Bożenna Kaliszewska „Sabina”

Archiwum Historii Mówionej

Kaliszewska Bożenna, z domu Klotz, pseudonim „Sabina”, Zgrupowanie „Chrobry II”, kompania „Jeremiego”. Urodziłam się w 1927 roku w Warszawie na Pelcowiźnie, której w tej chwili już nie ma, [obecnie] nazywa się Żerań, gdzie jest Fabryka Samochodów Osobowych.

  • Tam spędziła pani swoją młodość?

Do 1943 roku. Później musieliśmy wyprowadzić się do Warszawy z uwagi na to, że nazwisko Klotz było przez Niemców uważane za pochodzenia niemieckiego. W związku z tym chcieli nas zrobić folksdojczami. Ojciec w ciągu trzech dni musiał się wyprowadzić, żeby, jak to się mówi, nas nie cupnęli. Wtedy dostaliśmy mieszkanie na Wielkiej 23. To był dom po małym getcie. [To było] dosyć duże mieszkanie, sto osiemdziesiąt metrów na pierwszym piętrze, w którym później był cały sztab kompanii „Jeremiego”, czyli wojsko przyszło do mnie.

  • Proszę powiedzieć więcej o swojej rodzinie. Czym zajmowali się pani rodzice?

Moja mama [zajmowała się] wychowaniem dzieci, a ojciec był przemysłowcem. Mieliśmy dom czynszowy na Pelcowiźnie, z którego komornego żyli rodzice dostatnio.

  • Miała pani rodzeństwo?

Tak, starszego o trzy i pół roku brata Leszka, który również był w kompanii „Jeremiego”, razem ze mną.

  • Jakie ma najsilniejsze wspomnienia z okresu na Pelcowiźnie?

Byłam bardzo żywym dzieckiem, biegałam, latałam, [jeździłam] na rowerze, na każde drzewo, na każdy płot wchodziłam. […] Natomiast brat był bardzo spokojny, jakby dziewczynka, a ja odwrotnie. Roznosiło mnie, zawsze byłam dosyć przy kości, i widocznie potrzeba było wyładować to dobre jedzenie. Babcia mieszkała z boku, to jak mama nie dała jeść, to poszło się do babci. Dzieciństwo miałam bardzo przyjemne, rodzice zgodni, atmosfera w domu bardzo przyjemna. Do 1939 roku chodziłam do szkoły, skończyłam szóstą klasę i zdawałam do gimnazjum do Rzeszotarskiej na Pradze. Wybuchła wojna, która zastała nas na letnisku w Mrozach. Rodzice chcieli jeszcze przed wybuchem wojny i mobilizacją wrócić do Warszawy, ale ja jakimś przeczuciem dziecka czy upartości swojej zaczęłam się upierać, że zostaniemy. Rodzice musieli jechać, bo mama była w PCK, więc była przygotowana być sanitariuszką czy ewentualnie [świadczyć] jakąś pomoc w razie wojny, a ojciec, mając trzydzieści dziewięć lat, uważał, że będzie miał jeszcze pobór do wojska. Myśmy zostali z ciotką, która mieszkała w sąsiedztwie. Wojna i bombardowania zastały nas [w Mrozach]. Początkowy okres pobytu żeśmy z bratem uczestniczyli w pomocy żołnierzom i ludności cywilnej, która wycofywała się z zachodu na wschód, podając herbatę, wodę, jakieś jedzenie, to, co komitet na dworcu w Mrozach mógł zorganizować. Tak było do 7 września, kiedy zaczęły się bombardowania tej małej osady. Z Warszawy przyjechali rodzice na motorze. Już z Warszawy mężczyźni byli ewakuowani, był apel Starzyńskiego, żeby mężczyźni wycofywali się na wschód. Tam byliśmy do zakończenia działań wojennych. Rodzice najpierw wrócili do domu, a później w listopadzie myśmy wrócili wszyscy razem. Wróciłam do gimnazjum Rzeszotarskiej, ale po dwóch czy trzech tygodniach gimnazjum zamknięto. Wróciłam więc do szkoły podstawowej do siódmej klasy, którą skończyłam. Ponieważ [szkoły] ogólnokształcące były zakazane, poszłam do szkoły kupieckiej. Skończyłam dwa lata i też ją zamknęli, więc zaczęłam uczyć się prywatnie. Potem wstąpiłam na komplety. Po przeprowadzeniu się na Wielką zaczęłam chodzić do gimnazjum na prywatne komplety. Ale niestety w trakcie [zajęć] zostaliśmy aresztowani i zabrali nas. Po zabiciu Kutschery zabierali na zakładników. Trzymali nas na Pawiaku. Ponieważ prawdopodobnie za dużo ludzi zaaresztowali, bo tylko sto pięćdziesiąt osób rozstrzelali na ulicy Barskiej, nas zostawili na przesłuchanie. Właściwie nie mieli nic do zarzucenia, bo praktycznie nic nie znaleźli. Później się dowiedziałam, że w sąsiedztwie był kolportaż, drukarnia i oni tam szli, ale usłyszeli głosy w naszym [budynku], bo była przerwa, i zobaczyli dziewiętnaście osób, to wzięli do pudła. Zostałam zwolniona dopiero w marcu. Później było w „Biuletynie”, podziemnej prasie, że młodzież uratowała drukarnię. Z ich interwencji zostaliśmy zwolnieni. Początkowo informowali rodziców, że pojedziemy do Niemiec, ale cudem jakoś szczęśliwie nas wypuścili i wróciliśmy.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani czas spędzony w areszcie na Pawiaku?

Dla siedemnastolatki to jest przeżycie niesamowite, bośmy wiedzieli, że z Pawiaka przeważnie rozstrzeliwali ludzi. Męża mojej ciotki, który też pracował w podziemiu, przypadkowo aresztowali w tramwaju, znaleźli przy nim jakieś dokumenty, rozstrzelali go. Niemcy wtedy ponosili klęski pod Stalingradem, więc w Warszawie szaleli, albo wieszali albo strzelali albo łapali i wywozili do Oświęcimia. Po zabiciu Kutschery terror był na każdym kroku. Myśmy orientowali się, jaki jest klimat w Polsce, w okupowanej części Warszawy, że oni się tak wściekają. W tym czasie, kiedy byłam [na Pawiaku], rozstrzelali sto pięćdziesiąt osób na Barskiej. Potem wieszali na Żelaznej z balkonów. To był najokropniejszy okres terroru. Po powrocie do domu zaczęłam się uczyć jako eksternistka. Miałam wyznaczony termin 15 sierpnia. Niestety 1 sierpnia [wybuchło] Powstanie. W naszym domu w grudniu albo na początku stycznia 1944 roku mieszkał lekarz, który organizował kursy sanitarne. Prawdopodobnie z polecenia państwa podziemnego, ale my, młode dziewczyny, nie dociekałyśmy, co to jest. W każdym razie chętnie żeśmy się [uczyły]. W tym czasie, kiedy to się rozpoczęło, miałam cztery czy pięć zajęć, zostałam aresztowana właśnie na Pawiak. W związku z tym po powrocie już mnie nie wcielili, nie dostałam żadnego przydziału na Powstanie, ale wykorzystywano mnie w inny sposób – do przenoszenia paczek z bandażami, do prania. U nas się prało bandaże ze szpitala, bo ich nie było, zwijano, szyto opaski, robiono szarpie z prześcieradeł. Lekarz powiedział, że góra nie chce, żebym była [na kursach], bo dwa razy Niemiec, który mnie przesłuchiwał, do nas przychodził, więc byłam, jak to się mówi, trefna. Nie było za mną wpadek, więc byłam tylko przygotowana na to, że w swoim mieszkaniu, gdy będzie potrzeba, urządzę punkt sanitarny. Rzeczywiście tak się stało. Miałam przygotowany pokój, gdzie były najbardziej potrzebne rzeczy. Wiedzieliśmy, że [Powstanie] już nadchodzi. Dochodziły do nas informacje, to będzie chyba 27 albo 28 lipca, później to rozeszło się. Później, 1 sierpnia były tylko informacje lotne, że już chyba dzisiaj. Siedząc na balkonie, nie było mamy, bo poszła do lekarza, ojciec z bratem był w naszym sklepie na Placu Grzybowskim, gdzieś po godzinie trzeciej usłyszałam strzały na Placu Napoleona. Zaczęłam podejrzewać, że się już właśnie zaczyna. Ale tu blisko była jeszcze cisza. Za parę minut brat z ojcem przybiegli. Kolega jechał na rowerze, wstąpił do nich [do sklepu], wiedział, że już o piątej [będzie] godzina „W”.

  • Pani w tym momencie nie wiedziała, że Powstanie jest na piątą wyznaczone?

Nie wiedziałam, bo w ostatniej chwili gońcy rozwozili [informacje].

  • Czy inni członkowie pani rodziny byli zaangażowani w konspirację?

Nie. Z uwagi na nasze przejścia z nazwiskiem, nie angażowaliśmy się. Ja się zaangażowałam trochę, też nieświadomie. Po prostu za młoda byłam. Zresztą ojciec był bardzo ostrożny w tych sprawach, bo wiedział, że jesteśmy na widelcu u Niemców, więc zawsze będziemy prześwietlani. O godzinie piątej już się zaczęły strzały. Ojciec był dosyć energiczny, zaczął regulować ruchem, bo ludzie zaczęli napływać do domu. Parę minut [po piątej] już był pierwszy ranny. Przyniesiono młodą dziewczynę, łączniczkę, która dostała w brzuch. Nasze mieszkanie było na pierwszym piętrze. Lekarz, który mieszkał w tej samej klatce schodowej co ja, powiedział, że to się nie nadaje na leczenie jej tu, bo jest wymagana operacja. Ale nie można było jej przenieść, bo był obstrzał. Jak już się zrobił wieczór, przeniesiono ją na Wielką 26, gdzie był większy lazaret, jak to się mówiło dawniej, więc nie była już w moim zasięgu. Właściwie nie było jeszcze żadnego kierownictwa. Lekarz powiedział, że już musi iść do szpitala. Też był w „Chrobrym II”, jest nawet wymieniony w naszej książce, nazywał się Marian Bojko. Miałam z nim jeszcze kontakt po wojnie, bo pracował u Grucy jako ortopeda. [Do mieszkania] przyszedł jakiś oficer, [powiedział], żeby budować barykady. Włączyłam się do budowy barykady, trochę pochopnie, bo całe płyty chodnikowe zaczęłam nosić, a potem po nocy chorowałam, dostałam podrażnienia wyrostka robaczkowego. [Lekarz] mówił, że trzeba będzie [zrobić] operację. Dał mi jakieś opium i jakoś doszłam [do siebie]. Rano do naszego mieszkania przyszedł „Jeremi”, zameldował się, że tu jest przydzielony z paroma ludźmi, dwadzieścia pięć osób. Była drużyna „Wieniawy”, najbardziej wojskowi, przeszkoleni młodzi ludzie. Zaczęła się organizacja. Ponieważ trzeba było dać jeść, bo tyle osób już przyszło, trochę organizowałam sprawy żywieniowe. Wyznaczył mnie, żebym zaczęła prowadzić kwatermistrzostwo. Miałam pokój zamknięty, przynosili prowianty. Coraz więcej ludzi zaczęło przybywać. Nawiązały ze mną kontakt peżetki, to jest Pomoc Żołnierzom. Między innymi była tam koleżanka Kolucińska, druga, już nieżyjąca, Alicja. One zobowiązały się do gotowania obiadów. Prowiant, który mogłam, to im dawałam, one część miały, i tak dożywiałyśmy swoich chłopców.

  • Skąd był prowiant?

One częściowo miały prowiant. [Do mnie] prowiant przynosili, nie pytałam się skąd. Były konserwy, papierosy, chleb. W każdym razie zbierało się wszystko, co było do jedzenia i co mogłam dać. Śniadania sama robiłam w swoje kuchni. Młodzi ludzie umieli usadowić się gdzieś u jakichś lokatorów, w jakichś miejscach. W nocy były akcje na PAST-ę. Nasi chłopcy chodzili w nocy na PAST-ę postrzelać sobie. Stale musiały być sanitariuszki. Ponieważ z „Jeremim” przyszły tylko dwie sanitariuszki, więc mnie zachęciły: „Jak masz kursy sanitarne, to chodź z nami.” I tak zaczęło się, że w dzień byłam intendentem, wydawałam jedzenie. Pięć dni i pięć nocy nie spałam. Wreszcie mnie zbuntowały, powiedziały: „Rzuć coś i idź z nami, bo nas jest za mało.” W związku tym poszłam do dowódcy i powiedziałam, że muszę z czegoś zrezygnować. Chciałam zostać jednak sanitariuszką. Powiedział, żeby sobie znaleźć kogoś uczciwego. Znalazłam panią Marię i wszystko przekazałam. Od tej pory zostałam już w pierwszym patrolu sanitarnym. Nasza kompania była określona jako kompania szturmowa. Ponieważ byliśmy na ulicy Wielkiej, to była trzecia linia, nie było bezpośrednich akcji, w związku z tym, gdzie trzeba było, to byli wysyłani.W pierwszym okresie, kiedy byłam jeszcze intendentką, byli w WIG-u, Instytucie Wojskowym na jakieś wsparcie. Następna akcja to było zluzowanie na barykadzie Żelazna róg Grzybowskiej, wtedy już poszłam razem z patrolem. Były dwa patrole, ja byłam w pierwszym. Kobietami dowodziła komendantka w randze podporucznika, która, ponieważ znałam teren, bo mieszkałam tam, może przez to, że byłam dosyć energiczna, zrobiła mnie swoją zastępczynią. Jak ona gdzieś wyszła, to mnie się musiały wszystkie meldować. Na domiar wszystkiego zostałam jeszcze patrolową z uwagi na to, że znałam teren. Dziewczyny były z różnych innych dzielnic, nie znały tej dzielnicy, dlatego zostałam dowodzącą. Pierwsza akcja to było zluzowania chyba porucznika „Janusza”. Trochę nas tam przetrzymali. W międzyczasie na barykadzie zginął jeden z kolegów. Potem zginął nasz dowódca. Ale niestety porucznik „Janusz” nie chciał wypuścić nikogo, żeby zawiadomić dowództwo. Tamtych były dwie drużyny. Akurat szczęśliwie było, że przyszła komendantka i zaczęła się z nim targować, że jednak trzeba zawiadomić, że oni już padają i dlatego nie uważają. Byli już czterdzieści osiem godzin bez jedzenia i odpoczynku, więc już tracili nawet ostrożność, chociaż były większe ataki. Mrugnęła na mnie, żebym poszła z meldunkiem, co się dzieje. Wykradłam się, bo on z pistoletem stał i nie puszczał. Chłopcy zrobili manewr, że odkręcili go w tę stronę i przeszłam. Miałam też przygody, bo trzeba było przejść przez getto. Była droga inna, ale ja poszłam inną. Doszłam do Wielkiej, niestety nie było żadnego łącznika, więc musiałam pójść na Marszałkowską do kapitana „Jura”. Było uzgodnione dwudziestu pięciu chłopców, którzy zluzują. [Musiałam się] doprowadzić do porządku, bo wyglądałam podobno pożal się Boże, bo z gruzów zjeżdżałam na kolanach i na twarzy. Druga akcja, w której brałam udział – 13 sierpnia. Znów wróciliśmy na Grzybowską róg Żelaznej (tam była większa grupa naszych wojsk, chyb był oddział kapitana „Hala”, kapitana „Proboszcza”, tak że więcej kompanii brało udział), żeby się przebić na Stare Miasto. Wyruszyliśmy w nocy do fabryki Haberbuscha, po drugiej stronie skrzyżowania Żelaznej z Grzybowską. Nas, sanitariuszki usadowili w domku, w którym miałyśmy być w razie potrzeby. Chłopcy wyskoczyli przez okno. Zaczęła się straszna strzelanina. To była jedenasta w nocy, to był sierpień, długo było widno. Koło drugiej dostałyśmy zawiadomienie, że jest ranny. Z trudem go przenieśli, bo nie było dobrej drogi ewakuacji rannych. Przynieśli kolegę z poszarpaną nogą, ranami brzucha, Wieśka, który przewidywał, że zginie. Nim wyruszyliśmy [powiedział], że zginie, a ma pieniądze dla robotników, którym miał wypłacić [pensje], bo to był pierwszy, ale niestety zastał Powstanie i te pieniądze ma, nie chce ich wziąć bo wie, że zginie. Kazałam mu schować w kredensie w domu. Rzeczywiście zginął. Zginął jeszcze dowódca „Bronek”, ale później się okazało, że jakoś się wydostał, tylko nie mogli go znaleźć. I tak się skończyła akcja przebicia na Starówkę, gdzieśmy się musieli wszyscy wycofać, bo był ogromny obstrzał na Chłodnej.

  • Gdzie się państwo wtedy wycofali?

Na kwatery na Wielką. Tam była główna kwatera. Ponieważ byliśmy kompanią szturmową, więc szliśmy na akcję, później wracaliśmy na kwaterę. Następnie wezwano nas n 14 sierpnia popołudniu. Wróciliśmy 14 rano, a już popołudniu było nowe zapotrzebowanie. Zgłosiliśmy się na Grzybowską do „Lecha Grzybowskiego”. Tam przebyliśmy noc. Rano Dzień Żołnierza, więc msza miała być. Ale trzeba było już iść, bo atak niemiecki był od strony Wroniej. Chłopcy doszli do wniosku, że jesteśmy tam niepotrzebne, dadzą sobie radę, i sami wymaszerowali. Dowódca powiedział do mnie, ponieważ byłam jego najbliższym łącznikiem, żebym zawsze podawała, gdzie jesteśmy. Żeśmy poszły na mszę. Była duża sala na Grzybowskiej 23 u Jarnuszkiewicza, gdzie teraz jest Hotel Mercury, teraz jest nasza tablica, że barykady broniła kompania „Jeremiego”. Dostałam wiadomość, że natychmiast musimy przyjść, bo są ranni. Zebrałam dziewczyny, żeśmy się przedostawały. Najpierw przelatywałyśmy pod salwą armatnią z czołgu. Ponieważ nas kierował jeden z oficerów, pozwolił nam wyskoczyć wtedy, kiedy strzał padł. Wtedy myśmy przelatywały. Natomiast przed nami były dwie dziewczyny i chłopiec, którzy nie chcieli go słuchać, przelecieli w tym momencie, kiedy padł strzał. Jak już myśmy przelatywały, tośmy tylko widziały ich kawałki. Dotarłyśmy do miejsca, gdzie wiedziałyśmy, że będą, niestety ranny już nie żył. Czołg po drugiej stronie, do której trzeba było się dostać, był dwadzieścia metrów od nas. Nie zagrażały nam zasadniczo żadne strzałe armatnie, ale z karabinów pokładowych. Stałyśmy w bramie razem z komendantką, która z nami była. Wychodzi jakaś osoba, wojskowy, bo w hełmie. Myśmy struchlały, bo tam byli własowcy. Już były słuchy, co własowcy robią z dziewczynami. Nam serca podeszły do gardeł. Ale okazało się, że to jest kolega, Bogdan Bisaga, który robił wywiad. Powiedział, że oddział się wycofuje. Nauczył nas jak przeskakiwać pod obstrzałem przez ulicę. Był trochę przygotowany wojskowo, a my tylko sanitarnie. Jakoś się przedostałyśmy przy czołgu na drugą stronę i znów było wycofanie się na kwatery. Następna akcja była już na kwaterze, dobrowolna. Był atak na PAST-ę, nie z przydziału, tylko z dobrowolności. Paru chłopców poszło i my, dziewczyny również. Ale nie byłyśmy potrzebne jako sanitariuszki, tylko podawałyśmy butelki z benzyną. Później widziałyśmy, jak wyprowadzają Niemców. Jeden z naszych kolegów zginął. Po akcji 15 sierpnia przydzielono nam obszar na stałe, właśnie u Jarnuszkiewicza, to była Grzybowiska 23 czy 21, gdzie była barykada. Po ataku 15 nasze wojska wycofały się z Żelaznej aż do Ciepłej. Tam byliśmy na stałe, tylko że były zluzowania, odpoczynek był na Wielkiej. Byłam tam na zmianę do dwudziestego, kiedy akurat byłam na Wielkiej i też poszłam do PAST-y. Następna akcja była z 30 na 31 sierpnia. Wtedy bardzo dużo grupa wojska była [zebrana]. Przyszedł nawet kapitan Chruściel, z głównego dowództwa Postania. O zmroku już nasi chłopcy wyruszyli, łącznie z moim patrolem sanitarnym. Ale ja byłam wyłączona z uwagi na to, że miałam kontuzję pięty i nie byłam w stanie chodzić. Miałam ciętą piętę, bo miała ropień po przypadku na getcie. Dostałam zakażenia. Byłam tylko w punkcie, gdzie prowadziłam rannych, [mówiłam], którędy wychodzić. To byli żołnierze i sanitariat z różnych innych jednostek, którzy nie znali terenu. Nad ranem nie wytrzymałam, poszłam, bo już było [dużo] rannych, a nie mogli się przedostać. Byłam świadkiem, jak wybuchł goliat. To było istne piekło. Ale przeżyłam i to. W dalszy ciągu byliśmy na zamianę na barykadzie u Jarnuszkiewicza. Rannych było stale z takich czy z innych okoliczności [mnóstwo]. Później było dość dużo rannych, nawet zabitych, jak były zrzuty amerykańskie, które były chyba 18 września. Przyszedł do nas jeden rzut, ale za to jeden przypłacił życiem, a przy jego chowaniu następny przypłacił życiem. Potem wycofali naszą kompanię stamtąd na ulicę Królewską. Muszę powiedzieć, że na Królewskiej, ponieważ to była nie pierwsza i nie trzecia linia, to znaczy, że Niemcy z Saskiego Ogrodu nie atakowali, ale zawsze trzeba było być czujnym i nie było potrzebne tak dużo personelu sanitarnego. W związku z tym zostałam na kwaterach. Tutaj w razie jakichś przypadków byłam do dyspozycji. Miałam przypadek, że kolega był w naszym lazarecie i dostał zakażenia. Zobaczyłam, że jest w gorączce, nie dał się zobaczyć, ale zorganizowałam jego wyniesienie. Później lekarz powiedział, że gdyby dwie godziny później go dotransportowali do szpitalika, gdzie był chirurg, to chłopak by już nie żył, bo zakażenie byłoby pełne. Tak doszło do 1 października, gdzieśmy się dowiedzieli o kapitulacji. Cały dzień spędziłam na płaczu, bo rodzice chcieli, żebym poszła z nimi, a ja chciałam pójść z koleżankami. Taka byłą mój rozterka. Ale jednak dowódca orzekł, że powinnam wrócić z rodzicami, że tutaj już nie jestem potrzebna, a może tu się uratuję. Żeśmy do Pruszkowa przeszli i tam znów była przeprawa. Myśmy, jako młodzi ludzie, kwalifikowali się na roboty do Niemiec.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała sytuacja ze środkami opatrunkowymi przez cały okres Powstania, kiedy opatrywała pani rannych? Skąd były zdobywane?

Można powiedzieć, że osobiście nie odczułam [u], zawsze miałam zabezpieczoną torbę sanitarną. Nie wiem, jaki to był cud, że zawsze był taki punkt, gdzieśmy chodziły po zaopatrzenie. [Był] Rivanol, woda utleniona i bandaże. Nam właściwie tylko te rzeczy były potrzebne. Zastrzyki przeciwzakaźne miała nasza komendantka. Wtedy, kiedy były potrzebne, to znaczy, kiedy nie można byłoby od razu transportować rannego do szpitala. Szpital przydziałowy był na ulicy Mariańskiej. Do tej pory chyba tam jest ubezpieczalnia. To jest na tyłach ulicy Emilii Plater. Tam się odnosiło rannych. [Komendantka] roiła zastrzyki. Jeden zastrzyk robiłam, nie zważając, nawet przez spodnie, bo chłopak miał urwaną nogę. Myśmy nie miały pojęcia, że to się już nie nadaje. Ale jak powiedziała: „Zrób zastrzyk.”, to zrobiłam. Niestety zmarł.

  • Miedzy kolejnymi akcjami był czas, żeby zająć się czymś razem, w towarzystwie? Czy ma pani wspomnienia z czasu wolnego spędzonego z innymi?

Do nas należało, oprócz sanitariatu, to przecież zawsze były akcje. Dostarczano nam kawę i chleb z Wielkiej. Myśmy musiały kroić, rozlewać, szykować śniadanie. W piwnicy mieliśmy pomieszczenie, gdzie była kuchnia, w której paliłyśmy, grzałyśmy żelazko i robiłyśmy sterylne waciki, żeby mieć nie zwyczajny bandaż, który był prany, tylko żeby pierwszy [na ranie] był sterylny wacik. Oprócz tego zajęcia gospodarcze. Było jeszcze kilku rannych, których trzeba było nakarmić, zmienić pościel. To wszystko należało do nas, a nas, dziewczyn od sanitarno-porządkowej [roboty] było raptem cztery czy pięć, a żołnierzy było sześćdziesięciu. Rannych nieraz było dziesięciu, nieraz sześciu. Oprócz tego były łączniczki, ale one były zawsze do dyspozycji, żeby gdzieś pójść. Tak samo obiady, musiałyśmy to wszystko zmywać. Tak że ta strona też była powierzona sanitariuszkom. Cały ciężar gospodarczy, żywieniowy [spoczywał na nas]. Tak że wolny czas to była ciężka robota. Szorowanie kotłów, bo jak przynieśli, to trzeba było oddać czyste. Było zajęcie. Jak była wolna chwila, to każdy rozmawiał, co przeżywał. Trzech było chłopców, którzy ze mną rozmawiali i powiedzieli, że zginą i zginęli. Już się ich bałam jak ognia, bo jak któryś mówi: „Słuchaj, jutro zginę.” albo „dzisiaj idziemy, zginę.” i ginie, to zaczęłam nerwowo się wykańczać. Jak który zaczął coś mówić, to uciekałam, żeby nie powiedział, że ginie. Tak że było się wszystkim, i kucharką, i sanitariuszką, i słuchaczem różnych zwierzeń. Nie nudziłam się.

  • Czy zdawała sobie pani sprawę, jak wygląda sytuacja w innych miejscach w Warszawie?

Dochodziły do nas słuchy, bo przecież było radio, przez które podawali. To była poczta pantoflowa, jeden wiedział, to drugiemu powiedział. Wiedzieliśmy o Starówce, że się wykańcza, że przechodzą kanałami, że wychodzą na Wareckiej, wyciągają półprzytomnych, zabrudzonych ludzi z kanałów. Opowiadania, jak szli, że jedni szli w burzowcach na kolanach, pościerane kolana. Tośmy wiedzieli. Takie wiadomości były. Też żeśmy słyszeli jak Mokotów walczył. Jak padł Żoliborz, to już wiedzieliśmy, że tylko myśmy zostali. Niemcy mieli taktykę, że jak już mieli zamiar wykończyć dzielnicę, to już były ustawiczne naloty i ustawiczne krowy. Natomiast naszej dzielnicy od czasu do czasu coś przyłożyli. Najgorsze, jak byłyśmy u Jarnuszkiewicza, było to, że nad nami przelatywały „berty”. To było tak systematyczne, że zaczynali o ósmej rano, robili przerwę chyba między pierwszą a drugą, i kończyli o szóstej. Myśmy widzieli, jak ta rozżarzona „berta” leci na Śródmieście, na kościół na Placu Grzybowskim. Oficerowie mówili, jak po głosie można było odróżnić czy bomba wybuchła czy była niewypałem. Żeśmy później oglądali niewypały. Najgorsze [przeżycia] spotkały mnie przy drodze od Jarnuszkiewicza na kwaterę, jak miałam wolne i szłam z kolegą. […] W różnych dzielnicach inaczej to nazywano. Na Starym Mieście nazywano to szafami, a u nas nazywaliśmy to krowami. Ryk [przypominał] krowę. Jeżeli było dosyć dobrze słychać, to było wiadomo, że ta krowa spadnie w tym miejscu, gdzie jesteś, i to słyszysz. Idąc ulicą, [usłyszeliśmy] jak krowa zawyła. Kolega mówi: „Chodź tu.” A ja mówię: „Chodź na prawo.” On: „Nie, chodź na lewo, tu mocniejszy dom.” I żeśmy wpadli do bramy ze sklepieniem kleinowskim. Nie chcę przesadzać, ale krowy to jest szesnaście czy dwanaście pocisków. Akurat wpadły w ten dom. Została tylko ta jedna brama, w której myśmy we dwoje byli. Ponieważ [kolega] był trochę bliżej podwórka i prawdopodobnie miał więcej powietrza niż ja, która byłam przy schodach, albo to, że jakaś cegła uderzyła mnie w głowę, to zatraciłam świadomość i zaczęłam sobie przypominać dzieciństwo. Wiedzieliśmy z opowiadań, że jak się przypomina dzieciństwo i całe życie w jednym mgnieniu, to już właściwie człowiek umiera. W pewnym momencie słyszę: „Bożenna, Bożenna!” „Panie Boże, tu jestem.” I straciłam przytomność. Ale on usłyszał mój głos i mnie wyciągnął. Dopiero na zewnątrz miej więcej oprzytomniałam. Ale podobno wyglądałam tak jakbym z młyna wróciła. Przez dłuższy czas nie mogłam doprowadzić włosów do porządku, bo mi stały. Wszyscy ludzie, którzy byli w tym domu, w piwnicach, zginęli. Na drugi dzień żeśmy poszli, tośmy widzieli pokładanych na podwórku. Tak że cudem wyszłam. Widocznie nie było mi pisane, bo wiele jeszcze było różnych okoliczności, w których powinnam dostać w czapę, ale widocznie taki był los, że do osiemdziesiątego roku życia jakoś przetrwałam z różnymi przygodami w międzyczasie. W Pruszkowie odłączyli nas od rodziców, [wysłali] nas do Niemiec, a rodzice zostali z uwagi na to, że starsi, ojciec był na kuli, bo był ranny. Na drugi czy trzeci dzień, jak już kazali nam się ustawiać do transportu, usłyszeliśmy, – bo byłam razem z bratem - że mnie i brata ktoś woła, krzyczy nazwisko nasze, imiona, idzie po hali. A hala była olbrzymia, kolejowa, w której były całe wagony do reperacji. To były warsztaty kolejowe w Pruszkowie. A nas Niemiec już popędza, żeby ustawiać się na środku do transportu. Ona do nas podchodzi i mówi: „Czy wy jesteście” „Tak.” „Słuchajcie, spotkałem waszego ojca, znam go jeszcze z tamtej wojny.” Mój ojciec był felczerem po tamtej wojnie światowej. „Muszę was wyprowadzić W związku z tym dostaniecie zaświadczenia, żebyście nie pojechali do Niemiec. Tylko stańcie w tym miejscu, żebyście się nie ruszali, żeby was nie ustawiali do transportu.” Stoimy, co raz Niemiec nas pogania, to my bierzemy plecaki na siebie, a jak odchodzi, to kładziemy. Czekamy i czekamy. Wreszcie zostaliśmy na tym przęśle, bo trzeba było ustawiać się na środku, gdzie szyny były. Ona wpada. Zaprowadziła nas do jakiejś przybudówki, kazała nam [stać] twarzą do ściany. Poszła do lekarzy i załatwiła nam zaświadczenie Jeszcze przedtem powiedziała, żebym nauczyła się bełkotać, bo mam gruźlicę gardła, a brat był bardzo szczupły i ma wrzody żołądka i nie nadaje się do pracy. Później przyszła nas wyprowadzić. To też była gehenna, bo to było za łapówkę, ojciec Niemcom pieniędzmi płacił, czy złotem, już nie pamiętam. Dużo osób tak wyprowadziły te siostry. To były Polki, chyba z RGO. Nie mogła nas doprowadzić do obozu, gdzie byli rodzice, bo Niemiec, z którym miała kontakt [był gdzie indziej], więc nas zaprowadziła do niego na gubernię chorych. Tylko powiedziała, że nam nie wolno się stąd ruszyć. Tam przenocowaliśmy. Brat wyszedł wieczorem i ojciec stał [przy ogrodzeniu]. Druty obozu i druty tamtego ogrodzenia [były blisko]. [Ojciec] mówi: „Chodźcie, chodźcie.” Brat przyszedł „Chodź, idziemy.” Tu mam przerwę. Nie wiem, jak myśmy przeszli. Przeszliśmy do obozu, z którego wywozili na Gubernię. Jak szliśmy na Gubernię, to Niemcy jeszcze stali i przyglądali się, czy młodych ludzi nie ma. W pewnym momencie czuję, że Niemiec łapie mnie za kark i zaczyna krzyczeć po niemiecku: wu fi alt?, jaka jestem stara. Zaczynam bełkotać. On na mnie krzyczy, wydziera się, a ja bełkoczę i bełkoczę. Machnął ręką i puścił mnie. Tak że razem z rodzicami pojechałam na Gubernię do miejscowości Ślężany. Tam też było jeszcze trochę przygód. Później był powrót do Warszawy, właściwie do gruzów, bez mieszkania, bez niczego.

  • Kiedy dokładnie miał miejsce powrót?

Rosjanie weszli gdzieś 20 stycznia. Mój ojciec, który był bardzo energiczny, zaczął organizować powrót. Musiał zdobyć bimbru, żeby opłacać przewoźników. Przeważnie Rosjanie samochodami jeździli, a bimber był walutą. Wyruszyła grupa dziewięciu osób. Najpierw trochę pieszo, potem ciężarówką, potem wozem. W Kielcach nas zastał straszny mróz i zmiana pieniędzy. Ale ojciec zawsze miał szczęście, znajomych spotykał. Jak kogoś z rodziny spotkał, wzięli nas do siebie, do pokoju z kuchnią i już mieli lokatorów, tak że łącznie było nas trzydzieści dwie osoby w dwudziestu sześciu metrach. Trzy czy cztery dni mrozu. Później nas lorą dalej zawieźli, potem nas wyrzucili z tej lory, żeśmy szli przez błota. Raz ojca okradli. Miał jedzenie, zostawił, a było ciemno. Potem nas Rosjanie na amunicji wieźli pod Warszawę. Zostawili nas potem w takim majdanie. Przechodziliśmy przez Wisłę, był most zwodzony na Warszawę z tamtej strony. Koniec końców żeśmy doszli do Radości, naokoło. Przechodziliśmy przez nurt Wisły po desce i później wracaliśmy. Organizacja jakiegoś lokum. A potem powrót do nauki

  • Gdzie państwo się ulokowali po powrocie do Warszawy?

Najpierw ulokowaliśmy się u jednej znajomej, która mała pokój, a było ich czworo, nas poszło pięcioro, czyli było nas dziewięcioro. Potem ojciec zaczął chodzić po Warszawie, szukać jakiegoś lokum. [Byliśmy] z wujkiem, który też był w takiej samej sytuacji. [Ojciec] znalazł jakieś dwa pokoje z kuchnią na Pierackiego, gdzie był dom PAP-u. Mieszkaliśmy w kuchni, bo tylko tam były okna, a w pokojach nie. Stamtąd pojechałam do Mrozów do mojej kuzynki, która prowadziła komplety, żeby się uczyć. Już tam było gimnazjum, w którym robiłam pierwszą klasę i wstępny egzamin. Niektórzy nauczyciele mnie i brata ciotecznego egzaminowali, bo był w podobnej sytuacji. Jak później wróciłam do Warszawy, to rodzice stamtąd zostali wysiedleni i na ulicy Chmielnej dostali dwa małe pokoiki w wielkim mieszkaniu. Potem ojciec tam, gdzie miał sklep na Placu Grzybowskim, zorganizował odbudowę domu. W międzyczasie, żeby mieć pieniądze, sprzedał nasze letnisko w Mrozach. Zamieszkaliśmy później już we względnych warunkach. Tam już były trzy pokoje z kuchnią. Trochę studiowałam, potem wyszłam za mąż i też miałam różne przygody.

  • Co się stało z państwa mieszkaniem na Wielkiej?

Spalone, gruzy, wszystko gruzy. Myśmy wychodzili z całego domu. Po wyjściu cywilnych i wojska Niemcy przecież chodzili od domu do domu i podpalali wszystko. Najpierw pewnie kradli, jak było coś wartościowego. Przyszliśmy na gruzy, nie było co zrobić. W większości mieszkania naszych znajomych i rodziny były w gruzach. W związku z tym zatrzymaliśmy się u znajomej na Pradze, bo tam jeszcze było trochę [miejsca]. Ona też właściwie miała swoje mieszkanie zniszczone, ale jakiś pokój dostała i nas przyjęła. Mieliśmy dom na Pelcowiźnie i mieszkanie ojciec trzymał. Ale ponieważ Pelcowizna była też częściowo spalona po tych działaniach, to niestety w naszym mieszkaniu pięć rodzin mieszkało. Tak że też nie było możliwości zamieszkania, bo wszystko było zajęte. Wtedy właśnie ojciec znalazł [mieszkanie] na Pirackiego, potem na Chmielnej. Wreszcie, jak odbudowali, a to było dopiero w 1949 roku, zamieszaliśmy w swoim własnym mieszkaniu, które przypominało ludzkie warunki.

  • Czy ujawniła pani swoje uczestnictwo w Powstaniu?

Nie. Pierwsza rzecz, dlatego że na początku zaczęliśmy się szukać. Myśmy dali ogłoszenie na naszej bramie i do mnie parę osób z kolegów przychodziło. Właściwie myśmy byli łącznikiem, bo ten dom był naszą kwaterą, a my zarazem jako lokatorzy. Parę osób znalazłam, znaleźliśmy tez dowódcę. Parę razy żeśmy się spotkali, to był 1945 rok. Ale on później nam powiedział, żebyśmy się już więcej nie spotykali, bo grożą nam konsekwencje naszego bycia w Powstaniu. Rzeczywiście w krótkim czasie go aresztowali. Właściwie jakoś przeszło, że uważałam, że nie byłam jako żołnierz, tylko sanitariuszka, nie miałam podstaw do rozkonspirowania się. I tak to przeminęło. Przez trzy lata nie dostawałam się na uczelnię, bo byłam taka durna i pisałam, że jestem uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Przez to zostawałam zawsze nie na liście. Jak ostatni raz nie napisałam, to się dostałam, ale jakoś się dowiedzieli i na trzecim roku mnie po prostu wyrzucili, bo nie chodziłam na marksizm. Tak że studiów nie skończyłam, bo nie miałam szans. Później już nie przyznawałam się, że byłam w Powstaniu. Dopiero w 1973 czy 1974 roku, pracując w Ministerstwie Leśnictwa, gdzie była organizacja ZBOWID-u, byli koledzy i kiedyś się wygadałam. Zaczęli mnie agitować, że teraz już spokój, żeby się zapisać do ZBOWID-u. Zapisałam się, ale nie byłam specjalnie czynna. Potem jak żeśmy odzyskali wolność w 1989 roku, to mój mąż też się dopiero przyznał do swojej działalności akowskiej. Tylko że był na terenie Mińska Mazowieckiego. Był w bardzo nieciekawej jednostce dla wtedy panujących, bo był w wywiadzie, w dwójce, jak to się przed wojną nazywało. Ponieważ siedział już na UB przez parę tygodni i wszystkich jego kolegów właściwie wywieźli na Sybir, więc wodę wziął w usta i nigdy o tym nie mówił poza domem. I właściwie mnie, bo nie wiem, czy córka wiedziała, żeby się dziecko nie wygadało. Jak w 1989 roku założyli Światowy Związek Żołnierzy AK, mąż poszedł sam się zapisał i zapisał mnie. Myśleliśmy, że będziemy razem, ale nie zdawaliśmy sobie spawy, jaka będzie organizacja. Mnie przydzielono do „Chrobrego II”. Tam jestem w Światowym Związku. ZBOWiD przekształcił się w Powstańców Warszawy. Ale mam i tu kontakt i tu kontakt. […] Nie byłam nawet na rocznicy Powstania, bo zawsze nasza kompania, ta garstka ludzi ma mszę na Placu Grzybowskim w Kościele Wszystkich Świętych.
Warszawa, 3 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Bożenna Kaliszewska Pseudonim: „Sabina” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”, kompania „Jeremiego” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter