Stanisława Orlikowska „Marysia”

Archiwum Historii Mówionej

Stanisława Orlikowska z domu Kosmalska, rocznik 1920, [pseudonim] „Marysia”.

  • Co działo się z panią przed wybuchem wojny? Gdzie pani wówczas mieszkała?

Mieszkałam z rodzicami w Dąbrowie Górniczej. [W okresie okupacji] Niemcy zaliczyli to [miasto] do Oberschlesien [Górny Śląsk]. [Dzięki temu miałam tak zwane] dobre papiery, pochodziłam z Oberschlesien. Miałam kenkartę, gdzie było napisane Oberschlesien, co mi znacznie ułatwiało pobyt [później] w Warszawie. Rodziców [w 1942 roku] stamtąd wysiedlili. [Ja mieszkałam wtedy] w Warszawie, ponieważ rozpoczęłam studia w 1937 roku i byłam związana z Warszawą. W 1941 roku [znów] przyjechałam do Warszawy. Wybuch wojny zastał mnie u rodziców. Potem rodziców wysiedlili, a ja [zostałam] w Warszawie. W Warszawie pracowałam, ściągnęłam ojca, siostrę, mieszkaliśmy tutaj.

  • W jakiej dzielnicy państwo mieszkali?

Mieszkałam na Świętokrzyskiej. Potem [ze] Świętokrzyskiej wyrzucili nas folksdojcze. Mieszkałam u koleżanek. Mieszkanie było wspólne, kołchozowe [trzy rodziny] po tej stronie, gdzie jest obecnie Ministerstwo Finansów. Ponieważ mieszkanie było piękne z dwoma wejściami, więc się spodobało Niemcowi. Wyrzucił nas dosłownie na podwórko. Przez parę dni mieszkałam u znajomych na Mokotowie na Naruszewicza. Potem znalazłam mieszkanie. Zlikwidowano małe getto i jedna z moich znajomych dostała mieszkanie na rogu Krochmalnej i Żelaznej. To było pięciopokojowe mieszkanie. [W jednym pokoju] zamieszkałam z ojcem i siostrą. Mieszkanie było bardzo wygodne, konspiracyjnie dobre. Było wejście kuchenne i oficjalne.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Nalot samolotów. Byłam wtedy w Dąbrowie Górniczej. Był spokój, bo tam jeszcze nie weszły wojska, tylko słyszeliśmy meldunki: „Koma jeden, przeszedł, wyszedł…” Koło Katowic sam początek wojny był spokojny. Oczywiście tylko się słyszało, co się dzieje. Mnóstwo ludzi uciekało. Zginął mój kolega, wiadomo było, że w obronie Warszawy. Docierały wieści, kto zginął. Dosyć spokojnie było. Potem dopiero się zaczęły aresztowania, wywózki, Oświęcim i wszystkie historie.

  • Kiedy pani wróciła pani do Warszawy?

W 1940 roku już zaczęły się aresztowania. Rodzice mnie wywieźli do znajomych, którzy mieli majątek [Sieńsk], w kieleckim. Tam było mnóstwo młodzieży. Przechowywali nas, że tak powiem w 1940 roku. Potem się uspokoiło, wróciłam [do Dąbrowy]. Aresztowania [znów] się nasiliły. Młodzież zaczęła uciekać. Moje koleżanki wylądowały w Oświęcimiu. Wtedy wyjechałam przez zieloną granicę „na węglu” do Warszawy. Miałam koleżanki z czasów studiów. Od 1941 roku zostałam w Warszawie.

  • Jak wyglądało pani życie w Warszawie pod okupacją?

Miałam o tyle dobre warunki, że znałam niemiecki, miałam dwa lata studiów i kenkartę, gdzie było [miejsce urodzenia] Oberschlesien. Dostałam pracę przez znajomych. Najpierw pracowałam na [ulicy] Czerwonego Krzyża w firmie włoskiej „Restavem Gesellschaft”, [to była firma budowlana]. Jeden z moich znajomych [mówił], że to jest nie bardzo pewna firma, że to jest wywiadowcza firma niemiecka, żeby mnie stamtąd spławić jak najszybciej. On mi załatwił pracę [w firmie] Günther Wagner „Pelikan”. To była [znana] firma niemiecka: atramenty, pióra wieczne. Personel był polski, dawni przedstawiciele [handlowi] na Polskę. Raz do roku przyjeżdżał tylko Niemiec z Gdańska na tak zwane rozliczenie finansowe.
Myśmy spokojnie pracowali. Był bardzo zżyty personel, bo tam się różne rzeczy działy, o których Niemcy nie mieli pojęcia. [Firma produkowała] tak zwane Radirwasser, jak się tym potarło pismo, to pismo znikało. Można sobie wyobrazić, co taki płyn znaczy w warunkach okupacji. Myśmy to dostawali z Niemiec w zalakowanych paczkach [z przeznaczeniem] dla wojska. Dlatego mieliśmy Ausweis z „gapą”, że Günther Wagner pracuje dla wojska. Myśmy w Warszawie robili atramenty i [tusze]. Reszta towarów [gumki, tusze, pióra wieczne] przychodziła z Niemiec. Myśmy to dostarczali do wojska. Przychodziły paczki, koniecznie trzeba było tego płynu Radirwasser uszczknąć na nasze potrzeby. Trzeba było, żeby personel był pewny. Było nas pięć osób. Strzykawką z buteleczki brało się kropelkę. Potem mój szef gdzieś to zanosił do naszej komórki. W ten sposób do konspiracji trafiał cenny płyn.

  • Kiedy zetknęła się pani po raz pierwszy z konspiracją?

Zetknęłam się [wcześnie]. Wszystkie moje koleżanki były zaangażowane, każda gdzie indziej. To się słyszało, ta nosi gazetki, ta ma meldunek, ale jedna drugiej nie opowiadała gdzie i co, przecież to wszystko było ściśle tajne. Potem pracowałam w firmie na Czerwonego Krzyża [przy włoskiej „Restavem Gesellschaft”]. Tam się zetknęłam pierwszy raz z poważną konspiracją, bo ta placówka pracowała dla „Wachlarza”. Wtedy jeszcze Niemcy się szykowali [do] wojny niemiecko-rosyjskiej. [Budowali] baraki na wschodzie [w Mińsku]. Tam wysyłali naszych pracowników do budowania. Oczywiście zaczęła się historia wywiadu i [wysyłania odpowiednich] ludzi. Pracowałam [w tak zwanej rachubie], robiłam listy płac i tak dalej. Z tym się zetknęłam, że już wiadomo było, co się święci. Trzeba było uważać, kogo się wysyła. Miałam szefa Polaka, inżyniera, który odpowiednio dobierał ludzi do wysyłki. On się zorientował, że ta placówka jest bardzo pod kontrolą. Bał się, że młoda osoba tam pracuje, że niebezpiecznie, że Niemcy to wszystko przewąchają, że mnie w jakimś sensie mogą zastraszyć, że coś powiem. Załatwił mi pracę [w firmie Günther Wagner]. Tam potrzebowali pewnej osoby z niemieckim językiem, która zna trochę ekonomię. Miałam Ausweis, mogłam być świetną łączniczką, bo miałam dokument z pieczątką, [z „gapą”].

  • Jak wyglądało w praktyce pani zaangażowanie w konspirację?

Byłam łączniczką dowództwa [Obwodu IV Śródmieście]. To [było pięć kompanii]. [Konieczna była] łączność dowódcy z dowódcami kompani. Oni dawali rozkazy, różne meldunki i dowódca do nich. Poza tym trzeba było mieć łączność z sanitariatem, z księdzem, który przyjmował przysięgę [i] z zaopatrzeniem. Mieliśmy swoją podchorążówkę na Żoliborzu, [na ulicy Krasińskiego], którą prowadził kapitan [Franciszek Włodarczyk pseudonim] „Kmita”. Tam trzeba było [nosić] broń, czy opis sytuacji, zawiadomić uczestników [szkolenia]. W podchorążówce uczestniczyło nie więcej jak pięć, sześć osób. Jeździłam na Żoliborz, na Krasińskiego zawoziłam meldunki, dokumenty. [W czasie Powstania] ten kapitan pomógł mi przejść przez kanały, bo był w czasie Powstania na Starym Mieście.

  • Często dostawała pani takie zadania?

Tak. Co było ciekawe, pracowałam w niemieckiej firmie, gdzie mój szef był zaangażowany, gdzieś zanosił Radierwasser i różne rzeczy. Zresztą nie wiem, co się z nim stało po wojnie, więcej się z nim nie zetknęłam. On był pochodzenia niemieckiego, bo się nazywał Erik Ewald Ziebarth, ewangelik, ale Polak. Należał do konspiracji, nie wiem gdzie. To była jego tajemnica. Oprócz tego był pan Jankowski, który był wysiedlony z Gdańska, gdańszczanin rodowity, który świetnie znał niemiecki. To była druga osoba. Trzecia, była pani, której rodzice byli pochodzenia niemieckiego, bo się nazywała Mahlzahn. To był cały nasz personel. Był jeszcze pan [dyrektor techniczny] Kazimierski z dziada pradziada Warszawiak. Był przedstawicielem [firmy] Günther Wagner na Warszawę przed wojną. [To on] „gotował” atramenty, różne cuda robił chemiczne, prowadził placówkę od strony [technicznej]. To był polski personel. Oprócz tego [były] osoby, które pracowały przy pakowaniu. To była jedna część [firmy] czysto konspiracyjna i polska.
Oprócz tego była [druga część firmy] tak zwana Verpackungwerk, opakowania różne dla wojska. Nad tym był Niemiec. On miał wgląd w nasze obie [części] placówki, ale teoretycznie. Jak myśmy byli zżytą paczką, to nie bardzo tam można było przeniknąć. Jednak oko było na wszystko, potem po latach się dowiedziałam. Jak byłam łączniczką, była umowa; codziennie zresztą zmieniana, [że] jak dostałam zawiadomienie, że na rogu Foksal są piękne truskawki, to wiadomo było, że mam się z kimś spotkać, ale nie przy Foksal tylko przy Świętokrzyskiej. Tam odpowiedni meldunek odbiorę, to był szyfr. Owoce były zmienne w zależności od sezonu, mogły być kwiaty i tak dalej. Jak dostawałam telefon, to się ubierałam, szłam w teorii na pocztę, czy gdzieś tam, żeby załatwić meldunek. Potem się okazało, że [był podsłuch], woła Niemiec naczelny mojego szefa do siebie i mówi tak: „Czy ona (to znaczy ja) u nas tak mało zarabia, że musi handlować owocami?”. Z tego był wniosek, że rozmowy były jednak podsłuchiwane, tylko nikt nie wpadł na to, że to może być związane z konspiracyjną robotą.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

W firmie, to było przy [rogu] Okopowej [i Mireckiego] Mirecki Strasse 1, teraz w pobliżu cmentarza. Tam wtedy [obok] była firma „Telefunken” i nasza Günther Wagner. Powstanie w tym rejonie, to nie godzina piąta popołudniu, tylko to [było] w południe godzina pierwsza. Przyszli tam Powstańcy. Niemiecka firma, więc nam oczywiście kazali stanąć pod ścianą. Zameldowali się, odprowadzili nas do piwnicy. Myśmy nie wiedzieli, czy to jest podpuszczenie, czy to jest już… Nic nie wiedziałam, że się zaczęło Powstanie. Moja siostra poleciała z meldunkiem, ale ona była w domu i wiedziała, co się dzieje, a ja nic nie wiedziałam. Tam mnie zastało Powstanie. Nie wiedziałam czy pójść i zameldować, że jestem z takiej i takiej placówki. Ale mówiłam: „Może to jest wszystko nieprawda”. Do godziny piątej, nic nie mówiłam. Kiedy się już na dobre zaczęło, zameldowałam się. Tam był akurat Batalion „Zośka”. Zameldowałam się. [Dowódca] mówi: „Czy chcę zostać wcielona?”. Mówię: „Nie, chcę iść do swoich, bo wiem gdzie jest nasza zbiórka, my mamy [zbiórkę] na Starym Mieście”. Zaczęłam wędrówkę na Stare Miasto.

  • Jak to wyglądało?

W pierwszych dniach można było przejść z Woli jeszcze. Wstąpiłam [do domu], widziałam się z ojcem. Mieszkałam róg Żelaznej i Krochmalnej, to była Żelazna 64. Ojciec był już w piwnicy. [Widziałam go po raz ostatni. Z Żelaznej] przez Solną, przez Bielańską dotarłam do naszego punktu. Myśmy mieli zbiórkę na Długiej w Hotelu „Polskim”. Mój dowódca [miał siedzibę] w pałacyku Pod [Czterema Wiatrami] przy [Długiej i] Barokowej. Tam się zameldowałam. Spotkałam swoją szefową [łączności panią Janinę Miączyńską] pseudonim „Barbara”, która miała bardzo ciekawą przeszłość. Jej mąż był jednym z tych profesorów w Krakowie, których aresztowano w 1940, wywieziono do Dachau. Po powrocie on zmarł. Ona [mieszkała] w Warszawie. Razem pracowałyśmy w „Restavem Gesellschaft”, a potem w konspiracji byłyśmy razem. Razem byłyśmy na Starówce.

  • Proszę opowiedzieć o swoim udziale w Powstaniu, co się z panią działo w trakcie pierwszych dni?

W ciągu pierwszych dni było nas [łączniczek] dosyć dużo. Pamiętam rozczarowanie, że zamiast ważnych meldunków, kazano nam na przykład do pałacu Mostowskich zanieść chłopakom gorący krupnik. [Ja] z koleżanką [Joanną Zaleską] pseudonim „Wiktoria”, miałyśmy gorący kocioł zupy. Do pałacu Mostowskich przez plac Bankowy szłyśmy z kotłem. Każda trzymała za jedno ucho. Zaczął się ostrzał od strony getta, tam gdzie obecnie jest pałac. Tam było getto, ruiny. Zaczął się ostrzał, my z kotłem. Jak nas trafi i to nie przy ważnym meldunku, tylko z „głupim” kotłem… Byłyśmy zawiedzione, że taka prozaiczna praca. Trafiły odłamki w kocioł i nam się gorąca zupa lała po nogach. Do dzisiaj pamiętam, jak myśmy z kotłem leciały. Połowę [zupy] doniosłyśmy do pałacu Mostowskich. Takie były początki. Oczywiście to się wszystko zacieśniało.
Potem zaczęły się meldunki na barykady, do kolegów. Coraz więcej osób ginęło. Normalna praca łączniczki, idziesz z meldunkiem, coś przenosisz, coś zanosisz, nie czytasz i nie wiesz właściwie, co tam jest, ale wiesz, co się dzieje na barykadzie i wiesz, kto zginął. Mój kapitan, do którego nosiłam [papiery], który prowadził podchorążówkę, był z Żoliborza. Miał swoją kompanię na Żoliborzu. Kompania nie trafiła na Starówkę, nie dotarli przez most Gdański. On był sam. Jak był ranny na barykadzie w nogę, to potem [był] w szpitalu. Byłam również sanitariuszką. Moje koleżanki [z Batalionu „Łukasiński”] – myśmy mieli szpital polowy Miodowa 24 – on w tym szpitalu leżał, nogę miał opatrywaną. Doktor [Lange pseudonim] „Klaudiusz”, który prowadził z nami szkolenia, też się nim opiekował. Przychodziłam do niego. Żal mi było, że on nie ma żadnej opieki, żadnej swojej dziewczyny z batalionu, nikogo. Przynosiłam mu jedzenie, gorące wino na przykład. To go ocaliło.
Przyszłam, to było 16 [sierpnia]. To było w dzień po nalocie angielskim [ze zrzutami], kiedy spadł samolot na Miodowej [24], myśmy go gasili. Pomagał wtedy mój szef, [major Ostkiewicz-Rudnicki pseudonim] „Sienkiewicz”. W dzień po nalocie [16 sierpnia] przyszłam do szpitala do mojego kapitana. Wywołałam go. [Dowódcy] siedzieli w pokoju, mieli nasłuch z Londynu. Mówię: „Chodź, mam gorące wino, trzeba się napić. Wzmocnisz się”. „Nie, chodź tu do nas, posłuchasz. Jak skończymy meldunek, wtedy wypiję”. Mówię: „Nie, proszę bardzo wyjdź!”. On wyszedł, a tam trafiły [pociski z] działa. Wszyscy zginęli. Nas [w korytarzu] tylko przysypało, przewróciło nas. On ocalał, nic mu się nie stało. Już wtedy Miodowa 24 przestała istnieć, [został szpital w piwnicy]. Zginął wtedy major [Ostkiewicz-Rudnicki pseudonim „Sienkiewicz”], nasz dowódca. On już wtedy nie był dowódcą Starówki, był kwatermistrzem [grupy „Północ”]. Bardzo przyjemny człowiek. W przeddzień, po ugaszaniu samolotu i pożaru… Odmówił [z nami] modlitwę, a potem nam opowiadał kawały takie z ruska, [żebyśmy wróciły do równowagi].

  • Proszę powiedzieć coś o życiu codziennym w czasie Powstania, jak wyglądały sprawy żywności, noclegu, higieny?

Trudno było mówić o higienie, przecież z wodą był [problem]. Muszę powiedzieć, że jeżeli chodzi o oddziały, to myśmy mieli troszkę łatwiejsze życie [niż cywile]. Jednak wyżywienie było, suchary. Mało tego, na Starówce odkryto bardzo duże [zapasy]. Tam [były składy firmy] Fuks, więc mieliśmy bardzo dużo czekolady, cukrów i niesamowite ilości alkoholu. Były ogromne piwnice. Pamiętam, że jeden z bardzo znanych bojowników [Starego Miasta] kapitan „Zdan” [Tadeusz Majcherczyk], który był dowódcą Reduty Bank Polski przysłał do nas swojego ordynansa. Przyniósł nam [na ulicę Miodową 24 do szpitala] wielką butlę, to był spirytus. Tamten przychodzi mówi tak: „»Marysiu« zabierzcie to do mycia, tylko się tym nie podmywajcie”. Do mycia dostałyśmy spirytus. Był [też tak zwany] kordiał cieleśnicki, wspaniały trunek. Lekarz, doktor Lange mówi: „Boże, jak to dobrze, że my mamy kordiał, bo dzięki temu moi chorzy nie mają biegunki”. Wydzielał im po kieliszku kordiału i to znakomicie pomagało. Mieliśmy [również] wino, gorzej było z wodą.
  • Miała pani kontakt z najbliższymi w tym czasie?

Nie, absolutnie nie wiedziałam, ani co się dzieje z siostrą, ani co się dzieje z ojcem. Wtedy jak szłam [na punkt], to go widziałam. Potem wiedziałam, że na Woli są straszne rzeczy, rzezie i tak dalej. Nie wiedziałam nic, co się dzieje, bo nie było stamtąd poczty. Mieliśmy ze Śródmieścia trochę poczty, ale nie było nic z Woli. Niektóre oddziały z Woli [dołączyły] do nas. Zmieniałam często miejsce postoju. Najpierw to był pałac [Pod Czterema Wiatrami]. Potem, ponieważ trochę pisałam na maszynie, to mnie przydzielili na Barokową 4 [do dowództwa]. Jak przyszedł „Wachnowski”, to trzeba było kogoś, co pisze. Meldunki szły do Kampinosu, żeby przyszli nam pomóc i tak dalej. Pisałam na maszynie, trochę im pomagałam. Wtedy poznałam świtę, która była przy „Wachnowskim”. Jeden z kapitanów, którego jak spotkałam po wojnie, kiedy był cały reżim [PRL], to się przestraszył, jak mnie zobaczył, że go poznam i zdekonspiruję.

  • Jaka atmosfera panowała w pani zespole?

Myśmy się bardzo przyjaźniły. Byłam zaprzyjaźniona z koleżankami. One pełniły funkcje sanitariuszek, ja byłam łączniczką. Jak kończyłam pracę, jak wieczór zapadał, to szłam do nich [do szpitala]. Myśmy rozładowywały atmosferę, opowiadałyśmy kawały, śmiałyśmy się. [Ubierałyśmy się w] prześcieradła, tańce były. Młode dziewczyny musiały wyładować wszystko, co się działo w ciągu dnia, te wszystkie straszne [przeżycia]. Nie zapomnę [jednego obrazu], miałam koleżankę z 5. kompanii, nie wiem jak ona się nazywała, miała pseudonim „Szacha”. Pamiętam jej białą sukienkę w kropki. Był chłopak, który bardzo ją kochał, strasznie był w niej zakochany. Ona została ranna, ale tak strasznie ranna, nie odchodził mocz, cały bok sparaliżowany. Ona puchła, nie można było nic zrobić, nie było żadnych urządzeń, żeby jej pomóc. Wiadomo było, że ona umiera. Pamiętam, przyszłam do szpitala, on siedział na sienniku przy niej. Ona już była nieprzytomna. Patrzę co on robi. On trzyma w ręku kozik i stara się zrobić krzyżyk, żeby [go] móc zatknąć nad grobem i napisać, że to ona. Łzy mu się leją, on skrobie krzyż. Tego nie zapomnę, dla mnie to jest obraz Powstania. Umiera jego ukochana, nie możemy pomóc. On siedzi i struga dla niej krzyż, żeby można [go] zatknąć, żeby to nie była bezimienna mogiła.

  • To jest to co najbardziej zapadło pani w pamięć?

Tak, takie chwile. Nie przypominam sobie, że jadłam, nie przypominam sobie jak się myłam. Przypomniałam sobie jak leżałam na workach u Fuksa. Jeszcze muszę [coś opowiedzieć], że w naszym szpitalu na Miodowej 24 przyłączyła się do nas pani jasnowidz. Ona była podobno jasnowidzem u [marszałka] Piłsudskiego. Dla nas wtedy była starszą panią. Miała pseudonim „Pari-Banu”, dziwny. Nazywała się Kozaczewska. Ona utkwiła w pamięci. Była niesamowitego hartu woli, bo zginął jej mąż i zginęło dziecko w czasie bombardowań w czasie Powstania. [A] ona się przyłączyła do szpitala, żeby pomagać.
Pracowała z naszym lekarzem. Rzeczywiście miała niesamowite wizje. Nam wszystkim mówiła: „Wy wszystkie wyjdziecie, żadnej z was nic się nie stanie”. Do mnie zawsze mówiła: „»Marysiu«, chowaj głowę”. Wszyscy się ze mnie śmiali, bo jak byłam [na workach] u Fuksa, jak był nalot, to chowałam głowę, wystawiałam inną część ciała. Wszyscy się zaśmiewali: „Jak cię trafi »tam«, to też nie będziesz żywa”. Miałam odruch. Rzeczywiście zostałam ranna w głowę. Jasnowidzenia się sprawdziły. Mało tego, ona naszemu lekarzowi, który nie wiedział, co się dzieje ani z jego żoną, ani z dziećmi… Żona była w ciąży, dwie córeczki, [została] na Mokotowie. On się nazywał Lange. To była znana rodzina warszawska, mieli swoje piekarnie. On był świetnym lekarzem. Nie wiedział, co się z żoną dzieje. Z Mokotowa nie mieliśmy wiadomości. Ona, [„Pari-Banu”], w przedostatni dzień przed naszym wyjściem do kanału, mówi tak: „Ty się [nie] martw, ty za trzy dni się zobaczysz ze swoją żoną”. On wtedy do mnie mówi: „»Marysiu«, szykujmy się na tamten świat, bo jak ja się za trzy dni mam zobaczyć z moją żoną, to znaczy, że nie będziemy żyli”. Tak on sobie wyobrażał te trzy dni.
Myśmy przeszli kanały. [Doktor Lange] i mój kapitan pomogli mi, rannej, przejść przez kanały. [Wyszliśmy] na Wareckiej. [Leżałam] na Chmielnej. On mówi: „Pójdę na Karolkową do znajomych, może coś wiedzą o mojej żonie”. Żona mu otwiera drzwi. To było dokładnie trzy dni. Ona nam wszystkim przepowiedziała przyszłość.

  • Czy w czasie Powstania miała pani może kontakt z podziemną prasą?

Tak, prasa cały czas wychodziła. Między innymi, jak nie roznosiłam rozkazów, to roznosiłam prasę na barykady.

  • Jakie to były tytuły?

To był „Biuletyn Informacyjny” [i „W Walce”]. W jednym z „Biuletynów” było o naszym kapitanie „Zdanie”, który prowadził Redutę Bank Polski.

  • Uczestniczyła pani w formach życia religijnego w czasie Powstania?

6 [sierpnia] była nasza defilada przed kościołem garnizonowym. Wtedy szły nasze odziały. To było na początku [Powstania]. Potem były msze [na punktach]. Przychodził kapłan do naszego szpitala, udzielał komunii, rozmawiał z nami. Na oficjalne msze, to nie było czasu, to [było] trochę niebezpieczne. Kapłani stale nam towarzyszyli, przychodzili do nas.

  • Miała pani kontakty z ludnością cywilną?

Jak dzieci były, zanosiliśmy zupy [i] trochę jedzenia. To były różne kasze „pluj” i [tym podobne], suchary. Oni mieli [straszny głód].

  • Jakie było nastawienie ludności cywilnej?

Na Starówce było dobre. To były jeszcze początki Powstania, kiedy świetlice były, kiedy jeszcze śpiewali piosenki, kiedy odbywały się różne zebrania. Jeszcze wtedy nastawienie z tego okresu było zupełnie inne. Muszę powiedzieć, że polska ludność jest niesłychanie wytrzymała. Potem to myśmy im donosili żywność, ale w początkach, gdzie byśmy nie poszli, to nas częstowali zupą, wodą, gdzieś ze starych zapasów miody wyciągali, dżemy: „Weźcie dla swoich”. Lekarstwa nam dawali. Potem myśmy im trochę pomagali. Cała Warszawa przechodziła „z domu do domu”. Można było obejść całą Warszawę piwnicami. Nawet człowiek nie umiał już chodzić po ulicy, tylko chodził przez piwnice.
Pamiętam tylko jeden dzień, kiedy myśmy sobie pozwolili, [żeby leżeć] pod gołym niebem na placu Krasińskich jak się palił [pałacyk Pod Czterema Wiatrami]. Tam rzucili bombki zapalające. Poza tym w gronie swoich przyjaciół, to się człowiek zupełnie inaczej czuje. Muszę powiedzieć, że jedno jest pewne, że jak ma się kolegów, z którymi zajrzało się śmierci w oczy, to jest [przyjaźń] do końca życia… Mogło [się] na nich liczyć wtedy, kiedy było ciężko.
Miałam jedną koleżankę z mojego batalionu [Helenę Kłosowicz pseudonim „Monika”]. Ona jest odznaczona Virtuti Militari. Została na Starówce, a potem wyprowadziła ciężko rannego kapitana „Zdana” ze Starówki. [...]
Była z naszego batalionu. Moje koleżanki [ze szpitala], z którymi urządziłyśmy wszystkie cuda i wariacje, zostały na Starówce [w szpitalu], nie przeszły do Śródmieścia. [Jedna tylko przyszła], a reszta została z chorymi w szpitalu. Trzeba powiedzieć, że wróżba się spełniła, bo one wszystkie, mimo strasznych warunków, przeżyły. Jedna z nich opowiadała [że] specjalnie malowały twarze sadzą, żeby się Niemcom nie rzucać w oczy. W szpitalu lekarz, doktor Lange leczył jednego Niemca jak był ranny. Pozwolił mu leżeć w szpitalu i go leczył. Ten Niemiec jak weszli potem Niemcy, to prosił, żeby nic nie robić personelowi, bo nim się opiekowano, tak zaświadczył. Może dzięki temu [ocaleli], trudno powiedzieć czy słowa miały znaczenie czy nie. W każdym razie wszystkie dziewczyny stamtąd wyszły. Spotkałam się z nimi po wojnie.

  • Miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami w czasie Powstania?

Nie.

  • Pamięta pani zbrodnie wojenne dokonane przez Niemców?

W czasie Powstania byłam z daleka świadkiem, jak pędzili grupę ludzi przed czołgami, to tyle pamiętam. Potem nasi rzucili butelki, czołg wybuchł, ci się rozproszyli. Dotarli do nas na boki. Poza tym była straszna rzecz, [jak] podrzucili nam czołg na [ulicę] Kilińskiego, który był naładowany materiałami wybuchowymi. Tam była straszna jatka. To było niedaleko od nas na Kilińskiego.

  • Pełniła pani funkcję łączniczki i sanitariuszki w Powstaniu do momentu, kiedy została pani ranna?

Tak, właściwie łączniczki. Jak przychodziłam do szpitala [to również] sanitariuszki… Pomagałam im trochę, jak miały dużo pracy.

  • W jakich okolicznościach została pani ranna?

Szłam pasażem wzdłuż Długiej, żeby się dowiedzieć w dowództwie, o której nasz szpital ma wejść do włazu. To był 1 września. Zostałam ranna z granatnika [w głowę i nogę]. Oczywiście zaniesiono mnie na Miodową 24 do mojego szpitala. Moje koleżanki zdenerwowane, udzieliły mi pierwszej pomocy. Lekarz i kapitan zabrali mnie do kanału. Parę godzin po zranieniu mogłam się przewrócić, zostać tam na zawsze w kanale. Byłam bardzo słaba.

  • Jak wyglądało przejście kanałami?

To się nie da opisać. Kanał jest bardzo niski, woda. Pamiętam, że były dramatyczne sceny. Niemcy świecili, jak podejrzewali, że ktoś tam idzie, to wrzucali granaty. W pewnym momencie nasz przewodnik na czole wstrzymuje nas, żeby przestać iść, cisza. Widać odbłysk latarek w wodzie. Wszyscy zamarli. Jeden z kolegów zaczął krzyczeć. Mój kapitan wziął laskę, uderzył go, żeby go uciszyć. Całe szczęście, że [Niemcy] nie zwrócili uwagi. Po prostu nie wytrzymał nerwowo. Piętnaście, dwadzieścia minut [staliśmy nieruchomo]. Dopiero potem ruszył cały sznur. W ręku każdy miał kawałek sznura. Myśmy się trzymali sznura, żeby się nie zgubić.

  • Ile osób szło?

Wtedy nas szło koło czterdziestu osób.

  • Ile czasu trwało przejście kanałami?

Koło sześciu godzin. W każdym razie gdyby nie to, że mnie podpierano, mój kapitan i lekarz, to nie wiem czy bym przeszła. Co jakiś czas, jak [był przystanek] to się o nich opierałam. Jak doszliśmy na Warecką, to założyli mi pasy strażackie. Wyciągnęli mnie na górę na pasach. Okazało się, że nie chodzę. Noga jest bezwładna. [Rany] zaczęły ropieć, bo to jednak infekcja w kanale. Gdziekolwiek było zadrapanie, to jednak jak się idzie w odchodach, to wszystko ropiało. Miałam czterdzieści stopni gorączki. Trzeba było, żeby mnie ktoś stale doglądał. Byłam nieprzytomna. Zanieśli mnie na punkt sanitarny [w „Royalu”, gdzie była moja koleżanka, która też była ranna w nogę, bo była przysypana. Był nasz adiutant [Franciszek Szurowski „Boh”], kapitan [Franciszek Włodarczyk „Kmita”]. Leżałam, musiał mi ktoś przynieść [jedzenie], czy ewentualnie zawszoną koszulę zmienić, nawet zanieść do ubikacji. Jak sobie przypominam przychodzili, brali na plecy zanosili. Przecież nie byłam w stanie ani chodzić, ani nic robić.
  • Spędziła pani trzy tygodnie w tym punkcie?

Tak, do końca Powstania. Potem już zaczęłam trochę kuśtykać, ale prawie trzy tygodnie byłam nieprzytomna. Udziału już w żadnych walkach nie brałam. Człowiek się dobrze czuje jak myśli tak: „Jak mi się coś stanie, to jest ktoś, kto przyjdzie, kto odkopie, kto przyniesie, kto będzie wiedział gdzie zginęłam”. Taka świadomość bardzo dużo robi, że się człowiek nie czuje sam. Moja koleżanka, którą zresztą już nie żyje, Joanna Zaleska, pseudonim „Wiktoria” z 3. kompanii ona była ze mną cały czas [na punkcie w „Royalu”]. Kapitan „Kmita” prowadził podchorążówkę. Do Polski nie wrócił, został w Anglii. Pamiętam, że on miał na Żoliborzu swoje mieszkanie. Nie wiedział, co się dzieje z żoną i dwuletnim synkiem. Potem pomogłam mu żonę znaleźć, ona była w obozie w Dreźnie. Odnalazłam ich, oni się skontaktowali. On został w Anglii. Ona nie mogła dostać zgody na wyjazd do Londynu aż do 1957 roku. Dopiero w 1957 roku pojechała. Potem jeździłam do nich do Londynu.

  • Co się stało z panią po upływie tych trzech tygodni?

Jak już potem został podpisany rozejm, zostałam z lekarzem na punkcie sanitarnym u [Braci] Jabłkowskich. Wszyscy moi wyszli do obozu. Dostaliśmy legitymacje, dostałam żołd, dwadzieścia dolarów. Potem przyjechali [Niemcy], zabrali nas transportem najpierw do Pruszkowa, a potem do Krakowa już jako chorych. Niewiadomo było czy dowiozą do Krakowa. Już nie uczestniczyłam jako kombatant, tylko jako chory. Byłam bardzo chora. Zrobiono mi operację w Krakowie, oczyszczono ranę. Było parę miesięcy po Powstaniu.

  • Kiedy udało się pani odnaleźć rodzinę?

Udało mi się odnaleźć w krakowskim, to był listopad.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

Do Warszawy szybko nie wróciłam. Warszawa była zupełnie zrujnowana. Nawet sobie nie wyobrażałam, że będzie z powrotem odbudowana. Wróciłam, bo chciałam skończyć studia. Miałam dwa lata studiów, tak że w 1946 roku wróciłam do Warszawy.

  • Czy kiedykolwiek spotkała się pani z nieprzyjemnościami, represjami?

Całe życie miałam niesamowite historie. Miałam dyplom [SGH] w handlu zagranicznym. W 1946 roku zostałam wytypowana przez uczelnię na praktykę do Luwru [dom towarowy na praktykę handlową]. Jedyny międzyuczelniany wyjazd. Niestety nie wypuszczono mnie. Dostałam z UB zwrot papierów, nie pozwolono mi na wyjazd. [W 1947 roku] zaczęłam pracować w „Polimeksie”, już mając dyplom. Nie tak wiele osób po wojnie miało skończone studia. Niestety nie mogłam pracować ze względu na to, że brałam udział w Powstaniu. Nie było mowy żebym pracowała w handlu zagranicznym. W międzyczasie wyszłam za mąż. Mój mąż został aresztowany i siedział [w więzieniu] aż do śmierci Stalina, a ja byłam w ciąży. Nie mogłam dostać nawet posady kontystki. Gdyby nie siostra, szwagier, to nie miałabym z czego żyć. Byłam w ciąży, byłam bez środków do życia. Wszystko zostało zabrane. Mąż „siedział” u słynnego pana Różańskiego [w więzieniu mokotowskim]. To były niesamowite historie. Moje nazwisko to jest właściwie jego pseudonim. On miał inne nazwisko rodowe. Jak go potem zwolnili z więzienia, wrócił do rodowego nazwiska. Przestali się mną interesować. Moje nazwisko, jego pseudonim, został gdzieś w aktach, które pewno będą w IPN-ie.

  • Chciałaby pani powiedzieć o czymś na temat Powstania, czego być może jeszcze nikt dotąd nie powiedział?

Czy było potrzebne? Było. To było coś niesamowitego, ogromny zryw, patriotyzm najwyższego gatunku. Młodzi ludzie wszystko z siebie dali. Takie było nasze wychowanie. Jak sobie przypomnę moje szkoły sprzed wojny, to było coś cudownego.

  • Gdyby wtedy miała pani tą samą wiedzę, którą ma pani dzisiaj, bez wahania dołączyłaby do Powstania?

Oczywiście, tak, nie było innego wyjścia, zupełnie nie było, chociaż cena była ogromna. Może trochę trzeba było pewne rzeczy inaczej przemyśleć czy inaczej przygotować. Mówię o odczuciu, tych, którzy byli na dole, bo cóż myśmy mieli do organizowania. Trzeba tylko iść. Ogromne zżycie, przyjaźń, to się tylko wytwarza w pewnych warunkach. Myśmy się spotykali na wszystkich konspiracjach, naukach, pomagaliśmy sobie wzajemnie finansowo, sprzętem i tak dalej. W czasie okupacji, to były niesamowite rzeczy. Jak sobie przypomnę okupację, to była straszna rzecz, łapanki, różne rzeczy się działy. Mogło [się] być pewny, że jak się coś zaczyna, to w jakiekolwiek drzwi zapukam, to się mną zajmą. Taka była świadomość. Może by tak nawet nie było, ale raczej tak, drzwi były otwarte. Teraz to bym się bała wejść w jakiekolwiek drzwi, co się ze mną stanie. Wtedy się nie bałam jak uciekałam. W pierwsze drzwi się wpadło, żeby nie być na ulicy i wiedziałam, że się mną zajmą, że nikt nie zdradzi.


Warszawa, 23 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska
Stanisława Orlikowska Pseudonim: „Marysia” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Batalion „Łukasiński” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter