanie prywatne. Ale tylko [wchodziłam na] korytarz. W korytarzu, w ścianie było jakby okienko. Tak, że nawet nie widziałam tej osoby. Tylko przychodziłam, mówiłam swój numer, którego już nawet nie pamiętam. Wiem, że numer.

  • Numer się podawało?

Jakiś numer podawałam.

  • To było takie hasło?

Takie hasło. I od razu dostawałam paczkę.

  • Ciężka była taka paczka?

Były modne, tak zwane, „konduktorki”. Takie ze świńskiej skóry, na pasku. Myśmy miały polecenie kupić sobie te „konduktorki”. W tej „konduktorce”, bo była taka jak pudełko sztywna, z dnem, i tam nosiłam. Dostawałam tę paczkę, a adresy dostawałam od sekcyjnej. Od „Grażyny”.

  • Czyli to nie było jedno miejsce, w które miała pani zanieść, tylko kilka?

Roznosiłam w kilka miejsc. Dlatego córka śmieje się, że pamiętam adresy. Kiedyś córka szła do koleżanki na Puławską 12, a ja mówię: „Wiesz co? Ja tam nosiłam gazetkę podczas okupacji.”

  • Czy miała pani jakieś przygody związane z noszeniem tych gazetek?

Niestety miałam. Tylko że opatrzność Boża czuwała. Najważniejsza była taka [przygoda]. Często na mnie mąż czekał, jako mój chłopak, bo on drżał o mnie. Często, jak szłam na ten punkt, to on czekał. I było tak, że na rogu Nowogrodzkiej i Brackiej pobrałam prasę, włożyłam do swojej „konduktorki”, wyszłam i oczywiście mąż czekał na mnie. Żeśmy [szli] Bracką do domu na Mokotów, bo sobie w domu dopiero [gazetki] rozkładałam, gdzie mam zanieść. To był „Biuletyn Informacyjny”, „Żołnierz Polski”, „Walka” i jeszcze jakieś. Najwięcej „Biuletynu Informacyjnego” miałam. [Szliśmy] Bracką w stronę Placu Trzech Krzyży i później Alejami Ujazdowskimi do Bagateli, Bagatelą do Placu Unii, Puławską, do Rakowieckiej i już do Kazimierzowskiej. Tak było bezpieczniej, chociaż Alejami Ujazdowskimi jeździł tramwaj, dziewiątka (śpiewa się „dziewiątką pojechać w Aleje”). [Lepiej było] iść, często ludzie się uprzedzali: „Łapanka, łapanka!” To już można było się cofnąć. Ludzie otwierali mieszkania, czy dozorcy bramy. A już jak tramwajem, jak zatrzymywali tramwaje i jak wygrużali z tramwaju, to już nie można było. Dlatego bezpieczniej było iść. I właśnie często chodziłam. Idąc pewnego dnia z mężem, róg Placu Trzech Krzyży i Mokotowskiej, spotkaliśmy męża kolegę, którego bardzo dobrze znałam, […] Heńka Hubera, pseudonim miał „Radosław”. To był bardzo inteligentny chłopak w wieku męża, z 1923 roku. Pisał nawet często artykuły do „Biuletynu”. W każdym razie jego spotkaliśmy. On, jak się dowiedziałam później, był sekcyjnym. Tak jak moja „Grażyna” miała sekcję, tak i on miał sekcję też, chłopców. I ćwiczył ich. Spotkaliśmy go: „Cześć!” „Cześć!” „Idziecie? To i ja idę.” Idziemy w stronę domu. W każdym razie, idąc Alejami Ujazdowskimi, mniej więcej jak dzisiejsza ambasada amerykańska, przed ulicą Piękną, zauważyliśmy, że w dali ludzi zatrzymują i legitymują, żandarmeria niemiecka, bo oni mieli takie blachy na piersiach. I ci żandarmi zatrzymują wszystkich po jednej stronie Alej i po drugiej. Tam zaraz był Ogród Botaniczny, Ujazdowski, Łazienki. Dalej już nie było odwrotu. Ja w środku, mój mąż z jednej strony, Heniek Huber z drugiej strony. Ci, widząc, że idziemy, to dwóch od nich (bo ich było paru, dużo było tych Niemców, żandarmów) się odłączyło i [ruszyło w naszą] stronę. Myśmy zwolnili. Żeśmy szybkim krokiem szli, [ale] jak [ich] zobaczyliśmy, to żeśmy zwolnili. Więc oni widocznie żebyśmy nie skręcili w ulicę Piękną, szybko dwóch przyspieszyło kroku i do nas. Mąż, już czułam, że zadrżał. Ja nie pamiętam już jak [zareagowałam]. A ten Heniek Huber rękę mi na pierś wsadził, pod bluzkę i zaczął udawać pijanego. Ale jak on tego pijanego udawał! [Zaczął] śpiewać niemiecką piosenkę „Erika”. Taka była niemiecka piosenka. Niemcy często śpiewali. Jak on zaczął tego pijanego udawać, tu mnie przytulał, kręcił się. Takim głosem pijaka, jak on to zrobił, to ja nie wiem. Takim ochrypłym głosem tego pijaka udawał, tę „Erikę” śpiewał. Ci Niemcy patrzą się i się zaczęli śmiać. Tak się zaczęli śmiać, że w końcu się rozstąpili i nas przepuścili. Popatrzyli, popatrzyli i przepuścili nas. A on, w dalszym ciągu, udawał, bo tam, dalej, znowu stali i legitymowali. Ale już nas nie zatrzymywali. On cały czas pijanego udawał ,aż do ulicy Bagateli. Przecież to był spory kawałek od Pięknej do Bagateli, Alejami. Jak myśmy skręcili w Bagatelę, to wtedy on się ocknął: „Słuchaj, Stefan, ja mam przy sobie broń.” „A ja mam »bibułę«” – to ja się odezwałam. Mój mąż nic się nie odezwał. Był tak zdenerwowany, aż się trząsł cały. Mąż był najwięcej zdenerwowany. A ten, taki opanowany i tak zareagował. Po prostu nas uratował wszystkich. Przy Placu Unii pożegnaliśmy się. Nie wiem, gdzie on poszedł. My Puławską do domu. W domu żeśmy strasznie to przeżyli. Poszliśmy, jak się kończyła Rakowiecka, w stronę Alei Niepodległości, dalej była kaplica ojców Jezuitów św. Andrzeja Boboli. Tam był ksiądz, nazywał się Kosiubowicz. Tak, jak ksiądz nasz Popiełuszko, tak ten ojciec Kosiubowicz [był wtedy dla nas]. Dziwiłam się i do dzisiaj dziwię się, jak to się stało, że więzienie, cała Rakowiecka od Puławskiej, koszary i Niemcy, żołnierze niemieccy, tu ten sztab, Stauferkaserne, ci esesmani z trupimi głowami, sami oficerowie, SGH zajęta przez wojsko niemieckie, SGGW – niemieccy lotnicy. A do tych Jezuitów, do ojca Kosiubowicza całą okupację szli ludzie z całej Warszawy. Nie tylko chodnikami, ale jezdnią. Pomimo że tam jeździł tramwaj, dziewiątka, Niemcy nie reagowali, całą okupację. Dziwię się, jak to się stało. Natomiast, jak się zaczęło Powstanie, to pierwsze ich kroki były do ojców Jezuitów. Bo ja nie doszłam do Powstania, w domu byłam. Dwóm klerykom udało się uciec. W Czerwonym Krzyżu, [gdzie] pracowałam, nam opowiadali. Wszystkich tych księży, pierwszego ojca Kosiubowicza od razu zabili. Wszystkich księży Jezuitów zabili. Pierwszego dnia Powstania. Pierwsze kroki skierowali. Natomiast całą okupację tam tłumy ludzi szły. Ojciec Kosiubowicz [miał] takie kazania! To się nie da opowiedzieć. I my, właśnie po tym zdarzeniu, poszliśmy z mężem podziękować Bogu. Właściwie ten Heniek nas uratował, bo my to nie wiem, jak dwoje byśmy szli, to nie wiem, jak byśmy się zachowali.

  • Jak pani pamięta samo przygotowanie do Powstania? Miała pani świadomość, że prędzej czy później nastąpi takie wydarzenie?

Miałam świadomość, dlatego że mówiło się o tym. Chłopcy byli ćwiczeni, mąż mi opowiadał. Mąż, pracował u Dzierli. Robili stoły w stolarni. Robili taborety dla Niemców. Tam ładne drzewo było, Niemcy przydzielili. Mąż tam zaczął robić kolby do karabinów. Bo chłopcy chodzili, dopiero później mąż mi powiedział, w Lasy Kabackie i tam się ćwiczyli. Uczyli się strzelać w Lasach Kabackich, mąż chodził. I mąż robił kolby do karabinów. Raptem osiem zrobił, bo ktoś doniósł do gestapo, jakiś anonim [wysłał] do gestapo, że mąż zajmuje się robieniem kolb do karabinu. Ale przechwycili, nie wiem, czy na poczcie, gdzieś został ten anonim przechwycony. Przyszła młoda dziewczyna do męża, do mieszkania. Zadzwoniła, nie wchodząc, przy drzwiach zapytała, czy jest mąż i pokazała mężowi ten anonim. Kazała przeczytać. Mówi: „Proszę pana, jestem od »Romana« i już proszę tego więcej nie robić. Już pan ma zabronione to robić.” I poszła. Mąż za nią zaraz wybiegł. Chciał [sprawdzić] czy to nie jakiś też podstęp, gdzie ona pójdzie. Tak był mąż zdenerwowany, bo tak za nią chodził, a ona tak krążyła, że go wykołowała, jak on mówił. Tak krążyła, że nie wie, gdzie ona się podziała.

  • Zniknęła.

Zniknęła. Pod ziemię się zapadła. Nie mógł sobie tego darować nigdy. Ale już te kolby do karabinów przestał robić. Z tym, że miał gestapo w domu. Pracował w tej stolarni. A jego matka jeden pokój, ciężko było podczas okupacji, wynajęła takim dwóm wiejskim chłopakom spod Łowicza, którzy uczyli się w firmie „Elis”. Pracowali, uczyli się tam na mechaników. Matka [męża] ich stołowała. Jak mieli przerwę obiadową o dwunastej, to przychodzili ci chłopcy, ci łowiczanie, na obiad do matki, a mąż przychodził ze stolarni. Pewnego dnia o dwunastej mąż przyszedł z tej stolarni na obiad, oczywiście w takim kombinezonie, pełno na nim tych trocin, różnych wiórów, jak to przy maszynie. Oni też w tych roboczych ubraniach. Teściowa zawsze się denerwowała, że śmierdzące smarami i brudzą. Musiała podkładać im na krzesła gazety, żeby jej tam nie brudzili, jak na ten obiad przychodzili. I przyszli pewnego dnia na ten obiad. Za chwilę – stukanie do drzwi. Otwiera mąż. Gestapo. Dwóch, na czarno ubranych gestapowców i jeden cywil, tłumacz. Weszli bez słowa. Weszli, od razu męża do pokoju, z rękami do góry i do okna. A mąż palił papierosa. I tych chłopaków do okna, z rękami do góry. Jeden z tych Niemców poszedł do kuchni po teściową, po matkę męża. Przyprowadził, postawił przy piecu. Zaczęli tych dwóch chłopaków rewidować. Jeden zaczął rewidować, a drugi, w kredensie, kredens w pokoju stał, szuflady otwierać. Zaglądał w szuflady. Mąż zbaraniał, dlatego że ten kredens miał dwa takie cokoły ozdobne. Mąż ten daszek zdjął, zrobił takie kołki, [które] nakładał, a właśnie karabin, oryginalny karabin, miał, na sznurku, wpuszczony w ten cokół. Jak zaczął ten Niemiec oglądać te szuflady mąż się bał, żeby oni się nie zorientowali. I się trochę zdenerwował. Papierosa, tak jak go zaprowadzili pod to okno, cały czas trzymał. Opuścił rękę i tego papierosa wyjął. I wtedy, leżał chyba na tym kredensie wieszak. Niemiec złapał ten wieszak, coś tam po niemiecku zaczął krzyczeć, i męża [uderzył] tym wieszakiem po głowie. Teściowa przy tym piecu zaczęła też krzyczeć, płakać. On [do] męża, żeby te ręce do góry [podniósł], że nie wolno opuszczać rąk. W tym czasie ten drugi te szuflady już zostawił otwarte, już nie szukał, tylko zaczął rewidować tego [chłopaka]. I jednemu z tych „łowiczaków” wyjął notes z kieszeni. Podał tłumaczowi, żeby zobaczył, co to za notes i co tam zapisane. Pyta się tłumacz: „Co to za notes? Co tam jest napisane?” A on, szczególnie ten co miał ten notes, mówił tak po wiejsku, tak niepoprawnie. Mówi: „Wiersyki.” „Jakie wierszyki?!” „Historycne.” Mmm... Mąż [mi potem] mówi: „Słuchaj, ja struchlałem.” Matka się uspokoiła przy tym piecu. Tłumacz tłumaczy tym Niemcom. Ci Niemcy, żeby on to czytał, żeby im tłumaczył te historyczne wierszyki. Jak ten Niemiec zaczął w tych szufladach grzebać z powrotem, ten tłumacz tłumaczy te wierszyki, tak przestał w tych szufladach grzebać, spojrzeli po sobie. Jak się zaczęli śmiać ci Niemcy, coś tak, jak wtedy ten Heniek Huber. Jak się zaczęli śmiać! Oni takie brudasy, z tej pracy przyszli. Pośmieli się, tych „wiersyków” trochę poczytał „historycnych”. W końcu machnęli ręką. Mąż mówił, że Arbeit, Arbeit, widocznie, że oni z pracy przyszli, mąż też dobrze nie usłyszał. Wyszli. Nic nie powiedzieli, zostawili ich i wyszli. Więcej się nie pokazali. Okazało się, jak mąż ochłonął, (bo nic nie powiedzieli, wyszli i ten notes zostawili) i ten notes zobaczył, że te „wiersyki historycne” to były rymy „częstochowskie” i to były takie wiejskie, sprośne, o zwierzętach. Co to zwierzęta, żabki, z sobą wyprawiają, na koniach kończąc. Nawet nie byk i krowa, tylko buhaj i krowa. Tak mi mąż opowiadał. I dlatego, ci Niemcy, [jak tłumacz] tłumaczył [śmieli się]. Podobno, sprośne były te [wierszyki]. To były raczej przyrodnicze! A on powiedział „historycne”. I też ta opatrzność Boża. Ten notes, te „wiersyki” chyba uratowały. Bo ci Niemcy, nie wiem, w jakim celu przyszli. Mąż to w ogóle nie wiedział. No, przyszli robić rewizję. I też się tak udało. Tak, że jakoś opatrzność Boża czuwała nad nami. Poza tym miałam jeszcze przygodę. Umiałam bandażować najlepiej z koleżanek. Szczególnie głowę, kolana, bo to trudniej. I kiedyś, tworzyły się nowe sekcje, sekcyjna „Grażyna” wytypowała mnie na spotkanie z naszym dowódcą „Romanem”, Juliuszem Sobolewskim. On takie nowotworzące się sekcje sanitarne odwiedzał. Właśnie w jednej takiej sekcji umówiła mnie, żebym ja z nim poszła i pokazała tam, jak się bandażuje głowę, szyję, kolana, żebym nauczyła, pokazała [jak] bandażować. Umówiła mnie na Kolonii Staszica, przy Filtrach, z dowódcą. I na tym spotkaniu z tym dowódcą popełniłam gafę. Wysiadając z tramwaju wyskoczyłam, zobaczyłam że on już czeka na mnie na przystanku. Podbiegłam, żeby się z nim przywitać. Z tym dowódcą. A on, jak na mnie spojrzał i: „Trzy kroki do tyłu.” – po cichu. Dopiero wtedy zrozumiałam, że popełniłam gafę. Że nie powinnam podbiec do niego, tylko pokazać się i on by zaczął [iść]. O Jezu! Aż mnie brzuch wtedy rozbolał. On ruszył, ja za nim szłam. Pamiętam, przez ulicę tylko żeśmy przeszli i zaraz pierwszy dom i do sutereny. To było w suterenie, ta sekcja. Tam była ta zbiórka. Wchodząc tam, na schodach, jak on mnie dał do wiwatu! W ogóle powiedział, że chyba mnie usunie. Że się nie nadaję. Zresztą on był taki bardzo... Ale zaprowadził mnie do tej sekcji, pokazałam te [opatrunki], chociaż już tam musiałam się opanować, bo trochę się trzęsłam. Ale bardzo to przeżyłam. Dowiedziałam się tylko później, sekcyjna tak mi zdradziła w tajemnicy, że miał mnie wysłać kiedyś do Kraśnika, z jakimś meldunkiem. Ale tylko na dworzec kolejowy, do jakiegoś kolejarza. Ale już zrezygnował z moich usług od tej pory. Widocznie stracił do mnie zaufanie. Tak przypuszczam. Popełniłam taką gafę. Nie powinnam. Zresztą on nie lubił, żeby się tak z nim spotykać. Mój mąż, z tym Heńkiem Huberem, też miał z nim, w czasie Powstania, „przejścia”.

  • Jakiego rodzaju „przejścia”?

Takiego rodzaju „przejście”, że „Odwet” 1 sierpnia został zgrupowany na Kolonii Staszica. Mieli zadanie uderzyć na Stauferkaserne na Rakowieckiej, od Pola Mokotowskiego. Ale nie doszła broń. Gdzieś ktoś, po drodze, przechwycił broń naszego „Odwetu”. Podobno. Nie doszła broń, więc oni na Stauferkaserne nie mieli broni. To co mieli to dużo, dużo za mało. Na Kolonii Staszica, róg Sędziowskiej i, nie wiem czy Wawelskiej czy [innej ulicy], już nie pamiętam, były dwie wille zajęte przez Niemców, przez lotników niemieckich. To oficerowie byli. Tam podobno mieli dużo broni, żywności i broni. To [była] willa koło willi. Nasz dowódca zdecydował, że 1 sierpnia jak się Powstanie zaczęło i broń nie doszła, więc [żeby] zdobyć te dwie wille chociaż, żeby tam zdobyć broń. Wiadomo było, mieli jakiś wywiad, że oni mają dużo broni. On poprowadził ten wypad, na te dwie [wille]. Wybrał chłopców i on z tymi chłopcami [poszedł], [żeby] zdobyć te dwie wille. Niestety, nie udało się. Dużo chłopaków zostało rannych, nawet i zabitych. Tak że nie zdobyli willi żadnej, wrócili się. Wtedy on zdecydował, żeby się wszyscy rozeszli. Wydał rozkaz, że każdy na swoją rękę, gdzie kto może, czy na Ochotę czy na Mokotów czy do Śródmieścia. Każdy zna te kąty, każdy jak może niech się ratuje. Więc to była dla chłopców, którzy się rwali do ataku, do tych Niemców, żeby wygnać, [sytuacja straszna kiedy] zawiedli się, że ta broń nie doszła. Część tylko się zdecydowała przez Pole Mokotowskie przejść. Nawiasem mówiąc, prawie wszyscy zginęli. Paru, bo miałam później spotkanie, w czasie Powstania, czterech czy pięciu tylko się uratowało, co przeszło. A tak prawie wszyscy, co chcieli przejść przez Pole Mokotowskie, zostali zabici. Mój mąż z Heńkiem Huberem był na Prezydenckiej 7 zakwaterowany, a „Roman”, nasz dowódca, naprzeciwko, Prezydencka 10. Jak oni mieli iść, to mąż z Heńkiem Huberem, zdecydowali się podejść rano pod te wille. Od kogoś usłyszeli, że Niemcy się wycofali z tych willi, że po tym ataku Niemcy się wycofali do SGGW, bo tam stali lotnicy. Przez Pole Mokotowskie wycofali się do szkoły i wille są puste. Heniek Huber mówi: „Stefan, chodź, podejdziemy, zobaczymy, czy to jest prawda.” Ten Heniek, tak jak mówię, był i odważny, i sprytny. Z mężem podeszli pod te wille na drugi dzień Powstania, rano. Bo w nocy już niektórzy mieli się rozejść. Oni podeszli. Rzeczywiście, zobaczyli, że willa jedna pusta i druga pusta. Weszli do tej willi, do jednej i do drugiej. W jednej pełno żywności, jajek, różnych konserw, a w drugiej broń i buty, takie z cholewami. Nawet mąż wziął (bo myślał, że ja jestem, nie wiedział, że nie doszłam) dla mnie, żebym miała w Powstanie. Później koleżance jednej oddał. Weszli tam i wzięli trochę. Heniek wziął parę granatów w kieszenie, a mąż wziął trochę tych konserw. I poszli zameldować „Romanowi”, temu naszemu dowódcy, żeby wysłał chłopaków, żeby to wszystko przynieść. Jak on się dowiedział o tym, to mówi: „Do raportu!” Zawołał tamtych swoich, co z nim byli, adiutanci jacyś, i do piwnicy tam, na Prezydenckiej, męża i tego Heńka. I – „Rozstrzelać!” Rozstrzelać, bo: „Jak?! Wy mi tu sprowadzicie Niemców!” Że za nimi teraz, zaraz, przyjdą Niemcy. Więc wszyscy w pogotowiu. Ta jego obstawa, wszyscy w pogotowiu. A męża i Heńka do piwnicy, żeby rozstrzelać.

  • I jak to się skończyło?

Tak się skończyło, że taki [chłopak], pseudonim „Aniołek”, wiem, że mąż zawsze mówił, coś zaczął mu tłumaczyć. Rozmowę jakąś z dowódcą [przeprowadził]. Oczywiście sprowadził ich do piwnicy, ale przyszedł i zaczął rozmawiać z tym dowódcą. I przyszedł i ich wyprowadził. Kazał im, naprzeciwko, na Prezydencką 7, gdzie byli zakwaterowani, iść. Tak się skończyło. Ale taki moment był.
  • A pani osobiste doświadczenia z Powstania?

Dostałam 1 sierpnia zawiadomienie, że mam się zgłosić na punkt, róg Alei Niepodległości i Filtrowej. Zgłosiłam się pierwsza, okazało się. Zastałam swoją sekcyjną, „Grażynę”, która powiedziała, że muszę natychmiast biec z powrotem na Rakowiecką róg Wiśniowej, do firmy Rozlewnia Win i Wódek „Hulskamp” do dyrektora, pana Edmunda Rondio. Tam się zgłosiłam. Znałam tego pana dyrektora, bo nosiłam do niego gazetki. Ale pana dyrektora nie było, tylko w biurze była jakaś pani, która powiedziała, że pan dyrektor jest w mieszkaniu. Podprowadziła mnie pod drzwi pana dyrektora. Okazało się, pana dyrektora żona otworzyła i powiedziała, że pana dyrektora nie ma, będzie za godzinę. A ja miałam powiedzieć hasło „Roman”, czyli imię swojego dowódcy i miałam dostać, podobno, dwie butelki. „Grażyna” domyślała się, że to pewnie spirytusu. Ale nie wiedziałyśmy czego. Dwie butelki. Powiedziała: „Dobrze ukryj i przynieś to.” Kazała mi żona tego pana dyrektora za godzinę przyjść, że będzie pan dyrektor. Więc ja, ponieważ to było blisko, parę domów do mojego domu, poszłam i czekałam w domu. Za godzinę poszłam, znowu pana dyrektora nie ma. „Za półtorej godziny.” Za półtorej godziny poszłam – nie ma pana dyrektora. Trzeci raz jak poszłam, to już pani dyrektorowa była zdenerwowana i powiedziała, że nie wie, kiedy będzie pan dyrektor. Po wyzwoleniu dowiedziałam się, że pan dyrektor też brał udział w Powstaniu. Tak, że nie dostałam tych dwóch butelek. Na Wiśniowej był warsztat szewski, gdzie do szewca syna nosiłam też gazetki. [Nazywał się] Waldek Flak. Jego spotkałam i mnie prosił, żebym mu przyniosła od rodziców buty z cholewami. Bo dowiedziałam się, już po Powstaniu, że on napisał list rodzicom, że będzie Powstanie. Ci rodzice, jak poszłam po te buty z cholewami, to mnie tak pognali, że mi w pięty poszło.

  • Dlaczego panią pognali?

Bo przeczytali (to był jedynak, ukochany) list. A ja nosiłam gazetki. Oni nie wiedzieli. Tylko się często spotykałam. Nie wiem. Napisał do nich ten list, że idzie, nie wie, czy wróci. Nie pamiętam. Tak, że pognali mnie, żadnych butów mi nie dali. Przeciwnie. Miałam tak już wszystkiego dosyć, tu nie załatwiłam tych butelek, nie zastałam, tu ci mnie po prostu nawymyślali, że jak ja jeszcze śmiem przyjść po te buty. Jeszcze pobiegłam do domu, zostawiłam ten koszyk, bo po cóż miałam [brać] i szybko, z powrotem, na punkt, róg Filtrowej i Alei Niepodległości, do „Grażyny” i do tych koleżanek. Oczywiście, wychodząc z Kazimierzowskiej, w Rakowiecką wchodząc, już – strzały. Zobaczyłam paru chłopców dalej, przy Alei Niepodległości, paru biegnących chłopców i strzały. Więc już się zaczęło Powstanie. Jak miałam iść pod tym jak strzelają? Tu Niemcy, tu chłopcy strzelają. Byłam pewna, że to nasi już na Stauferkaserne. Wróciłam się do domu, stanęłam przy bramie i czekałam, że jak zobaczę chłopaków na Stauferkaserne, jak dojdą bliżej, to do nich dołączę, bo to będzie ten mój batalion. Wiedziałam, mąż mi mówił, że będą atakować Stauferkaserne, ale niestety, ani jednego. Postałam, nie wiem ile. Te strzały słyszałam coraz dalej, nie bliżej, i żadnego z chłopców, nikogo nie widziałam. Więc wróciłam do domu i zostałam. Brata nie było. Z matką zostałam w domu. Tylko żeśmy słyszały cały czas strzały. Ale te strzały coraz dalej. To była już godzina piąta, czy po piątej. Cały wieczór, noc, do rana przesiedziałam z mamą. Rano, gdzieś koło południa, wkroczyli Niemcy i: Raus! Raus! I z rękami do góry: Hande hoch! „Ręce do góry!”, i na ulicę. Pod karabinami, na ulicę. Wychodząc na ulicę, już pełno ludzi było z rękami do góry, ze wszystkich okolicznych domów. Już Niemcy wszędzie powypędzali, z całej Kazimierzowskiej, może i z okolicznych domów, nie wiem, bo tłumy ludzi z rękami do góry. Dwóch Niemców [strzeliło] z tych miotaczy właśnie w dom 77, gdzie ten mój chłopak mieszkał i 79. Zaczęli strzelać i te domy zaczęły się palić. W międzyczasie zobaczyłam też dwóch leżących, zabitych chłopaków, mężczyzn. I wtedy Niemcy pognali nas w stronę Rakowieckiej. Na Rakowieckiej cała masa Niemców, esesmanów, z trupimi głowami. Brama więzienna otwarta. I – część [ludzi] na teren więzienia, a część na teren Stauferkaserne. Część tak, część tak kierowali. Ja z mamą trafiłam na Stauferkaserne, na ten teren. Tam zaczęli segregować. Mężczyzn na jedną stronę, kobiety na druga stronę. Po tym mężczyzn zaczęli [segregować], młodych osobno i starszych osobno. Kobiety nie. Kobiety z dziećmi, wszystkie razem były. Nas nie segregowali. Podjechał samochód ciężarowy, my nazywaliśmy [go] „buda” i wszystkich młodych mężczyzn wzięli. Kazali im wsiąść do tego samochodu. Wtedy widziałam ostatni raz Jurka Gniatkowskiego, (właśnie w domu Kazimierzowska 77, mieszkał Jurek Gniatkowski). Później dowiedziałam się, że wszystkich zawieźli w Aleję Szucha do gestapo i tam wszystkich zabili. Rozstrzelali. Między innymi właśnie Jurka Gniatkowskiego. Później, po jakimś czasie, wszystkich: Raus! i: „Uciekajcie do swoich bandytów!”. Tak ten tłumacz [powiedział]. Taki był tłumacz, jakaś babka mówiła do niego pan Tylinger, znała widocznie. Będąc tam, 2 sierpnia w pewnym momencie moja mama zaczęła strasznie krzyczeć, rwać sobie włosy z głowy i strasznie krzyczeć. Kobiet pełno tam. Co się stało? Nawet nie wiem. Okazało się, że ktoś mojej mamie powiedział, że brat mój jest rozstrzelany. Mama w jakiś szok wpadła. Nie dało rady mamy uspokoić. I jak oni powiedzieli: Raus! „Uciekajcie do swoich bandytów”, więc wszystkie kobiety z dziećmi i ja oczywiście, miałam blisko do domu, więc z mamą, za rękę, do domu poszłam. Mama od razu na łóżko. Zaczęła mówić i się jąkała. Nerwy. Nie mogłam z mamą do porozumienia dojść, bo mama się jąkała. I tak ten wieczór i noc, do rana. Rano, no co ja zrobię z mamą? Myśmy tam nie mieli piwnicy w tym jednopiętrowym naszym domku. Tu strzelają, tu słychać, więc bałam się. Trzeba gdzieś do piwnicy zejść. Wyszłam na ulicę, żeby do sąsiedniego domu, do któregoś [się dostać], bo ten się palił, nie wiem czy inny się nie pali. Nie wiem, co przez noc się stało. Wyszłam na ulicę, żeby poszukać, w którym domu sąsiednim do piwnicy z mamą przejść. Wtedy spotkałam Mieczysława Janusika z „Odwetu”, który mieszkał na Wiśniowej. Powiedział, że przeszedł znanymi sobie drogami, z trzema czy z czterema kolegami przez Pole Mokotowskie i przeszedł do „Baszty”. Udało im się przejść. A wszyscy polegli. Jak „Roman” powiedział, żeby się rozeszli, każdy na własną rękę, on przeszedł do „Baszty”. I z powrotem z „Baszty”, znanymi sobie drogami, przyszedł na Kazimierzowską, bo się w „Baszcie” dowiedział, że tu na terenie pracuje Czerwony Krzyż. Czerwony Krzyż zbierał z Madalińskiego rannych. On widząc mnie i wiedząc o mnie, przyszedł do mnie i powiedział, że Kazimierzowska 66, w tej willi, jest ukryty chłopak żydowski i muszę się nim zaopiekować, bo on wróci do „Baszty”, bo z kolegami jest w „Baszcie”. Powiedział mi, że tak jest ukryty, że go nie znajdę. Ma na dwa dni żywność, ale żebym, wchodząc do piwnicy, w tej willi, Kazimierzowska 66, zawołała „Wala”. I on wyjdzie. Rzeczywiście tak się stało. Mówię: „No i co ja mam zrobić z tym?” „Zgłosisz doktorowi Tarkowskiemu w Czerwonym Krzyżu jego, że on tam jest. Dalej już ci doktor Tarkowski powie, co masz zrobić.” I: „Cześć, do widzenia. Zajmij się tym chłopakiem.” „Ale gdzie ten Czerwony Krzyż?” On nic nie wie: „To już twoja sprawa. Ty się dowiedz.” I po prostu odszedł. Rzeczywiście, poszłam tam (do dzisiaj ta willa stoi), wyszedł ten chłopak. Ciemno tak było, że go dobrze nie widziałam. Ale powiedziałam mu, że podobno ma żywność. „Tak, na dwa dni mam żywność.” Mówię: „Będę się starała dalej jakoś ciebie stąd wydostać. Przyjdę jeszcze.” Przez ludzi dowiedziałam się, gdzie ten Czerwony Krzyż, gdzie ten doktor Tarkowski. Na ulicy Narbutta. Poszłam tam, zameldowałam wszystko temu doktorowi Tarkowskiemu. On ze mną wysłał takiego [pana]. Dowiedziałam się, że się nazywa Mazurkiewicz. Ten pan, który ze mną przyszedł do tego Żyda, do piwnicy, dał mu jakieś zawiniątko, żywność temu chłopcu żydowskiemu. Mówi: „My ciebie wyprowadzimy, bo ludność cywilną, starych ludzi i kobiety z dziećmi Niemcy przez Rakowiecką wyrzucają z Warszawy, każą opuszczać Warszawę, więc my ciebie dołączymy do tych ludzi.” Bo on już, podobno, dalej wiedział wszystko, ten chłopak żydowski. Gdzie ma i jak ma dalej robić. Aby tylko wyjść z Warszawy. Pan Mazurkiewicz polecił mi przynieść [ubranie], że [tego chłopca] trzeba przebrać za dziewczynę. To był młody chłopak, czarne, kręcone włosy. Więc przyniosłam swoją sukienkę, swoje tenisówki, podkolanówki. Płaszczyk taki miałam. Z dziewczyny robiłam się kobietą, więc miałam takie... A on był szczuplutki. Miałam dużo ubrań takich nie nadających się na mnie. Wzięłam apaszkę mamy, bo ten Mazurkiewicz powiedział, że jemu trzeba koniecznie zawiązać chustkę na głowę. I żeśmy jego przebrali za tę dziewczynę. Poduszkę owinęło się w prześcieradło i taki tobołek przewiązało się, żeby on szedł w tym tłumie, pochylony. Zresztą ludzie nieśli walizki, nieśli tobołki, tak wychodzili z Warszawy. Tak ten pan Mazurkiewicz zarządził z Czerwonego Krzyża i tak się tego chłopaka żydowskiego wyprowadziło. Wtedy temu lekarzowi, doktorowi Tarkowskiemu, powiedziałam o swojej mamie. Przyszedł, moją mamę zobaczył i mówi: „Tu nie.” Zaprowadził nas na róg Alei Niepodległości i Narbutta, do piwnic. I mama tam została. Później […] powiedziałam doktorowi Tarkowskiemu, że chciałabym też do „Baszty” się dostać... On mówi: „Nie ma mowy, żebyś przeszła do »Baszty«.” Mówię, że ukończyłam kurs, wszystko swoje powiedziałam, więc on parę pytań mi zadał, ten doktor Tarkowski i kazał mi znowu zabandażować nogę, kolano. Zobaczył, że, rzeczywiście [potrafię] i zatrzymał mnie w tym Czerwonym Krzyżu. Tam pracowałam cały czas. Z tym, że, taka była moja praca, że po piwnicach chodziłam, przeważnie z tym panem Mazurkiewiczem. Nie wiem, czy to był pielęgniarz czy to był lekarz. I kto był ranny, on się orientował, ciężej, słabiej ranny. [Chodzili] nocami. On chodził, ja i jeszcze taki trzeci, młody człowiek, który nosił z Czerwonym Krzyżem flagę. Oni segregowali.

  • Czy wtedy, kiedy chodziła pani po piwnicach i pomagała ludziom rannym, wiele osób było rannych w piwnicach?

Tak. Było paru rannych. Nawet jedna dziewczynka zmarła. Była postrzelona. Taka około ośmiu, dziewięciu lat. Podobno mieszkała (babcia mi mówiła, że nazywała się Węgrzyn, nie pamiętam imienia) Puławska 10. Ta dziewczynka zmarła.

  • A w jakich warunkach ci ludzie tam siedzieli w piwnicach?

Normalnie w piwnicach. Tam na pierwszych piętrach przeważnie dyżury miały kobiety, co gotowały. Trochę te zapasy, bo mieli zapasy niektórzy, to gotowali. Ale to była duża część z różnych domów.

  • Czyli nie wszyscy?

Nie wszyscy, tylko z tego domu. Często zbiór był.

  • A trzecia osoba chodziła z państwem i nosiła flagę Czerwonego Krzyża?

Tak. Ten pan Mazurkiewicz i drugi, młody człowiek, który nosił tę flagę, i ja. Też miałam zadanie. Z tych ludzi gnanych, opuszczających Warszawę, którzy szli ulicą Rakowiecką to też niektórzy byli ranni. Więc jak ciężej ranni czy w ogóle na moje oko, oni już później sprawdzali, to żebym umieszczała w piwnicy przy ulicy Sandomierskiej. W tych pierwszych domach zaraz, róg Rakowieckiej i Sandomierskiej. Po jednej stronie i po drugiej. W tych piwnicach, żebym umieszczała rannych. A pan Mazurkiewicz z kimś już oni decydowali, czy po opatrzeniu z powrotem w ten tłum ludzi wypuścić i opuścić Warszawę, czy do szpitala na Chocimską.

  • Czy spotykała pani jakichś żołnierzy ze strony niemieckiej w tym tłumie?

Ze strony niemieckiej nie. Tylko później Niemcy wprowadzili, tak zwanych, ronowców. To Ukraińcy byli. Ci z armii Kamińskiego. Byli właśnie ci Ukraińcy. Oczywiście w mundurach niemieckich.

  • Jak ich pani zapamiętała?

Ich zapamiętałam nie za dobrze. Miałam takie przejście z dwoma z nich. Jak prowadziłam do tej piwnicy kobietę, ranną, młodą dziewczynę i oni też wzięli jakąś drugą, oczywiście zdrową, i chcieli gwałcić. Ale ponieważ szedł też niemiecki oficer i ja podbiegłam i coś na migi mu pokazywałam, a ci Ukraińcy bardzo bali się Niemców, tak że odstąpili. To tylko taki miałam wypadek. Ale odstąpili. Ta ranna dziewczyna w tej piwnicy została. Tam były jeszcze dwie kobiety. A ta doszła do pochodu opuszczającego Warszawę. A tak, to specjalnie nie miałam żadnego zdarzenia.

  • Czyli nie zrobili pani krzywdy, na pani szczęście?

Nie. Mnie nie. Ja miałam szczęście. Byłam z Czerwonym Krzyżem, miałam opaskę Czerwonego Krzyża tak, że mnie nie.

  • A czy trafiały do pani zgwałcone kobiety?

Trafiały. Jedna mi mówiła, że mieszkała Marszałkowska 8, gdzie był teatr. Że tam, podobno, gwałcili. Ale ja nie wiem, tego nie widziałam, tylko słyszałam kobiety.

  • I pani pomagała wszystkim rannym?

Tak. Ale już do przeprowadzania do szpitala, to, zdaje się, że oni... Nie wiem, czy oni to wieczorami robili, nie wiem dokładnie. Już nie byłam w to wtajemniczona. Z tym, że wiem, dlatego między innymi, bo mój brat został rozstrzelany na terenie firmy „Elis” z dozorcą i z dozorcy synem.

  • Czyli, praktycznie, koło domu?

Koło mojego domu. Ten syn dozorcy udając, [że] zemdlał, czy udając zabitego, przeżył. Był ranny. Właśnie jego zgłosiłam, jak się dowiedziałam, że on żyje i ukrywa się na strychu, temu Mazurkiewiczowi i oni jego przeprowadzili też. Bo z nim po wojnie rozmawiałam. On też był przeprowadzony na Chocimską i wywieziony razem z Niemcami, rannymi, do Grodziska. Z tym, że mówił i lekarze polscy mówili, żeby w ogóle nie rozmawiać, udawać, więcej dodawać sobie. Jego więcej zabandażowali, nogi mu zabandażowali, gdzie nie miał nóg rannych.

  • Czy zwłoki brata udało się pani odnaleźć?

Tylko dowiedziałam się przez Czerwony Krzyż od ludzi, że brat jest pochowany na terenie firmy „Elis”. Tam, gdzie był rozstrzelany. Po 1945 roku była ekshumacja, w marcu, przez Czerwony Krzyż. Myśmy nie zostały z mamą wpuszczone na teren, ani [na teren] „Elisa”, ani na nasz teren. Tak że Czerwony Krzyż, jak brata chował, to wtedy byłam z mamą przy ekshumacji. Widziałam zwłoki. Tylko twarzy nie było, czaszka...

  • Co się działo z panią w chwili, kiedy wiadomo było, że Powstanie już upada?

Doktor Tarkowski pytał mnie pod koniec września czy z mamą pod Warszawą mogę się gdzieś ukryć. Powiedziałam, że tak, że mamusia ma rodzonego brata, który ma dom w Gołąbkach, fabryka „Ursus” i Gołąbki, że tam pójdziemy z mamusią.

  • I wyszła pani?

Wyszłam z ludnością cywilną, z mamą. Poszłyśmy do mamusi brata. Z tym, że tam długo nie byłyśmy, bo tam Niemcy wyłapywali ludność. Chodzili, legitymowali i warszawiaków wyłapywali. A wujek miał taką chałupkę, że nie było się gdzie schować. Nigdzie. Tak że poszłyśmy dalej na wieś z mamą.

  • Czy miała pani jakiś kontakt z wojskami rosyjskimi?

Nie. Z rosyjskimi nie miałam żadnego kontaktu. Jak 17 stycznia wkraczali nad ranem szosą krakowską, byłam z mamą między innymi w Magdalence u księdza Słojewskiego, a później u gospodarzy, to dołączyłam. Później ludzie za tymi czołgami, tankami, samochodami ruskimi i polskimi 17 stycznia szli do Warszawy. Myśmy też szły do Warszawy, wtedy. Dowiedziałyśmy się wtedy, że nie możemy wejść na teren swojego podwórka, mieszkania, bo jest zajęte dla pracowników [więziennych]... […]

  • Jak pani ocenia Powstanie Warszawskie?

Zawsze [wspominam], że tej broni nam nie dostarczyli. Pomimo że nasz oddział miał przydzieloną broń i gdzieś po drodze wsiąkła albo ktoś zatrzymał. Że to trochę było, może nie bardzo zorganizowane. Przez to nasz oddział nie mógł wykonać swojego zadania. Chłopcy byli zawiedzeni, że nie mogli wykonać swojego zadania na tym Stauferkaserne. Czuli się troszeczkę [zawiedzeni]... Jak później rozmawiałam z męża kolegami, tak samo i z mężem, to oni się czuli troszkę tacy zawiedzeni, pokrzywdzeni. Dlatego że z Kolonii Staszica zajęli kolonię, zaczęli niszczyć, palić wille ci ronowcy, ta armia Kamińskiego. Nasz dowódca nawiązał kontakt z „Golskim”, który był w Architekturze, na Noakowskiego. Oni też szturmowali Politechnikę, tak jak i nasi chłopcy, trochę.

  • Czy, pani zdaniem dobrze się stało czy źle, że Powstanie wybuchło? Czy można tego było uniknąć czy to było nie do uniknięcia?

Uważam, że bardzo dobrze się stało. Bo przecież Niemcy się tak panoszyli. Mieszkałam w tej dzielnicy niemieckiej i oni, po prostu... Człowiek źle spojrzał czy przeszedł, to też... Ciągle te łapanki, ciągle te aresztowania, te męczenia. Uważam, że lepiej, że było Powstanie. Człowiek lepiej jakby miał zginąć w Powstaniu, jak w męczarniach w gestapo. Uważam, że bardzo dobrze. Chociaż spotykam się z ludźmi, którzy na mnie krzyczą. A ja zawsze uważam, że bardzo dobrze, że Powstanie było. Bo wolałabym zginąć w Powstaniu, jak bym miała być męczona w gestapo czy na Pawiaku. I żeby wygnać Niemców.



Warszawa, 27 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek


Stanisława Bendisz Pseudonim: „Stasia”, „Sąsiadka” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: II Batalion Szturmowy „ODWET” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter