Stefan Maćkowiak „Roman”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stefan Maćkowiak, pseudonim „Roman”, urodziłem się w Ostrowie Wielkopolskim w 1922 roku, 3 sierpnia.

  • Pana stopień wojskowy w czasie Powstania?

Jak poszedłem, byłem bezpowstaniowy, byłem tylko w „Szarych Szeregach”, ale potem byłem kapralem podchorążym.

  • Gdzie pan się znajdował w czasie Powstania Warszawskiego? Jaka to była formacja?

Na Sienkiewicza 1, Boduena 2, to były Wojskowe Zakłady Wydawnicze. Byliśmy oddziałem osłonowym, który miał za zadanie zdobycie drukarni, żeby można było gazety drukować.

  • Proszę parę słów o okresie przedwojennym. Pan się urodził…

W 1922 roku w Ostrowie Wielkopolskim.

  • Co robili pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?

Moi rodzice… Mój ojciec pochodził z rodziny: trzynaścioro dzieci mieli dziadkowie, dziewięciu braci i cztery siostry. Moja mama pochodziła z rodziny, gdzie było dziewięcioro dzieci, sześć sióstr i bracia reszta. Trzech panów Maćkowiaków wyszło za trzy panny Krysztofiakówny. W 1922 roku, jak Armia Poznań wróciła znad granicy rosyjskiej, moi stryjowie, pięciu moich stryjów, pojechało z Ostrowa do Francji na roboty. Urodziłem się w 1922 roku, a od 1922 roku do 1926 roku, tych pięciu stryjów wyjechało. Jeden ze stryjów w pierwszą wojnę światową dostał się w Prusach Wschodnich do niewoli rosyjskiej. Rosjanie na początku zajęli całe Prusy Wschodnie i doszli do Grunwaldu.

  • Wróćmy do pana i pana rodziców. Czy miał pan rodzeństwo? Gdzie pan chodził do szkoły?

Nas było czworo. Rodzice mieli dwie moje siostry starsze, pierwsza się urodziła w 1916 roku, druga w 1919 roku, ja się urodziłem w 1922 roku, a mój brat w 1925 roku.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

W Ostrowie Wielkopolskim, do szkoły Tadeusza Kościuszki na ulicy Kościuszki. Tam wstąpiłem do harcerstwa. Miałem dziesięć lat. Na pierwszym obozie harcerskim byłem w 1932 roku, nad granicą niemiecką. Mam nawet zdjęcie do dziś, zrobione przy kamieniu granicznym i strażnicy. Na zachodzie, na granicy niemieckiej i czechosłowackiej była straż graniczna, a na wschodzie i na Litwie był KOP, czyli Korpus Ochrony Pogranicza.

  • Pan mieszkał w Ostrowie?

Do 1940 roku.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku? Czy o tym się mówiło, czuło się, że będzie wojna?

Byłem w 1939 roku na obozie harcerskim na Kaszubach, w Chmielowie. To jest Centrala Kaszubska, tam stoi nawet kamień i jest napis: „Nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub”. Już jest dawno postawiony ten kamień. Myśmy tam ogniska palili, bośmy wszyscy wiedzieli, że wojna jest tuż tuż. Obóz się skończył 15 sierpnia.Był z nami ksiądz prefekt z gimnazjum, który w 1912 roku przyszedł do Ostrowa skierowany przez biskupa poznańskiego. W Gnieźnie miał prymicję w 1911 roku i przyjechał do Ostrowa jako ksiądz do gimnazjum, czyli prefekt gimnazjalny. Założył w 1912 roku harcerstwo. W 1920 roku z harcerzami poszedł w bój. Cały oddział harcerski poprowadził. Potem, jak były defilady, nasz ksiądz był najważniejszą osobą. Pan pułkownik był nie taki ważny, jak nasz ksiądz, pan burmistrz i starosta [też nie], bo nasz ksiądz miał całą pierś pełną wstążeczek po medalach, które zdobył. W oddziale, w którym walczył, był mojego wujka [syn], który poległ i był harcerzem.

  • Jak pan pamięta 1 września 1939 roku?

Jeszcze nam, pierwszy raz, ksiądz – nasz harcerz – w Kartuzach załatwił autobus, żebyśmy – ci, co jeszcze nie byli nad morzem – zobaczyli morze. Pojechaliśmy na jeden dzień nad morze. To było dla mnie bardzo ważne, bo nasze gimnazjum – były dwa, jedno żeńskie, drugie męskie – w naszym gimnazjum było pięćset pięćdziesięciu uczniów i wszyscy należeliśmy do Ligi Morskiej i Kolonialnej, a dwudziestu czterech z nas było jeszcze żeglarzami. Mieliśmy kółko żeglarskie. Dziewięć kilometrów od Ostrowa były dobra księcia Radziwiłła i był staw rybny, dwa kilometry na półtora. Tam karpie hodowano. Ale myśmy mogli tam na kajakach żaglowych żeglować. Pan Drabaz pilnował, żeby nikt ryb nie ciągnął. Jesienią spuszczano wodę ze stawu. Przez środek szedł rów trzymetrowy. Jak wodę spuszczono, to tam weszły wszystkie karpie, które cały rok były wpuszczone. Tam były nadzwyczajne karpie, podobno najlepsze w Europie. Nie wiem, czy to prawda, tak mówili. Bardzo miały mało, cztery czy pięć, łusek z jednej strony tylko. Dno stawu – był żwir, nie było mułu, więc nie cuchnęła ryba mułem. Były nadzwyczajne. To jest bardzo ważne, bo myśmy potem cały rok, w 1940 roku, tam żeglowali dzięki temu, że pan stawowy, który pilnował, nam przechował łodzie.Książę Radziwiłł był namiestnikiem księcia Radziwiłła, który w napoleońskich czasach, jak rozbiory Polski były, car był królem Polski, a król pruski dostał Wielkie Księstwo Poznańskie, został namiestnikiem króla Prus na Księstwo Poznańskie. Jego żona była księżniczką pruską i miała króla Prus ojca i brata króla Prus. On zbudował wspaniały pałac myśliwski. Ponieważ nazywał się Antoni, więc w Antoninie. Jest do dziś śliczny pałac, z drzewa zbudowany cały. […] Jak się wchodzi, jest ośmiokątna sala. Na środku jest potężny komin, przez cztery piętra idzie i ogrzewa, bo w krzyżu są pokoje. Do dziś jest pięknie wyremontowany […].

  • To jest bardzo interesujące, ale musimy przejść do wojny. Wybuch wojny, wrzesień 1939 roku.

W Ostrowie Wielkopolskim mój drużynowy i jeszcze paru kolegów zdało mi drużynę harcerską. Zresztą i tak przewidywany byłem na drużynowego, bo co roku się zmieniał albo drużynowy, albo przyboczny, żeby nie od razu wszyscy. Oni poszli. Chcieli się dostać do Francji, do Wojska Polskiego. W Warszawie byli na sylwestra. Tam był brat jednego z nich, który skończył politechnikę w Gdańsku. Polska wszystkim Polakom, którzy tu studiowali, dawała stypendium. On skończył i był pod Warszawą, na południe, prowadził fabrykę papieru. Dlaczego to jest ważne – w Powstanie się dowiedziałem, że zapasy papieru, które myśmy mieli, żeby drukować gazety, właśnie z tej fabryki dostawali. Mieliśmy duże zapasy.Jego brat dwa dni przed Powstaniem został ranny na Lesznie i zaniesiono go do Szpitala Maltańskiego. W Szpitalu Maltańskim jego siostra i jej koleżanki były pielęgniarkami. Wszystkie były studentkami medycyny. Zmarł na ich rękach. 1 sierpnia na Cmentarzu Powązkowskim chowaliśmy go. Łopatę nam tylko zostawił grabarz, bo nie miał czasu wykopać grobu. Było nas pięciu. Kopałem grób, żeby się trumna zmieściła, żeby można zakopać. Jak tak robiłem, to wjechałem do grobu. Wszyscy się zaczęli śmiać: „Ha, ha, kto za życia jest w grobie, będzie długo żył!” Jeszcze żyję, a oni wszyscy już nie żyją. Jeszcze powiem: pierwsza wywieszka publiczna nie w Warszawie powstała, tylko w Ostrowie. Harcerze moi wydrukowali na drukarce dziecinnej czterowiersz: „Jeszcze Polska nie zginęła, bo jest Anglia z nami, jeszcze Hitler będzie wisiał do góry nogami.”

  • To już jak wybuchła wojna, czy jeszcze przed wybuchem?

To był już marzec, 1940 rok. A wojna wybuchła 1 września 1939 roku.

  • Właśnie, jak to było, jak wybuchła wojna? Gdzie pan był?

Byłem w Ostrowie i całe miasto opustoszało o godzinie dziesiątej wieczór. Było nas trzysta tysięcy, a zostało nie wiem czy osiemset osób – tych, którzy nie mogli się poruszać. Już od samego rana chłopcy do granicy uciekali, właściwie razem z wojskiem niemieckim, z armią niemiecką, która uderzyła od Wrocławia. Mówi się, że szybciej niż tutaj, u nas wojna się rozpoczęła. Przez Wieluń obok Kalisza szła armia niemiecka na Warszawę i ja razem z armią niemiecką. W nocy tylko mogliśmy iść, bo w dzień samoloty niemieckie polowały na ludzi. Szliśmy. Do Kalisza było, nie pamiętam dokładnie, dwadzieścia parę kilometrów. Byliśmy o piątej rano. O dziewiątej byliśmy na Woli. Ale na Woli była barykada. Tam przechodzi tor w pewnym momencie. Pod torem była barykada zrobiona, działa stały i tylko jeden wóz mógł przejechać, a na szosie było pięć rzędów. Ale jednak od piątej do ósmej dostaliśmy się do środka i pierwszy raz od dawna dostałem kawałek chleba posmarowanego, z sardynkami. Pamiętam do dziś. Po drodze zgubiliśmy moją mamę z ciocią. One były w Łowiczu. Dwa razy tam Niemcy odrzuceni zostali.Myśmy w Warszawie dojechali na Traugutta. Pilnowałem wozu i koni, a mój ojciec poszedł do Kościoła Świętego Krzyża na mszę. O drugiej już przyszli, było po mszy i mówi ojciec: „Chyba najlepiej, jak pojedziemy na Polesie, to tam już na pewno nic nie zrobią.” W południe żeśmy przejeżdżali Most Poniatowskiego. Niemcy bombardowali most, ale żadna bomba w most nie trafiła, na szczęście. Potem jeszcześmy dojechali, już teraz nie pamiętam dokładnie, ale za Mińsk chyba. Już nie można było na Stoczek, na południe skręcić. Taka polska droga, szeroka na sto metrów… Jak była woda, to wozy grzęzły po osie. Więc żeśmy się zatrzymali w pięknej wsi. Na końcu wsi był lasek, już pewnie dziesięcioletni, ładny, i był nowy domek zbudowany. Tam była pani, która miała dwoje dzieci. Była w Płocku u mariawitów. Pozwoliła nam zamieszkać w stodole. Myśmy czekali, aż się wojna skończy. Miała też radio, tylko mówi, że nie działa. Przed wojną poczta chciała rozprowadzić radia, więc za dwadzieścia pięć złotych każdy dostawał radiodetektor. Pięć złotych wpłacał, a potem przez dziesięć lat po dwa złote. Słuchawki były, pięćdziesiąt metrów anteny miedzianej, jeszcze kawałek, żeby dobra była, uziemienia. Był kamyczek, zapomniałem, jak to się nazywa, w każdym razie tam się operowało i słychać było. Złapałem [sygnał] z Wrocławia, to był Breslau wtedy, i [prowadzący audycję] mówił po polsku, myśmy nazywali go pan „von Pierdolski”. Ale wiadomości jakieś były. Każdy wiedział, co jest prawdą, a co kłamstwem. Słuchałem codziennie radia.Niemcy zajęli Warszawę, w końcu jesień się zrobiła, więc trzeba było wracać, tym bardziej że Niemcy przyszli, odeszli, znów przyszli i potem już zostali. Była wieść, że nie można będzie przez Warszawę przejść. Tak jak wrzesień był piękny i suchy, śliczny, tak w październiku, jak wracaliśmy, codziennie mżył deszczyk. Wróciliśmy do Ostrowa 26 października. Potem mój drużynowy zdał mi drużynę. Ich czterech czy pięciu było i byli w Warszawie na sylwestra. Potem nie można było przez Czechy przechodzić, bo Czechy były w niewoli. Słowacja – był ksiądz Chlinka, tak mnie się zdaje, który był faszystą, z Hitlerem trzymał. Więc trzeba było, kto chciał do Francji, pójść do Lwowa. Lwów zajęli Rosjanie, ale tam była granica z Rusią Zakarpacką, która z Węgrami była. Będąc na Węgrzech można było przez Jugosławię i Włochy do Francji dojechać. Chcieli tak zrobić, ale złapali ich, jak przechodzili San, radzieccy ludzie. Nie wiadomo, czy mieli szczęście czy nieszczęście, bo tylko obrali ich z dóbr wszelkich, na drugi dzień kopniaka dali i z powrotem do Guberni. Wsiedli do pociągu, ale pociąg miał katastrofę, bo tam przecież cały czas walki były i był pułk generała Maczka. Od Śląska szedł cały czas i walczył z Niemcami. Dobrze im sprzeciwiał się generał Maczek, który potem doszedł do Lwowa i ze Lwowa z całym swoim wojskiem przeszedł do Francji. We Francji nie bardzo wszystko się działo, to dostał się potem do Anglii.

  • Jak to się stało, że przyjechał pan do Warszawy?

Niemcy nas wysiedlili, bo bardzo wielu wysiedlano. Mój ojciec był powstańcem wielkopolskim. Powstanie Wielkopolskie się udało, bo to było jedyne powstanie, [w którym byli] bardzo dobrze wszyscy uzbrojeni. Jak się skończyła wojna we Francji i podpisali Niemcy rozejm, to wszyscy żołnierze – każdy miał broń i każdy przyjechał z karabinem i pełną amunicją. Mój ojciec też. Mój ojciec był trzy lata we Francji i walczył tam. Powstańcy wielkopolscy byli uzbrojeni. Taka piosenka: „Wszyscy poszli nasi w bój bez broni, hu, ha, krew gra, duch gra, niechaj Polska zna, jakich synów [ma]”. A oni mieli broń, byli uzbrojeni, a poza tym wszyscy byli żołnierzami, którzy cztery lata walczyli przeważnie.

  • Przyszli Niemcy i zaczęli wysiedlać Polaków?

Tak. Najpierw wysiedlono nas. Wtedy właśnie, gdy wywieszkę wydrukowali moi harcerzy i wywiesili. A to dlatego, że Niemcy plakat rozmieścili, że żołnierz skrwawiony Churchillowi pokazuje czy jakiemuś innemu Anglikowi: „Anglio, twoje dzieło!”. Dlatego żeśmy czterowierszy [wymyślili] i już wszyscy na drugi dzień przeczytali. Na drugi dzień rozlepiono. Szło czterech harcerzy. Pierwszy szedł, jak nic nie było, to milczał. Za nim dziesięć metrów szedł drugi z pędzlem i smarował klejem. Potem trzeci przylepiał ulotkę, a za nim czwarty, też dziesięć metrów, patrzył czy z tyłu jakaś podejrzana osoba się nie zbliża. Jak się zbliżała, to gwizdał. Nikt nic nie działał, tylko szli sobie dalej. Pięćdziesięciu przeszło takich w środku miasta i wszyscy się cieszyli na drugi dzień, bo to przeczytali. To była jedna z pierwszych [akcji]. Potem się zdarzyło, że przy żandarmie niemieckim był Hilfspolizei. Hilfspolizeito był Niemiec ze wsi, okolicy, których Niemcy osiedlili w poznańskim. Znał mojego ojca. Mieszkałem w dużym domu, były dwa domy razem i tworzyły wielkie podwórze kwadratowe. W jednym mieszkało osiemnaście rodzin, w drugim dziewiętnaście. On posłał mojego kolegę do pracy, bo wszyscy musieli pracować, [ którzy mieli]od czternastu lat do sześćdziesięciu. Jak nie pracował, zaraz brali i wysyłali do Niemiec. I on posłał mojego kolegę, żebym przyszedł, żebym swoje rzeczy zabrał. Więc przyszedłem, rzeczy zabrałem. Wpuścił mnie i wypuścił i kazał pójść, wcale nie aresztował. Więc był porządny Niemiec, zdarzało się. Mojego ojca wtedy nie było, wyjechał do swojej siostry. Znaleźliśmy mieszkanie puste, bo bardzo dużo urzędników w poznańskim było z Galicji i ze wschodu, więc niektórzy przed rozpoczęciem [wojny] wyjechali z meblami, ze wszystkim. Zostały puste mieszkania. Takie puste mieszkanie znaleźliśmy i żeśmy zamieszkali.Pracować musiałem, więc pracowałem i o szóstej z pracy wychodziłem. Zakładałem krótkie portki, kromkę chleba na kolację i dziewięć kilometrów szedłem do stawu, o którym mówiłem, księcia Radziwiłła i tam żeśmy żeglowali, bo mieliśmy swoje jachty żaglowe. Na pięćset pięćdziesięciu, którzy należeli do Ligi Morskiej i Kolonialnej, nas było dwudziestu pięciu, którzy byliśmy jeszcze żeglarzami i dostaliśmy od Ligi Morskiej kajaki żaglowe. Mieliśmy tam kajaki i tam był pan stawowy, który pilnował, żeby ryby dobrze się hodowały, żeby nikt z wędką tam nie chodził, ani ptaki dzikie [ nie wyławiały]. Pilnował i kajaki u niego przechowaliśmy i mogliśmy sobie żeglować. Książę Radziwiłł miał żonę wtedy, a żył jeszcze książę Radziwiłł śmieszny, więc [Niemcy] nam nie przeszkadzali. Chodziłem tam całe lato, codziennie dziewięć kilometrów. Rano o szóstej wstawałem, dziewięć kilometrów z powrotem, żeby do pracy.Ale o piątej rano drugi raz nas wysiedlili. To był 3 września. Pamiętam dokładnie, bo 2 września mam imieniny.

  • 3 sierpnia.

Trzeciego sierpnia się urodziłem, a jestem Stefan i drugiego są imieniny. Pamiętam, że obchodzono jeszcze. O piątej rano przyjechano i nas zabrano. Samochodem od razu, autobusem, i zawieziono na dworzec. Tylko mój brat został, bo pracował u mojej cioci, która miała piekarnię. Był potem całą wojnę u cioci. Nas wywieźli do Łodzi, do fabryki, gdzie była pusta fabryka, tylko miejsce, i tam przywozili ludzi, którzy mieli być przesiedleni. Przyjechał z Niemiec pan, którzy mnie kupił za osiemdziesiąt marek.

  • Był tam targ niewolników?

Osiemdziesięciu nas kupił i pojechałem do Hameln an der Weser. To jest śliczne miasteczko z XIV wieku. Byłem tam cały rok. Ponieważ umiałem [mówić] po niemiecku, bo się przez cztery lata w gimnazjum uczyłem, a potem cały czas mówiłem wszędzie w pracy po niemiecku, pracowałem jako technik dentystyczny, też u technika dentystycznego, który na całe miasteczko był jeden. A tam było dwudziestu pięciu lekarzy, którym trzeba było prace robić wszystkie na ubezpieczalnię. Myśmy byli skoszarowani. Miasteczko było z XIV wieku i nad rzeką Wezerą były koszary stare. Ale tam koszary nowe już pobudowali, nie dla wojska. A to były z XIV wieku koszary i to był teraz przytułek dla starców i dla sierot i był pusty. Więc nas na jednym skrzydle, a kobiety na drugim skrzydle. Codziennie przychodził żandarm i o godzinie dziewiątej wieczór musieliśmy już leżeć w łóżkach, spać. Jak przyszło lato gorące, to pozwolono nam stać przy łóżku i dopiero o dziesiątej się kłaść, żeby o szóstej wszyscy mogli wstać i pójść do roboty. Tylko dwóch ludzi mogło spać u rzeźników końskich. Jak w powiecie gdzieś koń sobie złamał nogę, to zaraz dzwonili i jak żywy był, to go dobili i można go było przerobić na żywność, a jak zdechł, to już się dla ludzi nie nadawał. Więc oni mogli spać, im pozwalano i potem, jak przychodzili do nas w odwiedziny, przynosili nam wyroby, bo to były bez kartek.Dostawałem kartki takie same jak mój Niemiec. Tam dobrze było zorganizowane. U nas jak po mięso się szło, trzeba było czekać długo okropnie i bałagan był, czasem całą noc ludzie czekali. A tam do rzeźnika poszedłem, zarejestrowałem się i się umówiłem, że przyjdę o drugiej po południu, czyli o czternastej. Mówi: „Od czternastej do czternastej piętnaście dla pana miejsce.” Jak przyszedłem, to mnie załatwiał, to był czas dla mnie. Nie musiałem czekać godzinami, nic. Dostawałem.

  • Jak to się odbyło, że później przyjechał pan do Warszawy?

Po roku dostałem miesiąc urlopu, co bardzo rzadko się zdarzało. Dostałem przepustkę do Warszawy i do Ostrowa Lubelskiego. W poznańskim, jak Niemcy przyszli, był przepis, że jak spotkasz Niemca na ulicy, to należy zejść z trotuaru na ulicę i się ukłonić, bo im, jako Niemcom, to się słusznie należy. Potem, jak Niemcy uderzyli na Rosję, to w Hameln, gdzie pracowałem, wyznaczono ulice, gdzie nie mogliśmy chodzić. Każdy musiał nosić na żółtym tle fioletowe P z ramką fioletową. Były ulice, gdzie nie wolno nam było spacerować, ale jak pracowało się, to tak. Taka historyjka. Dostałem i pojechałem. W Warszawie po polsku wszyscy mówili, Niemcom się nie kłaniali, więc było wspaniale. Byłem potem w Ostrowie Lubelskim, bo moja rodzina została wysiedlona z Ostrowa Wielkopolskiego do Ostrowa Lubelskiego. To jest Polesie Lubelskie. Z tym, że Ostrów Lubelski miał osiem tysięcy mieszkańców, a Ostrów Wielkopolski miał trzydzieści tysięcy mieszkańców.Mnie się bardzo spodobało to wszystko. Jak wróciłem, mój Niemiec mówi: „Stefan, myślałem, że nie przyjedziesz”. A ja mówię: „Przecież z takim zaufaniem dostałem i mam nie przyjechać?”. A przyjechałem, żeby zwinąć wszystkie swoje roboty i zwiać. Po tygodniu to zrobiłem. Zwiałem i pod Częstochową mnie złapali. Była szósta rano. Przyjechałem pociągiem ekspresem, był pociąg z Berlina nach Katowitz czy nach Krakau, nawet już teraz nie pamiętam, ale po drodze do Opola – bo chciałem do Częstochowy. Tam było najwygodniej, blisko było do granicy, wystarczyła jedna noc, żeby dojść do Częstochowy. Wyszedłem, była siódma godzina, już ciemno było, bo to był październik, i całą noc szedłem. Rano o szóstej, jeszcze było ciemno, a byłem już pod samą wieżą częstochowską. Na szosie widzę – zapaliło się światełko. Więc wszedłem i pytam, czy to jest już Generalna Gubernia. Mówi: „Nie, tu Niemcy.” „Niemożliwe. A jakie pieniądze?” „Marki.” Więc zmartwiłem się bardzo. A on się pyta: „No, to co?”. Mówię: „Uciekam z robót”. „Niech pan z tyłu, za stodołę wejdzie, wieczorem przyjdą szmuglerzy po ziemniaki, to przeprowadzą”. Tak się stało. Wyspałem się bardzo dobrze po nocnej wędrówce. Idę ze szmuglerami. Kolacją mnie jeszcze poczęstował gospodarz. Idziemy i sto metrów jest droga, gdzie są stodoły. Ale stodoły nie jedna przy drugiej, tylko każda była osobno, co pięćdziesiąt metrów jedna stodoła stała. Pokazują: „Tu jest granica, ale my cię nie możemy teraz, bo jakby nas złapali, to zaraz nas do Oświęcimia poślą. A jak nas złapią z ziemniakami, to tylko ziemniaki wysypią, kopa w tyłek i puszczają. Latarką damy znać, że jest wolne, można iść.”. Dali znać latarką, idę, a tu dwa psy, wilki, mnie opadły. Halt! Halt! – światełko i mnie zaaresztowali. Zaprowadzili mnie na strażnicę. Byli Austriakami. Już wtedy umiałem bardzo dobrze, bo byłem cały rok na robotach. Więc porozmawiałem. Mówią: „Dopiero rano możemy cię odstawić do żandarmerii, wcześniej nie.”. Zniszczyłem wszystkie dokumenty, jakie miałem, że byłem ochotnikiem pracy w Niemczech. Niemcy nam wydawali w poznańskim, jak przyszli, dowody z odciskiem palca zamiast fotografii. To schowałem.Jak mnie posłali do żandarmerii rano, to tam był wywiad oczywiście. Mówię, że byłem wysiedlony z poznańskiego. W Warszawie taka bieda, taki głód, a moi przyjaciele pracują we Wrocławiu na Odrze, tak dobrze mają. „Toście nas nie chcieli tutaj, musieliśmy was [prosić], a teraz do nas do pracy? Nie, nie!”. Ale w końcu odstawili mnie do Arbeitsamtu. Bilet mi kupiono do Wrocławia i poszedłem. Tam mój kolega pracował, okazało się, że dwóch kolegów, i pół roku pracowałem jako palacz na statkach rzecznych. Barki holowaliśmy. Z Wrocławia do Koźla były dwadzieścia cztery śluzy. Przy każdej śluzie był zbiornik, gdzie się wodę gromadziło, a w takim mieście jak Breslau czy Opel były jeszcze łąki zalewowe. Teraz była powódź we Wrocławiu taka duża, że zalało do drugiego piętra. W środku miasta była łąka, a to była łąka zalewowa. Oni tam zbudowali, dlatego jak była powódź, to do drugiego piętra woda przyszła.Pracowałem tam, aż zamarzło wszystko. Jak zamarzło wszystko, to dostałem urlop. Z urlopu pojechałem do Ostrowa, bo było od Wrocławia tylko dziewięćdziesiąt sześć kilometrów do Ostrowa i w półtorej godziny już tam byłem. Tam miałem znajomych – koledzy, którzy pracowali w węzłowej stacji blisko Zduńskiej Woli. Tam było skrzyżowanie. Była przed wojną zbudowana śląska linia do Gdyni, żeby nie przez Gdańsk przejeżdżać – najbliższą drogą, przez Częstochowę na Śląsk. Tam pociągami z Częstochowy przywożono węgiel, zostawiano i puste wagony brali z powrotem do Częstochowy i na Śląsk. Tam pracowali znajomi kolejarze z Ostrowa. Oni mnie wzięli, tylko poczekać musiałem aż przyjedzie ich znajomy maszynista. To parę dni trwało i pojechałem, jako palacz na lokomotywie, do Częstochowy. A Częstochowa już była w Generalnej Guberni. Upragniona, co mnie złapały psy.Tam zahamował. To już była godzina siódma wieczór. Poszedłem do znajomego wysiedlonego z Ostrowa, miałem adres. Umyłem się, zjadłem kolację i poszedłem na dworzec. O godzinie dziewiątej, czyli dwudziestej pierwszej była godzina policyjna. Na dworcu nie wolno nikomu przebywać, chyba że pociąg odchodzi o dwudziestej pierwszej do Warszawy i mam bilet. Kupiłem. Po niemiecku bardzo dobrze znałem. Pojechałem i na drugi dzień już byłem w Warszawie. W Warszawie pracowałem jako technik dentystyczny.

  • Który to był rok?

To był 1942 rok, marzec, więc już miałem dwadzieścia lat.

  • Gdzie pan zamieszkał w Warszawie?

Różnie mieszkałem, ale w końcu pracowałem stale, od 22 września, na 6 Sierpnia [mieszkania] 8. 6 Sierpnia 8 to był trzeci dom, gdzie wychodziła Szucha z Alej. Na piątym piętrze mieszkałem. Tu były ruiny Ministerstwa Wojny, a za nimi Gestapo.

  • Jak pan się zetknął z konspiracją w Warszawie?

Spotkałem harcerzy moich starszych. W Warszawie Instytut Zachodni jeszcze nie był stworzony, ale był tajny Uniwersytet Ziem Zachodnich i tam było paru moich kolegów. Był bliski mój harcerz, który był dziesięć lat starszy ode mnie, ale już przed wojną nami się opiekował, z nami na obozy jeździł. Zorganizował i w końcu przekazał mnie mojemu koledze, harcerzowi, który był w „Parasolu”. To już był 1944 rok.

  • Składał pan wtedy przysięgę?

Tak, składaliśmy przysięgę, gdzieś: „Od Warszawy aż do Marek zapitala samowarek…”. Tam myśmy pojechali i w lesie myśmy przysięgę składali.

  • Brał pan udział w akcjach „Parasola”?

Nie, nie brałem. Zostałem skierowany na kurs samochodowy. Skończyłem kurs samochodowy i miałem 1 sierpnia, o godzinie trzynastej, pierwszą jazdę. Oczywiście się nie odbyła pierwsza jazda, bo chowałem kolegę, o którym już mówiłem, na Powązkach. Potem się pożegnałem z moimi kolegami i mówię: „Za dwie godziny wrócę, tylko już tydzień nie byłem w domu”. Była godzina za dwadzieścia piąta. W Alejach, na środku, tam gdzie był zamach na Kutscherę, w poprzek stały kozły. Trzeba się było wylegitymować, żeby móc wejść na 6-go Sierpnia. Tam było już do dzielnicy niemieckiej zadrutowane. Z drugiej strony można było dojść tylko do Casina Gerial, to było osobne, odrutowane przejście. Wjechałem na piąte piętro, pięć minut – Powstanie wybuchło. Więc zaraz poszedłem popatrzeć, co się w Gestapo dzieje, w SS. Z piątego piętra wszystko doskonale widziałem ponad ruinami z 1939 roku. Jak popatrzyłem, to widziałem, jak w oknach, które były w moją stronę, worki z piachem ustawiają i cekaem. Za chwilę wszystkie szyby nam wybili. Tak się stało, że na drugi dzień czołgiem szli, ale też zatrzymywali [się], bo się bali na podwórze wejść Niemcy, SS. Tylko: Raus! Raus! krzyczeli i kto poszedł, to zabierali i zastrzelili.Minęło cztery czy pięć dni, już teraz nie pamiętam. Wszystko się paliło, cały „wiertel”, że tak powiem. Więc zebrałem wszystkich ludzi, było nas trzydziestu dwóch – miałem dwadzieścia dwa lata w 1944 roku – młodych ludzi. Było dwóch panów z trzydziestu dwóch, co zebrałem, którzy mieli trzydzieści dwa lata, mieli żony i dzieci małe. To byli [najstarsi]. Kazałem im wykuć w ścianie do sąsiadów dziurę, żebyśmy mogli wejść. Znalazłem w piwnicach narzędzia do rąbania ścian. Za dwie godziny wyrąbali ścianę. Starsi przynosili walizy. Dwie na przykład jeden pan, że unieść nie mógł. Mówię: „Proszę państwa, każdy może zabrać tylko tyle, ile uniesie. Mam nadzieję, że nasz dom nie spłonie, bo ma dach blaszany. Więc w koło może się wszystko palić.” W każdej kuchni otworzyłem wodę, krany, i podłożyłem deseczki, żeby na podłogę lała się woda. Najśmieszniejsze, że po paru latach spotkałem starszych państwa, którzy dwie walizy chcieli wziąć i mieli do mnie pretensję: „Pan powiedział, że się nic nie spali, a się wszystko spaliło”.W każdym razie wyszliśmy na dach garażu sąsiedniego i już był problem, bo nikt by nie uniósł, a musiałem ich sprowadzić na dół i dopiero żeśmy przeszli do sąsiedniej ulicy. Już nie pamiętam, to była… Natolińska i Służewska, nie wiem, która pierwsza, dopiero potem Mokotowska była, gdzie już było Powstanie. Pierwszego dnia słyszałem: z drugiej strony była Aleja Róż i zdobyto Ambasadę Czeską czy Czechosłowacką. Widziałem, jak żandarmi przy cekaemie stali i strzelali; wszedłem na strych. Na ulicy pierwszej stała kompania SS ukraińska. Nie wiedziałem, bo czołgi chodziły po ulicy, więc tam myśmy nie mogli wyjść. A tu – zobaczymy. Ale szczęśliwie Ukraińców już nie było. Doszliśmy i pierwsza [ulica] się cała paliła. Z drugiej strony się nie paliło, ale strzelano. Z tych trzydziestu dwóch osób wszystkich przeprowadziłem na drugą stronę, ale dziadek jeden zmarł, bo jak przechodził, to pocisk nad bramą uderzył i jemu spadł kawałek cegiełki. Był chory na serce i nie wytrzymało serce. Rodzina go położyła, szukała w kieszonce, nie mogła znaleźć nitrogliceryny, żeby włożyć pod język. Niestety zmarł. Ale resztę przeprowadziłem i dwie godziny rąbałem – żeby na Mokotowską. Nie chcieli nas wpuścić, bo się zabarykadowali, żeby Niemcy nie przeszli. Ale po dwóch godzinach otworzyli i żeśmy wszyscy przeszli. Tam już było Powstanie.

  • Pan się gdzieś zgłosił?

Miałem kolegę, przyjaciela, który też był w AK. Myśmy chcieli, ale bez broni nikogo nie potrzebowali. Tośmy mogli tylko budować barykady z płyt chodnikowych. I tak parę razy. Ale mówię: „Przecież nie mogę tak siedzieć za darmo, nic z tego”. Poszedłem sobie w miasto. Przeskoczyłem Aleje Jerozolimskie, tam jeszcze nic nie było, tylko przy wejściu i wyjściu stali i ostrzegali, że tutaj – było południe – strzelają, można zginąć. Dobrze, to szybko. Doszedłem do Placu Kazimierza. Dalej już nie można było. Więc cofam się i spotkałem harcerzy, pocztę harcerską. Zaprowadzili mnie do swojego dowódcy. Ten dowódca był moim kolegą i zginął potem, 29 września, w Prudentialu.

  • Jak się nazywał?

Spychalski się nazywał, był z Poznania. A miał pseudonim… W tej chwili nie pamiętam.

  • [...]Harcerze zaprowadzili pana do Spychalskiego?

Vis a vis Prudentialu, w drugą stronę, była komenda harcerska i byli też młodzi harcerze. Tam poszedłem do oficera, spotkałem i on mówi: „Wiesz, ja tu nie mam broni, nic. Ale idź do jacht klubu, tam jest harcerska drużyna i tam potrzebują [chętnych].” Poszedłem i mnie przyjęli. Tylko najpierw mój dowódca: czy się nadaję, czy może mnie przyjąć. Ale w końcu przyjął. 18 sierpnia został ranny w rękę. Potem już nie brał udziału w Powstaniu, tylko leżał w szpitalu. Też dostałem wtedy troszeczkę. W małym getcie.

  • Po co tam panowie poszli?

Tam podobno ktoś widział Niemców, że łatwo ich sprzątnąć i broń zabrać. Niestety [dowódca] popełnił błąd. Była ulica Ceglana, a [obok], jak od Chłodnej się szło, już nie pamiętam nazwy, od rogu byli Niemcy i strzelali.

  • Żelazna tam była.

Tak. Strzelali. Dostałem troszeczkę i troszkę mnie krwią zalało, a mój kolega dowódca dostał i całą rękę prawie stracił. Przeskoczyłem na róg i w bramie – potrzebna siostra i nosze. Chcieli mnie ratować, bo przecięty byłem i krew. A mnie nie potrzeba nic, tylko wytrzeć i już. Tam kolega jest. Potem oni jego zanieśli. To było 18 sierpnia i był szpital jeszcze czynny, na Siennej chyba. On potem do niewoli szedł z szyną metalową. Potem, w niewoli, był obóz, gdzie szpital był i on tam jeszcze trzy razy kazał sobie rękę łamać lekarzom, żeby poprawili. Po wojnie mieszkał w Łodzi.

  • Jak się nazywał?

Ziutek.

  • A nazwisko?

Mogę podać, mam spis.

  • On już nie żyje?

On już nie żyje.

  • A dalsze pana losy, jak się nie udało zdobyć broni w małym getcie?

Poszedłem i dostałem, bo w zakładach wydawniczych był oficer, który zorganizował montowanie błyskawic. Myśmy byli oddziałem jednym z najlepiej uzbrojonych, bo jak ktoś nie miał broni, dostawał błyskawicę. Chyba miałem pięćset któryś numer błyskawicy, a w czasie Powstania jeszcze zmontowano sześćset błyskawic. Błyskawice chyba montowano już od Wielkanocy. Mnie nawet pokazał oficer mój: była produkcja – siatka druciana. W środku warsztat był. Jak się odsunęło piecyk do hartowania, to było wejście, dziesięć metrów pod ziemię i potem w bok. Tam były ruiny z 1939 roku i tam była szczelina i próbowano błyskawice. Trzeba było wystrzelić cały magazynek, trzydzieści dwa pociski. Potem rozebrać, drugi raz poprawić, gdzie jakieś były [usterki], potem drugi raz złożyć i jeszcze raz próbę zrobić. Wtedy dopiero broń była dobra.

  • Jaka to była broń, błyskawica?

Bardzo dobra była. Po prostu wzorowana była na angielskim stenie. Sten był bardzo dobry, lekki, ale kolbę miał dokładaną. Niewygodna. A nasza błyskawica się składała, tak że była paczuszka o połowę mniejsza. Magazynki były po trzydzieści dwa pociski. Miałem szczęście, pierwszy raz braliśmy udział… Pierwsza próba połączenia się ze Starówką była chyba z 12 na 13 sierpnia. Myśmy doszli do Chłodnej, róg Chłodnej i Żelaznej chyba, w nocy o dwunastej. Ale z drugiej strony byli Ukraińcy, kompania. Więc jak myśmy przeskakiwali, to wycofano nas stamtąd. Obok szedłem, dwóch nas było i w ostatnim domu znaleźliśmy panią, którą dziewiętnastu Ukraińców zgwałciło. Żeśmy ją zabrali z powrotem, bo już żyć nie chciała i nie mogła.

  • To była młoda dziewczyna?

To kobieta była. Z nami wyszła. Ukraińcy tam byli przecież z drugiej strony i nie można było. I czołgi przejeżdżały.

  • Ona się do tego przyznała?

Tak, przyznała. Bo myśmy przyszli i po polsku. A tam nikogo nie było przedtem.Myśmy najpierw po południu, chyba o piątej, troszkę bliżej próbowali uderzać, ale tam zginął też jeden z oficerów naszych i dopiero później, w nocy. Ale z drugiej strony byli Ukraińcy i czołgi przejeżdżały szybko niemieckie. Jeszcze muszę powiedzieć, gdzie mój oddział był: Sienkiewicza 1, Boduena 2. Tam byliśmy do 5, 6 września. Już było wszystko zbombardowane.

  • Na Sienkiewicza była kwatera?

Tak.

  • Na Placu Napoleona był duży basen.

Tak, kąpałem się dwa razy tam.

  • Jak wyglądała kąpiel w basenie?

Miałem bardzo ciekawą kąpiel, bo… W stronę Placu Piłsudskiego… od strony Mazowieckiej był wał ziemi, który nas chronił od ostrzału z tamtej strony, bo strzelali jednak. Jak myśmy przez całą noc wałęsali się po różnych ruinach, nie ruinach, to trzeba było się też umyć. A wykąpać, to był raj. Więc tam się szło, rozbierało się i można było kąpać się. Jak się tak kapałem ślicznie, słyszę, że nadlatują sztukasy. Szybko wyskoczyłem, zabrałem pod pachę rzeczy. Tylko w majtkach przeskoczyłem do ulicy Moniuszki. Jak już tam przeskoczyłem, jak bomby zrzucili, to już wody nie było, tylko błotko, i poczta przestała istnieć z tamtej strony.

  • Za co pan dostał Krzyż Walecznych?

Myśmy mieli placówkę liniową w Gimnazjum Zamojskich [na ulicy] Smolnej. Tam od początku Powstania mieliśmy liniową, żeby utrzymać. Tam nic się nie działo. Z drugiej strony tory były, potem było Muzeum. Tam nie byli czynni [Niemcy]. Jak nas zbombardowano już na Sienkiewicza 1, Boduena 2… Powiem, jak to [było]. Ostatniego konia jadłem. To był chyba 4 września. Sztukasy bombardowały. Sztukas rzucał bombę i potem sześć czy siedem sekund nic się nie działo, żeby jak najgłębiej wpadła. Potem dopiero wybuchało. Jak było widać wszystko, to można było jeść dalej. Ale w pewnym momencie, jak wybuchło, ciemno się zrobiło i przez dziesięć minut było ciemno. Tośmy się tylko trzymali nad głowy razem, bo pięć pięter nad nami – myśmy byli na parterze – się zawaliło. Ale parter wytrzymał i żeśmy przeżyli. Tylko zupki nie zjedliśmy. Pamiętam o tej zupce, bo to ostatni koń, jakiego jadłem w Powstanie.

  • A za co pan dostał Krzyż Walecznych?

Z 5 na 6 września przenieśliśmy się wszyscy, całą noc, wszystko, bo już było zbombardowane całe nasze miejsce. Przenosiliśmy się do Gimnazjum Zamojskich. Była godzina piąta, jak resztę koniecznych do zabrania… Miałem cały plecak amunicji. Jak myśmy wracali o czwartej czy trzeciej, to były zrzuty pierwsze. Wisiał – to podobno była Szkoła Rybołówstwa Słodkowodnego – na jakimś wazoniku spadochron się zahaczył i wisiał niezbędnik. Poszli na drugie piętro i niezbędnik wciągali. Ale nie można było ściągnąć. Wlazłem na dach, nóż wyciągnąłem, spadochron pociąłem i ściągnięto. A ponieważ były brygady, które zbierały to, to myśmy na nosze położyli, ładnie wszystko i niesiemy rannego. Każdy dostał wełniany sweterek i pełno amunicji. Dziewiątki do naszych pistoletów. Więc każdy się podzielił z nas, każdy dostał swoją część. Ale jak został ranny czy umarł, trzeba było jakoś zagospodarować. I miałem pełen plecak amunicji i jeszcze gammony. Gammony to były granaty angielskie, miały plastikowy kubek, gdzie był zapalnik. Odkręcało się go, a tam była zawleczka z ciężarkiem. Jak się rzucało, to zawleczka wypadała i wtedy wybuchał zapalnik, a tu było kilo plastiku. Plastik to był specjalny materiał, który był jak kit. Na przykład jak w czołg trafił, to robił dziurę i wszystkich wykańczał. Ale nie wszyscy lubili to. Spałem z kilkoma kolegami i musiałem pójść po zboże do Haberbuscha i mnie wzięła nasza pani, która miała tam chody różne, że pobraliśmy. Jak ona z innymi, to połowę zboża znikało po drodze, a jak ze mną szła, to całe zboże docierało.Jak myśmy się musieli wycofać… Jak myśmy przeszli, to 6 [września] padło Powiśle. Tośmy do wieczora jeszcze trzymali przejście i każdy, kto przechodził przez Nowy Świat, musiał cegiełkę brać, na środku rzucać, żeby ludzie mogli przeskakiwać na Chmielną.

  • Po co rzucał tę cegiełkę?

Bo z BGK strzelali i tam było bardzo blisko. Myśmy chyba do dziesiątej pilnowali, potem już nikogo nie było, kto chciał przejść. Tośmy przeszli na Chmielną. Trzeba było róg Chmielnej pilnować, bo już Niemcy byli z drugiej strony. Potem walczyliśmy jeszcze u Bliklego. Zajęliśmy tyły Bliklego, bo z przodu, na drugiej stronie, już byli Niemcy. Rano jeszcze wszedłem do piwnicy i wyciągnąłem duży słój, nie słój wypalony z gliny, miodu. Dla rannych było. Jeszcze worek dziwnej kaszy, jak żabi skrzek. Jak się ugotowało, była taka, jak żabi skrzek zupełnie. To do ciastek było, czy coś takiego. Tam kolega został ranny. Twierdzi, że mu życie uratowałem, bo miał przestrzał pod kolanem, to poszedłem, wyciągnąłem go, wyniosłem stamtąd.

  • Jak się kolega nazywał?

We Francji był potem ze mną. I został.

  • Jak się nazywał?

Stefan Dąbrowski. Był w I plutonie. […]

  • Do panów dołączyli powstańcy ze Starówki?

Nie. Byli, owszem, przyszli, ale wymieniali nas, jak myśmy – to już były ostatnie działania – pilnowali poczty. Ruiny były poczty, ale tam jeszcze można było przeskoczyć. Dwa domy dalej już byli Niemcy – na Wareckiej. Jak się przeskakiwało, strzelali. Ale jak się szybko… Jak byłem na poczcie, chyba trzy dni, zabrali mi najlepszych chłopaków, bo była ostatnia akcja – róg przy Alejach Jerozolimskich, Bracka. Na rogu była jakaś akcja, ale ponieważ już było wszystko wypalone, to jak Niemcy strzelali, granat wpadł przez dziurę. Nie trafił nigdzie, tylko zleciał na dół i wszystkich zniszczył tam.Potem z kolegą byłem w zakładzie, piekarni, nie piekarni, gdzie ciastka układali. Stoimy z pistoletami maszynowymi i patrzymy przez okno. Tam był letni ogród, „latona” była za murem i jeszcze był domek na środku, który odgradzał podwórze od ogródka. Stoimy z kolegą, a przed nami dwóch Niemców przeleciało. Nikt nie strzela. Co się dzieje? Wychodzę, a tu nikogo nie ma, tylko dziura była w płocie i przejście. Tam był garaż i tam wszyscy uciekli. Więc kolegę zabrałem i zorganizowałem obronę, żeby Niemcy nam nic nie zrobili.

  • Za co pan dostał Krzyż Walecznych?

Wszyscy zwiewali, a ja ich zatrzymałem tam. Potem wymieniali mnie, bo na przykład w nocy był oddział obok, który zniknął, rano go nie było, a nikomu nic nie powiedział. Tam, gdzie był sklep Wedla, na Górskiego, tam wycofaliśmy się ładnie. Rano strzelaliśmy, dwóch rannych było. Na przykład bohater był, dziurą żeśmy wychodzili, to on piersią całą zasłonił i dostał postrzał. Był taki dzielny, że jak go mieli przenieść przez Aleje, a zaczęli strzelać, to on złapał nosze i z noszami… Mimo że był ranny.Przyszedł oddział… Sklep był na początku, placyk, a obok był dom, który był pusty, dwupiętrowy czy trzypiętrowy. Jak nam kazali się wycofać stamtąd – oficer nasz – wszedłem do tego domu. Na pierwszym piętrze w okienku żołnierza postawiłem, mówię: „Jak Niemcy będą, to strzelać do nich, rzucać granaty, ale jak Niemców będą wynosić nasi, to nie”. Na drugim piętrze też. Na trzecim piętrze był strych i miał wietrzniki. Nie było okien, tylko wietrznik grubości jak cegła, wysoki pewnie na metr czy półtora. Patrzę, a tam żandarmi są. Nie żołnierze, tylko żandarmi stoją. Więc pistolet maszynowy pociągnąłem – wywrócił się. Potem drugi pistolet pociągnąłem – wywrócił się. Potem trzeci – wywrócił się. Więc ja do dziś już do Niemców nie mam żadnej pretensji, bo żołnierz strzela, Pan Bóg kule nosi. Jak by mi nie wystawił tych szkopów… Jeszcze nie byliby to żandarmi… A tak, to mam szczęście, że Bozia mi dała, że załatwiłem i do Niemców nie mam pretensji. Koleżanki, które były ze mną, to mnie uściskały, bo widziały jak to się działo. Wtedy dostałem właśnie Krzyż Walecznych.

  • Jak to się odbyło? Była jakaś uroczystość?

Nie. Dostałem papierek od mojego dowódcy i mam go do dziś. Potem ksero zrobiłem i zweryfikowałem. Dostałem normalny krzyż od Ministra Wojny.

  • Pan mówił, że widział w czasie Powstania „Montera”?

Przychodził do nas. Myśmy byli jego oddziałem – jak dziurę zapchać, czy co, bo byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni.

  • Jak on się odnosił w stosunku do żołnierzy? Jak go pan zapamiętał?

Bardzo dobrze. Zbyt ważny dla nas, a my byliśmy jego oddziałem do jego dyspozycji. Drukarnie pracowały. Nasz oddział był po to, żeby zdobyć drukarnie i pilnować. Potem, jak już były drukarnie zniszczone, były kręcone ręcznie. Tak że do końca Powstania żeśmy drukowali ręcznie, bo już wszystkie przestały działać.

  • Czy pan też drukował?

Też. Drukarze tylko układali litery, wszystko, co potrzeba, a myśmy kręcili.

  • Dokładnie, w którym miejscu znajdowały się drukarnie?

Na Widok. Potem, jak myśmy się wycofali z Gimnazjum Zamojskiego, tam już byli Niemcy wszędzie, to myśmy byli na Widok 16 i tam była też drukarnia na Widok. Działała do końca. Ostatnie biuletyny… Pierwszy numer biuletynu podobno wydrukowano w październiku 1939 roku. W czasie wojny biuletyn wychodził co tydzień, a w czasie Powstania codziennie. Do 6 [października]. Mój dowódca był po wojnie ministrem finansów PAX-u. Przywoził wszystkie zakłady, które miał PAX z zagranicy, patenty różne przywoził i gromadził.

  • Czy w czasie Powstania miał pan jakąś sympatię?

Trudno mi powiedzieć. Miałem kilka koleżanek, które mnie lubiły, muszę powiedzieć. Ale czy miałem sympatię? Nie wiem. Ale lubiły mnie bardzo. Mieliśmy też oddział pań. „Bomby” myśmy na nie mówili. Walczyły i gdzie trzeba było wysadzić ścianę, one to robiły. Wszędzie wysadzały. Były ranne też.

  • To były saperki?

One były specjalnie przeszkolone. Na przykład rozebrany pocisk w Adrii – fotografia jest, jak rozbierają – to od nas rozebrali. Był inżynier i technik.

  • Słyszał pan coś o tym, że oni się potruli? Jakieś wyziewy były z tego pocisku.

Nie. Różne ludzie głupstwa gadali. Potem, w niewoli, razem z tym technikiem cały czas byliśmy. On już nie żyje.

  • Nie słyszał pan o takiej sytuacji, żeby oni się potruli czymś?

Nie. Oni bardzo dobrze działali i to jest nieprawda. A rozebrali duży pocisk, sześćdziesiąt centymetrów kaliber, długi – były dwa rodzaje, osiemdziesiąt [centymetrów] i metr sześćdziesiąt – więc duży, metr sześćdziesiąt. Byłem tam i widziałem, jak rozbierali. Żeby pomóc i zabrać. I nasze panie. Ich było coś z sześć, ich dowódczymi zginęła przy zdobywaniu poczty, 2 [września]. To były nadzwyczaj dzielne dziewczyny. Jedna nawet mieszka teraz [w Sopocie], ale gości nie przyjmuje, nie chce, bo nie może już chodzić.

  • Jak się nazywa?

Hanka.

  • Czy pan w czasie Powstania spotkał Żydów?

Nie. Żyd przed Powstaniem pracował razem ze mną. Mam nawet fotografię, którą zrobiłem jemu. To był Żyd ze Lwowa, też był dentystą i żałował, że nie uciekł. Siostra jego z Nowego Jorku zaprosiła go i chciała, żeby przyjechał. A on nie usłuchał. Ale ze Lwowa zwiał i pracował ze mną do Powstania. Po Powstaniu – nie wiem.

  • Ukrywał się na lewych papierach?

Prawdopodobnie. Ale on nie wyglądał. Miał pięćdziesiąt pięć czy sześć lat, miał wprawdzie kręcone włosy, ale siwe całe, tak że bardzo ładnie, i wąsik też. Raz mnie posłał, bo chciałem sobie kupić na ubranie materiał, do swojego syna. Myśmy pracowali na ulicy 6 Sierpnia 8, a syn za Placem Zbawiciela, nie wiem, czy nie na tej samej ulicy, bo to dom jeden czy drugi od Placu Zbawiciela. Jak otworzył, to nie jak jeden, ale jak trzech Żydów wyglądał. Więc się dziwiłem, że w ogóle taki może wytrzymać. Bo ten wyglądał zupełnie dobrze.

  • A syn nie?

Jak trzech Żydów! Nie miałem żadnych wątpliwości.

  • Pamięta pan, jak się nazywał?

Józef. Jego nazwiska nie znam. Mój szef też nie spotkał go i nie wie, czy po Powstaniu ocalał.

  • Słyszał pan o szmelcownikach?

Słyszeć, dużo się słyszało różnych rzeczy. Wiem, że tacy byli.

  • Dużo ich było w Warszawie w okupację?

Trudno mi powiedzieć. Musiałem pracować. Lato było, to żeglowałem na Wiśle – miałem łódź – z moimi kolegami, przyjaciółmi. Miałem przyjaciela, który został rozstrzelany przez Niemców 23 października 1943 roku, razem z ojcem.

  • Wracając do Powstania – jak przyszedł moment upadku Powstania, pan, którego dnia wyszedł? Miał pan możliwość wyjścia z żołnierzami albo z cywilami?

Tak, oczywiście. Każdy mógł, jak chciał. Ale wychodziłem z wojskiem. Do Ożarowa szliśmy. Wyszliśmy rano, chyba o dziewiątej czy o dziesiątej, już teraz nie wiem, i doszliśmy na Plac Narutowicza, gdzie w środku przechodziliśmy. Tam było SS i tam broń składaliśmy. Potem obchodziliśmy dworzec, do szosy i doszliśmy do Ożarowa. W Ożarowie, w fabryce, gdzie parę słomek leżało na ziemi, tośmy nocowali.Jedna z moich koleżanek, z „bomb”, tam zachorowała. Jak wracali z niewoli, to ją koleżanki na noszach przywiozły. Jej rodzice mieszkali we Wrzeszczu. Przyjechałem, też ją często odwiedzałem. Przez dwa lata nie wychodziła w ogóle z domu. Ale potem się zmobilizowała, uczyła się chodzić, poszła na studia i skończyła farmację. Ponieważ trudności miała z chodzeniem, więc w aptece nie mogła pracować. Została na uczelni i skończyła jako pani profesor.

  • Gdzie pana zastał koniec wojny?

Koniec wojny – w niewoli. Po Powstaniu wyszliśmy, pojechaliśmy pociągiem, po pięćdziesiąt osób w każdym wagonie. Jechaliśmy przez Poznań, nad Odrą i trochę na północ od Słubic. Tam był obóz duży. Wysadzili nas, tam byliśmy.Myli [nas], szorowali. Złożyło się pięknie – miałem furażerkę i dwie belki – więc zgłosiłem się, że mam inny oddział, bo tam pułk był jakiś. „Panie majorze, to pan pierwszy pójdzie do mykwy.” Już nie protestowałem, że majorem nie jestem. Było ciemno, szaro, deszczyk mżył. Poszliśmy jako pierwszy oddział. Potem 2. pułk, to czekali niektórzy do rana i mżył deszczyk. Przez ten czas nas szorowano, myto, zastrzyki dawano też. Potem w pociąg i pojechaliśmy do Bremervörde, to jest Lüneburger Heide. Pomiędzy Bremą i Hamburgiem jest taki obszar. Heide to jest wrzosowisko. Tam był obóz, baraki chyba były jeszcze z I wojny światowej. Myśmy dostali miejsce. Nie wiem, ile tam było baraków. Były przedziały, mógł każdy taki oddział sobie zająć. Nas tam trzymano chyba trzy miesiące, niby, że mieliśmy przejść kwarantannę. Było tak, że szliśmy raz na miesiąc do mykwy, bo tak, to była woda, ale zimna. Dostawaliśmy jeden brykiet z węgla brunatnego na miesiąc. Całe szczęście po kwarantannie każdy mógł napisać dwa listy. To właściwie pocztówki były dwie składane. Na jednej się pisało, a na drugiej odpowiedź przychodziła, tylko musiała być po niemiecku napisana. A drugie – paczkę pięciokilową można było dostać na przekaz. To trwało dobrze, jeszcze kolegom, którzy nie mogli, bo nie mieli nikogo, odbierałem i pisałem do Ostrowa Wielkopolskiego. Tam byli harcerze, którzy przetrwali i się zorganizowali.

  • Oni po prostu pomagali i wysyłali?

Wysyłałem, a oni paczki dostawali.

  • Kiedy nastąpił dzień wolności? Jakie wojska przyszły?

28, 29 kwietnia przyszli żołnierze kanadyjscy armii angielskiej. To była noc. Przedtem jeszcze nas przeprowadzili z obozu Sandbostel do obozu na południe. Żeśmy cały dzień szli, dwadzieścia osiem kilometrów. Stamtąd lotników, których mieli, przeprowadzili do Lubeki, bo to cenniejsi byli niż my. Chodziło o to, żeby [o] jak najcenniejszych najdłużej mogli targować się jeszcze. Nas zostawili. Myśmy widzieli na przykład, jak się SS biło. Jak chcieliśmy iść do wsi, bo była blisko wieś, to się amerykana dawało żołnierzowi, to nam dziurę poszerzał, żeby łatwo było przejść. Szło się do wsi z kawą, bo można wszystko było dostać od Niemców za kawę.

  • Spotkał pan może w obozie Sandbostel żołnierzy głuchoniemych z Powstania Warszawskiego?

Nie. Wiem, że tacy byli. Ale spotkałem kogo innego. Tam byli też kapitanowie czy oficerowie najwyżsi, którzy zostali zbombardowani przez łodzie podwodne. Jak się uratowali, to Niemcy zabierali kapitana i najwyższego inżyniera do niewoli. Był taki właśnie kapitan polskiego statku, który został zbombardowany koło Trynidadu. Trynidad to jest wysepka koło Południowej Ameryki.Żeby było ciekawiej, należę do klubu „Gryf” w Gdyni. Z tego klubu, w 1939 roku, chyba 20 września, uciekły jachtem do Szwecji trzy czy cztery osoby i właśnie kapitan też uciekł do Szwecji. Potem przeniósł się do Anglii, pływał i potem został zbombardowany. Pół roku na łodzi podwodnej niemieckiej pływał, zanim dopłynęła do portu, do Francji i do niewoli poszedł.

  • W którym roku pan wrócił do Polski?

Do Polski wróciłem w 1946 roku, 9 lutego.

  • Czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej, albo za udział w Powstaniu Warszawskim?

Nie. Zawsze pisałem, że byłem tam.

  • Czy jakby pan miał znowu dwadzieścia dwa lata, poszedłby pan do Powstania?

Niewątpliwie tak.Siedziałem jeszcze, aresztowali mnie 16 stycznia 1943 roku. Tydzień siedziałem na Pawiaku. W celi było nas osiemdziesiąt sześć osób. Potem, po tygodniu, zawieziono do Lublina, na Majdanek. Styczeń, luty – do końca siedziałem na Majdanku. Potem zostałem zwolniony dzięki pani, u której pracowałem. Ta pani była Niemką, ale była bardzo dobrym obywatelem Polski. Wyszła za Polaka. Była z Pomorza, ze Starogardu. Niemcy mieli do niej pretensję, bo na zlecenie AK przyjęła w Warszawie folkslistę. Jeździła z Warszawy do Ćmielowa raz na tydzień, przewoziła rzeczy, które trudności mieliby inni przewozić. Z powrotem też.

  • Jak się nazywała?

Nazywała się pani Stępka.

  • Gdzie w Warszawie mieszkała?

Tam, gdzie pracowałem. U nich pracowałem.

  • Jako technik na 6 Sierpnia?

Tak.

  • Ona sobie zdawała sprawę, że tam pracuje Żyd?

Tak.

  • I na zlecenie AK podpisała folkslistę?

Tak. Ona różne rzeczy… Siostrę mojego szefa, w Poznaniu, jak Niemcy przyszli, oskarżyli sąsiedzi Niemcy, że obraziła naród niemiecki. Dostała wyrok i siedziała we Wrocławiu, chyba do połowy 1943 roku. Ona pojechała po nią, przywiozła.Rzuciłem karteczkę, jak mnie przewożono na Dworzec Wschodni i widziałem, jak pani podniosła. Do niej zanieśli. To był styczeń, połowa stycznia, mróz był. Mimo że ona miała poród, urodziła dziecko, córkę, w grudniu i komplikacje jakieś były, to w połowie stycznia pojechała do Lublina, poszła do Gestapo. Naczelnym Gestapo był jej kolega ze Starogardu. Obiecał, że mnie zwolni i dotrzymał słowa.
Sopot, 19 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Stefan Maćkowiak Pseudonim: „Roman” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Wojskowe Zakłady Wydawnicze, oddział osłonowy Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter