Andrzej Świętochowski „Andrzej”, „Akord”

Archiwum Historii Mówionej

Andrzej Świętochowski, urodzony 10 kwietnia 1926 roku w Warszawie, żołnierz Batalionu „Kiliński”, 164. plutonu, 1. kompanii. [Pseudonim] przed Powstaniem „Andrzej”, w czasie Powstania „Akord”. [Stopień w czasie Powstania] strzelec.

  • Proszę powiedzieć, jak pan wspomina swoje dzieciństwo, lata przedwojenne?

Dobrze wspominam, wspaniale.

  • Mieszkał pan w Warszawie?

Mieszkałem w Warszawie, na Piusa, przy ulicy Lwowskiej, blisko. Wspaniałe dzieciństwo, nikt nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, w najgorszych marzeniach człowiek nie przypuszczał, co się stanie za lat parę. Chodziłem do szkoły w Alei Szucha, w tej strasznej ulicy w czasie okupacji. Przechodziłem dziesiątki razy koło gmachu późniejszego gestapo. We łbie mi się nawet nie mieściło, że tam masa moich kolegów zostanie wykończona i zamęczona. Przed wojną tam było Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Potem tam, w czasie okupacji mieściła się straszna siedziba gestapo. Myśmy tam beztrosko dziesiątki razy przechodzili idąc z kolegami ze szkoły czy do szkoły.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Ojciec był adwokatem w Warszawie, a mama przy mężu. Dawniej kobiety tak nie bardzo pracowały, mąż musiał zarobić [na utrzymanie rodziny].

  • Miał pan rodzeństwo?

Brata.

  • Młodszy, starszy?

Starszy. Ale brata nie było w Warszawie, brat był poza Warszawą, nie brał udziału w Powstaniu.

  • Jak pan wspomina Warszawę? Jak Warszawa wyglądała? Mówiło się, że to był Paryż północy?

To wspaniałe miasto, było miasto, tłumy ludzi, rozświetlone. Jak się szło na przykład Marszałkowską, Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem, Krakowskim [Przedmieściem], kino obok kina, lokal obok lokalu, coś wspaniałego! Takie to było radosne miasto i wesołe, i żywe. Rzeczywiście, to był Paryż północy, był na pewno.

  • Nie było tak jak teraz, że godzina dwudziesta i miasto zamiera?

Nie, ale to między innymi wiąże się na pewno z tym, że nie było telewizji. Co mieli ludzie robić, prawda? Teraz to siedzą przy telewizji, młodzież, albo przy grach komputerowych, albo przy różnych [innych rzeczach], a przedtem największą przyjemnością było pójście do kina, pójście do teatru, spacer po Warszawie. Inny styl życia był.

  • Pana tata gdzie prowadził kancelarię adwokacką?

Ojciec miał w domu kancelarię. Początkowo, jeszcze w pierwszej fazie, to miał na Marszałkowskiej przy Królewskiej, wynajmował, a potem już jak było, większe mieszkanie mieliśmy, to ojciec przyjmował na Piusa, miał gabinet i poczekalnię w tym domu.

  • A w jakich sprawach się specjalizował?

Były chyba sprawy karne, bo bronił różnych bandziorów słynnych, różnych, tak, że takie historie.

  • Tata jak miał na imię?

Józef.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 rok?

Moja mama chorowała na serce, i leczyła się w Inowrocławiu, więc tuż przed wybuchem wojny w 1939 roku byliśmy w Jastarni i mieszkaliśmy u Kaszuba, Hermana, w Jastarni-Borze. Tam byłem świadkiem ciekawych scen, jak Kaszubi siedzieli, bo on miał pensjonat, a na dole sala, bilard stał, a oni przy pisztach piwa, to była skrzynia z piwem, popijali. Wtenczas zorientowałem się, że oni mają różne opinie, trudno mi było zrozumieć, bo byłem młodym chłopakiem, więc niektórzy to mówili: „Niemcy będą, to gut.” A drudzy: „Ty idiota!” Podzieleni byli już. Tam byli tacy, co już coś kombinowali dla Niemców, a byli [też] patrioci, w tym samym środowisku kaszubskim.
Potem wyjechaliśmy do Inowrocławia. Mama zawsze zatrzymywała się, [w] pensjonacie „Wenecja”. To był pensjonat, własności Niemca Kolmana. Co się okazuje, że tam wszyscy pomorscy Niemcy się zbierali. Myśmy o tym nie wiedzieli oczywiście, ale już była dziwna atmosfera, bo to już był sierpień 1939 rok, więc jak się przechodziło, bo tam dużo gości to było Niemców, to oni coś szwargotali, potem milczeli. Już się zaczynało. Ich wywiad tam już działał, tam już oni się przygotowywali.
Tuż przed wybuchem wojny, koniec sierpnia, jeszcze zdążyliśmy pójść do kina na ulicę Solankową, kino tam było. Film był antyhitlerowski, film z Charlie Chaplinem chyba, „Dyktator”. To był ostatni film, który oglądałem, tuż przed wybuchem [wojny]. Już zaczęło się zamieszanie, rekwirowanie samochodów przez polskie wojsko i doszła wiadomość, że Rosja i Niemcy zawarli pakt o nieagresji. Ja, mały chłopak, czternastoletni, przeżyłem lęk wtenczas. Przecież nie wiedziałem, co to jest, ale to mnie przeraziło.
Zdążyliśmy wrócić tuż w przeddzień wybuchu wojny do Warszawy. Ojca już nie zastaliśmy, bo został wezwany do wojska jako oficer rezerwy. Ojciec był porucznikiem rezerwy, został wezwany. Już na drugi dzień rano mama budzi nas, mój brat wtenczas był, mówi: „Słuchajcie, wojna!” Wojna. Jaki to człowiek głupi. Wojna to był ubaw. Jest wojna, strzelanina, samoloty lecą, bomby lecą, co taki chłopak tam, wojna. Rzeczywiście, zaczęło się, bomby leciały, wielkie trudności były z zaopatrzeniem, a myśmy lecieli kopać rowy przeciwlotnicze w rejonie Alei Niepodległości i Rakowieckiej. Tam się kopało rowy. Potem jak na Polu Mokotowskim stały polskie działa zenitowe, które tam tłukły do samolotów. Widzieliśmy, jak zestrzelili jednego i on tam spadał i już polecieliśmy z kolegami tam, ale nie dolecieliśmy tam. Potem już kapitulacja, kapitulacja i się skończyło piękne życie w wolnej Polsce.

  • Pamięta pan, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?

Pamiętam, oczywiście. Pierwsze, co pamiętam, to na placyku u zbiegu Piusa, obecnie Pięknej i Koszykowej, niemieckie samochody stały i rozrzucali ludziom chleb, okropny chleb. Nie chcę powiedzieć, jak to go warszawiacy nazywali, to były takie....

  • Jak go nazywali?

Nie mogę powiedzieć. Pierdziel! Bo to okropny chleb, straszny, ale ludzie byli głodzeni, po miesiącu, to brali chleb. Potem widziałem już dumnych Niemców maszerujących, nie pamiętam, Marszałkowską czy coś, i powoli się zaczęła okupacja. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, czym to pachnie. Przecież to było [u] normalnego Polaka [w] wyobraźni wtenczas to nie do wyobrażenia. Słyszało się coś nie coś o prześladowaniach Żydów w Niemczech.
O Rosji w ogóle nic wiadomo nie było, bo żelazna kurtyna i tam nie było wiadomości, jakie tam straszne rzeczy się działy. Właściwie wiadro zimnej wody to było rozstrzelanie niewinnych ludzi w Wawrze. Za co? Że dwóch Niemców zostało zabitych przez opryszka, bandytę, po pijanemu w knajpie, to rozwalili stu, nie pamiętam już, ile, ale ogromną ilość osób. Między innymi tam była taka scena, jeden z rozstrzeliwanych nazywał się Goering i rozstrzeliwujący mówi: „Pan jest Niemcem!” „Nie, ja jestem Polakiem!” „Pan wie, co pana czeka?” „Wiem.” I zginął, został rozstrzelany. To było wiadro zimnej wody, już przekonaliśmy się, co to jest? Kto przyszedł do nas, do wolnego kraju. Drugie takie [wydarzenie] dla mnie było, to, ponieważ ojciec był na froncie, brat po apelu Umiastowskiego poszedł też na wschód, bo apel był wzywający młodych ludzi do ucieczki na wschód, to musiałem utrzymywać, pomagać w domu, to początkowo sprzedawałem papierosy na ulicach. Żeśmy zdobyli z opuszczonych zakładów papierosy, potem skończyły się papierosy, koni nie było, wybite były, dorożek nie było, samochodów nie było. Była zima, ludzie przyjeżdżali na dworzec, sankami rozwoziłem z kolegami bagaże ludziom z dworca w 1939 roku.
Następne było spotkanie z miłym sąsiadem z zachodu, to jakiś pan mi dał kurs, pełno słodyczy z fabryczki słodyczy, czekoladek, ciastek z Rakowieckiej na Górnośląską. Na sankach taskałem to wszystko i w tym momencie po raz pierwszy przeżyłem łapankę. To znaczy zajechały budy, to już w 1939 roku, zaczęli strzelać w górę, ludzi spędzać, więc gdzieś zwiałem. W ogóle gdzieś mi przepadł pan, który szedł obok, właściciel towaru. Zamelinowałem się w bramie i tam łapali. „O rany boskie! Co to jest? Co oni łapią ludzi niewinnych?” A oni już łapali do obozów, do pracy w 1939 roku. Potem nie znalazłem tego pana i zdobyłem w ten sposób całe sanki słodyczy.

  • Zjadł je pan czy sprzedał?

Nie, nie pamiętam już tego, to nie było takie ważne. Nie sprzedawałem chyba, wszyscy pożywiali się, wszyscy koledzy moi, nie mogłem go znaleźć, przepadł, może go złapali, może coś.

  • A brat pana wrócił do Warszawy?

Brat wrócił, przeżywał oczywiście ostrzeliwania na polach. Ojciec cudem ocalał, bo mógłby skończyć w Katyniu. Ale ponieważ brał udział w wojnie z bolszewikami, znał Rosjan, jak był na wschodzie, to sowieckie czołgi i Sowieci otoczyli oddziały ojca i oczywiście lufy [i] karabiny maszynowe skierowali na nich i rozbili. Oficerów, zaczęli wyławiać i do szopy wpakowali oficerów wszystkich i enkawudysta od razu siedział i kto, jaka ranga, jaka szarża, jaka funkcja. Ponieważ ojciec trochę znał ich, to zmniejszył swoją [rangę] i powiedział: [niezrozumiałe] To ojca skierowali na lewo, a wszystkich lepszych rangą, funkcją to na prawo, i ojca wypuścili, a tych na prawo wywieźli i przepadli. To był Katyń, to był Kozielsk, wszystko wymordowali. Ojciec dzięki temu ocalał, wrócił do Warszawy, jakoś się przedarł przez kordony, jeszcze było zamieszania trochę, to wszystko.

  • Kiedy pan się zetknął z konspiracją?

Ja do 1943 roku do stycznia nie miałem nic wspólnego z konspiracją. Byłem jeszcze szczeniakiem, miałem szesnaście lat. 17 stycznia była w Warszawie straszna łapanka. Niemcy złapali mojego najbliższego kolegę, zresztą z małżeństwa mieszanego polsko-rosyjskiego, Zygmunta Kołokolcewa, i tego chłopca, to była ogromna łapanka 17 stycznia 1943 roku, wywieźli na Majdanek. Wszystkich wywozili, ale on chciał uratować się i wyskoczył z pociągu gdzieś pod Dęblinem chyba. Strzelali, trafili go w nogę, nie pozwolili zabierać rannych, bo tam więcej uciekało, gangrena oczywiście [się wdała] i jeszcze przywieźli go żywego do szpitala w Puławach chyba, matka zdążyła jeszcze go zobaczyć, nogę mu amputowali, ale niestety, zmarł. Wybitnie zdolny chłopiec, skrzypek wybitny. Wtenczas się wściekłem, to był najbliższy mój przyjaciel. Mówię: „Muszę coś robić.” Ale jeszcze nie wiedziałem, gdzie, ale miałem dwóch korepetytorów. Byłem strasznie tępy do rachunków, do matematyki, źle mi to szło, o ile humanistą byłem dobrym, to rachunki źle.
Miałem najlepszego ucznia z mojej klasy, chodziłem do Rejtana, bo zakonspirowany Rejtan był, po mojej szkole powszechnej dostałem się do Rejtana, zdałem, jeszcze przed wojną zdałem, w 1939 roku, tuż przed wybuchem wojny. Franek Miękira, mój kolega, pyta się: ”Andrzej, czy ty gdzieś należysz? Chciałbyś coś należeć?” Dosłownie to było parę dni po śmierci mojego przyjaciela. Mówię: „Jak najbardziej!” „Dobrze. To przyjdziesz tu i tu.” On mieszkał na Szustra, chyba przy Alei Niepodległości. W ten sposób mnie wciągnął do organizacji. Ale drugiego korepetytora miałem, to jest znana postać, młodego studenta medycyny, Mirka Krajewskiego, a Mirek Krajewski to był żołnierzem, wtenczas nie wiedziałem o tym, oczywiście nic nie wiedziałem, Gwardii Ludowej, lewicowiec straszny. Oni przed wojną byli komunistami jeszcze wszyscy. Znałem go z tego powodu, że moja ciotka przyszywana, mieszkała na Starym Mieście, na Rybakach i pomagała biednej młodzieży, a to była biedna młodzież, lewicowa, komunistyczna młodzież była. Znała Mirka, on nie miał [niezrozumiałe], więc korepetycje mu załatwiła. On mnie zresztą do Rejtana przygotowywał, zdałem do Rejtana dzięki niemu.
Tydzień po tej historii z Frankiem Miękiną, który mnie wciągnął, przychodzi Mirek Krajewski z drugim kolegą, Buczyńskim Władkiem i mówi: „Słuchaj, Andrzej, czy ty byś chciał gdzieś należeć?” Mówię: „Nie, mnie to nie interesuje, takie bzdury tam, to nie.” Popatrzyli na mnie jak na idiotę: „Co za idiota, holender! Tu młodzież!” Przypadek sprawił, że nie znalazłem się w Gwardii Ludowej. Co taki gówniarz wiedział? Różnie to ludzie dzisiaj mówią. Nie należałem do młodzieży harcerskiej, która już wie. Mój dom nie był działający w żadnych strukturach patriotycznych, [to był] przeciętny warszawski dom. I przypadek sprawił, że nie znalazłem się w Gwardii Ludowej. Gdyby ten mnie tydzień później zaproponował, to bym był. Chodziło [o to] by lać Niemców, którzy zabili mojego przyjaciela. To był mój pierwszy cel. Ale uniknąłem tego na szczęście.
  • Bo to się wtedy nie liczyło, że to jest Gwardia Ludowa, Armia Krajowa?

A co taki dzieciak wiedział? Może starsi, może ludzie bardziej politycznie zorientowani, ale co tam chłopaki wiedziały. Było dużo wspaniałych chłopaków. Znam takich po wojnie, którzy byli w oddziałach, które były bardzo popierane, którzy zdawali egzamin, nie poszli, bo mogli korzystać z tego, że byli w tym, nie korzystali, ale znałem takich z najbardziej prawicowych organizacji, którzy okazali się potem konfidentami, więc to jest strasznie złożona rzecz. To nie jest tak czarno-biało! Tak nie można mówić.
Potem byłem w Armii Krajowej i gdzieś w czerwcu 1943 roku Franek Miękina mówi: „Andrzej, ty jesteś taki wysportowany, czy byś chciał do oddziałów dywersyjnych wstąpić?” Mówię: „Jak najbardziej!” „Zastanów się. To jest bardzo niebezpieczne.” „Co takiego? A co jest bezpieczne?” Rzeczywiście, jak można było najbardziej siedzieć w piwnicy i zginąć, to nie było bezpieczne, [czy] niebezpieczne. W ten sposób znalazłem się w oddziale dywersyjnym. Wtenczas jeszcze nie wiedziałem wszystkiego, gdzie i jaki to oddział i co? Już wyjechałem na wakacje, a po wakacjach już się miałem zgłosić, podali mi namiar na Rakowieckiej i znalazłem się w oddziale dywersji bojowej obwodu Ochota ODB18, słynny oddział ODB18, w drużynie D2. Każdy oddział, ODB liczyło zawsze, ODB18 miało trzy drużyny – pierwsza, druga, trzecia. Byłem w 2. drużynie. Cały oddział liczył czterdziestu paru razem z łączniczkami i z meliniarkami, a moja drużyna to było kilkunastu chłopaków. Też były łączniczki i meliniarki, które przechowywały broń, dawały, przygotowywały akcje. Już od października 1943 roku zacząłem brać udział w akcjach dywersyjnych.
Początkowo to były akcje typowo dywersyjne. Zaczęliśmy od skromnych, od takich akcji jak napady na kina. Pierwsze to było na kino „Urania”, nieistniejące zresztą już dziś, na ulicy Hożej. To było kino sławne z czasów Powstania, bo tam było więzienie jeńców niemieckich i Niemcy rzucili bombę i wszyscy ci jeńcy zginęli. I to było pierwsze kino, które robiłem, drugie kino, do dziś istniejące, kino „Atlantik” na Chmielnej. To drugie kino, które robiliśmy, był napad, wchodziliśmy do środka, koledzy dwaj moi robili kasę, ja stałem w środku i tam pilnowałem, żeby wszystko było w porządku. Najwyższy dryblas stał przy drzwiach i obstawa była na zewnątrz też, pilnowała. Na ogół to sprawnie szło, z tym, że w kinie „Atlantik” jeden Niemiec był i zaczął mi uciekać do toalet. Więc dogoniłem go, dałem mu kopa, on się cały trząsł, potem pogłaskałem po głowie, bo nie chciałem szumu robić, [powiedziałem]: Gut, gut, gut! Uspokoił się. Tamci zrobili kasę, wszyscy [wyszli], ja ostatni wychodziłem, bo jeszcze musiałem mieć na oku wszystkich, bo to tłumek ludzi stał do kas, to diabli wiedzą, ktoś mógł być z bronią, mógł być gestapowiec, i uciekaliśmy, i to było [wszystko].
Potem były inne akcje, tak jak na Brumwerke, bardzo zresztą paskudna akcja na wartownię Brumwerke, gdzie cudem żeśmy uciekli. Obstawy, pilnowanie spotkań. Nawet nie wiedziałem, bo kiedyś było na Placu Narutowicza, gorsze było nawet niż sama akcja, bo trzeba było wiele godzin stać z bronią w ręku, bo tam była narada dowództwa i nas brali do [różnych zadań], odbijanie więźniów, akcje takie są i nigdy nie trafiliśmy [na problem]. Odbijaliśmy, samochody pojechały inaczej. Potem niestety, zaczęły się akcje wyrokowe, bardzo przykre, o których nie będę rozmawiał, mówił, bo takie akcje [były], nikt nie przypuszczał, że takie akcje [będą], ale takie były. Było tak dużo konfidentów w Warszawie, gestapowców różnych ukrytych. Każdy z nich to był potencjalny morderca setek ludzi. [Konfident] jak zdradzał, wyszpiclował, to setki ludzi szło na tortury i na śmierć, więc likwidacja takiego była absolutnie konieczna. Ja zresztą sam wyroków nie wykonywałem, byłem za młody na szczęście, ale asystowałem przy tym, mówię o osłonach, tym wszystkim.

  • Czy faktycznie kobietom goliło się głowy, tym kobietom, które zadawały się z Niemcami?

To było, ale to były głupie akcje, błahe akcje, w których nie brałem udziału. Myśmy brali [udział] w takich akcjach… Mój oddział to był oddział wielkiej dywersji, to myśmy takich akcji nie robili, to mogli jacyś chłopaki zrobić, u nas to już czapy się dawało, tu nie było [żartów]. Ale mój kolega, który nie był w dywersji brał udział w takiej akcji, to mówi: „Byliśmy gdzieś na Żoliborzu. Chyba był jakiś rzeźnik, który strasznie sfolksdojczył się i jakieś szykany robił Polakom straszne, grubas rzeźnik. On strasznie nieprzyjemny był dla Polaków. Kiedyś dostaliśmy [rozkaz], mamy go ukarać za to.” „Jaka kara?” „Kara chłosty.” Chłostali. Przyszli do niego, wchodzą z bronią, od razu łapy do góry, rodzina cała zgromadzona, ale trzeba było wyrok odczytać i mówią: „Z rozkazu Polski Podziemnej...” Nie zdążyli powiedzieć, a on na kolana: „Panowie, nie zabijajcie! Panowie, nie zabijajcie!” „Drugi raz czytamy to: << Z wyroku Polski Podziemnej dostał pan karę...>> << Nie, panowie, nie zabijajcie!>> Wreszcie trzecim raz udało mi się: << Z wyroku Polski Podziemnej dostał pan karę chłosty dwadzieścia batów.>> <<Panowie, proszę, co podać? Może paseczek, może to, może tamto!>>” Już był zachwycony, że w czapę nie dostanie. To była autentyczna historia, to mi opowiadał, jakie to były cyrki. Myśmy takich akcji nie robili. U nas niestety to było gorsze.

  • Ale przecież nie zawsze był czas, żeby odczytać taki wyrok, jeżeli wykonanie wyroku było na ulicy?

Nie zawsze. Zasada była, [że] na ulicy to przeważnie się nie odczytywało wyroków, ale mniej więcej starało się dawać znać, po co to jest? Że to nie jest jakiś mord, ale, że to jest kara. To różnie było, różne sytuacje były. Proszę sobie wyobrazić, że rok 1943, jesień, zima i rok 1944, to ludzie ginęli jak muchy, to wyjście na ulicę było straszne, a co dopiero łazić bez przerwy z bronią. Myśmy broń nosili za pasem. Miałem Steyera, jedenastkę dużą. To było bardzo niebezpieczne.
To jest śmieszna rzecz, ale zarówno w czasie dywersji, jak i w czasie Powstania, najgroźniejszych akcje nie przeżywałem w walce, tylko w pewnych funkcjach, które musiałem wykonać. Mianowicie w czasie dywersji najgorszym dla mnie przeżyciem to był przejazd przez miasto w jednym szczególnym wypadku. Mieszkałem na Piusa, a broń mieliśmy w melinie na Wielkiej. Jak była akcja, bo nieraz dwie akcje dziennie było, to dzwonił mój kolega „Michał” z Rakowieckiej: „Andrzej, bierz narzeczoną i przyjeżdżaj!” „Narzeczona” to znaczy spluwa, broń, granaty. Musiałem wtenczas jechać na ulicę Wielką, tam mój kolega Olek, który zginął na Placu Unii [Lubelskiej], czekał na mnie i meliniarka naprzeciwko mieszkała, broń miała zmagazynowaną i nam wydawała broń, rewidowała nas, sprawdzała, czy nie mamy trefnych papierków, dokumentów, bo nie wolno było mieć, trzeba było wychodzić czystym, bez żadnego [dokumentu], żeby jak się dostanie w czapę czy się zginie, żeby nie trafili Niemcy na ślad ludzi innych.
Kiedyś był taki dzień, to był chyba grudzień 1943, straszne były łapanki w Warszawie, potworne. To był okres rozstrzeliwań, jeszcze Kutschera żył wtenczas. Telefon do mnie: „Andrzej, przyjeżdżaj!” Więc szybko się ubieram, na dół, do bramy, a bramę pan Józef, dozorca nasz, fantastyczny człowiek, zresztą kamienice warszawskie poza jakimiś, gdzie mieszkał gestapowiec, konfident, to były wielkie rodziny, to była wspaniała rodzina. Pan Józef [mówi]: „Andrzejku, nie wychodź. Patrz, co tu się dzieje, ile bud tu pozajeżdżało, nikt nie wychodzi. W ogóle łapanki są straszne.” „Panie Józefie, muszę, muszę.” Pożegnał mnie tak, jakbym miał nie wrócić.
Pojechałem, pusto oczywiście, jeszcze łapanek nie było, jeszcze się przygotowywali. Dojechałem na Wielką, Olek mieszkał na trzecim piętrze, włażę tam, dziewczyna tam, Teresa wydaje nam broń, rewiduje, a ja wyglądam, balkonik miał na Zielną, na Wielką to było, chyba na Wielką, mówię: „Olek, przecież my nie przejedziemy. Zobacz, co się dzieje, rany boskie! Nie przejedziemy z bronią na Rakowiecką, przez centrum miasta.” Patrzę, z prawej strony stoją samochody niemieckie, Schupo i to wszystko, z lewej strony idą, tyraliera lotników, Luftwaffe, bo oni brali, jak była wielka łapanka, to brali lotników, Luftwaffe do akcji, żywej duszy nie ma poza Niemcami. Mówię: „Olek, dzwoń do Michała, że nie możemy przejechać.” On dzwoni do „Michała”, „Michał”: „Nie. Musicie być.” Nie ma rady, amen. Jeszcze ta dziewczyna medalik wiesza mi, kolega wie, że nie mam takiej dziewczyny, która może mi medalik powiesić i wychodzimy.
Mówię: „Olek, słuchaj, taka historia jest, i tak normalnie nie przejedziemy. Musimy grać vabank. Jesteśmy troszkę podobnie jak Niemcy ubrani.” Miałem kurtkę skórzaną, oficerki buty, bryczesy i kapelusz nosiłem tak po niemiecku. To mnie maskowało, miałem daszek opuszczony do dołu, tak jak Niemcy nosili. Olek był ogromnym chłopem, prawie dwumetrowym, dlatego on nosił zawsze pistolet maszynowy, skórzany potężny, wielki płaszcz, granaty w kieszeniach, blondynek. On był z nowogródzkich oddziałów partyzanckich, tam był spalony, musiał uciekać. Mówię: „Słuchaj, absolutnie się nie chowamy.
Ja stoję na pierwszej platformie drugiego wagonu, ty na ostatniej. I obydwaj nie chowamy się. Wychylamy się, stoimy przy drzwiach. I absolutnie, gapimy się, zgrywamy szkopów.” Dobra. Wsiadamy, tramwaj podjeżdża, wskakujemy do tramwaju na Marszałkowskiej i tak stajemy, tak jedziemy, rzeczywiście koszmar, pusto, tylko Niemcy, tylko budy łapankowe. Patrzą na nas, gapią się, a my stoimy bezczelnie sobie tam, jak Szwaby. Dojeżdżamy do Alej Jerozolimskich Marszałkowską, mówię: „Koniec, chyba już nie przejedziemy.” Tłumy Niemców, żandarmów, buda koło budy, na skrzyżowaniu stoi odkryty samochód z gestapowcami, patrzą się na nas gestapowcy, a my tu załadowani granatami, ze Schmeiserami, ze wszystkim, a my się bujamy. Tak stanąłem i się bujam, ten też, patrzymy na Niemców, rozglądamy się i we łbie chyba im się nie mieściło, że to mogą być Polacy. Przejechaliśmy Marszałkowską do Placu Unii [Lubelskiej], za Placem Unii [Lubelskiej] było spokojniej, już było cicho, Puławską, Rakowiecką, wyskakujemy. To było najgorsze dla mnie, ten przejazd, z całej mojej dywersji. Żadna akcja strzelania do mnie i ja strzelałem, to nie było takie straszne, jak przejazd, gdzie byłem pewien, że to jest koniec. W czasie wojny najgorsze są sytuacje, kiedy człowiek na wojnie ma dwa wyjścia, trzeba coś wykonać, czy nie chce, czy się buntuje. Najgorsze są sytuacje, kiedy wie, że zginie, że nie ma wyjścia, że to jest [nieuchronne], ale musisz to zrobić. Wtenczas jedna była, a drugą miałem w trakcie Powstania na Królewskiej 16.

  • Do tego dojdziemy. Pan mówił, że Olek, pana kolega, zginął na Placu Wilsona, ale to w czasie Powstania?

Nie na Placu Wilsona, [ale] na Placu Unii [Lubelskiej], przed Powstaniem. Po paru miesiącach akcji to my byliśmy tak znani, [że] musiałem uciekać z Warszawy. Mój rysopis był na gestapo, Olka też znali już. Wszystkich gestapo znało, bo kto mógł wiedzieć w tłumie w kinie, ile stoi gestapowców czy konfidentów, i opisywali, kogo złapali, jak wyglądają. Jak? Kto? Gdzie? To byliśmy stale w ruchu. Normalnie on stał na Placu Unii [Lubelskiej], wysoki chłop, łatwy do rozpoznania, dwumetrowiec, taki Longinus Podbipięta, jakby pięścią walnął to stół poszedłby w drobiazgi. Zatrzymał się samochód gestapo, nie pamiętam, [czy] on w walce zginął, z bronią, tam zginął. Drugi, Krzysio, syn oficera straży granicznej, z tego miasta, nie pamiętam, znane już, z KOP, z ochrony pogranicza, dowódcą jego ojciec był, Krzysio Jordan. Zginął też w akcji, ale w akcji zginął na Poznańskiej róg Alej Jerozolimskich. Tam zresztą poleciało… Mnie wtenczas nie było, a jeden z akcji, oni robili, Kraftfahrpark, róg Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, niemieckie magazyny i jeden z chłopaków naszych się zaplątał gdzieś w druty i Niemcy go złapali. Krzysia chcieli złapać, ale jeszcze silniejszy od Olka, trzepnął żandarma, że o mało go nie zabił pięścią i uciekli z „Michałem”, z moim kolegą drugim. Tego jednego, Józka, złapali. Wykończyli go oczywiście na gestapo, ale on prawdopodobnie nie sypał nikogo. Musieli coś u niego znaleźć, bo cała historia po jego aresztowaniu to się zakończyła aresztowaniem przez gestapo naszego sekcyjnego, piątkowego „Eugeniusz”, dowódcy piątki, którego gestapo zaaresztowało z rodziną całą i zamordowali. Przyszli do magazynu broni na Wielką właśnie. Tam dwóch chłopców naszych było, i jak tam przyszli do magazynu broni, to chłopcy ostrzelali się, broń zabrali, załadowali i wycofali się, zwiali. Pozabijali Niemców i się wycofali wszyscy. Większość oddziału potem zginęła, w Michalinie. Konfident, jakiś cukiernik wydał ich, zginął nasz dowódca „Wisz”, wspaniały Wiszniowski, zresztą z rodziny Orłosia, bo jego żona była Orłoś z domu, wspaniała kobieta. Oni bronili się w Michalinie, i dwóch zginęło, jeden, który zdążył, wysadził jeszcze cały budynek, zmarł w transporcie, ona została ranna w brzuch, była w ciąży, chłopczyk mały był w nóżkę ranny, a druga część mieszkała dalej i ci ocaleli.
Mnie wtenczas nie było, bo już byłem poszukiwany przez gestapo, już mi cynk dali, że muszę się na chwileczkę, na odstawkę się szło na pewien czas.
To właściwie oddział był wybity. Do Powstania nas przeżyło z oddziału, poza łączniczkami, chyba czterech z całego oddziału, do Powstania nie, więcej, bo w Powstaniu zginęło. Powstanie przeżyło czterech, do po wojny, jeszcze dwóch zginęło w czasie Powstania, chłopców z tego oddziału, ale większość to zginęła przed Powstaniem.
  • Jak się nazywał Olek?

Bołtuć, kuzyn generała Bołtucia, Olek Bołtuć. Wspaniały chłopak.

  • Pan, jak musiał uciekać, to gdzie pan uciekł?

Nie mogłem wyjechać z Warszawy, bo myśmy mieli swojego agenta na Szucha, Ochocki, agent taki był, że tam szukają kogoś takiego, taki i taki rysopis, że gdzieś mieszka w pobliżu Koszykowej i ulicy Piusa, Pięknej. Zacząłem obserwować, rzeczywiście tam na wprost mieszkała prostytutka, Niemcy [przychodzili] udawali [klientów], [niby] że gestapowiec z nią rozmawia, opowiada, pokazuje tu, tam, siam. Mówię: „Trzeba wiać, już nie ma rady.” Jak tu się wydostać? Zresztą miałem już dyspozycję, że mam na miesiąc zniknąć z Warszawy, a jak się uspokoi, to mi dadzą znać. Zresztą była ścisła łączność, nawet gdzie byłem, to była łączność ze mną, że nawet wiedziałem, kiedy Powstanie będzie, jak już przed Powstaniem, ale nie mogłem wyjechać tak. Wyjechałem przebrany w mundurze Hitlerjugendu, jako Niemiec i pomogła mi folksdojczka, Niemka, która, zresztą tak jak z Gwardią Ludową, losy polsko-niemieckie też są pokrętne.
Więc to była folksdojczka, która mieszkała w Żyrardowie, a była kuzynką mojej kuzynki, która wyszła za Niemca na Śląsku, w Głogówku. Tam było dużo małżeństw polsko-niemieckich. Ona, ciotka, do której miałem uciekać ją znała, przyjechała, mówi: „Pożycz mundur jakiś.” Ona miała synka w Hitlerjugend, a drugiego esesmana, takie są losy, i miała portret Hitlera w swoim mieszkaniu, ale jak tam kiedyś byliśmy z ciotką u niej, to odkręciła portret i pokazała, z drugiej strony był Piłsudski, nie skasowała wszystkiego na wszelki wypadek. Ta kobieta razem z córką przywieźli mi mundur Hitlerjugend. Ona chyba albo nie zdawała sobie sprawy, że to czapa dla nich wszystkich albo rzeczywiście ta rodzina odważna była. Trudno powiedzieć, co to było. W każdym razie przywiozła i ze mną pojechała, w Skierniewickim miałem rodzinę, mająteczek mały, tam się ukrywałem. Nawet się bałem, jak aresztowali Franka Miękinę, mojego kolegę, który mnie wciągnął. Przyleciała łączniczka, że Franek jest aresztowany, nie wiadomo, czy nie zacznie sypać, bo to różnie było. Jeden wytrzymywał tortury, drugi nie. Jeszcze dalej uciekłem, do majątku takiego, bo bałem się, że tu gestapo dotrze. Przyjeżdżałem tylko, jak był cynk, że można przyjechać do akcji. Ale byłem już spalony na terenie Warszawy, już w 1944 roku. Dopiero tuż przed Powstaniem dali mi cynk, że mam przyjeżdżać, bo będzie Powstanie. Jeszcze nie było określone dokładnie kiedy, ale będzie Powstanie, że mam przyjeżdżać i zgłosić się na Rakowiecką.

  • A Franek? To gestapo go wykończyło?

Franusia wykończyło [gestapo]. Wspaniały chłopak, ten który mnie wciągnął, Franuś Miękina. Zamordowali go, nie sypnął oczywiście nikogo. To był cudowny chłopak, wybitny konstruktor lotniczy, zdolny szalenie. Udało mi się dotrzeć do jego sióstr, jedna zmarła, a druga jest w Łodzi. Ta pani w Warszawie to mi dała unikalną rzecz, siostra jego dała mi zawiadomienie gestapo, że zmarł. […]

  • A gestapo szukało pana w domu?

Nie. Do domu nie dotarli, bo oni nie wiedzieli, gdzie mieszkam, oni wiedzieli, jak wyglądam, a nie wiedzieli, gdzie mieszkam. Wiedzieli, [że] gdzieś mieszkam w rejonie Koszykowa, Lwowska, Piusa. To to wiedzieli. tr

  • A pana brat czy rodzice byli w konspiracji?

Nie, rodzice nie. Brat też nie był, bo on był na wsi. Brat był trochę dziwak, on się nie angażował, to różnie tak bywało.

  • Tak, że którego dnia pan przyjechał przed Powstaniem?

Tuż przed Powstaniem, w przeddzień Powstania przyjechałem do Warszawy, zresztą niemieckim samochodem. Ponieważ bałem się u mojej ciotki być, bo już jak Franka aresztowali i mnie ostrzegła, łączniczka przyleciała do mojego domu, matka do mnie jakoś tam dała znać, to w majątku ukrywałem się sąsiednim, niby na praktyce rolnej, a administrator, pan Szpajda świetnie żył z Niemcami. Był pomorski gbur tak zwany. Przez niego załatwiłem… Tuż przed Powstaniem dojechać do Warszawy to była trudna sprawa i on mi załatwił dojazd z Niemcami. Dwóch poczciwych żołnierzy niemieckich jechało ciężarówką po zaopatrzenie i oni mnie zabrali, dzięki administratorowi, panu Szwajdzie. Zajechali na Piusa, jeszcze wór żywności wziąłem, co ocaliło moich rodziców od głodu. Moi koledzy na Piusa w bramie, jak zobaczyli, że mnie Niemcy przywożą, to czekaj ty! Mówię: „Wszystko jedno jak, byle się dostać do Warszawy.” I w ten sposób się dostałem, i teraz kombinowałem, żeby się dostać, ale pierwszego dnia nie chciałem, chciałem się trochę nacieszyć, następnego dnia miałem pójść na Rakowiecką, bo bałem się, czy gdzieś kotła nie ma. Jak miałem ruszyć po piątej, strzelanina, Powstanie się zaczęło. Patrzę, biegną łączniczki z noszami, chłopaki jakieś, jacyś chłopcy z bronią, Powstanie. Już nie mogłem się dostać na Rakowiecką. Tak to było. Tak się zaczęło moje Powstanie.

  • Dobrze, to potem. Pierwszy dzień Powstania, to szukał pan kontaktów z innymi oddziałami, tak?

Wszedłem od razu do bramy, jakiś grubasek ze spluwką tam latał, jak się dowiedział, że jestem z Kedywu, to: „Ręce do góry!” i zaczął mnie rewidować, czy nie mam broni. Całe szczęście, że nie miałem, bo bym mu nie dał. I mówi: „Teraz nie może pan nigdzie [iść], rano niech pan się zgłosi do Architektury, na Lwowską.” Architektura, tam była komenda Batalionu „Golski”. Rano ludność mi dała worek żywności, na plecy worek żywności wziąłem i już przejście podziemne było z jednego domu, z Piusa na Lwowską było zrobione, mur wybity w piwnicy, już przeszedłem i zameldowałem się u „Golskiego”.
Jak powiedziałem, że jestem z dywersji, to od razu mnie tam dowódca, porucznik, koło bramy się kręcił, [mówi]: „Masz butelkę zapalającą i granat.” Dał mi granat zaczepny, polski przedwojenny i mówi: „Trzeba iść tutaj na barykadę. Tu jest barykada na Lwowskiej. I tam pilnować na balkony, bo tu Niemcy mogą atakować.” Polazłem na Lwowską, przed barykadą i tam jakieś „urepy” typowo warszawskie stoją na balkonie i mówię: „Co tu leży takiego przed barykadą?” „Frajerze, popatrz się!” – mówi. Jak to. Patrzę tak blisko, to ogromna patelnia z kuchni, jak ta, od patelni kabel do barykady. Mówię: „Co to jest?” „Ty frajerze – mówi – będą jechać czołgi, zobaczą coś takiego, to nie przejadą. Zawrócą, a my wtenczas butelkami w nich.” Ale czołgi nie przyjechały i przesunęli nas do Gimnazjum Staszica na Noakowskiej, to przy Politechnice, do dzisiaj budynek jest, gimnazjum jest. Tam miałem pierwszy chrzest bojowy, hełm zdobyłem. Pani Mira Zimińska pomalowała mi hełm i opaskę mi uszyła, nie pamiętam, na prawą rękę, najpierw się na lewym nosiło, potem na prawym ręku, bo ona tam mieszkała obok. Tam siedzieliśmy. Tam był pierwszy chrzest bojowy, bo Niemcy siedzieli jeszcze na Śniadeckich 17, to było Gimnazjum Miejskie i tam mieli szpital.

  • A pani Mira Zimińska wszystkim malowała hełmy?

Nie wiem, nam pomalowała, tym paru chłopakom pomalowała. Ona tam była nie sama, była z drugą aktorką, już nie pamiętam, którą.

  • A pomalowała orzełki?

Nie, czerwono-biały lampas na hełmie, naokoło, i opaskę czerwono-białą WP, że Wojsko Polskie, orzełek, to było całe spotkanie. A hełm miałem niemiecki zdobyczny, bo Niemcy tam już zostawili hełmy. Zresztą na Noakowskiego myśmy żadnej akcji wojennej nie przeprowadzili, bo ludność cywilna rozbroiła paru Niemców, którzy tam siedzieli. Jak żeśmy przyszli, to oni byli już przekazani do naszych jednostek, broni nie miałem jeszcze, z butelką z benzyną i z granatem, i nas przenieśli właśnie, bo tam były łóżka do szpitala.
Po paru dniach Niemcy ze Śniadeckich się wycofywali, ich czołgi wyjechały przez Politechnikę, zabrali swoich rannych i wycofali się. Wtenczas myśmy tam strzelali. Ja nie strzelałem, bo nie miałem broni, ale koledzy strzelali. Wtedy mało w czapę nie dostałem, bo kule na Gimnazjum, byłem na pierwszym piętrze, leciały. Oni wywiedli swoich rannych, a nas przenieśli potem do Gimnazjum, i tam kwaterowałem. Tylko raz posłali nas na czołgi. Zresztą straszliwie się rozczarowałem, bo gdzieś tu w rejon Placu Zbawiciela na czołgi nas posłali i miałem rzucić granat, butelka poleciała zapalająca i granat [rzuciłem], żeby on [czołg] się zapalił. Granat mi się rozsypał, bo był stary, już był przeżarty, wszystko, proch wyleciał, więc szlag mnie trafił.
W zasadzie poza akcjami, jak tam Niemców brali, to właściwie tam nie nawojowałem się wiele do 7 [sierpnia]. Ludzie ginęli masowo, a ja się do 7 sierpnia nie nawojowałem poza jedną akcją tutaj. Ale 7 [sierpnia] dowiedziałem się, że moi koledzy z Kedywu są, z Woli przeszli na Stare Miasto, i chciałem się koniecznie dostać [do nich]. Właśnie „Michał”, jeden, który przeżył wojnę i Powstanie… Postanowiłem się dostać. Zgłosiłem się do mojego dowódcy u „Golskiego”, że proszę o zwolnienie, przepustkę i chcę do moich oddziałów dołączyć. Ruszyłem w nocy z 7 na 8 sierpnia w stronę Starego Miasta. Przeszedłem Aleje Jerozolimskie, w miejscu, gdzie barykada była przejściowa, wtenczas jeszcze barykada była bardzo nędzna, parę worków było przy bramach, tak, że było bardzo ciężko. Niemcy tam dużo ludzi zabijali. Mnie się udało przejść, ale ktoś zaraz za mną zginął. Nie pamiętam, jak to było, że prawdopodobnie oni odnotowywali, kto przechodzi, bo potem, po historii, to oni pomylili, że zginąłem i w jakimś Ordre de bataille batalionu „Kiliński” jestem jako poległy 7 na 8 sierpnia, 8 sierpnia i w książce „W zasięgu PAST-y” też jestem jako poległy, a żyję. Tak, że tu się jakoś pomylili.
Przeszedłem to i doszedłem do Mazowieckiej, na Mazowieckiej na barykadzie chłopy mówią: „Kochany, nie przejdziesz już. Tutaj na Placu Piłsudskiego są już szkopy, nie przejdziesz na Stare Miasto mowy nie ma o tym. Tu jest batalion „Kiliński”, tu się zgłaszaj.” Poszedłem do Prudentialu i zgłosiłem się do porucznika Silkiewicza, to był oficer z batalionu „Kiliński”, który mnie przyjął. Dowiedział się, kim jestem. Powiedział: „Trudno, musisz tymczasem tu wojować.” Dał mi przydział do 164. plutonu 1. kompanii batalionu „Kiliński”. Mieliśmy kwaterę Moniuszki 1, to jest tuż przy Placu Napoleona. Jedną noc przespałem na podłodze kawiarni „Bodega” przy Placu Napoleona, bo w nocy nie mogłem tam zgłosić, tylko rano się zgłosiłem i zostałem. Dostałem wreszcie karabin, już miałem broń, a spaliśmy na belach papieru, skład papieru [tam był] na drugim piętrze czy na pierwszym. Naszym zadaniem wtenczas pierwszym była obstawa PAST-y. PAST-a była jeszcze w rękach niemieckich wtenczas i chodziło o to, żeby nie dopuścić im zaopatrzenia, ani żeby oni tam się nie wycofali.
Pierwsza służba, to miałem na Zielnej od strony Próżnej, gruzowisko było z Królewskiej i tam odcinało… Zresztą Niemcy byli dwieście metrów od PAST-y, to tylko skok, kawałeczek Zielną, koło gmachu Giełdy, już Niemcy byli w Saskim Ogrodzie. Tam żeśmy pilnowali, żeby oni się nie wycofali. Zresztą to było trochę koszmarne, bo trupy leżały na Zielnej. Leżał trup akowca starszego już, którego nie mogliśmy ściągnąć, a w bramie leżał trup Niemca, więc zaduch był okropny. Jeden z kolegów grał na pianinie, bo było w mieszkanku na parterze, gdzie myśmy byli, co było pianino, więc grał ładnie na pianinie, trupy śmierdziały i pilnowaliśmy to. Jedyne, co było do czytania, to pismo niemiecka „Fala”, niemieckie pornograficzne pismo, które leżało. Potem cały czas to była cisza, a potem w różnych sytuacjach była obstawa do zdobycia PAST-y, to były wszystko akcje odcinające PAST-ę. Były też [inne] akcje. Ponieważ jedynym budynkiem, który był po tamtej stronie Królewskiej, to była Królewska 16, potężny budynek koło Giełdy spalonej już w 1939 roku i tam w razie ataków, to z naszego batalionu posyłali wsparcia. Kilkakrotnie byłem w takich wsparciach na Królewskiej 16.
Tam przeżyłem drugi fakt, tak zwany ekstremalny, że uważałem, że nie przeżyję, to znaczy się, był bardzo ciężki niemiecki atak jeszcze przed zdobyciem PAST-y, nie pamiętam, bo chyba 17 sierpnia. Niemcy atakowali ze wszystkich stron, a to był budynek odcięty. Królewska jest dość szeroką ulicą, zresztą na wprost gmachu to gruzowisko było, murek tylko i gruzy, dom spalony był. Tam trzeba było skakać, to przez ulicę, gmach potężny. Mnie dali stanowisko, to było drugie, bo pierwsze to miałem od strony Palmiarni, tam atakowali nas jacyś Kozacy, nie Kozacy, ale to nie byli własowcy, bo oddziałów Własowa nie było, tylko prawdopodobnie oddziały z kolaboracyjnych oddziałów Dirlewangera. Oni byli w czapkach kozackich z krzyżami. Pijani szli do ataku. Ich łatwo było wyłuskiwać. Myśmy ich tam wyłuskiwali jak cholera, a chłopaki byli strzelcy wyborowi, łobuzy z Woli i z Pragi byli wyborowi strzelcy. To się ich wyłuskiwało, tylko czapa podskakiwała. Ale nie było takie przyjemne, bo całe schody marmurowe, widziałem w oknie, były zlane krwią, tam jednak nasi dostawali. Jeszcze nie dostałem, ale dostawali przede mną. I o tyle to było nieprzyjemne, że w razie ataku to duży budyneczek, człowiek nie wiedział. Niemcy z trzech stron atakowali, jeszcze PAST-a była, z PAST-y jeszcze strzelali. W każdej chwili mógł człowiek być tam odcięty, więc się niepokoił.
Kiedyś był atak ciężki, już myślałem, że jesteśmy odcięci, ale koledzy przylecieli: „Nie. Udało się odeprzeć żandarmów od Placu Grzybowskiego.” Ale któregoś dnia był atak, wyznaczyli mi stanowisko od gmachu Giełdy, na drugim piętrze. Drugi kolega był w narożnym, a ja byłem w drugim pokoju od Królewskiej, duże pokoje tam były. Też się atak rozpoczął, czołgowy. Z jednej strony żandarmeria atakowała niemiecka, a czołgi od tej strony. Miałem karabin tylko, nie miałem żadnej broni przeciwpancernej. W pewnej chwili widzę, jak czołg podjeżdża i podnosi lufę na moje okna, więc krzyknąłem tylko do chłopaka, który był: „Wyskakujemy!” Przecież oni tu pieprzną i po nas!” Wyskoczyłem na korytarz i oni rąbnęli wtenczas. To wszystko, stropy się zarwały, zamknęły drzwi. Tamten, nie wiem, chyba zginął, bo nie widziałem go potem już, nie zdążył wyskoczyć. Nie wiem co robić? Nie mogę... Stropy się zawaliły, kurz wszędzie.
Słyszę krzyki na dole, więc zbiegam na dół i wkraczam na taką sytuację: ranny jest w nogę jeden z żołnierzy, krew się leje, tutaj go ratują. Natychmiast trzeba go przenieść do szpitala, bo umrze tutaj. Szybko dowódca wyznacza, jestem z lewej strony z tyłu noszy, bo nosze są, trzech kolegów, ale przecież na lewo, w odległości kilkunastu metrów stoi czołg niemiecki i wali. Z drugiej strony atakują żandarmi, ale trzeba skoczyć, bo umiera człowiek! Skok, lecimy! Miałem oficerki, wysokie buty miałem i na którejś, chyba na szynie tramwajowej czy na progu, na wejściu z jezdni na chodnik zawadzam nogą i potykam się, i my wszyscy lecimy z rannym na ziemię. W tym momencie seria, Niemiec wali z czołgu erkaemem, kule gwiżdżą nad głowami, my się wyczołgujemy, sanitariuszki łapią, wciągają nosze, my już jesteśmy na polu, gruzowisku. O powrocie nie ma mowy! I wtenczas był drugi w moim życiu najcięższy wojenny moment, bo byłem pewien, że też nie przeżyję, tak jak wtenczas przed przejazdem, tak tu też byłem pewien, że nie przeżyję tego, ale trzeba było lecieć. Siedzę w gruzach i widzę, jak wspaniale nasze chłopaki pracują. Bo tak: tu czołgi, tu żandarmeria niemiecka atakuje od Placu Grzybowskiego i jeszcze sztukasy lecą i piguły posyłają nam, i z karabinów maszynowych sieką. Więc piekło na ziemi, a chłopaczki nasze dostały już zrzutowe piaty, siedzą z piatem i spokojnie, czołg się zbliża, to do czołgu łubudu i czołg płonie. Wyskakuje Niemiec z czołgu, podnosi budkę, szybko dostaje w czapę, klapa się zamyka, czołg się pali. Tam było cmentarzysko czołgów, róg Marszałkowskiej i Królewskiej. Chłopaki były niesamowite, i to taka łobuzeria była. Potem już, po zdobyciu właśnie PAST-y, gdzie nie oddałem jednego strzału, ale jestem zdobywcą PAST-y.
  • To proszę powiedzieć, jak pan zdobywał PAST-ę.

Zaatakowałem PAST-ę od strony… W nocy z 19 na 20 sierpnia, była akcja mobilizacyjna nas wszystkich i atakowałem od strony niższej PAST-y. Miałem wyznaczone zadanie wpaść do dużej PAST-y i spenetrować drugie piętro, bo każdy miał [swoje], ten ma pierwsze, ten drugie. Miałem spenetrować drugie piętro dużej PAST-y, czy tam nie ma Niemców i lecieć na górę dalej. Biegłem, chyba jestem też na zdjęciu, na filmie jakimś tam jestem, widać mnie, jak biegnę w hełmie, ale strzelać, o tym nie było mowy, bo do kogo było strzelać? Do kłębów dymu? PAST-a już się paliła podpalona miotaczami płomieni przez powstańców. Właśnie wpadłem na drugie piętro, znalazłem tylko manierkę z miętówką, która uratowała mi życie, bo kiedy odkręciłem, posmakowałem, wypiłem, zakręciłem, to w tym momencie Niemcy rzucili granaty, ktoś tam został ranny. Wbiegłem na górę, już Niemcy zbiegli na dół schodami ognioodpornymi i tak się skończyła moja PAST-a. Zszedłem na dół, już koledzy wyprowadzali jeńców z piwnic, bo wszyscy schodami ognioodpornymi zeszli do piwnic i się schronili, i właśnie tam masę broni zdobyli. Mnie to trochę wkurzyło, bo kazali mi jeszcze raz wejść do PAST-y. […] Ale broni już nie znalazłem, chłopaki już przepenetrowali wszystko i tak się zakończyła moja epopeja z PAST-ą.

  • A ci na tej słynnej kronice, ci powstańcy to?

To z mojego plutonu chłopcy, tak.

  • Z pana plutonu.

Tak. Pamiętam, jeden jest Edzio Mortko, w środku ten, co stoi, drugi to jest, ten obwieszony, co taki łobuziak, to nie pamiętam ich nazwisk w tej chwili. Nie byłem jeszcze tak bardzo zżyty z chłopakami.

  • A to był chłopak z Woli, ten pierwszy?

Chyba ten pierwszy, Edzio Mortko, to był z Marek czy z Ząbek, a jeden był z Pragi, z Woli chłopcy byli. To była robotnicza młodzież, biedniejsza, ale bojowa, wspaniała, wspaniałe chłopaki. Potem to się tak zakończyła cała akcja z PAST-ą, jeńców kupę wzięliśmy, ale dla mnie to było strasznie trudne, bo widziałem, tu jeńcy, a tu leżą po lewej nasi chłopcy pozabijani, bo tam paru zginęło. Zresztą najcięższą akcję to miały dwie grupy. Pierwsza grupa, minerzy, którzy zaatakowali PAST-ę przed naszym głównym atakiem, wybitym otworem, to oni się dostali do środka, było, bardzo ciężkie zadanie mieli, tam zginęło też parę osób. I drugie ci, co byli z miotaczami płomieni, to oni przecież pierwsi byli, musieli pierwsi podpalić budynek, żeby to można było jakoś wystraszyć szkopów. My to już trochę tak, też można też było dostać w czapę, ale to już nie było to najgorsze, taka walka. Część Niemców starała się uciec. To znane są fakty, starali się uciec, to ich się wytłukło. Działo osłonowe wytłukło ich, tak, że nikt nie uciekł z Niemców.

  • Jak ci Niemcy się zachowywali, widać było?

Przerażeni byli ewidentnie. Zresztą przerażenie Niemców, jest słynne zdjęcie, kiedy Prudential się pali. W tym czasie byłem w Prudentialu. Dlaczego byłem? Bo mój szef, sierżant, maszynista kolejowy, wspaniały facet, mówi: „Andrzej, słuchaj, trzeba przynieść łóżka z Prudentialu do szpitala do PKO.” Łóżko było potrzebne dla rannych. Posłał mnie tam: „Pójdziesz do PKO, tam dadzą ci dwóch jeńców i to łóżko przyniesiecie.” Dostałem dwóch jeńców, jednego Niemca, jednego Hiszpana z Błękitnej Dywizji, bo one kolaborowały, szli z Niemcami, ta dywizja. Wziąłem z nimi łóżko, jak znosiliśmy łóżko, to w tym momencie Niemcy zasunęli właśnie pociski, od których Prudential się pali. Myśmy byli, klatką schodową schodziliśmy. Mnie trochę osmaliło, poparzyło mnie trochę, bo tam główne uderzenie ognia poszło tak bardziej na centralną i prawą stronę, myśmy schodzili tak na lewo, ale ogień to się lał wszędzie, tak jak w amerykańskich blokach, tak się tam lał ogień, w Prudentialu. Niemiec i Hiszpan przerazili się, zaczęli uciekać, musiałem ich siłą po łóżko zawracać, bo się bali, łóżko dotaszczyliśmy rannym. Więc spotkałem Niemca bardzo odważnego w czasie walk na Grzybowskiej, ale ci to byli przerażeni, przede wszystkim ci, którzy byli wzięci do niewoli, tam było trochę gestapowców, żandarmów, kolaborantów, to wiadomo było, oni już wiedzieli, co ich czeka. Przecież jeńców się brało z Wehrmachtu do niewoli normalnie, ale jak się złapało gestapowca, złapało się kolaboranta, z oddziałów, które mordowały ludność, to wiadomo, była czapa. Co tam, oni już radości wielkiej nie mieli na gębach swoich i stracha mieli.

  • A tego Niemca odważnego, co pan widział? Co to za Niemiec odważny?

To koniec Powstania już był, tak przeszedłem. Potem był kwatera na Zielnej 45, już pod zdobyciu PAST-y, tam było trochę odpoczynkowo. Zresztą to, co mówiłem, co też powiem, ale myśmy na Zielnej 45 dostali wspaniałą kwaterę w burdelu. Spaliśmy na łóżkach pensjonariuszek, wspaniałe łóżka, ale nie z nimi oczywiście, bo one gotowały w kuchni wojskowej, a dwie nawet na Marszałkowskiej wlazły na barykadę i tam strzelały. Takie były przenajróżniejsze typy. Sutenerek, który pilnował tego mieszkania, malutki, z ptasią mordką człowieczek, marzył tylko o tym, żeby nas wszystkich spotkać po Powstaniu i opijać to zwycięstwo. Na Zielnej 45 było dosyć słodko, tylko pilnowaliśmy, żeby Niemcy nie wdarli się od Ogrodu Saskiego, zresztą było bardzo blisko. Tam [były] pierwsze zrzuty rosyjskie, zresztą głupie zrzuty, bo je zrzucali, to bez spadochronów, to się tłukło wszystko. Potem nas już pod koniec Powstania, tych jeszcze zdolnych do walki, przenieśli na Grzybowską, obecnie to „Manhattan” rośnie tam, do fabryki Jarnuszkiewicza.
Zakończyłem Powstanie na bardzo cholernej placówce, bo to było wpierw przy erkaemie na Grzybowskiej. Tam cudem ocalałem, bo granatnik rozerwał mi się pod nogami. Rąbnął granatnik i byłem z moim kolegą „Rudym” i granatnik zapalił śmiecie przed bunkierkiem naszym, gdzie myśmy z erkaemem byli, więc wyskoczyłem, żeby to ugasić i w tym momencie drugi granatnik rąbnął. Mnie się ciepło zrobiło, ranni zostali w bramie dalej, a mnie nic, bo granatniki to są takie głupie pociski, że on nie jeździ tak, tylko w pewnym kierunku. Tłum mnie ogląda, a ja nic nie mam, zakurzony jestem, nawet nie byłem ranny. Potem nas wzięli na tak zwaną placówkę sygnalizacyjną, to znaczy przed bunkrem z erkaemem trzeba było iść Grzybowską w stronę Ciepłej i była fabryczka. Fabryczką przechodziło się kawał, dochodziło się do peryskopu. Co to był peryskop? Peryskop to już był tuż przy Krochmalnej, na wprost Hal Mirowskich, był w gruzach wysunięty drewniany z lusterkiem i tam zawsze dwóch żołnierzy siedziało, obserwowało, czy Niemcy nie atakują. A Niemcy siedzieli kilkadziesiąt metrów od nas, a nasze pierwsze placówki byłe może ze dwieście metrów, najbliższe. Więc tu było stanowisko w razie ataku, to myśmy mieli tylko za zadanie zrobić szum, żeby tamci nie byli zaskoczeni, ale wycofać się tam byłoby ciężko, [stanowisko było] tylko obserwacyjne.
Zresztą byliśmy już potwornie zmęczeni, bo nie było ludzi, nieraz służba trwała przez dwie doby, tak że jeden drugiego budził bez przerwy i zasypiał. Właśnie tam był szalenie niebezpieczny moment, bo Niemcy chcieli nas tam wykurzyć, a mogli tylko granatem nas wykurzyć. Któregoś dnia „Rudy” krzyczy: „Słuchajcie, czołga się Szwab.” Na peryskopie, Niemiec czołgał się przez gruzy, trzymał pałkowy granat niemiecki, żeby nas tam bliżej dojść na rzut, żeby nas wykończyć. „O kurczę blade – mówię – przecież nie będziemy uciekać.” Trzeba coś zrobić. Ale jak zrobić? Wychylimy się, to oni są tak wstrzelani w to miejsce, bo stale peryskop nam tłukli. Mówię: „Nie wiem, co tu zrobić?” Skośny mur gruzów był, miałem węgierski granat obronny, z nasadzaną koszulką, więc koszulkę obronną wsadziłem, nie zaczepną, bo jak się ściągnęło koszulkę, to był granat zaczepny, jak koszulkę się założyło, to był obronny, więc obronny zrobiłem. Mówię: „Słuchaj, obserwuj <<Rudy>>, ja tak wyskoczę na ciemno i rzucę granat na tą ścianę, bo w niego, to mi trudno trafić.” On zresztą kryje się w gruzie, granat wybuchnie i on się schowa. Jak się granat rozbije wysoko, to jest szansa, że on dostanie. Rzuciłem granat tak na ścianę, on się obrócił, toczył i eksplodował. Cisza i kanonada straszna, peryskop nam rozwalili kompletnie, w ogóle nic nie widać.
Uspokoili się szkopy, walili jak cholera. „Rudy” peryskop założył, patrzymy, a szkop, ręka wystaje z gruzów i trzyma granat, nie puścił granatu, trzymał z gruzów, zabity już chyba, chyba nie ranny, bo by jęczał, a zabity był chyba. Musiał być odważny facet, bo tam czołgać się na nas, oni wiedzieli, że tam siedzą strzelcy wyborowi na ogół i to było tak. Zresztą „Rudy” dwa dni potem zginął przy peryskopie. Mnie akurat posłali po baterie na ulicę Poznańską, jak wracam, to już „Rudego” zabitego nieśli. Nasz kochany szef, sierżant kolejarz, maszynista kolejowy, to się wkurzył tak, że wziął pepanca, broń przeciwpancerną i od razu trzasnął w bunkier, z którego zabili „Rudego”. Myśmy nie wiedzieli, tam wybuch nastąpił straszny, a myśmy nie wiedzieli właściwie, co się dzieje, ale po tym, jak było zawieszenie broni, to szkopy przyszły i mówią: „Kto tak nas zrobił? Przecież rąbnął ktoś w skrzynkę amunicyjną, wszyscy zginęli – mówi – ci, co tam byli.” A to byli bandziory od Dirlewangera, co tam siedzieli. I zginął prawdopodobnie ten, co strzelał do „Rudego”, bo to było niedługo potem.

  • A wie pan jak się nazywał „Rudy”?

Tak, Bońkowski, chłopak z Woli, gdzie całą rodzinę mu wymordowali na Woli.

  • Były takie momenty w czasie Powstania, że można było porozmawiać, spotkać się, z dziewczynami potańczyć?

O potańczeniu nie było mowy, o piosenkach nie było mowy. Przeważnie byłem na placówkach blisko Niemców, co miało swoje dobre i złe strony. Złe, bo tam trzeba było [uważać], to była pierwsza linia frontu, a dobre, że mnie nie bombardowali i na ogół ciężkich działań z samolotów [nie było], bo to za blisko Niemców było. Piosenki powstańcze to po Powstaniu poznałem, o tańczeniu nie było mowy.

  • Ale chwile wolne były, bo nawet mi pan opowiadał, jak dziewczyna pana zaprosiła do piwnicy.

No tak, oczywiście, nie można było bez przerwy, non stop, były chwile wolne.

  • To pan opowie tą historię.

Po prostu, przyszła dziewczyna z domu na Moniuszki 1, w którym myśmy kwaterowali i zaprosiła mnie, że tam pójdę do piwnicy, rodzice tam są, ona, i tam poczęstowała mnie. Zdążyłem jeden kieliszek wódki wypić, jak trzasnęli, bomba poszła w klatkę schodową, pierwsza w basen ma Placu obecnym Powstańców [Warszawskich], ówczesny Napoleona, a druga w naszą klatkę schodową. I tak się ta przygoda skończyła z tym wszystkim.

  • A ludność cywilna, jak podchodziła do Powstania?

Tam, gdzie [byłem], to na ogół dobrze, wspaniale, z tym, że pewna wytrzymałość ludzi jest też, że po pewnym czasie ludzie zaczęli być przerażeni, ogłupieni. Różni byli ludzie. Byli tacy, którzy mieli, jeśli mieli dzieci w Powstaniu, to wspaniale się zachowywali, bo przecież to, żeby zrozumieć. Mnie to zawsze denerwuje, jak ktoś mówi: czy powinno być Powstanie czy nie? To moje pierwsze pytanie: „Czy ty byłeś w Warszawie w czasie okupacji, widziałeś, co się działo w tym mieście spokojnym, mieście, które nikogo nie nienawidziło, które normalnie żyło? Czy widziałeś, co było przez te parę lat? Czy widziałeś te rozstrzeliwania na ulicach, mordowanie niewinnych ludzi, wywożenie prawie dzieciaków do obozów, gdzie ginęły? W jednej chwili człowiek nie był spokojny, i to Niemcy robili, sąsiedzi.”
Zresztą są strasznie kontrowersyjne sprawy, bo wszystko zależy od ludzi, nie od narodów. Miałem kolegę, Leonka Schwocera, to był syn Niemca, który na Starym Mieście się dorobił pieniędzy, rzeźnika, który od stu lat czy więcej nawet był na Starym Mieście sławnym rzeźnikiem. Oni mieszkali przy Placu Unii [Lubelskiej]. Któregoś dnia, on był pochodzenia niemieckiego, ale już się tak w Polsce dorobił, patrzę, z balkonu naszego wyglądam, a idą Hitlerjugend, grają, piszczałki grały, patrzę, Leonek idzie, to Hitlerjugend było.
Potem przygody jeszcze wojenne. Kiedyś wracam do domu, mieszkałem na Piusa na pierwszym piętrze, patrzę i struchlałem, w przedpokoju wisi płaszcz esesmana, esesmana czapka. Wchodzę, patrzę, a przy stole siedzi esesman, rozmawia z moją matką, a nie poznałem go w pierwszej chwili. Mama mówi: „Nie poznajesz pana Mariana?” Tak, Maniuś Milke. Maniuś Milke to był pracownik sztukatora Tomaszewskiego z ulicy Piusa, który zakładał u nas firanki, a moja matka, bardzo dobra kobieta, zawsze mu parę złotych dała, poczęstowała go, on zakładał wszystkie [firanki]. Jego tatuńcio to był straszliwy gestapowiec Milke, który wydał masę ludzi, mieszkał na Szucha i Maniuś został esesmanem, jeździł go getta, strzelał do Żydów. Mówi tak: „Andrzejek mój, a może pojedziemy do getta, to postrzelasz sobie.” Taki sukinsyn był. Rany boskie, takie życie było tak pokrętne. […]

  • Wróćmy do Powstania. Miał pan w Powstaniu dziewczynę, narzeczoną, sympatię?

Przed Powstaniem, po Powstaniu, tak, ale w czasie Powstania nie. Przyznam się szczerze, nie miałem głowy do tego, ani okazji nie miałem.

  • Jaki był pana najlepszy dzień z Powstania?

Najlepszy dzień, to było, jak już pod koniec był głód, brud i kasza, która obrzydła, z cukrem, któregoś dnia przychodzą peżetki, to była pomoc żołnierza, dziewczyny, które robiły i przynoszą nam ciastka. Ciastka zrobiły z owsa i cukru, pyszne ciastka. Przez dwa miesiące się wpieprzało cukier, kaszę z cukrem, a tu ciasteczka przynoszą, pyszne ciasteczka.

  • Pan jeszcze mówił, był świadkiem, jak do piwnicy, gdzie byli Niemcy? I tam spadła bomba, tak?

To kino „Urania”, gdzie [była] pierwsza moja robota dywersyjna na Hożej, w czasie Powstania tam był obóz jeniecki i Niemcy zbombardowali to. Bomba niemiecka wpadła tam i zabiła wszystkich jeńców niemieckich.
  • Ale oni byli traktowani zgodnie z Konwencją Genewską?

Oczywiście, to Niemcy ich zabili, bombą. Rzucili bombę, oni siedzieli, to obóz jeńców był. Tam w sali kinowej byli zgromadzeni w obozie jenieckim, a Szwaby rzuciły bombę i zabili swoich ludzi. To było bardzo skomplikowane. Mój najbliższy kolega z dywersji, który przeżył zresztą, Bartłomiej Jahn, też była ciekawa historia, bo nie był czystym Polakiem. Ojciec był oficerem austriackim, jak wielu takich było, spolszczonym, Polakiem, a matka była rodowitą Niemką. [Była matką] wspaniałego chłopaka, dywersanta, który tłukł Niemców jak nie wiem. Ale jego ojca, oni mieszkali na Pomorzu, Niemcy od razu wykończyli, bo on był patriotą polskim. Wykończyli go w ten sposób, że nie zabili go, tylko postrzelili mu nogi i w Lasie Piaśnickim zakopali żywcem, a potem przyszli do jego matki, tej Niemki i powiedzieli, że jak ona przejdzie na folklistę, to „Michał”, Bartłomiej, Bartek będzie mógł i będzie miał dobrze. Ona ich przegnała na zbity pysk i Bartka „Michała” zabrali do pracy, wywieźli pod Szczecin, ale tam się długo nie cieszyli, bo zwinął Niemcowi w nocy rower i przyjechał do Warszawy w nocy, w czasie okupacji rowerem.

  • I w Powstaniu też był?

Oczywiście, on walczył u „Leśnika” i walczył, bronił Wytwórni Papierów Wartościowych. „Michał” potem przeszedł na Śródmieście kanałami, już nieżyjący, zmarł niedawno, niedawno, parę lat już, on był starszy ode mnie. W Śródmieściu, potem był na Starym Mieście, na Śródmieściu potem był trochę.

  • Wróćmy teraz do pana. Jak pan pamięta moment kapitulacji?

Nie mogłem iść do niewoli. Przede wszystkim to u nas myśmy sobie, to było straszne dla nas, przecież były wypadki strzelania sobie w łeb przez oficerów. Myśmy chcieli walczyć mimo potwornego zmęczenia. To było zmęczenie tak potworne, że to sobie trudno wyobrazić, bo jest służba, bo jeżeli była służba przez dwie doby bez snu, to proszę sobie wyobrazić, na głodno, na chłodno, bo przecież chłodno było.

  • Czy pan widział jak ktoś popełnił samobójstwo?

Nie widziałem osobiście, ale wiem, że były takie wypadki, koledzy mówili, że były samobójstwa oficerów. Potem, jak już była kapitulacja, to straszne uczucie niespełnienia tego wszystkiego. Przyleciał mój ojciec, przedarł się, chociaż był ranny, bo bomba poszła na dom naprzeciwko, i ojciec w gabinecie robił, zabierał akta i został ranny, ale się przedarł do mnie, żeby koniecznie wrócić, z nimi wyjść z Warszawy. Zresztą i tak bym wyszedł, nie mógłbym tak wyjść z wojskiem, bo jako żołnierz dywersji mogłem być rozpoznany. Więc w kościele świętego Wojciecha urzędował Spilker, to był sukinsyn, spec niemiecki. Było dwóch ludzi ze strony niemieckiej, to był Spilker, najgorszy sukinsyn, który był bardzo groźny dla polskich akowców, powstańców i dywersantów, a drugi ze strony niemieckiej to był ten, który spowodował aresztowanie wszystkich naszych dowódców, jak się nazywał, nazwisko mi w tej chwili [uleciało], nie pamiętam teraz. To było dwóch ze strony niemieckiej, ze strony rosyjskiej dwóch bardzo groźnych dla [powstańców], inteligentni dranie byli.

  • I przyszedł po pana tata, tak?

I zgłosiłem się do dowódcy: „Ja nie idę do niewoli.” „Słuchaj - to zaczęli mi odradzać – wiesz, mamy prawa kombatanckie. Jak pójdziesz z ludnością cywilną, to cię wezmą na roboty, a tu mamy prawa kombatanckie, przesiedzisz.” Mówię: „Nie mogę, bo mam szansę, że mogą mnie rozpoznać i dostanę w czapę od razu w Warszawie, nie wychodząc z Warszawy.” Poszedłem ostatnim wyjściem z ludnością cywilną i uciekłem z pociągu pod Skierniewicami, wyskoczyłem z pociągu i uciekłem i wróciłem do tego samego miejsca, z którego wyruszyłem na Powstanie. Byłem wygodny, przeszedłem przez las. Jak szedłem w lesie, to takie dziwne uczucie, mówię: „Co taka dziwna cisza, spokój?” A tu była cisza, była spokój, nie było wybuchów, strzałów, cisza lasu, dziwne wrażenie.

  • Tam się pan doczekał końca wojny?

Tam się doczekałem końca wojny i cała ludność wioski, w której tam był mająteczek moich wujostwa wiedział o tym, że byłem w Powstaniu i nikt mnie nie zdradził. Taka była wspaniała ta ludność. Nikt mnie nie wydał. Tam doczekałem wkroczenia Sowietów. Pierwsi Sowieci, jacy wkroczyli tam, to jeepem zajechało czterech orłów, front się zbliżał, flary, 17, któregoś tam stycznia, i wpadli, i od razu pepesze i mówią: „My was wszystkich rozwalimy, bo u was zabili Ruskiego w ogrodzie.” Więc wszyscy przerażeni i rewizja, nic nie znaleźli, pojechali, a za chwilę odezwały się krzyki: „Moje czasy! Mój zegarek!” Wszystkie zegarki wykosili, wzięli, jak leżało u kogoś, to wykosili zegarki.
Potem przylecieli konni ludzie, to oni tam: „W porządku.” A potem zajechali, samochód zajechał i wysiedli, wyszli eleganccy oficerowie rosyjscy, lotnicy i zajęli dom, część domu oczywiście, na kwatery dla pilotów. Tam było lotnisko wojskowe. To były świetne chłopaki. Nie mogłem się pogodzić z tym, bo pamiętam do dziś ich nazwiska – Orłow, Sokołow, jeden oczywiście był też pułkownik Isajew, to był Żyd prawdopodobnie, dowódca ich, był Karcew, który prawdopodobnie był KGB-istą, bo tam zawsze musiał być. Te chłopaki grały, śpiewały, ci Rosjanie, dusza chłopaki, carscy oficerowie. Nie mogłem się pogodzić z myślą, Boże, ci sami, co nam piguły zasuwali w 1942 roku. Na nasz dom prawie bomby szły czy w 1943 roku, nie pamiętam, naloty rosyjskie na Warszawę były straszne, bo one szły, naloty i walali bomby zamiast na Niemców, to na ludność cywilną piguły i coraz wyżej przelatywali i przylatywali gdzieś ze strony wschodniej do Ochoty i piguły [rzucali], tam ludzie ginęli niewinni, to tacy durnie tam by byli? Może ci piloci tam byli, ale to były świetne chłopaki. Też różni ludzie są.

  • W którym roku wrócił pan do Warszawy?

Do Warszawy wróciłem w styczniu już 1945 roku.

  • Czy pana dom przetrwał Powstanie?

Nie, znaczy częściowo. W 1945 [roku] przyjechałem to była jeszcze taka sytuacja, że była godzina policyjna, musiałem w Skierniewicach czekać całą noc. Nie było co pić, tłum ludzi stał zbity, nie było nic poza wodą i pociąg był taki, że wisiało się na stopniach, na mrozie. Dojechałem do Włoch czy gdzieś. Tam zobaczyłem pierwszych żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. Myślę: „Kto to jest?” Takie biedaki były. Ludzie niechętnie do nich, a to biedne chłopaki, którzy jakoś chcieli też, a to byli, oficerowie byli ruscy, a chłopaki to rzeczywiście byli polscy, z Rosji, gdzieś tam z Kresów, z obozów, różnie, ale biedaki takie. Poszedłem do naszego domu, to był styczeń, to jeszcze Warszawa trupiarnia, dom był wysadzony w powietrze, spalony, wysadzony, tak, że tylko kuchnia ocalała, łazienka, korytarzyk, balkonik, a główne pokoje, wszystko było zawalone, poszło w gruzy. Nie miałem gdzie się podziać.
Miałem babkę na Pradze, która była wysiedlona, bo tam getto robili, na Placu Grzybowskim, gdzie ona mieszkała przed wojną. Poszedłem do babki i na Placu Trzech Krzyży stała trumna porzucona w czasie Powstania, jeszcze została. Przedarłem się tam na Pragę i tam właśnie, pani pytała o dziewczynę, i tam zastałem młodą dziewczynkę, trzy lata młodszą ode mnie, Marysię i mówię: „Marysia, pójdziemy trochę na Warszawę.” Ta dziewczyna to był troszkę promyk światła, w tym okropnym [otoczeniu], bo Warszawa zaraz po Powstaniu to była trupiarnia. Przedarliśmy się tam, na Stare Miasto poszliśmy, zresztą wpakowałem głupio się, bo wlazłem na Placu Zamkowym na teren, gdzie tam czytam potem: „Pole minowe.” Nie rozminowane jeszcze, nie wchodzić. Bo potem, gdzie min niet, to oni tam pisali. „Marysia, gdzie ja cię wchrzaniłem. Cofamy się ostrożnie, chodź za mną.”
Wyszliśmy. Poszedłem na Freta, to się szło gruzami, wysoko się szło, przecież gruzy były do pierwszego piętra i gruzami się szło po Starówce, Świętojańską, katedra zburzona, wszystkie kościoły zburzone oczywiście. Ciągnęło mnie na Freta, bo tam na Freta w czasie okupacji moi koledzy, co zginęli, bo jeden i drugi zginął, to byli dwaj braci, Zygmunt, co opowiadałem, to zginął w 1943 roku, a drugiego to zamordowali w Nordhausen, jego brata, to grali tam w teatrze, bo to byli muzycy. Tam weszliśmy na Freta 10, koło kościoła jezuitów, trupy leżały w ogrodzie, niepogrzebane jeszcze, wycofaliśmy się stamtąd, ale właśnie ta dziewczyna trochę mnie tak, jakoś tak przyjemnie było, że jest młoda dziewczyna, niebrzydka, ja sobie z nią chodzę, bo tak. I wróciłem, [choć] nie miałem do czego wracać.

  • Proszę mi powiedzieć, czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej?

Nie. Ja się nie przyznawałem w ogóle, że byłem w AK, absolutnie się nie przyznawałem. Mowy nie było, żebym się przyznał, że byłem w dywersji, jeszcze w takim oddziale byłem, to nie było o tym mowy. Byłem w Powstaniu, to wiedzieli, bo to było nie do ukrycia, że byłem w Powstaniu, specjalnie się tym nie chwaliłem, nie było bezpiecznie.

  • Dlaczego zmieniał pan w czasie Powstania Warszawskiego pseudonim, najpierw był pan „Andrzej”, skąd później „Akord”?

Nie pamiętam już, dlaczego tak jakoś. Chodziło mi o to, „Andrzej” to uważałem, że nie ma sensu zmieniać nazwiska w czasie okupacji, bo mogłem się pomylić i pytałby mnie tajniak, tu uważam najlepszym pseudonimem jest własne imię. „Akord”, to jest współgranie, pianistycznie, to wszystko współgra, tak jak w czasie Powstania współgrało. Przecież Powstanie to była nie tylko wolna, wspaniała Polska, ale Polska, gdzie wszyscy mogli... Prasa była przenajróżniejszych odcieni, od najbardziej lewicowych do najbardziej nacjonalistycznych, nie było różnicy, była walka z Niemcami, z okupantem.

  • Czy jakby znowu miał pan osiemnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Oczywiście. Po tym, co widziałem, co przeżyłem, co straciłem bliskich, kolegów, jak można nie pójść, każdy by poszedł. To już nie szli [tylko] ci chorzy, tchórze straszni, którzy ginęli potem pod bombami w domach, ale normalnie każdy szedł. I prostytutki poszły do Powstania, tak miały dość tego wszystkiego. To przecież było sześć strasznych lat, potwornych, niezawinionych, bo przecież, co Warszawa Niemcom zrobiła, czy Polska cała. Nic. Oni chcieli, zadanie było wymordować, wyniszczyć wszystkich. Takie było zadanie. Jak [można] nie było walczyć? Jak świetnie ktoś powiedział: „Lepiej umrzeć w walce niż na kolanach”.





Warszawa, 23 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Andrzej Świętochowski Pseudonim: „Andrzej”, „Akord” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Kiliński”, 164. pluton Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter