Stefan Józef Lesiński

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stefan Lesiński, jestem rodowitym warszawiakiem, skończyłem 85 lat. Przed Powstaniem Warszawskim mieszkałem w Warszawie przy ulicy Zamoyskiego z mamą, trzej bracia moi już się ożenili, jedynym opiekunem byłem ja.
W czasie okupacji pracowałem w sklepie ze szkłem i porcelaną na ulicy Szpitalnej 6, był to punkt kontaktowy z różnymi osobami działających w Podziemiu. Później pracowałem na Krakowskim Przedmieściu pod 59 w fabryce kartonów i tam również był punkt kontaktowy z ludźmi z podziemia. W tym okresie okupacji sam nie należałem do żadnej organizacji, bo mama moja powiedziała, żebym się w nic nie wciągał, bez jej wiedzy pomagałem różnym osobom pracującym w organizacjach podziemnych, ale oficjalnie do żadnej organizacji nie należałem. Należeli za to moi bracia dwaj Jan i Jerzy, oni brali później czynny udział w Powstaniu Warszawskim.
Trzeci mój brat został aresztowany przez gestapo, był aresztowany w czasie, gdy miał przy sobie broń. Uciekał na ulicy Brukowej, kiedy skręcał już w Jagiellońską, strzały padły do niego, postrzelony został dwoma pociskami w brzuch i w kręgosłup. Zawieziony do szpitala u Dzieciątka Jezus, leżał pół roku, lekarze mu przedłużali pobyt, a przy łóżku siedziało dwóch policjantów granatowych, którzy go pilnowali. Broń, którą miał przy sobie, w ostatniej chwili udało mu się, gdy go postrzelili i ciągnęli do tak zwanej budy, czyli samochodu ciężarowego, rzucić pod samochód, tak że gestapo przy nim broni nie znalazło. Był więziony na Pawiaku, przesłuchiwany kilkakrotnie w tak zwanym tramwaju w alei Szucha, skazany na śmierć, wysłany do obozu w Auschwitz, czyli w Oświęcimiu. Po paru tygodniach organizacja w Auschwitz załatwiła mu przerzut do innego obozu w Dachau koło Hamburga. Tam był też około roku i stamtąd został przetransportowany do obozu koncentracyjnego w Stutthofowie, gdzie był do końca wojny. Kiedy przyszły wojska Armii Czerwonej, obóz został ewakuowany, udało mu się zbiec, w lesie przeczekał trzy dni, to był luty, marzec, zimno, ale powrócił cały i zdrowy do Warszawy, żyje do dzisiejszego dnia, ma w tej chwili 95 lat.
Moi dwaj bracia przeżyli Powstanie, znaleźli się w obozie w Pruszkowie, a stamtąd jeden został wysłany do Schneidemühl obecnie Piła, a drugi, udało mu się przedostać na Okęcie na Wyczółki, tam doczekał się wyzwolenia.
Natomiast 1 sierpnia byłem z mamą, mieszkałem w Warszawie na Zamoyskiego. Pierwszego sierpnia rano poszedłem na działkę, którą miałem przy alei Waszyngtona, gdzie obecnie mieszkam (pięćset metrów, taka działka ogrodnicza), zebrałem dużo warzyw, pomidory, ogórki, zaniosłem je do Warszawy na ulicę Wilczą do mojej cioci i brata, który był z żoną i z dzieckiem, a część tych produktów zaniosłem do drugiego brata, który mieszkał na Złotej 24, zostawiłem te produkty. W powrotnej drodze, wiedziałem, że będzie Powstanie, chciałem zostać po lewej stronie Warszawy. Najstarszy mój brat Jerzy powiedział: „Słuchaj, nas jest tu dwóch, my będziemy brali udział, a ty wracaj do mamy na Pragę, bo jest sama, miała nas czworo, nie może zostać sama jedna, trzeba nią się opiekować”. Odprowadził mnie mniej więcej do Muzeum Narodowego, pożegnaliśmy się, szedłem przez most Poniatowskiego na Pragę. Na moście Poniatowskiego nie było nikogo, nie chodziły już tramwaje, to była godzina pierwsza, druga po południu, tuż przed rozpoczęciem Powstania. Na moście, naprzeciwko mnie, szło trzech żandarmów wojskowych. Szli butnym krokiem, w błyszczących butach, natomiast ja szedłem naprzeciwko nich, nie miałem nic przy sobie, żadnych dokumentów, liczyłem się z tym, że mogę być aresztowany. Kiedy się zbliżali, przyglądali mi się bardzo, też badawczo na nich patrzyłem, przeszedłem, bałem się odwrócić, liczyłem na to, że za chwilę do mnie będą strzelać. Jednak oni przeszli, nie zrobili mi krzywdy. Z mostu Poniatowskiego zszedłem niżej, przez ogródki działkowe, to jest przez teren, gdzie obecnie zbudowano Stadion Narodowy, przeszedłem wzdłuż wału kolejowego na Zamoyskiego do domu. Mama bardzo się ucieszyła, gdy mnie zobaczyła.
Chciałem jeszcze powiedzieć, że w czasie Powstania sam nie brałem udziału w akcjach zbrojnych, ale pomagałem innym. Przenosiłem różne materiały, nie zawsze wiedziałem co. Do tego zapraszał mnie do pomocy oficer, pan Skowron, major, a później pułkownik. Dźwigaliśmy różne ciężkie [paczki], przypuszczam, że była to broń, były granaty, ale nie pytałem nigdy o to i nigdy nie wiedziałem miejsca przeznaczenia, bo ode mnie przejmowali to na ulicy Wileńskiej inni, żegnaliśmy się, odchodziliśmy każdy w swoją stronę. Było to ze względów okupacji bardzo mądre, bo w razie wpadki nie miałbym możliwości kogoś zdradzić czy powiedzieć, co i gdzie przenosiłem.

  • Jak pan się dowiadywał, gdzie i kiedy pan ma się spotkać, żeby coś przenieść?

Przeważnie ktoś ze mną szedł w odstępach kilkunastu metrów albo za mną, albo przede mną. Wtedy (na pewne [były] znaki umowne) przekazywaliśmy te rzeczy. Byłem uprzedzony, jak [przekazujący] będzie wyglądał i komu mam to przekazać.
Dalej byłem cały czas na ulicy Zamoyskiego z mamą, a 13 sierpnia przyszła żandarmeria niemiecka – ponieważ ulica Zamoyskiego była tuż przy porcie praskim, naprzeciwko Warszawy lewobrzeżnej – wszystkich mężczyzn zabrali, kazali się zebrać na podwórzu i zaprowadzono nas na ulicę 11 Listopada do koszar wojskowych. Byliśmy w takich barakach przez parę godzin, w nocy był nalot na Warszawę amerykańskich czy angielskich samolotów, na moich oczach jedna z superfortec, czterotomowy samolot, został zestrzelony i spadał gdzieś na terenie parku Paderewskiego. Później po wojnie byłem w tym miejscu, jest do dzisiaj kamień, gdzie zginęła załoga amerykańska, która udzielała pomocy Powstańcom, po prostu robili zrzuty żywności, amunicji, broni na tereny objęte przez Powstańców. Z ulicy 11 Listopada, z tych koszar rano zostaliśmy następnego dnia wyprowadzeni ulicą Jagiellońską na szosę modlińską i prowadzeni pieszo, bez jedzenia, bez żadnego zaopatrzenia w stronę Modlina.
Nasza piesza podróż trwała kilkanaście godzin, tak że na miejsce do Zakroczymia, do fortów zakroczymskich przyszliśmy gdzieś koło północy. Po drodze ludność wiejska widziała, że prowadzą warszawiaków, odżywiali nas, czym kto mógł, wspierał, przynosili nam wodę, Niemcy na to pozwolili, [dostawaliśmy] różne produkty rolne, warzywa, owoce. Ponieważ noc była zimna w fortach na dole u nas, [tam] gdzie zaprowadzili, stała woda, kałuże wody, każdy padł, jak stał i zasnął kamiennym snem. U góry straże trzymali wtedy „ukraińcy”, którzy byli w służbie wojskowej u Niemców, z armii Własowa. W czasie pobytu w Zakroczymiu ludność miejscowa przywoziła nam w kotłach zupę, co było jedynym pożywieniem. Niemcy natomiast dostarczali nam wodę w dużych beczkach metalowych po benzynie, tak że piliśmy wodę pachnącą benzyną. Po paru dniach przyszedł rozkaz, że potrzebni są fachowcy, ślusarze, monterzy samochodów, elektrycy, żeby się zgłaszać na ochotnika. Żadnego z tych zawodów nie znałem, bo w czasie okupacji skończyłem gimnazjum handlowe, ale zgłosiłem się na ochotnika, bo uważałem, że chyba będzie lepiej wszędzie, a nie na mokrej ziemi w tych fortach. Grupę pięciuset zgłoszonych ochotników doprowadzono do Modlina, załadowano w pociągi bydlęce po pięćdziesiąt osób w wagonie, postawiono taki kibel na środku, zamknięto drzwi, okienka były zakratowane. Wieziono nas, nie pamiętam jak długo, ale chyba koło półtorej doby, bo pierwszeństwo miały pociągi wojskowe, a nas stale przetrzymywali na różnych rampach kolejowych. Gdzieś po dwóch dniach dotarliśmy do lasu w Kanklau [??], obecnie Kąkolewo pod Lesznem. Otworzyli wagony, wyszliśmy do lasu, las był ogrodzony drutem kolczastym i pilnowany przez żandarmerię, w każdym razie przez wojskowych. Znów leżeliśmy na mokrej ziemi na mchu, na kolkach, nie było żadnych zabudowań. Po paru dniach przywieziono ze wschodu baraki drewniane, które mieliśmy ustawiać, rozładowywać wagony, ustawiać w lesie dla nas jako miejsce schronienia. Wszystkie elementy były zawszone i zapluskwione, od razu na nas obskoczyły pchły, wszy i pluskwy. Po paru dniach przyjechał z Leszna pan dziedzic, więzień też z Warszawy, powiedział, że potrzeba trzydziestu auto monterów do zakładów naprawczych w „Kawerku”, to była nazwa skrótowa takiej fabryki montażowej w Lesznie. Zgłosiłem się jako auto monter, chociaż pojęcia nie miałem o tym zawodzie, ale uważałem, że lepiej być w mieście jak w tym lesie.
Zawieziono nas do byłej szkoły muzycznej na placu, który później nazwano po wyzwoleniu placem Armii Czerwonej, zakwaterowano nas w salach szkolnych, sypialnia w trzydziestoosobowej sali na łóżkach piętrowych. Rano o siódmej prowadzono nas pieszo do pracy w tym „Kawerku”. Praca nasza polegała na tym, że przerabiano samochody z napędu benzynowego na napęd tak zwany holzgas, czyli instalowano piece z drzewem, które dawały gaz. Przerabiano autokary, które służyły do przewożenia ludności cywilnej i wojska, nawet osobowe samochody, gdzie przyczepiano takie piecyki też na holzgas. Pracowaliśmy na dworzu, w hali był jeden piec nagrzany, co chwila przychodziliśmy się ogrzać, bo był mróz. Zima z 1944 na 1945 rok, kiedy człowiek leżał pod takim samochodem pół godziny, odkręcał, przykręcał jakieś śruby, to kolega musiał go wyciągać, bo sam już na tym wózku nie miał siły, żeby spod tego samochodu wyjść. Szedł wtedy człowiek do budynku i musiał się trochę zagrzać.
W tym obozie przebywałem około pół roku do chwili wyzwolenia przez Armię Czerwoną i wojsko polskie. Obóz został ewakuowany. Na parę dni przed ewakuacją umówiłem się z miejscowymi Polakami, którzy nam też pomagali, z rodziny państwa Stasiaków, to była rodzina kolejowa, oni nam ułatwili i znaleźli lokum w piwnicach, gdzie uciekliśmy z obozu i przetrzymaliśmy czas aż do wyzwolenia. Będąc w piwnicy, zachorowałem na szkarlatynę. Kiedy weszły wojska wyzwoleńcze, byłem ciężko chory. Rodzina Stasiaków dała mi pokój jednej z ich córek i leżałem. Sprowadzili rosyjskiego lekarza, który udzielił mi pierwszej pomocy, jakoś po tygodniu doszedłem do siebie. Do Warszawy dostałem się na rowerze, który przyniósł mi jeden z synów pani Stasiakowej, Mieczysław, to był mój środek lokomocji. Do Warszawy jechałem tydzień czasu przez Gostyń, Błaszki, Łódź, Pabianice, Nadarzyn, od strony zachodniej w Nadarzynie przenocowałem, widząc, że jednak Warszawa stoi. Dopiero gdy następnego dnia zbliżałem się, zobaczyłem, że mury stoją, ale wszystko jest wypalone, zastałem w Warszawie jedno rumowisko gruzów. Kiedy doszedłem do mostu, dostałem się na Pragę. Mama moja bardzo się ucieszyła, kiedy mnie zobaczyła. Przyszedłem właśnie jako jeden z pierwszych jej synów na ulicę Zamoyskiego. Wszystkie szyby były powybijane, było zimno, wiatr hulał po mieszkaniu, warunki były okropne, ale udało mi się zdobyć jakąś dyktę wyciągniętą z gruzów, zabiliśmy okna, żeby wiatr i mróz nam nie dokuczał. Po paru dniach wrócił najstarszy brat Jerzy z żoną, też przeżył.
Z dniem 1 marca przystąpiłem do pracy w Elektrowni Warszawskiej, uważałem za swój święty obowiązek, kiedy doszedłem już do sił, że muszę coś z siebie dać, poszedłem, gdzie potrzebowała Warszawa światła i prądu. Elektrownia była jednym gruzowiskiem, wszyscy, kto mógł to szedł, za żadną opłatą, honorowo pracowaliśmy od wczesnego rana do później nocy, odgruzowując resztki uszkodzonych maszyn, agregatów prądotwórczych, pracowaliśmy w tak zwanym dziale budowlanym. Jednocześnie podjąłem naukę w szkole dla dorosłych, zrobiłem maturę w 1946 roku, pracowałem dalej w elektrowni, w szkolnictwie zawodowym. Tworzyliśmy różne kursy dokształcające dla ludzi, byłem jednym z wykładowców matematyki i biologii. Później pracowałem w szkole ZEOW-u czyli Zjednoczenie Energetycznego Okręgu Warszawskiego na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Następnie przeniosłem się do liceum, technikum Konarskiego na Okopowej. W sumie pracę pedagogiczną kontynuowałem przez dwanaście lat. W międzyczasie zdałem egzamin na prawo. Ponieważ bałem się, że mogę być rozpoznany jako uczestnik podziemia w Warszawie, przeniosłem się na studia prawnicze do Torunia. W Toruniu kontynuowałem naukę w szkole prawniczej jednocześnie ze studiami prawniczymi na wydziale UMK, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Pewnego dnia wezwał mnie do siebie profesor Korani, który wtedy był rektorem uczelni, powiedział: „Panie Lesiński, posądzają pana współpracę o sprawy gestapo [urzędnicy] z Urzędu Bezpieczeństwa. Przychodzą do nas i pytają się: »Co ten warszawiak tu robi?«. Radziłbym panu wziąć urlop i wyjechać, bo możemy mieć wszyscy kłopoty”. Urzędu Bezpieczeństwa nie trzeba było przekonywać, że z żadnym gestapo nie miałem do czynienia. Owszem tyle tylko, że mój brat był aresztowany przez gestapo, że mój ojciec zginął w 1943 roku przez gestapo, że mnie też żandarmeria niemiecka dała się we znaki. Ale posłuchałem rektora, napisałem list do mamy, żeby przysłała mi list, że jest ciężko chora, na tej podstawie zwolniłem się z uczelni, przyjechałem do Warszawy. To był maj 1949 roku.
Na Uniwersytet Warszawski udałem się, chcąc się zapisać na prawo w dalszym ciągu, kontynuując je. Kiedy wszedłem do sali, gdzie zapisywano na poszczególne lata prawa, przy sąsiednim stoliku zapisywano kandydatów na weterynarię, wtedy taka myśl mi nasunęła się − a może lepiej mieć ze zwierzętami do czynienia jak z ludźmi, zresztą przekonałem się, studiując prawo, że nie będę mógł wykonywać poleceń w tym zawodzie, które będą wydawać mi ludzie związani ściśle z partią i z komunizmem, nie należałem do żadnej partii. Jeszcze jednak zanim podjąłem tą ciężką dla mnie decyzję, zgłosiłem się do pani sędzi Sądu Najwyższego Sośnierz w Ministerstwie Sprawiedliwości i przedstawiłem jej całą swoją sytuację, czy mam kontynuować dalej prawo, czy może zrezygnować. Po rozmowie z nią i według jej wskazówek, była to starsza pani, bardzo mądra, inteligentna osoba, powiedziała mi, że: „Z pana charakterem, z pana nastawieniem do życia, z pana uczciwością nie ma pan czego szukać na prawie, powinien pan zmienić kierunek”. Dlatego, będąc na uniwersytecie, zamiast na prawo zapisałem się do egzaminu na pierwszy rok studiów weterynarii. Dzięki temu byłem bardzo zadowolony, rzuciłem się w wir pracy, studiowałem, nie brałem żadnego stypendium, cały czas pracowałem w szkołach, wykładając matematykę i biologię. Po czterech latach zakończyłem studia, zdałem szczęśliwie wszystkie egzaminy. Na studiach poznałem swoją żonę, która też studiowała weterynarię, z którą jestem do dziś, już jesteśmy małżeństwem 58 lat. Trafiłem na bardzo dobrą towarzyszkę życia, solidną, uczciwą, prawomyślną, jestem bardzo szczęśliwy, gdyby nie zmiana kierunku studiów prawdopodobnie nigdy byśmy się nie poznali.
Cóż jeszcze mogę powiedzieć. Bracia moi dwaj już nie żyją, jeden zmarł pięć lat temu, drugi zmarł cztery lata temu, dożyli sędziwego wieku, jeden miał dziewięćdziesiąt lat, drugi osiemdziesiąt sześć. Dziś jestem szczęśliwy, mieszkam w ładnym miejscu na Waszyngtona, przed moim oknem z czwartego piętra widać całą lewobrzeżną Warszawę, widać budujący się Stadion Narodowy. Mam dwoje dzieci, syna lekarza stomatologa i córkę, która pracuje w pięknym miejscu, w Zamku Królewskim. Mogę powiedzieć, że jestem człowiekiem spełnionym.
  • Czy przez te wszystkie lata wspominał pan o Powstaniu swoim dzieciom, wnukom?

Młodzież dzisiejsza troszkę inne ma poglądy na te sprawy. Młodym się wydaje, że Powstanie było niepotrzebne, że niepotrzebnie się narażaliśmy. Ale młodzież nigdy nie zrozumie tego entuzjazmu tamtej młodzieży, która szła z bronią czy bez broni na barykady i walczyła o wyzwolenie, walczyła z nienawidzonym wrogiem, napastnikiem, który tyle zła wyrządził nam i całej Europie.

  • Jak zapamiętał pan dzień wybuchu wojny?

Wiedziałem wcześniej, że będzie Powstanie, natomiast w 1939 roku, kiedy skończyłem szkołę podstawową i zdałem egzamin do gimnazjum handlowego, był piękny dzień 1 września. Warszawa była pięknym miastem, to piękne miasto zamieniło się niedługo w rumowisko, w spalone zgliszcza. Brałem udział w kopaniu schronów tak zwanych przeciwlotniczych, w 1939 roku miałem czternaście lat. Entuzjazm był taki i nastawienie takie, że wojna potrwa krótko, nazywano to Blitzkrieg, czyli szybka, błyskawiczna wojna. Ludzie bardzo entuzjastycznie podchodzili w 1939 roku, dopiero następstwa, naloty, zniszczenie i spalenie Warszawy dowiodło nam, jak straszne przeżyliśmy chwile, a pół Polski zostało zaatakowane, zabrane przez współczesnych Sowietów. Tak że Polska uległa już po raz enty rozbiorowi i strasznej czarnej nocy okupacji.

  • Jak wyglądało pana życie od września 1939 roku do momentu Powstania?

Cały czas pracowałem, uczyłem się, pracowałem, jak mówiłem, w sklepie ze szkłem, porcelaną, później w tej fabryce kartonowej. Byłem świadkiem, kiedy był zamach na Kutscherę.

  • Jak pan zapamiętał to wydarzenie?

Wtedy byłem na Krakowskim Przedmieściu, bałem się, że będą nas wszystkich aresztować, wyciągać, ale Niemcy byli zdezorientowani i przestraszeni, tracąc takiego głównego siepacza Warszawy, znienawidzonego, który tyle miał na sumieniu ludzi, krwi. Jeszcze nie wspomniałem o jednym epizodzie. Pracując jeszcze w Elektrowni, to był chyba 1945 rok albo 1946, byłem obecny na rozprawie w Trybunale Narodowym, który mieścił się właśnie, gdzie później uczyłem w szkole gimnazjum energetycznym, byłem na rozprawie czterech przestępców wojennych, Daumego, odpowiedzialnego za masakrę w Wawrze, Meisingera, gubernatora Warthegau, Leista, który dostał najmniejszy wyrok, bo dziesięć lat, Fischera gubernatora warszawskiego, ci trzej dostali karę śmierci. Jeden Leist, który był naczelnym dyrektorem Arbeitsamtu, dostał dziesięć lat więzienia, bo on w zasadzie zajmował się tylko wywózką Polaków do Niemiec, a obóz przejściowy mieścił się w dawnej mojej szkole na ulicy Skaryszewskiej, stamtąd byli wywożeni na roboty do Niemiec. Dostał tylko dziesięć lat więzienia, odbył karę. Później drugim takim moim przeżyciem była Norymberga, kiedy w 1963 roku pojechaliśmy samochodem na Zachód, to było za czasów Gierka, między innymi odwiedziliśmy Norymbergę, byłem w sali, gdzie skazano wielu bandytów hitlerowskich na karę śmierci, między innymi Goeringa i wielu innych. Miałem satysfakcję, że byłem w tym miejscu, gdzie dokonano wyroku sprawiedliwości.

  • Czy podczas okupacji miał pan kontakt z jakimiś ulotkami?

Tak, to były różnej nazwy, „Biuletyny Informacyjne” dla ludzi nie tylko podziemia, które w punkcie kontaktowym rozdawałem, właśnie pracując w tym sklepie na Szpitalnej i później na Krakowskim Przedmieściu.

  • Czy pamięta pan, co było napisane w tych ulotkach? Zagrzewanie do walki?

Między innymi nawet były humorystyczne takie różne wiersze, na przykład „Karnawał na wschodzie” − gdzie moje ucho, gdzie mój nos ośpiewa wataha zgłodniałych wilków na froncie wschodnim, to była aluzja z odmrożeniami niemieckich żołnierzy na froncie. Cały szereg informacji bieżących. Wiedzieliśmy, co się dzieje na zachodzie, dużo było o generale Sikorskim. Wszyscy liczyli na to, że jednak to wyzwolenie przyjdzie, też takie były powiedzonka: „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”. Bieżących różnych spraw, które się działy na terenie Warszawy, na terenie Polski, o naszych wojskach Polski podziemnej, o partyzantce, wszystkie były informacje i zza granicy, Londynu, nasze krajowe informacje. To ludzi trzymało na duchu, jakoś napełniało optymizmem, że czekanie na to wyzwolenie jest już bliskie, chociaż jednak okupacja trwała tyle lat. Muszę zaznaczyć, że mój dom rodzinny, gdzie się urodziłem na Zamoyskiego, chociaż w połowie spalony, ale istnieje do dzisiaj przy ulicy Zamoyskiego 29. Zaraz po 1939 roku, po działaniach wojennych na terenie, gdzie budowany jest obecnie stadion, poszedłem z kolegami na te tereny. Był ogród pana Ryciaka, w tym sadzie zbieraliśmy pozostałości po wojsku, a więc granaty zaczepne i rozpryskujące, takie nacięte, zapalniki, amunicję, to wszystko przynosiłem na Zamoyskiego. W ogródku na tyłach tego domu, gdzie mieszkałem, był kajak, leżał na takich podnóżkach, w dziób tego kajaku chowaliśmy materiały, później one się przydały. Przeleżały przez okupację, później przekazałem to dla Polski podziemnej.

  • Zostało wykorzystane później?

Tak.

  • Głównie z ulotek czerpał pan wiedzę o tym, co się działo?

Nie tylko, miałem kontakt z różnymi ludźmi, tylko ze względu na tajemnicę było lepiej dużo nie wiedzieć, bo człowiek jest ułomny, słaby, a wiemy, jakie stosowali tortury. Chodziło o to, że w razie wpadki, żeby nikogo nie zdradzić, nikogo nie skrzywdzić, dlatego też nasze kontakty, owszem, z widzenia się znaliśmy, znaliśmy się z ław szkolnych, bo to byli moi rówieśnicy, ale nikt nic nie mówił − co robi, dla kogo pracuje, bo tego wymagała konspiracja.

  • Czy w trakcie Powstania, zaraz po nim wiedział pan, co się dzieje z pana rodziną?

Nie, nie wiedziałem. Dopiero się dowiedziałem, będąc w obozie. Napisałem list w języku niemieckim do Stutthofu, do brata Mieczysława, do obozu koncentracyjnego, od niego się dowiedziałem, że jeden brat jest na Wyczółkach z żoną, z dzieckiem, a drugi jest w Schneidemühl, czyli w Pile. Tego dowiedziałem się przez kontakt listowny. Listy były pisane w języku niemieckim, do niego trzeba było pisać po niemiecku, on też przysyłał. O mamie nic nie wiedziałem, co się dzieje, bo mama została sama, chodziła zrozpaczona po ulicach, płakała w głos, że miała czterech synów i nie ma ani jednego, ale doczekała się, że wszyscy szczęśliwie wrócili.

  • Co się stało z pana ojcem?

Ojciec został zakatowany na ulicy Chałubińskiego w policji, to już było po aresztowaniu brata Mieczysława. A jeszcze muszę podać taką wiadomość, że kolega szkolny, który nazywał się Irek Wysocki, był konfidentem gestapo. Brat o tym nie wiedział, chciał go wciągnąć do organizacji. Wtedy ten wyszedł na chwilę, zadzwonił do gestapo, podał adres, gdzie są, byli umówieni na ulicy Brukowej, podjechały budy z żandarmerią i zrobili obławę. Został rozpoznany przez brata w Łodzi na dworcu, Irek Wysocki, był w mundurze wojskowym wojska polskiego, był oficerem UB na terenie Łodzi. Jak brat zobaczył jego, podszedł do innego oficera, powiedział, że to jest gestapowiec, został aresztowany, był sąd, było sporo świadków, został skazany trzykrotnie na kartę śmierci. Czy wyrok został wykonany, to nie wiemy, bo słuch o nim zaginął. Ponieważ dużo takich ludzi było potrzebnych do władz bezpieczeństwa, możliwe, że go gdzieś przesłali do innego miasta, dalej pracował, bo tego typu ludzie to mają we krwi niszczenie innych. Czy wyrok został wykonany, nie wiemy, w każdym razie został osądzony.
Brat mój po wyzwoleniu, kiedy przyjechał do Polski, Mieczysław, z obozu koncentracyjnego, gdzie przesiedział cztery i pół roku w różnych obozach, został oskarżony przez UB o współpracę z Niemcami, był sądzony. Ponieważ w tym czasie studiowałem prawo, miałem dostęp do różnych ogniw, że tak powiem tych prokuratorskich i sędziowskich, sprawa odbywała się w Warszawie, przedstawiłem trzydziestu sześciu świadków, zgromadziłem z całej Polski, współwięźniów, którzy z bratem razem byli w obozach, ci zeznawali nam jego korzyść. Jednak to nie pomogło, dostał wyrok uniewinniający, ale nie zwolnili go, tylko dalej go na „Gęsiówkę”, zawieźli już za czasów PRL-u. Kiedy poszedłem do ministerstwa, powiedziałem: „Wyrok był uniewinniający, dlaczego zawieźliście go z powrotem do więzienia?”. − „A to pomyłka, sprawdzimy, jeszcze wyrok się nie uprawomocnił”. Takimi różnymi zbywali mnie informacjami, jednak po dwóch tygodniach udało mi się brata wyrwać z „Gęsiówki”, został zwolniony. Ale jak straszne były czasy powojenne, jak strasznie zniszczenie siało UB, jeżeli nawet takich ludzi, którzy tyle przecierpiał, jako żołnierz 1939 roku czynny, jako akowiec, jako więzień obozu koncentracyjnego był sądzony o współpracę z Niemcami, przecież dzisiaj to się uśmiechnąć tylko można, ale tak było.
Też bałem się, że będę aresztowany, bo dostawałem zawiadomienia, że powinienem się ujawnić, a z czego miałem się ujawnić? Oficjalnie do żadnej organizacji nie należałem. Ale to, że byłem w czasie Powstania w Warszawie, że byłem w obozie dla Powstańców Warszawy, to były już takie punkty zaczepne, gdzie można było się człowieka czepiać i aresztować. Udało mi się, że uniknąłem więzienia. Nawet na wydziale weterynarii to wszyscy się dziwili, bo wszyscy należeli do jakiegoś ZMP czy partii, czy do innych organizacji. Mnie, jako studentowi dawali do wypełnienia różne formularze, żeby się chociaż do przyjaźni polsko-radzieckiej zapisać. Na to odpowiedziałem, że jestem przyjacielem wszystkich narodów, nie muszę do jednego tylko wybierać, bo jestem dobrze ustosunkowany do wszystkich narodów. Kiedy zbliżały się końcowe egzaminy, do końca nie byłem pewny, czy pozwolą mi skończyć studia, bo byłem jednym z niewielu – na stu czterdziestu przyjętych na pierwszy rok studiów weterynarii było nas chyba trzy czy cztery osoby, które nie należały do żadnej organizacji. Po wojnie zapisałem się do Związku Byłych Więźniów Twierdzy Zakroczymskiej, wtedy ufundowaliśmy już po powrocie szkołę ludności w Zakroczymiu, którzy nam pomagali w czasie naszego pobytu, tak się złożyło, odwdzięczyliśmy. Ale kiedy nasz związek byłych więźniów zakroczymskich chcieli wcielić do ZBOWiD-u, to podziękowałem i zrezygnowałem. Mam dokumenty.

  • Zrezygnował pan wtedy z działania?

Tak.

  • Nie chciał się pan angażować do ZBOWiD-u?

Nie, dlatego że ZBOWiD był organizacją komunistyczną po prostu.

  • Z racji tego, że był pan w Warszawie w czasie Powstania, spotkała pana chociażby taka nieprzyjemność, że musiał pan zmienić uniwersytet.

Tak.

  • Czy spotykały pana jeszcze inne nieprzyjemności?

Kiedy zaczęto mną się interesować, znaczy Urząd Bezpieczeństwa w Toruniu, to troszkę się przestraszyłem, bo nie podałem wielu szczegółów z mojego życiorysu w ankiecie. Między innymi było [pytanie], czy należał do jakiejś organizacji przed wojną czy w czasie wojny – nie podałem, że należałem do związku „Orląt”. Przed wojną to był taki związek, który miał orientacje czysto piłsudczykowską, naszym opiekunem był Związek Strzelecki, wyjeżdżaliśmy na obozy, mieliśmy różnego typu zajęcia, mieliśmy mundurki specjalne, bereciki z orzełkiem z koroną, należałem do tego przed wojną, ale nie podałem tego w ankiecie. Wiele szczegółów musiałem o braciach, o rodzinie trzeba było też tam wpisywać w tych ankietach personalnych, też to, co uważałem za nieszkodliwe, podawałem, innych nie. Dlatego obawiałem się, że jak dojdą do tego, to mogę mieć też nieprzyjemności.

  • Chociażby na takiej podstawie, że pan to zataił?

Tak.

  • Czy bał się pan o swoją rodzinę, o braci, którzy uczestniczyli w Powstaniu?

Najwięcej się bałem o tego brata, który został aresztowany po wojnie. Cała rodzina była zdumiona, jak takiego człowieka można, ale w tym czasie przecież co się działo, tych szesnastu, jak aresztowali członków naszego Podziemia, zaprosili na spotkanie, a później ich aresztowali i skazali na śmierć. Chciałem uniknąć tego, starałem się tak żyć i pracować solidnie, uczciwie. Nawet w szkole, kiedy pracowałem, to wybrałem przedmioty, które nie miały nic wspólnego z polityką, byłem zadowolony, że nie muszę uczestniczyć w tym zakłamanym życiu politycznym ówczesnej Polski Ludowej.
  • Czy miał pan jakiś kontakt ze światem zachodnim, słuchał pan Radia Wolna Europa?

Tak, słuchaliśmy Radia Wolna Europa, pana Nowaka-Jeziorańskiego, później córki Piłsudskiego, z Madrytu było nadawane też po polsku. Miałem jeszcze taką okazję spotkać się z marszałkiem Piłsudskim przed wojną, to było rok przed jego śmiercią, 1934 rok. W szkole podstawowej, gdzie uczyłem się, na Skaryszewskiej była jedna pani od śpiewu, pani Peszko i stworzyła chór, chór składający się z najlepszych uczniów z różnych szkół. To był chyba maj 1934 roku, zostaliśmy zaproszeni do „Romy” na ulicę Nowogrodzką na taki koncert, na którym był „dziadek” Piłsudski, w loży głównej siedział. Śpiewaliśmy takie piosenki szkolne „Z drobnych cegiełek wznoszą się ściany, a z nich rośnie potężny gmach”, o oświacie. Tak się „dziadkowi” podobało to, że całą naszą grupę chóru uczniów zaprosił do Belwederu na przyjęcie. Miałem okazję poznać córki „dziadka”, Jadwigę, która do dzisiaj żyje, i drugą, nie pamiętam już jej imienia, kiedy były wtedy licealistkami, a byłem wtedy – 1934 rok – w szkole podstawowej, miałem dziewięć lat. „Dziadek” nas przyjął u siebie w Belwederze, oprowadził po całym swoim domu, zwróciłem uwagę na łóżko, na którym spał, takie polowe, zwykłe łóżko. Bardzo był sympatyczny, pytał się nas, czy jesteśmy warszawiakami, czym tatuś się zajmuje, mama, tak jak z dziećmi rozmowa, jakie stopnie mam, co najlepiej lubimy i chcielibyśmy robić. To było przy kakao, przy pączkach, jakieś jeszcze ciasteczka były, te dwie córki z nami też.

  • Panowała taka sympatyczna atmosfera?

Tak, „Dziadek” z nami chodził po parku koło Belwederu, myśmy też różne pytania zadawali. Dlaczego wspominam o jego córkach? Dlatego że kilka lat temu byliśmy zwiedzić Milusin, gdzie „dziadek” mieszkał po wyjeździe z Warszawy, gdzie się ulokował. W tym czasie, kiedy byliśmy, była właśnie pani Jagoda z synem, czyli wnuczkiem „dziadka”, powiedziałem jej: „Panią to pamiętam, jak była pani młodą dziewczyną w takim czarnym fartuszku, w granatowym ubranku, z warkoczami w Belwederze u »dziadka«. W 1934 roku byłem z wizytą zaproszony przez pani ojca”. Ona do mnie tak serdecznie się uśmiechnęła, mówi do syna: „Popatrz, to ten pan widział mnie, jak byłam młodą dziewczyną”. – „Tak, to było dla nas wielkie przeżycie wtedy, dla dzieci”. Z takim dostojnikiem mieć możliwość rozmowy, tak blisko być to rzeczywiście. „Dziadek” już wtedy bardzo słabo się czuł. Ale dużo palił papierosów, starał się być jeszcze wesoły, chociaż już ciężko chorował, bo w rok później zmarł, 12 maja 1935 roku. Byłem na jego pogrzebie, padał wtedy deszcz, ludzie wszyscy szli pod parasolami, szedłem tuż za lawetą, na której była trumna Piłsudskiego, płakałem, bo w moim pojęciu i w naszym pojęciu Polaków, warszawiaków to był wielki człowiek, wielki dowódca i bardzo skromny przy tym. Mieszkał bardzo skromnie, on nawet nie brał pensji, żył ze swoich różnych takich tantiem, z wywiadów, nie chciał brać żadnej pensji, to był naprawdę heroiczny bohater i człowiek narodu polskiego, bardzo dobrze go wspominam.

  • Cała Warszawa przyszła na jego pogrzeb.

Tak. Nawet niebo płakało, padał deszcz. Dużo wtedy granatowej policji w kondukcie szło, Krakowskim Przedmieściem przejeżdżała laweta, pamiętam jak dziś, też wspomnienia. To by było tyle, co pamiętam.

  • Powracając jeszcze do pana ojca – czy wiedzieliście, za co został aresztowany?

Nie, nie wiedzieliśmy. Ojciec został aresztowany na ulicy, kiedy wracał z pracy do domu. Dowiedzieliśmy się, kiedy już był w szpitalu. Wtedy szpital się mieścił w naszym budynku, gdzie weterynaria jest na Grochowskiej, to był zamieniony w czasie okupacji na szpital, ojciec po paru dniach zmarł, przywieziony został z gestapo do szpitala, ale już nie doszedł do siebie. Muszę przyznać, że mój ojciec był człowiekiem bardzo zdrowym, nigdy na nic nie chorował, tak że na pewno by żył długo, a zmarł, mając sześćdziesiąt lat, wskutek pobicia.

  • Jak się o tym dowiedzieliście?

Kiedy zawiadomiono nas z weterynarii, że jest w szpitalu ojciec. Po paru dniach, bo nie wiedzieliśmy, co się w ogóle stało, szpital nas zawiadomił. Widocznie podał adres jakiejś pielęgniarce, że przyszła i zawiadomiła nas.

  • Jeszcze pan mówił o tym, że należał pan do związku „Orląt”.

Tak.

  • Jak pan działał w tej organizacji?

To było w zasadzie tak jak w harcerstwie. Wyjeżdżaliśmy na obozy, pamiętam taki obóz, gdzie jechaliśmy statkiem Wisłą do Wilgi, w lesie były namioty rozłożone, tam spędzaliśmy wakacje. A spotykaliśmy się w Oddziale V Straży Ogniowej na świetlicy, były różne gry, były pogadanki, ćwiczenia takie jakby wojskowe dla młodzieży, takie przygotowywanie na przyszłych żołnierzy Polski. To była organizacja dziecięca, ale jednocześnie jakby trochę w perspektywie wojskowa.

  • Czyli były krzewione jakieś wartości patriotyczne?

Tak, były różnego rodzaju pogadanki, przyjeżdżali różni panowie wojskowi, mieli z nami pogadanki, szkolenia były takie w terenie, podchody, alarmy w nocy, jak na obozie byliśmy w Wildze. [Było] dość sympatycznie, nas to bawiło, cieszyło, młodzież była zachwycona.

  • Czy z takimi wartościami patriotycznymi też się pan spotkał w domu rodzinnym?

Tak. Mój dziadek Władysław Padowicz był uczestnikiem powstania styczniowego 1863 roku; mój chrzestny ojciec, wujek, działał cały czas w podziemiu; bracia działali w podziemiu. Mama nie wtrącała się i mama nie była informowana o niczym, żeby się nie denerwowała. Bbyła bardzo przewrażliwiona, jak to matka, miała nas czterech, ale o każdego serce ją bolało. Baliśmy się w czasie okupacji, jak brata aresztowali, że będą nas pociągać do tego, ale ponieważ brat inny adres miał niż my, bo mieszkał już z żoną, to baliśmy się o jego żonę. Żonę przechowywaliśmy u nas czy u innej rodziny była, bo dziecko mu się urodziło, córka, już po jego aresztowaniu, tak że nie widział jej, dopiero jak wrócił z obozu, to dziewczynka miała już piąty rok. Dzisiaj się opiekuje ojcem, jest bardzo dobrą córką.

  • Czym się zajmowali pana rodzice na co dzień?

Mój ojciec był z zawodu majstrem stolarskim, miał małą wytwórnię mebli domowych, szafy, łóżka, komody, szafki robił, pracował też u braci Borkowskich jako stolarz z zawodu. Był bardzo dobrym człowiekiem, spokojny, wyważony. Po ciężkiej pracy, gdzie mieszkaliśmy na Zamoyskiego, miał blisko port, chodził sobie z wędką na rybki, łowił, lubił las, często wyjeżdżaliśmy do Wawra na grzyby, odpoczynek niedzielny. Bardzo dobrego miałem ojca, spokojnego, zrównoważonego. W ogóle rodzice moi byli bardzo solidnymi ludźmi, uczynnymi, pomagali innym.
Nie wspomniałem jeszcze o jednej rzeczy, która też się łączy z czasem okupacji. Przechowywaliśmy w swoim mieszkaniu wielu Żydów, oczywiście na zmienionych papierach. Brat Jerzy załatwiał te sprawy. Gdzie, tego też nie wiem, ale w każdym razie wiem, że jeździł po dowody do Lublina, przywoził gotowe już, były metryki kościelne, były kenkarty, były tak zwane karty pracy arbeitskarty dla ludzi. U siebie na Złotej też miał Żydówkę, zameldował ją jako służącą Gienię, później ona po wojnie, przeżyła wojnę, wyszła za mąż, przyjechała podziękować z dwojgiem dzieci, przeszła na naszą wiarę katolicką. Później była małżeństwo z dwojgiem dzieci, państwo Nasielscy, im brat załatwił domek w Józefowie, taki letniak, gdzie mieszkali, dowoził żywność i opiekował się nimi. Przeżyli okupację, cała rodzina, on później był dyrektorem PTK w Łodzi, ten pan Nasielski, jego właściwe nazwisko było Aleksandrowicz, ale na papierach tych zmienionych Nasielski, był dyrektorem PTK, to jest Państwowe Przedsiębiorstwo Transportowe w Łodzi. Potem przyjechał do Warszawy, był dyrektorem firmy „Hartwig”, pracował w Alejach Jerozolimskich pod 27, brata przyjął też do pracy, brat był spedytorem na placówce na Dworcu Gdańskim, tak że odwdzięczył się w ten sposób, że przyjął go do pracy. Oczywiście robiliśmy to wszystko bez żadnej zapłaty. Takiego małego chłopca też kiedyś przyprowadziłem z ulicy tuż przed godziną policyjną, bo chciał wracać go getta, sześć lat chyba miał, malutki chłopczyk, obładowany był, bo co dostał od ludzi, to miał ze sobą, taką miał kapotkę i za podszewką miał różne [rzeczy] – żywność, marchewkę, buraczki, ziemniaki, od nas też sporo dostał. Przenocowaliśmy go, rano mówię: „Będziesz mógł”, bo koniecznie chciał wracać z powrotem, żeby to wszystko zanieść do rodziny. W murze okalającym getto była dziura zasłonięta cegłami, on, mali chłopcy wychodzili tędy. Oczywiście całe getto było obstawione wojskiem, gdyby zobaczyli, to by strzelali. Oni przeważnie wychodzili, jak była mgła czy gdzieś dalej odszedł ten [strażnik], to wtedy wyskakiwał i szybko do budynku biegł się schować. Wyprowadziłem go później rano, dałem mu jeszcze sporo żywności, ledwo dźwigał, dzieciaczyna, mówię: „Teraz możesz wracać do swoich”. Taki pan Pawłowski u nas mieszkał, starszy pan, wieczorem o zmierzchu wychodził na spacer, a po drugiej stronie był port pilnowany przez Wermacht, tak że się kręcili, powiedziałem, żeby nie chodził wolno, tylko żeby szedł takim marszowym krokiem, że gdzieś idzie, śpieszy się, żeby nie zwracać na siebie uwagi, żeby się specjalnie nie rozglądał, bo takie siedzenie w domu przez dwadzieścia cztery godziny, to jednak ci ludzie musieli trochę złapać powietrza. Mieliśmy szczęśliwych lokatorów, nikt nikogo nie wydał, na dole mieszkała cała rodzina żydowska, małżeństwo z trojgiem dzieci w opuszczonym lokalu, też wszyscy wiedzieli w całej kamienicy, ale nikt słowa nie powiedział, tak że przechowali się.

  • Czy Żydzi, którzy mieszkali u państwa, mieli jakiś swój pokój wydzielony?

Myśmy mieli małe mieszkanie, pokój z kuchnią, mieszkali po prostu w pokoju razem z nami. Brat na Złotej, mieli cztery pokoje z kuchnią, dwa wejścia, to było ważne, bo było z bramy wejście, drugie od podwórza. Cztery pokoje z kuchnią były, tak że mogli więcej osób przetrzymywać, po prostu taki to był punkt przechodni, krótkotrwały, bo to była Złota przy Sosnowej, dość ruchliwy punkt handlowy. Ale wszyscy się narażaliśmy, bo co groziło, cały dom by wystrzelali, gdyby wpadli na to, że przechowuje się Żydów.

  • Tak, to było ryzykowne.

Ważne to, że poza tym panem Pawłowskim to nie wiemy, co dalej, bo później zmienił adres, u nas parę miesięcy mieszkał. Ale wszyscy ci przeżyli, którzy mieli szczęście. Brat, jadąc z Lublina z dokumentami tymi podrobionymi do Warszawy, była łapanka w pociągu, wyciągnęli wszystkich. Z kolegą załatwiali sprawy dla Żydów, przewozili też do Lublina różnych ludzi na kwatery. Kiedy wracali z dokumentami, brat nie miał tych dokumentów przy sobie, tylko ten drugi, zostali aresztowani. Jak znaleźli przy nim dokumenty, zesłali go do Majdanka, tam zginął, a brat, ponieważ nie miał żadnych dokumentów, ale miał arbeitskartę, że pracuje w Warszawie w porcie, to zwolnili go. Oczywiście nie przyznawali się, że w ogóle się znają. Dwóch tych braci Jerzego i Jana też wywieźli Niemcy do Niemiec na roboty. Pracowali na Wyścigach, ponieważ młodszy Jan lubił jeździć konno, na Wyścigach, później brat też na Wyścigach pracował, jeden w Monachium, drugi w Planeggu w czasie okupacji. Ponieważ dobrze się sprawowali, kierownik dał im zezwolenie na urlop, przyjechali do Warszawy, już więcej nie wrócili. Później brat się ukrywał na takiej łodzi w berlince, w porcie, nie mógł mieszkać w miejscu zamieszkania, a jak policja przychodziła pytać o niego, powiedzieliśmy: „Był na urlopie i wyjechał z powrotem do Niemiec”, jakoś dali spokój. Parę razy byli, myśleli, że go znajdą, był tu zameldowany, ale przychodził tylko na chwilę w dzień, umyć się, zmienić bieliznę, wziąć jakąś żywność, szedł na tą berlinkę, pracował przy remoncie statków rzecznych.

  • Jak pan sobie poradził jako auto monter, skoro nie znał pan tego zawodu?

Muszę powiedzieć, że miałem szczęście, bo podzielono nas na grupy i przydzielono do poszczególnych majstrów Niemców. Trafiłem na człowieka, którego dwaj synowie w moim wieku zginęli na froncie wschodnim. Był przeciwny Hitlerowi, w ogóle był antyfaszysta. To był starszy już człowiek, wtedy miał blisko pod siedemdziesiątkę. Ta grupa moja… Z miejsca mu powiedziałem, że tego zawodu nie znam, ale chciałbym tu pracować, wszystko będę robił, co mi poleci, przy tych samochodach. Nazywał się Nietzsche. To był solidny Niemiec, starszy człowiek, antyhitlerowiec, mówi: „Dobrze” – że on rozumie. Zresztą okazało się, że takich jak ja było więcej, na trzydziestu, którzy się zgłosili, to może siedmiu czy ośmiu było fachowców, a reszta to tacy, którzy mieli dobre chęci, ale nie znali zawodu. Rzeczywiście, przychodził, mówił: „Tu odkręcić, tu przykręcić, tu zdjąć, tu to zrobić, do magazynu iść”. Na kartce mi napisał, co mam przynieść, tak żeśmy jakoś… Później stopniowo, ponieważ to była prosta praca, bo demontaż był tych zbiorników paliwa na benzynę, a montowało się piece na holzgas, cała tą aparaturę się zmieniało, to była taka prosta praca już, jak się człowiek w to wciągnął. Poza tym jeździłem z nim po piwo do browaru dla Niemców, bo myśmy dostawali, tylko taki przywozili „kojber” wielki zupy dość rzadkiej, ale to był gorący posiłek, bardzo cenny, chociaż mało kaloryczny. Jedziemy do browaru, mogłem się tego piwa też napić, które mi nie smakowało, ale korzystałem z tego.
Bardzo dużo pomagała nam społeczność polska miejscowa, była to rodzina Stasiaków, kolejowa rodzina, wszyscy pracowali na kolei. Była druga rodzina, gdzie starsi ludzie, małżeństwo, córka ich była nauczycielką, państwo Szajstkowie, bardzo nam pomagali w ten sposób, że myśmy, jak się udawało nam coś zabrać z zakładu, na przykład karbid do lampek karbidowych, to im dostarczaliśmy, później narzędzia jakieś potrzebowali, czy łopaty, czy jakie trzeba było pilniki, narzędzia, do których mieliśmy dostęp, to im doręczaliśmy. Oni w to miejsce nam, prowadzeni byli na tak zwany Einsatz, roboty polowe przymusowe, bezpłatne i przechodzili koło naszego zakładu, gdzie pracowaliśmy w tym „Kawerku”, rzucali nam przez druty kapustę, ziemniaki, różne płody rolne, marchew, pietruszkę, jakieś owoce. Z kolegami żeśmy sobie zrobili taki kociołek metalowy. Była taka na elektryczność z wiatrakiem, palenisko, gdzie włączało się motor, szybko koks się rozgrzewał, na to stawialiśmy kociołek, to trwało. Mieliśmy przerwę obiadową, bo pracowało się w obozie od siódmej do siódmej wieczorem, w niedzielę od siódmej do dwunastej, a tak na okrągło od siódmej do siódmej wieczorem. W przerwie obiadowej trzeba było stanąć w kolejce po tą zupę, a jednocześnie nastawiałem kociołek, zbieraliśmy, co kto dostał do tego kociołka, gotowało się, jedliśmy swoją zupę, oczywiście bez okrasy, bez żadnych [dodatków], tylko warzywną. Ale to dawało nam jakąś siłę i możliwość zaspokojenia głodu. Nawet takie badyle rzucali od roślin tytoniowych, liście zbierali, a badyle zostawały na polu, to ci, co palili papierosy, prosili, żeby badyle nam też przynosili, to sobie kroili cienko i palili. Też zacząłem palić, ale po powrocie z obozu rzuciłem palenie i do dzisiaj nie palę, ale tam to wydawało się, że trochę się głód zaspokoi.
Praca była bardzo ciężka w tym „Kawerku”, pod okiem Niemców, bo pilnowali nas bardzo. Naszą zapłatą za obóz to było to, że już, jak się zbliżał front, zwieźli bardzo dużą liczbę autokarów, szczególnie do naszych zakładów, żeby przerobić na holzgas, kiedy to było już zastawione na placu, w środku samochodami, nasi więźniowie nauczyli Niemców pędzić bimber, najpierw z naszymi pędzili bimber, bo mieli dostęp gdzieś do cukru, a potem przejęli to sami. Trzeba wiedzieć, że spirytus czy alkohol to był najlepszym środkiem płatniczym, za to można było wszystko dostać. Część tego bimbru nasi dostawali. Nie brałem w tym udziału, ale w nocy alarm, jesteśmy wszyscy w sypialni, łuna nad miastem, zakłady były już poza miastem, nie wiemy, co jest, wpadają żandarmeria i latarkami sprawdzają czy wszyscy są na miejscach w czasie nocy, to była chyba druga w nocy. Sprawdzili, że wszyscy są, wyjechali. Co się okazało, na drugi dzień idziemy normalnie do pracy jakby nigdy nic, słychać nas na dużą odległość, bo wszyscy w drewniakach, to jak szliśmy, jeszcze przytupywaliśmy specjalnie, ludność stała, klaskali, patrzyli się na nas, jak nas prowadzono do pracy i z pracy, taki tupot był. Przychodzimy do zakładu, zakłady są spalone. Okazało się, że ktoś z naszych Polaków spryciarzy zatkał im tą aparaturę, jakoś zabezpieczył, kiedy oni w nocy pędzili bimber, nastąpił wybuch, a ponieważ wszędzie było pełno smaru, pełno łatwopalnych materiałów, benzyna też stała w tych kanistrach, zakłady spłonęły. Tak zakończyliśmy swoją pracę spaleniem tych zakładów. Wszystkie przygotowane samochody dla ludności cywilnej, dla wojska do ewakuacji zostały spalone. Później widzieliśmy przez okna, jak wszyscy uciekali przed bolszewikami pieszo, bo nie mieli czym jechać. Myśmy jeszcze parę dni pracowali, taki nam przywieźli namiot duży wojskowy, pod tym namiotem, jeszcze przywozili samochody, ale już nie było maszyn, wszystko „zgrilowane”. Magazyny z częściami zamiennymi też spłonęły, tak że to już była taka rzekoma praca, aby tylko coś robić, uprzątanie było.
  • Wiedzieliście, że idzie Armia Czerwona?

Tak, już słychać było salwy armatnie coraz bliżej, tak że w odpowiednim czasie, na trzy dni przed ewakuacją obozu uciekłem z kolegami, schowaliśmy się w piwnicy, w miejscu, gdzie nam Polacy wskazali. Tam mieszkali Niemcy przed tym, to była willa, my w tej piwnicy (jakoś nas tam zamknęli) przeczekaliśmy. Kiedy przewalił się front, Leszno specjalnie nie zostało zniszczone ani spalone, bo Niemcy uciekali w popłochu, w różnych miejscach pozostawała broń, karabiny, amunicji sporo zostało, podpalili jeszcze magazyny żywnościowe. Miejscowa ludność do tych magazynów się jakoś dostała, z ognia wyciągali puszki różnych konserw. Jak już się poczułem na siłach i przyprowadzono mi rower, mogłem jechać na tym rowerze z powrotem do Warszawy, to zaopatrzyli mnie w żywność z tych spalonych magazynów. Dostałem jakieś puszki, których nie ruszałem w czasie drogi, przywiozłem do Warszawy i okazały się wielkim rarytasem. W jednej były konserwy mięsne, w jednej był ser, były jakieś puddingi, parę tych puszek, takie suche kostki wielkości białych sucharów. To przywiozłem do wygłodzonej, wyludnionej Warszawy. Mieszkanie ocalało, mama była w mieszkaniu. Wniosłem rower na drugie piętro, bo na drugim piętrze mieszkaliśmy, położyłem go na podłodze, rozpakowałem to wszystko, radość wielka, mama w płacz ze szczęścia, że jej syn wrócił, za chwilę wchodzę do pokoju, a dętka wysadzona jest, tak że doprowadził mnie rower na miejsce, wysadziła dętka, znaczy uszkodzone zostało, przetarta była opona po prostu. Z Warszawy przedostałem się przez most pontonowy, który założyli już polscy saperzy, jadąc stąd po lewej stronie mostu Poniatowskiego.

  • Czy miał pan jakiś kontakt z żołnierzami Armii Czerwonej?

Nie, do nas weszli Polacy. Pokazali nam, jakie pieniądze są już wydrukowane w Polsce, pierwsze dwadzieścia złotych zobaczyłem, chciał mi dać, podziękowałem, że jałmużny nie przyjmuję, ale to się przyda na drogę. Jak jechałem przez tydzień czasu, to było jakieś około trzystu kilometrów z Leszna, musieliśmy przeprawiać się przez rzekę, przez lód, dlatego że mosty były powysadzane, z kolegą jechałem, on do Rawy Mazowieckiej dojechał, tam miał rodzinę, mówi: „Do Warszawy nie jadę, bo pewno tam nic nie ma”. Zatrzymał się w Rawie Mazowieckiej, do Warszawy przyjechałem po tygodniu czasu. Pierwszego dnia byłem tak słaby, że ujechałem czterdzieści kilometrów, a ostatniego dnia już z Pabianic przyjechałem do Nadarzyna – 130 kilometrów.

  • Wrócił pan po tygodniu jazdy na rowerze do mamy?

Tak. Muszę przyznać, że z tych wiktuałów, które dostałem na drogę od tych dobrych Polaków, chociaż była taka przed wojną czy w czasie nawet wojny, że poznaniacy nie lubią kongresowiaków, ale trzeba przyznać, że zdali egzamin na piątkę, bardzo się nami opiekowała ludność miejscowa, bardzo nam pomogli. Z tych wiktuałów, które wiozłem, nie musiałem korzystać, bo w czasie drogi, gdzie nocowałem, wszędzie mnie częstowano i przyjmowano. Miałem taką biało-czerwoną opaskę na rękawie, miałem przepustkę od władz już w Lesznie ze starostwa, żeby mnie ułatwić przejazd do domu. Nikt mnie nie zatrzymywał, nigdzie nie wstępowałem, chociaż były domy opuszczone, to nie zaglądałem, jechałem szosą, zatrzymywałem się w małych miasteczkach, gdzie u ludzi nocowałem. Szczęśliwie dotarłem do Warszawy, to był 11 lutego 1945 roku. Już od 1 marca rozpocząłem pracę, jak mówiłem, w Elektrowni Warszawskiej.

  • Chciałby pan powiedzieć o Powstaniu, coś, co jeszcze nie było do tej pory powiedziane?

Co nie było powiedziane? Muszę tylko powiedzieć to, że ludność miejscowa, gdzie byliśmy w tym obozie, bardzo sobie za punkt honoru postawiła, żeby nieść nam tą pomoc, chociaż sami mieli kartki i niewiele, ale dzielili się tym, co mieli. Natomiast dotarły do nas wiadomości, że ludność podwarszawska, przeważnie wiejska, przyjeżdżali do Warszawy wozami, to co ocalało, wywozili, czyli okradali szczątki pozostałości mienia warszawiaków. To było przykre, bo uważam, że bogacić się na cudzej krzywdzie to jest nie tylko skandal, ale wielkie przestępstwo. Ale tak było. Wywozili fortepiany, wywozili meble, bo jednak część domów ocalała, szczególnie te, gdzie przebywali Niemcy do ostatka. Dewastowali, niszczyli, tak, jakby mało było jeszcze zniszczenia okupanta. To było przykre. Tak samo zaraz po wojnie, byli tacy, co jeździli na zachód na tak zwany szaber, namawiali mnie też: „Pojedziesz, to możesz sobie dużego dobra poniemieckiego wziąć, nam to się należy, bo nas ograbili”. − „Nie, nigdy”.
Poszedłem za darmo pracować honorowo w elektrowni, żeby Warszawa miała prąd i światło. Jaka radość była warszawiaków, jak [włączono] pierwsze lampy, to był koniec kwietnia, na Wybrzeżu Kościuszkowskim zapłonęły na ulicy. Przychodzili z całej Warszawy patrzeć, że już mamy światło. Dlatego postanowiłem pracować w oświacie, w szkolnictwie zawodowym, żeby coś z siebie dać, miałem nagromadzony materiał, niestety nie o wszystkim można było powiedzieć na lekcjach wychowania ze swoimi uczniami. Chociaż muszę przyznać, że młodzież powojenna z wielkim entuzjazmem zabrała się do nauki. Nie było chuligaństwa, nauczyciel był ceniony, był doceniany jako człowiek, jako wychowawca, jako pedagog. To mi sprawiało wielką przyjemność, że swoją wiedzą, swoim doświadczeniem mogłem się podzielić z młodzieżą. Na lekcjach wychowania fizycznego, bo takie godziny miałem, mówiłem im sporo o Powstaniu, o życiu w czasie okupacji, o klęsce, jaką ponieśliśmy, jakie wynieśliśmy z tego doświadczenie. Młodzież była zasłuchana, otwarta, szczera. To mnie cieszyło, że miałem wspólny język. Muszę przyznać, że jako nauczyciel byłem bardzo wymagający, wymagałem od siebie i wymagałem tego od uczniów. Może niekiedy byłem zbyt ostry, oceniałem przyswajanie nauki bardzo ostro i skutecznie, ale to wyszło im na dobre. Natomiast na końcowych egzaminach, kiedy kończyli szkoły, byłem bardzo łagodny, stawiałem dobre oceny, byli zaskoczeni, że belfer, który tak wymagał, taki był nieustępliwy, to na egzaminie jest zupełnie innym człowiekiem. Wiedziałem, co kto umie, znałem wszystkich z imienia i nazwiska. Muszę przyznać, że w technikum Konarskiego na Okopowej samych pierwszych klas było od pierwszej A do litery N.
Półtora tysiąca uczniów było na zmianę teoretyczną, czyli lekcje w klasie mieli przed południem, a po południu mieli warsztaty. Natomiast ci, co mieli warsztaty przed południem, mieli wykłady po południu. Pracowało wtedy około stu dwudziestu nauczycieli w szkole, dużo było studentów. To był specyficzny czas. Dzisiaj, jak myślą sięgam do tych lat, to uważam, że była to bardzo wspaniała młodzież, chcieli się uczyć, nie było żadnych kłopotów z jakimś chuligaństwem, jak to młodzież potrafi. Jak wchodziłem do klasy, była absolutna cisza. Jak przyszły wakacje, mieliśmy jeszcze zajęcia w czasie wakacji, takie służbowe, raczej administracyjne, to ta cisza jakoś przeszkadzała mi, bo byłem przyzwyczajony do gwaru, do pauz, gdzie aż dudniło to życie. Po latach często nie poznawałem, ale mnie poznawali, kłaniali się, pytam: „Przepraszam, z kim mam przyjemność?”. − „Nazywam się…” – tak i tak. Okazuje się, mój uczeń ze szkoły, „Co teraz?”. − „Już skończyłem politechnikę, przygotowanie miałem bardzo dobre, dziękuję panu profesorowi, że mogłem dalej studiować”. Było to dla mnie bardzo przyjemne. Kiedy brałem ślub, wielu z nich było na moim ślubie. Dostałem od rodziców jednego z uczniów, którzy byli ogrodnikami, czterdzieści białych róż do wiązanki dla żony, dwa kubełki róż kolorowych do ubrania mieszkania. Ślub braliśmy na Krakowskim Przedmieściu w kościele Karmelitów, to była prokatedra wtedy, był czerwony dywan, były drzewka pomarańczowe, na chórze grali skrzypkowie z Opery Warszawskiej, śpiewała pani Bolechowska, pan Nowosad, artyści Opery Warszawskiej. Muszę przyznać, że bardzo lubiłem muzykę, bywałem częstym gościem w Operze. Miałem przyjaciela Rosjanina, który mieszkał u nas, były białogwardzista, oficer, pracował w Operze, był artystą. Po jego śmierci wystawiony ma nagrobek na cmentarzu, pomnik postawiłem mu. Kiedy czuję się na siłach, odwiedzam jego grób, składam kwiaty. Od niego dostawałem zawsze bilety wejściowe na próby generalne, na wszystkie przedstawienia operowe, balety. Dzięki niemu mogłem poznać ten świat artystyczny.





Warszawa, 28 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska
Stefan Józef Lesiński Stopień: cywil Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter