Stanisława Chyra-Olędzka „Sława”

Archiwum Historii Mówionej

Stanisława Olędzka-Chyra, urodziłam się w Warszawie 29 maja 1919 roku. W czasie Powstania należałam do Pułku „Baszta” jako sanitariuszka.

  • Jak pani pamięta czas przed wojną? Co pani robiła? Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Od najmłodszych lat byłam wychowywana w duchu patriotycznym. Moja prababka to była Emilia Plater. Od małego dziecka stale słyszałam w domu o rozmaitych powstaniach i o Emilii Plater. Chodziłam do gimnazjum Szachtmajerowej i byłam w jednej klasie z Jagodą Piłsudską, z córką Wieniawy-Długoszowskiego, Zuzą; takie środowisko cały czas, do wojny. Do Polski wróciłam 1 września 1939 roku, bo wakacje spędzałam na Litwie w majątku mojej mamy, i dokładnie1 września, z pięciogodzinnym opóźnieniem, wróciłam do domu.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Mój ojciec był nauczycielem wychowania fizycznego w „Batorym”, a przez ostatnie dwa lata naczelnikiem w kuratorium. Był harcerzem od urodzenia, można powiedzieć, wychowywał harcerzy i był w 23. [drużynie] – w „Batorym” wykładał, więc 23. to była jego drużyna. W drużynie był „Rudy”, był Alek Dawidowski. Tych chłopaków wszystkich znałam, bo chodziłam do „Batorego”. Ojciec jeździł z nimi na obozy, więc czasami byłam też blisko ojca. W czasie wojny ojciec został ewakuowany z kuratorium na wschód, ale tak się złożyło, że stamtąd dostał się do Wilna (rodzina mamy była w Wilnie), od razu do organizacji, do harcerstwa i w 1940 roku, w lutym został aresztowany i siedział w więzieniu na Łukiszkach. W 1941 roku, gdy Niemcy wypowiedzieli wojnę Rosji, więźniów wywożono na Syberię – tatuś uciekł z transportu i wrócił do Warszawy. W 1941 roku, w październiku wrócił do Warszawy. Oczywiście, od razu zgłosił się do naczelnictwa, zaczął działać, pracować, cały czas już był w Szarych Szeregach, pracował jako instruktor. W czasie Powstania ojciec pełnił obowiązki komendanta Chorągwi Warszawskiej. Moja mama była arystokratką, hrabianką (jak mówię – z rodziny Emilii Plater). Mieli duży majątek. Skończyła uniwersytet w Moskwie – przyrodę. Przyjechała do Warszawy, bo była zaręczona z moim ojcem. Wojna wybuchła, więc została już w Warszawie. Później wyszła za mąż za ojca. Byli dwa lata w Lublinie, tam się urodził mój brat. Mama w Lublinie zdobyła pół dyplomu prawa na KUL-u, ale gdy przeprowadzili się do Warszawy, to poszła na uniwersytet i skończyła psychologię. Uczyła w szkole, a później pracowała jako urzędniczka. Mieliśmy willę na Szustra (obecnie Dąbrowskiego). Gdy przyjechaliśmy do Warszawy, tatusia ewakuowano, więc został tylko brat, mama, ja i służąca jeszcze. Mama nie chciała jej wyrzucić z domu, mówi: „Jak Szczepanowa chce, proszę bardzo, niech mieszka Szczepanowa u nas. Szczepanowa nam ugotuje, sprzątnie, i będzie miała mieszkanie i życie razem z nami”. Opisana jest nawet w ,,Biuletynie Powstania Warszawskiego” willa przy Szustra 33 [jako] „jedna beczka prochu”, bo od pierwszych dni już było to, co nie wolno. Po pierwsze, mama w czasie I wojny należała do tajnej organizacji junactwa i później utrzymywała kontakt z junakami. Gdy w 1939 roku zakończyły się działania wojenne, to wówczas do mamy zgłosiło się kilku kolegów: „Irka, zamelduj nas”. Mama sama meldowała, nie potrzeba było żadnej administratorki. Nie chcieli iść do obozu oficerowie: „Irka, zamelduj”, więc mama meldowała. Kilku zameldowała. Później, pod koniec października, w listopadzie przyszła do nas żona kuratora Ambroziewicza, by powiedzieć, że tatuś jest w Wilnie razem z kuratorem. Dostała już wiadomość od męża, przyszła nas zawiadomić i powiedziała, że w szpitalu Ujazdowskim potrzebują pomocy, że jest Polski Czerwony Krzyż, [który] zorganizował pomoc dla rannych, chorych żołnierzy, i [pytała], kto może pomóc. Ponieważ nigdzie nie pracowałam, więc pobiegłam prędko do szpitala Ujazdowskiego, zgłosiłam się do Polskiego Czerwonego Krzyża.

  • Jaki to czas?

Już wojna, 1939 rok. Wtedy zaczęłam pracować w szpitalu Ujazdowskim. Pracowałam jako opiekunka przez dwa i pół roku. Z początku przydzielono mi separatkę z pięcioma rannymi. Też do mnie od razu – dowiedzieli się, że mamy willę, że mama sama melduje, to do mnie też się zgłosiło kilku oficerów. Chcieli uciec ze szpitala, mieć meldunek – „Czy nie mogłaby pani zameldować?”. Mówię: „Oczywiście. Mama, zamelduj”. I mama znów zameldowała. Pamiętam, Niemcy się zorientowali, że oficerowie uciekają ze szpitala, że jest coraz gorzej, więc w lutym 1940 roku otoczyli szpital, w nocy wywieźli chorych, nawet ciężko rannych do obozów i ograniczyli liczbę opiekunów. Ale mnie pani Słotanowa, kierowniczka Polskiego Czerwonego Krzyża mówi: „Panna Olędzka zostaje”. Zostałam, ale przydzielono mi salę siedemnastu chorych i separatkę – pięciu. Dla pięciu w separatce nosiłam codziennie podwieczorki, żeby im dać coś do jedzenia. Ale jak mi dali prawie dwadzieścia pięć osób, przyszłam do domu załamana: „Mamo, co ja zrobię? Dla dwudziestu pięciu osób nie mam możliwości”. Po znajomych chodziłam i zbierałam. Wielkanoc się zbliża – muszę urządzić. Obojętnie co, ale święta muszę urządzić. Ponieważ filmowcy, którzy mieli cukiernię na ulicy Złotej, dawali mi podwieczorki dla moich chorych – tam też udało mi się dostać – więc pierwsza rzecz, poszłam do nich. Czerwony Krzyż dał dużą ankietę, gdzie trzeba było wpisywać kto, co, ile. Przyszłam, od razu Brodniewicz, Mankiewicz-Domańska, Pichelski podskoczyli do mnie: „Dlaczego pani nie przychodzi po podwieczorki?”. Mówię: „Już teraz nie mogę. Dwudziestu pięciu mam, to już nie mogę podwieczorków dawać. Na pięciu to co innego. Ale Wielkanoc się zbliża, to czy teraz, jednorazowo, mogliby państwo dać coś więcej na święta?”. Mankiewicz-Domańska naradziła się z Pichelskim, z Brodniewiczem i w końcu, nie pamiętam dokładnie, pięćdziesiąt ciastek, bo to kawiarnia, cukiernia. [Ankietę] wyciągnęłam: „Proszę wpisać”. Wpisali ile, co, jak, pieczątka – „Kawiarnia Filmowców” podpisane. Mówię: „Proszę pani, gdzie teraz mogłabym pójść, żeby coś dostać?”. „Na [ulicy] Boduena jest bar «Znachor», tam jest Ewa Kunina, artyści prowadzą. Mają bar, to mogą coś lepszego dać niż ciastka”. Nie trzeba mi było dużo mówić – Ewa Kunina. Jacek Kuna chodził do „Batorego”, dobrze go znałam, do nas przychodził na zabawy. Oczywiście do pani Kuniny pobiegłam czym prędzej. Przedstawiłam się – „Olędzka”. Ona: „Olędzka... Olędzka... Władysław…”. Mówię: „To mój ojciec”. Zaczęła się pytać o ojca. Mówię: „Proszę pani, pracuję w szpitalu Ujazdowskim jako opiekunka, chcę urządzić święta wielkanocne i prosiłabym, żeby państwo coś ofiarowali”. Pokazuję, że już filmowcy dali. Myśli, myśli: „Mam pięć kilo szynki”. „Proszę wpisać.” Wpisała zadowolona. Złapałam to. „A może mi pani powiedzieć, gdzie mam teraz pójść, żeby coś dostać?”. „Niech pani idzie na Plac Napoleona do baru «Sztuka». Tam Kamińska jest, też artyści. Niech oni też dadzą”. Poszłam. Oczywiście Kamińskiej znowuż powiedziałam co i jak, pokazałam, że już filmowcy [dali], i Kamińska mi dała cielęciny, przecież nie będzie dawać tego samego [co inni].

  • To ładne święta pani urządziła.

Już się nie pytałam, gdzie mam iść, tylko po drodze do każdego baru zachodziłam, dosłownie po kolei, i prosiłam, żeby coś dali. To było dwa tygodnie przed świętami, musiałam wszystko zorganizować. Wpisywali mi. Mówiłam: „W Wielką Sobotę czy w Wielką Niedzielę przyjdę po to do państwa”. Nazbierałam tego tyle: pasztety i torty, i ciasta! Wszystko miałam. Oczywiście pojechałam do Genelliego po wódkę, pojechałam do Jankowskiego po wódkę, bo przecież trzeba – to żołnierze, wojsko! To nie harcerze, trzeba brać! Nawet chodziłam do kwiaciarni, żeby mi dali palemki. Dali mi kwiaty do przybrania. Wszystko miałam. Święta – ksiądz się nie popisał. Pierwsze święta, to ksiądz chodził po oddziałach, po salach i święcił stoły. Mój stół był oczywiście odpowiednio przyszykowany, wszystko było, tylko wódka była schowana. Butelka wina jedna stała. Ksiądz przyszedł z komendantem. Komendantem był wtedy jeszcze pułkownik Kucharski. Przyszli z komendantem poświęcić i złożyć życzenia. Gdy ksiądz poświęcił, powiedział: „A ja panom podchorążym...” – to sala podchorążych, przeważnie podchorąży byli – „życzę, abyście się nie rozchorowali po zjedzeniu tego wszystkiego”. Moi chłopcy obrazili się na niego. Święta minęły, wszystko było pięknie, ale do mamy wtedy powiedziałam: „Mamo, muszę im coś dać do jedzenia, bo oni głodni są w szpitalu”. Obiady, które szpital miał, jedzenie… Rany się nie goją, paskudzą się. Muszą mieć jedzenie. Zaczęłam chodzić po barach – najpierw podziękować jeszcze raz za to, że dali; podziękować, a przy okazji poprosić, żeby raz w tygodniu dawali pięć obiadów dla szpitala. Oczywiście, pisałam którego dnia i tak rozłożyłam, że cały tydzień miałam wypełniony, dla wszystkich miałam, do dwudziestu obiadów dziennie. Nie było dnia, żebym opuściła, nawet niedziele, nawet święta. Święta urządzałam normalnie, a codziennie nosiłam w bańkach po marmoladzie obiady z barów. Miałam zawsze trzy, cztery bary umówione. Oczywiście, musiałam chodzić pieszo. Mieszkałam na Dąbrowskiego, pieszo ganiałam, bo nie miałam na tramwaj. Mieliśmy bardzo ciężkie warunki.

  • Gdzie pani się uczyła? Czy pani już skończyła szkołę? Chodziła pani na studia?

Tak, maturę już miałam.

  • Gdzie pani skończyła liceum?

Skończyłam później. Jako eksternistka zdawałam maturę w czasie okupacji w 1940 roku. Doszło do tego, że w szpitalu pracowałam dwa i pół roku. Później Niemcy zaczęli likwidować szpital. Miałam pewną historię. W 1940 roku, gdy zaczęłam już pracować na dużej sali, nagle megafony: „Panna Olędzka proszona do kapitana Wolfa”. Nie powiem, że było to dla mnie przyjemne nazwisko i pytam moich chłopców: „Słuchajcie, kto to jest ten kapitan Wolf?”. „Nie wiemy”. „Ale gdzie on jest?”. „W kwatermistrzostwie przy bramie”. No, to poszłam do kapitana Wolfa. Wchodzę, najpierw jest pokój, sekretarka, mówię: „Do pana kapitana Wolfa”. „Proszę”. Pukam, otwieram drzwi, wchodzę – siedzi jakiś gość w cywilu, za biurkiem. Tylko spojrzał, czy drzwi dobrze zamknęłam. „Panna Olędzka?”. „Tak, Olędzka”. „U pani jest zameldowany pan Kęsicki”. Jeden z oficerów. Nie mogę powiedzieć „nie”, bo jest zameldowany. Mówię: „Tak, jest zameldowany. Mieszka”. „Pan Kęsicki został aresztowany”. Oj, niedobrze. „Ale uciekł! Ale pozostał płaszcz i nie wiadomo, czy w płaszczu nie ma jakiejś notatki, czegoś, co by wskazało, gdzie on jest zameldowany. Więc proszę w domu wszystko zlikwidować, bo może być rewizja”. Okazało się później, że kapitan Wolf to Polak, tylko nazwisko miał bardzo nieprzyjemne. Polak, należał do organizacji. Organizacja wiedziała, że Kęsicki [został] aresztowany, więc chcieli mnie zawiadomić, przez [Wolfa], bo pracował w szpitalu. Przez niego mnie zawiadamiali, że była taka sytuacja. W 1942 roku Niemcy zaczęli zwozić kałmuków, Ukraińców do szpitala. Zwalniali kogo się dało, z mojej sali dwóch czy trzech rozrzucili na inne sale, już szpital wojskowy się likwidował. Powiedziałam do mamy: „To już koniec, do szpitala nie idę. Do widzenia”. Wtedy [dołączyłam] do „Szarych Szeregów”. Ojciec mnie wciągnął. Zaraz zaprzysiężenie i byłam łączniczką ojca, a prócz tego współdziałałam z bratem, bo mój brat miał drużynę „Andrzej”, która przyłączyła się w końcu do „Parasola” i była w „Parasolu”.

  • Jak się nazywał pani brat?

Zbigniew. Był starszy ode mnie o dwa i pół roku. Zbyszek. Od początku należał i działał. W szpitalu byłam zapracowana, a on od początku działał. Gazetka, prasa wszędzie u nas była. Nie potrafiliśmy zniszczyć, schować, mama, tata – zawsze gdzieś wsadzili. Kolportowałam prasę do szpitala, bo moi chłopcy też chcieli coś wiedzieć, więc ze śniadaniami do szpitala nosiłam prasę. Później jak już przestałam pracować w szpitalu, to mój braciszek od razu mnie do siebie, do swojej drużyny. Załatw, przynieś, a to... Zbiórki [były] u nas w domu, chłopcy przychodzili. Ojciec wrócił w 1941 roku. Trzeba z czegoś żyć, bo nikt nie pracuje, pieniążków już nie ma. Wynajął suterenę w Alejach. Tam była tajna fabryka baterii elektrycznych. Baterie robiło się do naszych radiostacji. W piwnicach była fabryka. Na parterze – książka meldunkowa, zameldowanych było szesnaście osób, a mieszkało trzy – moja mama, mój braciszek i ja. Tylko mój brat już nie był zameldowany. Mój brat był wymeldowany. Ale mieszkał z nami. Tatuś już się ukrywał. Mieszkał przy Hożej. Przychodził codziennie, ale ukrywał się.

  • Jakie było jeszcze państwa źródło utrzymania? W jaki sposób państwo zarabiali pieniądze na życie?

Brat pracował jakiś czas u kolegi, który też należał do „Parasola”. (Byli razem w gimnazjum i skończyli je.) Mieli cukiernię, wypiekali ciastka, więc brata zaangażowali i tam niby pracował. Dawali mu jakąś pensję. Co było w domu, to się sprzedało. Tatuś też jak mógł, to starał się zarobić. Nie poszedł na jakąś [stałą] pracę, ale starał się zarobić – jakaś była fabryczka perfum, nie perfum, coś robili. Ale właściwie nie mieliśmy pieniążków, tramwajem nie można było jechać, bo nie było warunków. Trzeba było chodzić pieszo. Jadło się przeważnie jakieś zupy. Kartofli nie było. U nas były bardzo ciężkie warunki. Jeszcze kiedy pracowałam w szpitalu, to chciałam urządzić święto żołnierza, 15 sierpnia. Poszłam do ogródka, zerwałam wszystkie biało-czerwone kwiaty, bo na terenie szpitala był cmentarz, i trzeba było i na cmentarzu złożyć kwiaty i stół przybrać. Poszłam – bo na kolonii wszystkich prawie miałam znajomych – po ogródkach i pozbierałam biało-czerwone kwiaty. Przyjechał kolega rikszą ciężarową. Pan Marconi ofiarował mi skrzynkę – dwadzieścia pięć butelek piwa, więc skrzynkę położyłam na rikszy, sama usiadłam z bukietem biało-czerwonych kwiatów i Janusz zaczął mnie wozić po całej Warszawie od baru do baru, żeby wszystko pozbierać na święto, dla nich [dla żołnierzy]. Moja mama ze służącą chodziły z wiklinowym koszem od bielizny, co od znajomych się dostało, to do kosza włożyła i niosła do szpitala. Umówiłam się, ponieważ niedaleko bramy jest ławeczka, mówię: „Tam usiądziesz i na mnie poczekasz”. Mama dochodzi do Placu Unii [Lubelskiej] z koszem, ze Szczepanową i widzi: „buda” przy Polnej, „buda” przy Marszałkowskiej, „buda” przy Bagateli. Tam był pomnik Lotnika, więc Niemcy śledzili, kto niesie [choćby] jeden kwiatek! Obojętnie [kto] –– od razu kwiatek zabierali, a gościa do „budy”. Mama przerażona, wszystkie kwiatki spod pomnika wyrzucone, oczywiście Niemcy wyrzucili, zabrali. Ludzi aresztują, kto ma kwiatek – aresztują. A ja z bukietem biało-czerwonych kwiatów wyjechałam na miasto! Przerażona doszła do szpitala, czeka na mnie i modli się, czy w ogóle przyjadę czy nie przyjadę, co ze mną. Nagle, o godzinie w pół do pierwszej (czy pierwszej) strażnik wychodzi, otwiera bramę, wjeżdżam bryczką z bukietem kwiatów na teren szpitala. Mama do mnie mówi: „Jak tyś to zrobiła?!”. Mówię: „Co?!”. „No, przecież aresztują wszystkich z kwiatami!” Mówię: „Nie wiem, nikogo nie widziałam”. Miałam takie szczęście! Na Zielone Świątki było w naszej prasie: „Nie wychodzić – łapanka”. Wtedy jeszcze pracowałam w szpitalu. To była niedziela, Zielone Świątki i mój bar, gdzie brałam obiady, to właśnie [ten] na Placu Napoleona, „Sztuka” (najdalej). Mama widzi, że rano po śniadaniu biorę swoje bańki i mówi: „Idziesz dziś po obiady?”. Mówię: „Muszę!”. „To ja pójdę tobą”. Mama doskonale znała język niemiecki. Francuski, rosyjski, niemiecki znała perfekt, więc: „Pójdę z tobą”. „Dobrze, chodź”. Dochodzimy do Puławskiej, mama mówi: „Wiesz co, pojedziemy tramwajem”. „Dobrze, pojedziemy tramwajem”. Wsiadamy do tramwaju, mama płaci konduktorowi za dwa bilety. Pusty wagon, konduktor siedzi na swoim miejscu, a w przedziale pierwszym – Nur fur Deutsche – siedzi dwóch czy trzech Niemców. I my dwie. I pusty wagon. Mama patrzy na mnie: „No co? Jedziemy”. Dojechałyśmy do Wareckiej (to [była] jedynka]. Przy Wareckiej wysiadłyśmy i gonimy na Plac Napoleona. Echo naszych kroków było słychać jak szłyśmy! Puste ulice, tylko Niemcy od czasu do czasu – grupka trzech, czterech, pięciu Niemców chodzi z pepeszami na brzuchu. Doszłyśmy do baru, wzięłam obiady po drodze, znowu do barów, wzięłam [następne] obiady. Mama tylko tak: „Po coś ty wychodziła! Po coś ty wychodziła!”. Mówię: „Musieńko! Czego ty się denerwujesz?! Popatrzą, że lecą dwie wariatki i nawet nie spojrzą! Czego się denerwujesz?!”. Faktycznie, nas nikt nie zaczepił, poszłyśmy. Do domu, nagle, w 1942 roku, przyszła pani Piaskowska-Meszowa, żona doktora Mesza, Żydówka. Jej syn chodził do gimnazjum razem z moim bratem i mama znała ją z komitetu rodzicielskiego. Przyszła do mamy i mówi: „Pani Ireno, niech pani mnie ratuje. Mam papiery w porządku, kenkartę. Wszystko mam w porządku, ale chciałabym u pani zamieszkać, żeby pani mnie zameldowała”. „Dobrze, pani Danuto, niech pani mieszka”. Mama poszła, zameldowała ją i u nas pół roku mieszkała. W międzyczasie z kolonii przyszedł pan Lenga do ojca. Wiedział, że ojciec w organizacji, więc ma możliwości i mówi: „Proszę pana, mój znajomy, Żyd, jest w getcie a jego żona, aryjka mieszka tutaj i on chce uciec z getta do żony, bo tam się robi gorąco. Czy mógłby pan załatwić metrykę i zameldować?”. „Dobrze”. Oczywiście tatuś załatwił mu metrykę ([był] jako Albin Makowski) i mama go zameldowała. Przeszedł i poszedł do żony, ale był zameldowany. Po jakimś czasie, w 1943 roku przyszła Żydówka, też matka jednego ucznia: „Proszę pani, mam wszystkie papiery w porządku, mieszkam u jednej pani, ale ona nie wie, że jestem Żydówką i muszę rano przed ósmą wyjść niby do pracy, bo przecież siedzę w domu i nigdzie nie chodzę. Muszę udawać, że pracuję. Nie wiem, mam tyle godzin chodzić po ulicy? Boję się i zresztą nie mogę. Czy mogłabym tutaj przychodzić i u pani siedzieć?”. „Dobrze, niech pani przychodzi, niech pani siedzi”. Archiwum tajnej prasy na strychu było, a mój braciszek przechowywał broń. Ci chłopcy umieli jakoś zdobywać broń i mieli [jej] sporo. Miał u siebie w tapczanie, ale w końcu nie było wygodnie, za dużo tego i włożył broń do walizy tak, że pełna waliza [a] na wierzchu rozpylacz. Pełna waliza, już się nie zamykała normalnie, tylko pasem skórzanym ściągnięta i do mnie [brat] mówi: „Słuchaj, Sława – u ciebie w pokoju”. Mówię: „Dobrze”. Kozetka stała, to pod kozetkę wsadził walizę i waliza nie była dzień, tydzień, tylko była dwa lata. Tak stała u mnie w pokoju pod kozetką. Dlaczego byłam w Pułku „Baszta” a nie z bratem: bo ciężko zachorowałam w 1943 roku na zapalenie otrzewnej. Wysiękowe zapalenie otrzewnej. Jak lekarz przyszedł ze szpitala z Ujazdowa i mnie zbadał, to powiedział: „Ratunku nie ma”. Mama mówi: „Niech pan ratuje”. „Nie jestem cudotwórcą, jestem tylko człowiekiem. Owszem, będę robił co mogę, ale nie daję żadnej nadziei”. Niestety, to była wtedy beznadziejna sprawa. Ponadto my, Polacy, nie mieliśmy nawet lekarstw odpowiednich. Trzy dni przychodził doktor Siedlecki i mnie leczył. Pamiętam, leżałam ciężko chora. Na pierwszym piętrze był mój pokój i było okno do ogródka. (Brat zajmował sąsiedni pokój, też na pierwszym piętrze, ale od ulicy.) Mama, ponieważ [byłam] ciężko chora, postanowiła spać w moim pokoju, żeby w razie czego cały czas być przy mnie. Spała na kozetce, pod którą była walizka. O wszystkim mama wiedziała – o archiwum, o wszystkim, ale o walizce nie wiedziała. Ani o tapczanie brata. Były takie historie, że przyjeżdżali chłopcy wozem drabiniastym, bo jechali na ćwiczenia, i przychodzili, brali walizę, kładli na furę, brali z ogródka wiklinowe kosze, fotele, stolik i jechali na letniaki. Dwóch chłopców na rowerze z przodu, dwóch z tyłu – obstawa z bronią i tak jechali na letniaki. A później przyjeżdżali i składali z powrotem. Ale mama jakoś o tym nie wiedziała. Nagle, ja tak ciężko chora, bo to początek mojej choroby, leżę, nie mogę spać. Rano, sierpień, słońce już zaczyna świecić, godzina wpół do szóstej, słychać jakiś krzyk. Mama – jak to mama, kobieta – ciekawa, mówi: „Pewnie sąsiad z Odolańskiej ulicy upił się i rozrabia. Trzeba zobaczyć”. Lufcik otwarty, więc głowę wysadza przez lufcik, żeby zobaczyć, co się dzieje. I wystrzał pod samym nosem. Leżę i patrzę. Mam się cofnęła i mówi: „Sława, u Sławińskich gestapo”. Nasza willa była bliźniacza, przyjaciel ojca miał drugą połowę. Mieliśmy tajną fabrykę w suterenach, a ojca przyjaciel wynajął suterenę, ludzie [tam] mieszkali. Sławińscy. I u nich – gestapo. Tak sobie leżę i myślę – no co, przecież nie powiem mamie, że mam tam broń. Ale mówię: „Mamo, zniszcz tę gazetkę, którą masz pod poduszką…” – bo wieczorem czytała sobie gazetkę. Niech się zajmie czymkolwiek, niech nie myśli. „Zniszcz tę gazetkę, którą masz pod poduszką”. Mama złapała gazetkę, poszła zniszczyć. Wbiegała po schodach na górę – grupa strzałów. Z pięć strzałów. Wpada do pokoju brata: „Zbyszku! Gestapo!”. A mój braciszek ledwo się rusza na łóżku, mówi: „Mamo! Żywcem się nie damy!”. No, jeszcze lepiej. Prędko wkłada spodnie, ubiera się i chce wyjść na balkon, zobaczyć co się dzieje. W tym momencie widzi – dobrze, że nie wyszedł na balkon tylko doszedł do drzwi – jak pięciu Niemców wymaszerowuje już z naszego ogródka na ulicę (bo nasza willa jest w głębi, nie przy samej ulicy, tylko w ogródku). Już maszerują chodnikiem, do furtki, [to znaczy, że] wychodzą. Od sąsiadów też. Wyszli do furtki, poszli. Wsiedli, pojechali. Mój braciszek wyszedł na balkon, rozgląda się i mówi: „Mamo, tam kogoś zabili”. Prędko się ubrał, wyszedł. Okazuje się, że wyciągnęli młodego człowieka z tamtej połowy. Sławińskich na miejscu zabili, pojechali. Moja mama oczywiście – trzeba się ubierać. Słychać było, jak się rozbierała, pantofelki na walizkę kładła, pod kozetkę. W tym momencie, właśnie wtedy akurat, walizka jej się nie spodobała. Chce wyciągnąć walizkę – ciężka. Ciągnie, ciągnie i do mnie mówi: „Co to za walizka?”. Mówię: „Musieńko, daj spokój. To jest Zbyszka walizka, nie ruszaj jej”. Nie. Wyciągnęła, ale nie mogła otworzyć, bo pas mocno ściśnięty. Z boku stara się otworzyć. Zorientowała się w końcu, co tam jest. Jak się zorientowała, to od razu do telefonu i do ojca: „Waldi, przyjeżdżaj!”. Tatuś myślał, że ze mną jest tak tragicznie, bo lekarz twierdził, że to już… Pierwsza rzecz, prędko, jak mógł najszybciej, przyjechał do domu. Wpada, słyszę jak tatuś na dole mówi do mamy: „Co ze Sławą?!”. „Cicho. Tam, Sława! Chodź na górę, zobacz!”. Prowadzi do mojego pokoju i pokazuje walizkę. Mówi: „Słuchaj, przecież tu jest pełno broni!”. Tatuś mówi: „Irka, zastanów się. Przecież ja się ukrywam, bo mogą mnie śledzić. Dom może być pod obserwacją cały czas. I ty mnie tu wprowadzasz?! Tym bardziej, że [jak] mnie narażasz, to i cały dom narażasz! Zamiast Zbyszka, młodego chłopaka, wyrzucić z domu, to ty mnie jeszcze tu wołasz do tego kotła!”. Na to mama: „Zbyszek! Wychodź!”. Tatuś ze Zbyszkiem wyszli, a ja z mamą zostałam, bo nie mogłam wyjść. We dwie zostałyśmy i trzy dni byłyśmy same, aż w końcu po trzech dniach brat wrócił, mówi: „Jak wy możecie być, to ja też”. I był spokój.

  • Proszę powiedzieć, jak dalej wyglądała pani konspiracyjna działalność.

Później cały czas (już mogłam trochę chodzić) chodziłam jako łączniczka. Byłam łączniczką ojca.

  • Na czym to polegało?

Ojciec miał jakieś grypsy, które trzeba było dostarczyć do kogoś. Musiałam zanieść.

  • W jakiej organizacji był pani ojciec?

W Szarych Szeregach był instruktorem, komendantem. Instruktor wizytatorów.

  • Co to była za gazetka, która była u państwa? Prasa, którą pani roznosiła i państwo czytali – co to była za prasa?

Tajna prasa była, Zbyszek dostawał z [punktu], gdzie drukowali. W „Parasolu” chłopcy dostawali. Nawet u Bronka Kamlera częściowo drukowali prasę. Zawsze miałam, bo mnie zawsze dawali, przecież w szpitalu pracowałam, to roznosiłam prasę. Później też się nosiło. Zawsze komuś dawało się tajną prasę.

  • Jak pani pamięta czas przed Powstaniem Warszawskim, lipiec? Czy też była już pani w Szarych Szeregach?

Tak.

  • Ruchy Niemców, wyjście Niemców z Warszawy, później powrót, mobilizację – czy coś takiego pani pamięta?

Mało pamiętam, bo było raczej spokojnie. Byłam na Mokotowie, cały czas na Szustra. Drużyna Zbyszka stała przeważnie w naszym domu. Zbiórki, to wszystko odbywało się u nas w domu lub u Kamlerów. Z nimi byłam zawsze najbardziej związana. Szli na Powstanie, już dostali rozkaz, Godzina „W”, wyjście na Powstanie – szli na Solec. Chciałam oczywiście iść z nimi, bo w „Baszcie” nie znałam nikogo, chciałam iść z nimi! A mój braciszek powiedział: „Ja z trupami nie chodzę!”. Doktor powiedział, że nie wolno mi być na dworze, po zachodzie słońca nie wolno. „Daj spokój! Co ty myślisz, że ja się z tobą będę bawił, opiekował?! Tobie nie wolno wyjść. Z trupami nie chodzę!”. Ponieważ tutaj wszyscy się znali mniej więcej, a w willi [nr] 49 był punkt sanitarny pułku „Baszta”, Zbyszek mówi: „Chodź, idziemy do pani Marii, zostaniesz tu, w Pułku «Baszta».”. Dlatego znalazłam się w Pułku „Baszta” jako sanitariuszka, bo będąc w szpitalu Ujazdowskim skończyłam kurs sanitarny i odbyłam praktykę. [...]

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania?

Tutaj było wszystko spokojnie. Cisza i spokój. Poszłam do Pułku „Baszta” i byłam w Pułku „Baszta” do końca Powstania, do 25 września, ale w punkcie sanitarnym tylko dwa tygodnie. [Dlatego, że] u nas w punkcie prawie nie było jedzenia. Leżał tylko jeden ranny, były trzy siostry sanitariuszki, był lekarz, była pani Maria – kierowniczka. Ponieważ mieszkałam dwie wille dalej, to biegałam do domu, żeby coś zjeść, bo byłam głodna. Pewnego dnia, jak dziś pamiętam – nade mną jakaś opieka była boska – powiedziałam do „Mewy”: „Słuchaj «Mewa», gonię do domu coś zjeść”. „A idź.” Wyszłam z punktu, obok dosłownie, sąsiednia willa i moja koleżanka. Jej rodzice mieli willę, bardzo zamożni ludzie, bogaci i za okupacji cały czas mieli wszystkiego w bród. Mówię – po co mam lecieć do domu, gdzie nic nie ma, kasza jest tylko. Pójdę do Baśki, niech mi da coś do zjedzenia. I blisko. Już byłam przy płocie, bo siatki były wtedy przecięte i się chodziło ogródkami, byłam prawie u niej w ogródku, żeby powiedzieć: „Baśka, daj mi coś zjeść”, ale sobie później pomyślałam: „O nie! Jak mam tutaj dwa domy dalej willę, mam swój dom, to ja będę prosić?”. Zawróciłam się i pobiegłam do siebie do domu. Oczywiście mama od razu jakiejś kaszy szykowała, żebym zjadła i zaczęło się bombardowanie, akcja. Już nie mogłam się ruszyć, siedziałam w domu, czekałam, żeby się trochę uspokoiło, żeby przejść. Jak się uspokoiło to pobiegłam do siebie na punkt. Okazuje się, że już punktu nie ma, bo już został częściowo zrujnowany. W międzyczasie kierowniczka i lekarz złapali rannego, i zanieśli go do szpitala na Goszczyńskiego, do Elżbietanek. Nie wiem, gdzie ich szukać. Nie wiadomo, co robić. Przychodzę do domu i mówię do drużynowego (u nas stała drużyna „Baszty”): „Druhu, nie wiem, co robić, bo wszyscy uciekli, gdzieś polecieli, nawet nie wiem gdzie ich szukać”. Mówi: „To u nas teraz zostań, z nami”. Zostałam z drużyną u nas, bo tak się złożyło, że w naszej willi akurat stali. Jak dziś pamiętam: „Gruby” Wiesiek Buliński, później był „Wilczek” Tadek Wilczyński, „Orzeł” był, „Jastrząb” („Jastrząb” zginął), „Stary”. Z nimi byłam już cały czas.

  • Jak dużo osób było w drużynie? Ile osób mieszkało w willi?

W drużynie było dwanaście osób. Ale gdy szli na wypad, to mnie nie brali, bo było dwóch sanitariuszy, którzy z nimi gonili, a mnie jeszcze oszczędzali, bo [byłam] po chorobie. „Ty siedź na punkcie.” Trzeba przyznać, że moja drużyna miała nawet szczęście. Jeden „Jastrząb” zginął. Mieli wypad na Kazimierzowską przy Narbutta, do szkoły i tam była akcja, i wtedy „Jastrząb” zginął. Nie widziałam go, bo go nie przynieśli. Został na polu. Reszta przyszła cała, nawet rannego nie widziałam. Pod koniec Powstania, to było już 25 września, wszyscy siedzieliśmy na dole w suterenie. U nas mieszkał jeszcze profesor Staniewicz, muzyk. Zawsze prosiłam, żeby nam koncerty urządzał. Jak chłopcy siedzieli, byliśmy w domu, to pan Staniewicz szedł do siebie, do pokoju, miał fortepian, schodziliśmy się i urządzał nam koncert. On był strasznym tchórzem. Nie zapomnę, jak któregoś dnia grał koncert. Był szopenistą (przede wszystkim grał Chopina) i zaczął grać [Etiudę] ,,Rewolucyjną”. Ostatnie akordy i dwa pociski blisko gdzieś [uderzyły]. Rzucił wszystko i do sutereny czym prędzej! Już nie chciał później grać! Tak się przeraził!

  • Proszę opowiedzieć o fabryce baterii w suterenie u państwa. Powiedziała pani, że w suterenie, w willi była fabryka baterii.

Baterii elektrycznych. Tak. Też [w tej fabryce] pracowałam. Przez jakiś czas pracowałam, żeby zarobić, dać mamie trochę pieniążków. Śmiech był, że byłam już wykwalifikowaną pracownicą! Robiło się baterie.

  • To była nielegalna fabryka?

Nielegalna! Oczywiście!

  • Co później było z bateriami?

Baterie – studenci Politechniki prowadzili fabrykę. Oczywiście część sprzedawali, bo musieli mieć zysk (warunki kupowania materiału), część baterii szła na nasz użytek, do naszych tajnych radiostacji. 25 września nasz muzyk, profesor Staniewicz, siedział z żoną, mama moja [też] była i dyrektor BGK, [który] w czasie Powstania przyszedł do nas (do naszej willi); Powstanie go zastało, jak do nas przyszedł, więc też siedział. I cała drużyna, wszyscy chłopcy. Siedzimy razem na dole, rozmawiamy, żartujemy, śmiejemy się. Na górze łącznik: „Alarm! Do rowu!” – bo w ogródku [był] rów wykopany. Chłopcy się zrywają, ja też odruchowo zrywam się. Mówię: „Mamo, chodź z nami do rowu” – bo przy mnie mama siedzi. „Ja tam nie pójdę. Idź sama”. I siedzi. To usiadłam. Chłopcy wybiegli, „Gruby” zobaczył, że siedzę, mówi: „«Sława»! Do rowu!” – więc zrywam się znowu, bo to rozkaz! Ale mówię: „Mamo, chodź z nami do rowu”. ,,Nie, ja tam nie pójdę. Idź sama”. Znów usiadłam. Nie mogłam. W końcu „Wilczek” na górze, z góry już wrzasnął: „«Sława»! Do rowu!”. Mówię: „Idźcie sami, ja z mamą zostanę”. Nie mogłam tego rozkazu wypełnić. Usiadłam koło mamy i tak siedziałam. Nie minęło parę minut, zrobiło się czarno jak w kominie. Głucha cisza i czarno. I mamy głos: „Panie profesorze...” – do muzyka, Staniewicza – „...to chyba w nas”. Profesor mówi: „Też tak myślę”. Oczywiście wtedy, w parę minut – hurgot, jak to wszystko leci, wali się, kurz! Wali się wszystko, oddychać nie można! Gdzie jest wiadro, ręczniki, woda, trzeba namoczyć, trzeba przez to oddychać jakoś, żeby się nie udusić. Zaczęłam się ruszać – a na takiej pace siedziałam, półleżałam, przykryta kocem. Trochę gruzu leżało na tym, więc zaczęłam się szarpać. Mama przy mnie. Czuje, że się szarpię: „Co ci?! Ranna jesteś?!”. „Nie, wody!” Ale ani wody, ani ręczników już nie było. Patrzę i mówię: „Mamo, niebo widać, to się nie udusimy”. Nasza połowa, druga połowa Wilczyńskiego, to tylko góra była zniszczona, strych i pierwsze piętro, a u nas nawet sutereny. Dwa pociski padły, nawet sutereny były zniszczone. Nad naszymi głowami, wspólna ściana była, półka sufitu została. Dosłownie półka sufitu. Nawet siniaka nie miałam! Mama też. Wyszliśmy, cała piątka, która została z mamą. Nikt nie chciał się ruszyć, tylko chłopcy pobiegli, a my zostaliśmy. Nikt nie był ranny. Wszyscy wyszli bez szwanku. Chłopcy, jak się uspokoiło, wybiegli i [gdy] zobaczyli jak to wygląda, to biegali po gruzach i krzyczeli tylko: „Czy żyje kto?! Czy żyje kto?!”. Mówię: „Tak! Tylko wyciągnijcie nas!”. Naprawdę podziwiałam, jak to się stało, że nawet siniaka nie mieliśmy w takim wypadku. A ci chłopcy biedni… Moja drużyna do końca [przeżyła], tylko jeden „Jastrząb”, który zginął i to tak, że go nie widziałam. Poza tym chłopcy zawsze byli wszyscy, nawet nie ranni. Dopiero już później, właśnie 25 [września], po akcji, w której dom nasz został zburzony, przeszłyśmy z mamą do sąsiadów, do sutereny, chłopcy też oczywiście. Ale później [chłopcy] poszli na akcję i już ich więcej nie widziałam, nie wrócili. Poszli chyba do obozu, to już był koniec Powstania.

  • Razem z pani bratem?

Mój brat był na Starym Mieście, w „Parasolu”. Zginął na ulicy Długiej 19 sierpnia. Mój ojciec był komendantem Szarych Szeregów i gdy chłopcy przechodzili ze Starego Miasta, to musieli się u ojca meldować. Wtedy tatuś, bo tatuś chodził kanałami, przechodził na Stare Miasto, miał łączność z „Monterem” i [jak] tatuś był jeszcze na Starym Mieście, to Zbyszka widział, spotkał się ze Zbyszkiem na Starówce. Ale gdy 19 sierpnia Zbyszek zginął (można powiedzieć ostatniego prawie dnia Starówki) i chłopcy przeszli do Śródmieścia, to przyszli do ojca zameldować się i ojciec się zapytał, co ze Zbyszkiem. Powiedzieli ojcu, że Zbyszek zginął. Tatuś przeżył Powstanie.

  • Co robił pani ojciec? Był komendantem. Ale gdzie był, gdzie mieszkał w czasie Powstania?

W czasie Powstania ukrywał się na ulicy Hożej. Był już w komendzie, bo był komendantem Chorągwi Warszawskiej. W komendzie była Poczta Powstańcza, organizował pocztę, brał udział w wypadach. Nawet do nas jeden jedyny list napisał, dwadzieścia pięć słów może było ([z listem] przyszedł łącznik, mały harcerzyk). [W liście ojciec] pyta: „Czy wiecie coś o Zbyszku?”. Ojciec już wiedział, że Zbyszek nie żyje, ale nie chciał nam powiedzieć, nie chciał napisać. Tylko napisał: „Czy wiecie coś o Zbyszku”. Odpisałam, że o Zbyszku nic nie wiemy, bo nic nie wiedziałyśmy przecież, że u nas jest… Gdy list [przyszedł] od ojca, to jeszcze willa stała. Mówię: „Jeszcze willa stoi, ale teraz będziesz mógł ją łatwo przebudować (ponieważ tatuś chciał ją trochę przebudować, zmienić)”. Bo już wybuchy, wszystko, drzwi uszkodzone, okna powyrywane. „Teraz będziesz mógł przebudować”. Ojciec później, jak Powstanie się skończyło, dostał rozkaz z naczelnictwa, żeby nie iść do obozu, tylko żeby uciec i nadal na tyłach prowadzić robotę, pracować. Tatuś ze swoją łączniczką, „Basią”, uciekł. Koło Pruszkowa udało mu się uciec i był pod Pruszkowem, mieszkał pod Pruszkowem. „Basia” mi później opowiadała. W listopadzie przyszedł łącznik z Krakowa, żeby ojciec przyjechał do Krakowa na zebranie. Tatuś miał pseudonim „Papa”, bo i przed wojną to „Papa” się przyjęło. Uczniowie tatusia przed wojną nazywali „Papa”. Profesorom to zawsze się łatki przypinało. Do niego nawet się tak zwracali, nie „proszę pana”, tylko „Papo”. Ojciec taki pseudonim przyjął w czasie wojny, okupacji. Wtedy przyszedł łącznik, żeby „Papa” przyjechał koniecznie na zebranie do Krakowa. „Baśka” powiedziała, że „Papa” nigdzie nie pójdzie na żadne zebranie, ponieważ w kenkarcie ma poprawiane coś, dokumenty ma niedobre, poprawiane nie jak należy. Wobec tego, póki nie dacie dobrych dokumentów, to nigdzie nie będzie jeździł. Ale ojciec jak to ojciec – rozkaz to rozkaz. Pojechał. W Skierniewicach na granicy była dokładna rewizja, ojca zaczęli rewidować i oczywiście kenkarta im się bardzo nie podobała. Była poprawiana. A jeszcze znaleźli… Tatuś był filatelistą i zbierał znaczki, a ponieważ na ulicy Wilczej była Poczta Powstańcza, to ojciec miał jeszcze znaczki powstańcze gdzieś ukryte, [które] znaleźli. Ojciec został aresztowany w Skierniewicach, siedział w więzieniu. Ojca aresztowali w listopadzie. Koniec grudnia – bolszewicy podchodzili, likwidowali więzienie w Skierniewicach i wywozili. Ojca [wywieźli]. Nie wiadomo ani gdzie, ani jak. Został zlikwidowany, nawet nie wiadomo gdzie. Było dla mnie bardzo przykre i smutne, a po wojnie nie mogłam nigdzie dostać pracy. Ani mama, ani ja. Z trudem, po paru miesiącach, na łasce zamieszkałam dosłownie, u znajomych. Nie miałyśmy pieniędzy, żeby normalnie żyć. Miałam tylko pięćdziesiąt groszy w kieszeni, więc mieszkało się u znajomych.

  • Mówiła pani, że na strychu, w willi, było archiwum tajnej prasy. W jaki sposób zostało ono założone i co tam było składowane?

Właśnie od początku tajna prasa. To, co się ukazywało. U nas na strychu układało się wszystko. To było w odpowiednim pomieszczeniu, odpowiednio schowane. Ale niestety, to wszystko zginęło. Wpadły dwa pociski i wszystko zginęło.

  • Dlaczego akurat na strychu u państwa?

Bo przynieśli do nas. Archiwum zajmował się nawet jeden z moich chorych. Na innej sali leżał oficer, [który] tym się zajmował, miał kontakt. Do mnie przyszedł z całym majdanem i mówi: „Słuchaj, czy można u ciebie to gdzieś przechować, bo my już…”. Mówię: „Dawaj!”. Ale na dole nie mogę, w piwnicy nie mogę. W stołowym pokoju też. W pokojach trudno, nie było gdzie przechowywać. Zatem: „Chodź na strych. Idziemy na strych, zobaczymy tam”. Mieliśmy podwójny strych. Był strych niższy i wyższy, więc zaprowadziło się go na górny strych i mieliśmy archiwum.

  • To jeszcze w czasie okupacji?

W czasie okupacji.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne w czasie Powstania? Jak pani była sanitariuszką, to wiadomo co pani robiła, ale później jak pani wracała do domu?

Mieliśmy szczęście, moja drużyna miała w ogóle szczęście, bo chodziła na wypady. Na Czerniaków chodziła i na Kazimierzowską. Chodzili, biegali, brali udział przecież, normalnie. Gdy był spokój, to w willi się siedziało. Koncerty, prosiłam Staniewicza, żeby koncerty nam urządzał, żeby nam pograł. Rozmawiało się, żartowało. Weseli chłopcy byli. Nie było rannych. Powiedziałam nawet kiedyś, [że] czasami ktoś może powiedzieć, że głupstwa gadam, bo [nawet] człowiek, który nie brał udziału w Powstaniu, widział trupy, widział rannych, a ja brałam udział, byłam na punkcie, w czasie okupacji cały czas ganiałam i przez cały czas wojny, okupacji, działań wojennych nie widziałam trupa! W szpitalu najlepiej – pracowałam w szpitalu i miałam praktykę pielęgniarską po naszym kursie sanitarnym. Pół roku musiałam normalnie jako pielęgniarka, siostra być w szpitalu. Przychodzę na nocny dyżur, a koleżanka – już wiedzieli, że Sława nie ma nigdy z trupami do czynienia – mówi: „No, Sława, tym razem ci się nie uda, bo tu już nawet godziny są policzone. Nie dni, ale godziny. Nawet minuty, bo tu już jest agonia i koniec”. Wchodzę – a to nocny dyżur, na noc przyszłam – mówię: „Boże święty, cały pawilon pusty, lekarza nie ma, ja sama, pielęgniarka i tu jeszcze taka sytuacja”. Ale trudno. Musiałam zrobić obchód po wszystkich salach, dać lekarstwa. Idę na separatkę, gdzie leży konający. Musiałam go obmyć – żyje, to trzeba wszystko zrobić. Musiałam obmyć, dać lekarstwo. Żyje. Usiadłam przy nim, wzięłam go za rękę. Trzymam go za rękę i siedzę przy nim. Po jakimś czasie zasnął. Zasnął – dobrze, niech śpi. Poszłam zrobić obchód, pochodziłam po salach, co się dzieje, czy wszystko w porządku, czy wszyscy śpią. Znowu przyszłam w połowie nocy, do niego zaglądam – śpi. No, to dobrze, niech śpi. Rano dałam lekarstwa, wszystko zrobiłam, co do mnie należy. Przychodzę do tego rannego – przebudził się. To dobrze, że się przebudził. Umyłam go, dałam lekarstwo, posiedziałam, za rękę potrzymałam. Patrzę – moja godzina, mogę już schodzić. Zdejmuję fartuch, wychodzę, a koleżanka przychodzi: „No i jak?”. Mówię: „Żyje”. „Co?!”. Mówię: „Żyje. A teraz pa, pa! Idę”. Wyszłam, miałam dzień wolny, jeszcze musiałam iść po obiady, przynieść obiady moim chorym, wszystko załatwić. Wieczorem – do domu. Rano wracam na dyżur, idę na pawilon, do siebie. Schodzą koleżanki, pytam się: „No i jak?”. „Jak?! Ty wyszłaś, a on – niecałe dwie godziny – zmarł”. Takie miałam szczęście. Nie spotkałam się właściwie ze śmiercią. Spotkałam się już dużo, dużo później, już po wojnie.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta koniec Powstania.

Chłopcy akurat wtedy wyszli, niby na jakiś wypad, przy alei Niepodległości pewnie, a ja jak zwykle zostałam na punkcie. Niemcy przyszli, już ciemno było, już wieczór późny. Niemcy weszli i: Raus! Raus! Do nas wszystkich, co byli w suterenie, do właścicieli drugiej połowy – Raus! Wychodzimy. Powiedziałam mamie: „Mamo, tu jest plecak lekki, to weź, w razie czego można będzie na życie wymienić”, bo nic przecież nie mamy, a to były dobre rzeczy, żeby na coś wymienić. Mówię: „Wezmę ten cięższy, żeby w razie czego coś dla siebie mieć”. Mama złapała walizeczkę. Nie plecak, a walizeczkę. Dlaczego? Bo w tej walizeczce był garnitur brata. I dwie koszule brata. Mama myślała, że Zbyszek przeżyje, wróci i nie będzie miał co założyć. Złapała walizeczkę. W walizeczce oprócz tego była moja suknia balowa i album. Dlatego album się uratował. [...]Niemcy nas wyrzucili. Zaprowadzili nas oczywiście – szliśmy, bo to już noc prawie – na Wyścigi. Do rana przesiedzieliśmy na Wyścigach, później podjechały wagony towarowe, nas wszystkich wsadzono do wagonów i zawieziono do Pruszkowa. W Pruszkowie z początku wszystkich [zgromadzili] w baraku I. Później zaczęli dzielić na wywóz do Niemiec, na roboty do Niemiec; i chorych, starych, dzieci do Generalnej Guberni, do baraku I. Nas, mamę i mnie na wywóz do Niemiec, bo nie było podstawy do tego, żeby się zwolnić. Nas wzięli do baraku IV, na wywóz do Niemiec. Był lekarz, który badał. Miał swój gabinet, badał i mógł zwalniać jako chorych. Po [swojej] chorobie mogłam coś udawać, ale patrzę, mówię do mamy: „Musieńko, widzisz jaka kolejka? Aż naokoło baraku. Zanim dojdziemy do lekarza, to już nas dwa razy wywiozą. Nie ma sensu wchodzić”. Usiadłyśmy z mamą dosłownie na środku baraku, tłum ludzi, cały barak pełen ludzi. Usiadłyśmy i czekamy na wywóz. W pewnym momencie – to dzień, gdzieś w południe, słyszę głos: „A pani co tu robi?”. Co za głupie pytanie – co tu robię. Nawet nie widzę, kto to mówi, tylko słyszę głos, bo siedziałam. Patrzę, widzę jakiś gość stoi w fartuchu, ale nie wiem kto to, bo go nie znam. Mówię: „To, co wszyscy. Siedzę”. „Niech pani do mnie przyjdzie.” Zorientowałam się, że lekarz. Mówię: „Panie doktorze. Nie ma sensu. Pan widzi, jaka jest kolejka”. Mówi: „Niech pani tu siedzi, nigdzie się nie rusza. Zaraz po panią przyślę pielęgniarkę”. Faktycznie, za parę minut przyszła siostra, wzięła mnie za rękę, ja wzięłam mamę, i wprowadziła mnie bez kolejki do gabinetu. Lekarz, my i czterech Niemców przy stole. Siedzą. Niemcy zapisują, ten dyktuje. Doktor mnie najpierw zbadał, dyktował, nie dyktował, gruźlica, nie gruźlica, nie wiem co wymyślił, [Niemcy] zapisali. Ponieważ mówiłam [że jest ze mną] mama, to on chciał i mamę zbadać, dać zwolnienie. Mówi: „Teraz panią zbadam”. A mama jakiś szok przeżyła wtedy. Mówi: „Ja jestem zdrowa”. [Lekarz] tak się spojrzał troszeczkę, bo nie wiadomo, czy oni nie zrozumieją po polsku, ci Niemcy, i mówi: „No tak. Pani się teraz może nerwowo dobrze czuć, ale muszę panią zbadać”. „Nie, nie, ja dobrze się czuję.” Doktor spojrzał na mnie: „Niech tylko pani matka mówi, że ma skończone pięćdziesiąt sześć lat”. Ale to można mówić! Wyszłyśmy, mówię: „Mamo, on chciał ciebie zbadać, żeby ciebie zwolnić. U mnie na kartce wyrwanej z zeszytu, [jest] gapa niemiecka i napisane: „zwolniona”. I chciał ciebie też zwolnić. Już teraz nie wejdziesz do gabinetu, już ciebie badać nie będzie. Ale zobaczymy”. Jak nas ustawiali czwórkami, żeby nas zaprowadzić do baraku I, na wywóz do Generalnej Guberni, to wszystkich, którzy mieli zwolnienie lekarskie, była spora kolejka, a ja miałam torbę, miałam rozmaite notatki, wyrwałam też jakąś kartkę i dałam mamie do ręki. Stanęłam z samego brzegu i trzymałam w ręku, żeby dobrze było widać, zwolnienie lekarskie. A mamie, [mówiąc]: „Trzymaj to!”, dałam lipną kartkę. W ten sposób przeprowadziłam mamę na barak I. Pojechałyśmy do Generalnej Guberni. Znalazłyśmy się pod Krakowem w zamku Pieskowa Skała.

  • Proszę opowiedzieć, co tam pani robiła?

Przyjęli nas. W baraku, z którego nas wywozili do Generalnej Guberni, spotkałam moją koleżankę, przyjaciółkę z gimnazjum, wraz z matką, panią Hanką, i z przyłataną ciotką. Razem się trzymałyśmy. Pięć. Pięcioraczki nas nazywali. Jak nas wywieźli do Wolbromia (trzy dni [byłyśmy] w Wolbromiu), też nie chciałyśmy się rozstać i jakaś rodzina w końcu wzięła nas pięć razem. Później z Wolbromia wywozili nas na wieś, rozrzucali warszawiaków. Znalazłyśmy się w Skale (miasteczko Skała). Wozem nas zawieźli do Skały i mieli do jakiegoś gospodarza przydzielić. Przyłatana ciotka, pani Roguska (pułkownikowa Roguska) miała znajomych w zamku Pieskowa Skała, bo to był zamek… akcjonariusze tam mieszkali, właściciele zamku. [Roguska] znała jednego z właścicieli zamku. Poszła do telefonu, zatelefonowała, że jesteśmy w Pieskowej Skale i czy mogliby nas przyjąć u siebie. Sędzia, pan Makowski, powiedział: „Zaraz konie przyślemy”. Przyjechali. Wóz nas zabrał do Pieskowej Skały, do zamku. Oczywiście z początku nas, jako warszawiaków witano, ściskano! Piękny pokoik – razem wszystkie, ale piękny pokoik dla nas. Przynosili nam śniadanie, obiad, kolację – jak w pensjonacie. Ale później rodzina zaczęła przyjeżdżać z Warszawy. Ci, co pouciekali, udało się im przejść, zaczęli się zjeżdżać! To już byłyśmy raczej niepotrzebne. Tak nas odsuwano, odsuwano, aż w końcu przydzielono olbrzymią halę wkoło pralni. Ale byłyśmy zadowolone z tego, że tam miałyśmy [miejsce]. Byłyśmy [tam] do marca, w marcu wróciłyśmy do Warszawy.

  • Gdzie pani później zamieszkała? Czy pani z matką wróciła?

Oczywiście pierwsza rzecz – na Szustra. Ale popatrzyłyśmy na gruzy, gdzie nawet sutereny nie było. A dwa domy dalej była willa doktora Kamlera, byliśmy zaprzyjaźnieni, wszyscy poznaliśmy się na kolonii. Patrzę, że willa stoi, jest cała. Poszłyśmy z mamą, wzięłam panią Hankę Wierzbicką i „Myszkę” (moją przyjaciółkę), i ciotkę. Jako pięcioraczki poszłyśmy. Okazuje się, że pani Kamlerowa jest już z synem. Parter wynajmuje, a mieszka na górze z synem (na górze były dwa pokoje). Oczywiście nas przygarnęła. Na drugi dzień rano pani Hanka Wierzbicka z „Myszką” i ciotką poszły szukać do siebie, a my u pani Kamlerowej zostałyśmy z mamą, tak na łasce. Trzy czy cztery dni później „Myszka” do mnie przychodzi (na Odolańskiej miała mieszkanie, mieszkanie ocalało i tam zamieszkała). Mówi: „Słuchaj, dostałam list pocztą…” – pocztą wojskową – „…od znajomego i muszę odpisać. Nie wiem jak”. Mówię: „Chodźmy na pocztę i dowiesz się, jak trzeba”. Poczta, czy [są potrzebne] znaczki, ile. Poszłyśmy i powiedzieli: „Tak, tak, proszę tylko przylepić znaczki, zaadresować.” „Myszka” szuka w swojej torebce – znalazła pięćdziesiąt groszy. A trzeba było złoty pięćdziesiąt. Do mnie się zwraca: „Słuchaj, pożycz mi złotówkę, żebym mogła wysłać ten list. Jak będę miała, to ci oddam”. Mówię: „Dobrze”. Zaczęłam szukać, grzebać, znalazłam też pięćdziesiąt groszy. Mówię: „Masz”. Ale [jeszcze] mówię: „Mama, poszukaj u siebie, może też coś znajdziesz”. Mama nic nie znalazła, więc tylko złotówkę miałyśmy. Na Puławskiej przy Dworkowej [była] poczta. Jak wyszłyśmy z poczty, to usiadłyśmy jak głupie na ulicy i zaczęłyśmy się śmiać, że trzy osoby mają tylko złotówkę, nawet na znaczek nie mają. W końcu „Myszka” do mnie mówi: „Wiesz, tak bym zapaliła papierosa”. Ona paliła. Ja nie paliłam, to mnie papierosy nie obchodziły. Mówię: „To masz złotówkę, kup sobie tego junaka i pal!”. Poszła, junak złotówkę kosztował, [więc] kupiła junaka, ale nie może zapalić, [bo] na zapałki już nie mamy! Jakiś pan przechodził i palił, to mówię: „Poproś, żeby ci pożyczył”. Takie były warunki. Niestety [nie miała] pracy moja mama, która znała perfekt rosyjski, niemiecki, francuski – perfekt! Miała skończoną w Moskwie przyrodę, w Warszawie psychologię i pół dyplomu prawa na KUL-u w Lublinie. Nie było pracy. Wtedy, gdy potrzebowali wykształconych ludzi (bo było), nie mogła dostać nigdzie pracy, bo niestety nazwisko Olędzki w Warszawie było trochę znane i wiedzieli, jakie to środowisko. Ja również nigdzie pracy nie mogłam dostać. [Byłam] wtedy tylko po maturze. [Była] jedna znajoma – pod [numerem] 35, Żarscy mieli [tam] domek, znaliśmy się, on był zegarmistrzem. Do niego przychodził, jak do zegarmistrza, jakiś harcerz. [Żarski] powiedział: „O, harcerstwo! Harcerstwo! Tutaj jest córka znanego harcerza Olędzkiego z matką i nie mają pracy, są na łasce! Nie mogą nigdzie pracy znaleźć, są w strasznych warunkach!”. On mówi: „To niech przyjdzie jutro do was. Chcę z nią porozmawiać”. Janka mnie zaczepiła, bo szłam akurat do Kamlerowej i mówi: „Słuchaj, przyjdź jutro do nas”. Przyszłam, on chciał się zorientować, czy faktycznie jestem córką Olędzkiego, komendanta. Mówię: „Przed wojną ojciec był komendantem Chorągwi Mazowieckiej”. Porozmawiał i mówi: „Niech pani pójdzie na ulicę Widok, tam jest druh Zagrodzki” – w Lidze Morskiej pracował – „on pani da pracę”. Pobiegłam do Zagrodzkiego. Zagrodzki był przed wojną studentem na Politechnice. To był chłopak biedny, był taki okres, że nie miał gdzie mieszkać, to u nas mieszkał. Willę mieliśmy, to tatuś mnie wysiudał z pokoju: „Idź. Tutaj zamieszka Heniek”. I Heniek u nas pół roku mieszkał. Darmo oczywiście. Jak mnie zobaczył, to się przywitaliśmy. Był komendantem Chorągwi Mazowieckiej, więc dał mi u siebie pracę w komendzie chorągwi, w harcerstwie. Mówi: „Ja pani dużo pensji dać nie mogę, bo my przeważenie honorowo pracujemy. Ale pani, ponieważ będzie sekretarką i od rana, osiem godzin zawsze, to pani będziemy płacić, bo chcemy panią zatrudnić jakoś. Ale pensja będzie stosunkowo mała”. Dostawałam śniadania, obiady, podwieczorki i niedużą pensję. Mama wtedy dostała, akurat udało się, pracę w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym. Też pensję, można powiedzieć najniższą, ale dostała. Zaczęłyśmy pracować. Pod koniec września zapisałam się na SGH. Zawsze chciałam studiować, coś skończyć. Zapisałam się na SGH i takie było moje życie, że rano goniłam – oczywiście pieszo, bo na furki (wtedy były furki) nie wystarczało – na Wiejską ulicę do pracy, z Wiejskiej pieszo goniłam na Rakowiecką prosto na SGH, i dopiero na dziewiątą, w pół do dziesiątej wracałam do domu.

  • Czy ma pani miłe wspomnienie z Powstania?

Miło, że w mojej grupie, drużynie byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Bardzo dobrze się ze sobą czuliśmy. Koncerty się urządzało, to było bardzo przyjemne. Jeszcze z innych drużyn przychodzili chłopcy do nas, żeby posłuchać. Żartowało się. Dosłownie żyliśmy tak, jak byśmy byli rodziną czy [grupą] dobrych przyjaciół. Tak, to nie było czasu na nic, na jakieś ekstra…

  • A najgorsze wspomnienie?

Najgorsze dla mnie, najsmutniejsze, to było nawet nie to, że moja willa została zniszczona, tylko gdy chłopcy wrócili z akcji i powiedzieli, że „Jastrząb” nie żyje. To chyba było najgorsze dla mnie.

  • Kiedy się pani dowiedziała o śmierci brata?

To już po powrocie do Warszawy. O śmierci brata dowiedziałam się stosunkowo wcześnie, bo w marcu. Przyszła łączniczka, znajomy i wtedy powiedział, że Zbyszek zginął, że są już jego zwłoki wykopane, i leży na Placu Krasińskich. Leży w parku Krasińskich. Trzeba pochować. Jeżeli nie pochowamy, to do bratniej mogiły zostanie pochowany. Ręce rozłożyłam, do mamy mówię: „Mamo, przecież my nie mamy [pieniędzy]! Trzeba trumnę kupić, trzeba mieć konia, żeby trumnę zawieźć na cmentarz, trzeba mieć na plac. A my nie mamy pieniędzy. Trudno, do bratniej mogiły będzie pochowany”. Ale doktorowa Kamlerowa usłyszała to i nagle wyszła z domu. Wyszła z domu, poszła. Nie będę się pytać, gdzie pani doktorowa idzie. Poszła, wróciła po kilku godzinach, przyniosła mamie dwa tysiące, mówi: „Pani Ireno, proszę, tu są dwa tysiące, proszę chować syna”. Biegiem oczywiście z mamą, niedaleko przy Ursynowskiej trumny można było obstalować, obstalowało się trumnę. Trumna kosztowała dwa tysiące. Ale poszłyśmy do Ursynowa, tam gdzie [byli] nasi znajomi, bo przedtem też, od 1920 roku do 1929 rodzice pracowali w seminarium ursynowskim i mieliśmy dużo znajomych. Uczniowie z Ursynowa, synowie chłopów, można powiedzieć. Niektórzy nawet znali brata, bo brat cztery lata chodził do szkoły w Ursynowie. Poszło się do Ursynowa, pan Matczak był kierownikiem szkoły, od razu pognał na wieś, to darmo fura, poszedł do księdza – darmo ksiądz, darmo na cmentarzu plac, grabarze, wszystko darmo zrobili. Pochowało się brata. Po dwóch czy trzech latach przyszli z „Parasola” (miałam kontakt z „Parasolem”) i powiedzieli: „Słuchaj, jest kwatera «Parasola», robimy ekshumację i zabieramy Zbyszka do naszej kwatery”. I wtedy z Służewca zabrali Zbyszka na kwaterę do „Parasola”.

  • Czy wie pani, w jakich okolicznościach zginął pani brat?

Prawdopodobnie brat już był ranny, ale stosunkowo lekko, i był na Długiej – niedaleko przy kościele był punkt. Któryś z chłopców zaczął wołać: „Kto może, to prędko ratować kościół!” Walka o kościół. Wtedy został zabity. Na miejscu zginął. O ojcu dowiedziałam się dużo później, dwa lata później. Nic nie wiedziałam o ojcu. A harcerze, [z którymi] pracowałam, wiedzieli i mogli mi powiedzieć, ale bali się, jakoś nie mieli odwagi mi powiedzieć, że ojciec nie żyje. Pracując w komendzie chorągwi, mieliśmy odprawę w Osowcu, w naszym ośrodku harcerskim pod Grodziskiem i na odprawę przyjechał harcerz z Głównej Kwatery, nasz kolega. To była zima, więc nie było ogniska tylko kominek. Po kolacji wszyscy siadamy w sali i ma się zacząć kominek, a ten z Głównej Kwatery, „Gutek” Studziński mówi: „A teraz chwila ciszy za świętej pamięci byłego komendanta chorągwi, harcmistrza Władysława Olędzkiego”. Nie wiedział, że jestem, bo harcerstwo było jeszcze osobne męskie i osobne żeńskie, i nie przyszło mu do głowy, że jedna dziewczyna jest wśród tych chłopaków. Wtedy mnie zatkało, jak to usłyszałam. Po kominku podbiegłam do Studzińskiego, do „Gutka” i mówię: „Druhu! Druhu! Powiedzcie mi, co z ojcem! Jak to było?”. Wtedy się przeraził, gdy mnie zobaczył: „Nie mam czasu, bo na pociąg się spieszę. Do Grodziska. W Warszawie powiem”. Jak wróciłam do domu, od razu poszłam do niego i wtedy już musiał powiedzieć, że ojciec zginął, nie wiadomo gdzie i jak został zgładzony. Później należałam do środowiska żołnierzy września, byłam na zebraniu żołnierzy września i jeden ojca kolega, znajomy, też harcerz, mówi do mnie: „Sława, nie mów, że ojca rozstrzelali gdzieś w lesie, że zginął gdzieś w lesie, nie wiadomo gdzie. Bardzo możliwe, że zginął na dworcu, bo spłonęło tam kilka wagonów z więźniami. I nie wiadomo, czy przypadkiem w którymś z wagonów nie było ojca”. Więc albo zginął, spłonął, albo zabili, tylko nie wiadomo gdzie.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania?

Nie.
Warszawa, 11 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Stanisława Chyra-Olędzka Pseudonim: „Sława” Stopień: sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta”, Szare Szeregi Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter