Zofia Nikiel „Iza”

Archiwum Historii Mówionej

Zofia Schuch-Nikiel, harcmistrzyni organizacji przedwojennej harcerek, Komendantka Sanitariatu Harcerskiego m.st. Warszawy.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, dzieciństwie. Gdzie się pani urodziła, jak wyglądało wszystko w domu rodzinnym?

Urodziłam się w 1916 roku. Moimi rodzicami był inżynier Jan Schuch i matka Janina z Kickich Schuchowa. Brat – Tadeusz Schuch, cztery lata ode mnie starszy. Pochodzimy z rodziny Schuch. To jest rodzina z Drezna, która przybyła do Polski za Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pierwszym był inżynier zieleni Krystian Schuch, którego dzisiaj w Warszawie mamy Aleję Szucha. Wszyscy następni, w każdej generacji Schuchów [byli inżynierami], jeden był inżynier architekt i tak przez wszystkie pokolenia aż do dzisiaj, do ósmego pokolenia. W każdym pokoleniu są inżynierowie architekci. Mój ojciec rzucił swój zawód inżyniera, bo poszedł jako ochotnik w 1918 roku na wojnę a potem po odzyskaniu niepodległości uznał, że w wolnym państwie polskim trzeba zapewnić bezpieczeństwo obywatelom. Rzucił swoją pracę jako inżynier i przeszedł do policji państwowej, żeby pracować dla bezpieczeństwa obywateli.
Miałam dzieciństwo niesłychanie radosne, dlatego że moi rodzice byli nadzwyczajnymi, według nas, ludźmi. Bardzo pracowali nad tym, żeby nam wpoić pewne zasady życiowe i te same zasady później utrwaliły się we mnie dzięki temu, że w 1927 roku wstąpiłam do [Związku] Harcerstwa Polskiego i pracuję do dzisiaj w harcerstwie. W różnych organizacjach, ale w każdym razie w organizacjach, które kontynuują założenia wychowawcze Baden Powella.
[Zdałam] maturę w Polsce i wyjechałam na studia do Belgii. W Belgii studiowałam najpierw w Antwerpii na Akademii Handlowej, a później przeszłam do Liege, bo zależało mi na studiach w języku francuskim, a w Antwerpii wtedy powstały kontrowersje między Walonami i Flamandami i przeszli na język flamandzki. Będąc w Belgii, pracowałam w każdym mieście gdziekolwiek się znalazłam albo w skautingu miejscowym, a później jak znalazłam się w Liege nawiązałam kontakt z harcerstwem polskim i pracowałam w harcerstwie polskim. Studia skończyłam w lipcu 1939 roku, potem pojechałam do Anglii. Miałam inne plany życiowe, ale jak się dowiedziałam, że ma być wojna z Niemcami, to prędziutko [wróciłam] swoim motocyklem, na którym przez wiele lat zwiedzałam Europę Zachodnią przez cały okres studiów. Od Antwerpii po Neapol przez całą zachodnią Europę jeździłam sama na motocyklu. Dzisiaj to jest nie do pomyślenia, ale wtedy mogłam podróżować mając malutki namiocik i gdziekolwiek się [zatrzymywałam] mogłam rozłożyć [namiot], spać sama i nic mi się nigdy nie stało.
Jak się dowiedziałam, że ma być wojna, wróciłam ze swoim motocyklem do Polski. Ponieważ ciekawość mnie zawsze ponosiła, więc zamiast jechać prosto do Warszawy, postanowiłam pojechać wzdłuż granicy Prus Wschodnich, żeby zobaczyć jak wyglądają przygotowania do wojny. Wobec tego pierwszy posterunek, który mnie złapał – od razu mnie zaaresztowali: bo miałam motocykl na papierach rejestracyjnych belgijskich, paszport ważny na cały świat. Mnóstwo w paszporcie miałam wiz, bo ciągle podróżowałam. Nazwisko niemieckie, więc taka idiotka, która jedzie, ma niemieckie nazwisko, paszport ważny na cały świat, co było też niecodzienną sprawą (jak to uzyskałam to też jest śmieszna historia). Dość, że postanowili mnie rozstrzelać.
Miałam być rozstrzelana, ale jeszcze przyszło mi do głowy, żeby poprosić porucznika, żeby może wstrzymał się do rana i zadzwonił do Warszawy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych do działu studenckiego, gdzie mu na pewno powiedzą coś o mnie, że szpiegiem nie jestem. Kazał mnie odprowadzić do komórki, zamknęli mnie, o piątej rano przyszedł wartownik, powiedział: „Pan porucznik panią prosi”. Jak już „panią”, to chyba nie po to, żeby mnie rozstrzelać. Okazało się, że rzeczywiście pan porucznik dodzwonił się do ministerstwa, powiedzieli mu, że znają taką troszkę szaloną niewiastę, która strasznie wszystkim zawsze dużo przysparzała kłopotów, ale szpiegiem na pewno nie jest, można puścić. Przyjechałam w końcu [do Warszawy], po drodze jeszcze zdołałam się rozbić, pogotowiem przyjechałam do Warszawy. W każdym razie zdążyłam przyjść do domu i na drugi dzień usłyszałam o piątej rano: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi na Warszawę”. Zaczęła się wojna.

  • Gdzie wtedy mieszkali rodzice?

W Warszawie na Powiślu. Ojciec 7 września z rządem miał rozkaz ewakuacji, a ja musiałam odczekać parę dni, bo byłam trochę porozbijana i ranna po wypadku, ale jak tylko już mogłam chodzić, poleciałam zgłosić się do komendy harcerek na Powiślu, na Rozbrat. Ale nie było mnie parę lat. Jak wyjeżdżałam z Polski [więc] nie byłam żadną instruktorką, byłam harcerką. Ale jak się zgłosiła „jakaś z niemieckim nazwiskiem”, to powiedzieli, że bardzo dziękują, jak będą potrzebować to mnie zawiadomią, ale nie. Nie przyjęli mnie. Poleciałam do Czerwonego Krzyża, jak zobaczyli moje papiery też mnie nie chcieli. Jeszcze poszłam do jakiejś organizacji, nigdzie mnie z niemieckim nazwiskiem nie chcieli. Wobec tego wzięłam swoją torbę sanitarną i chodziłam po ulicach, myśląc, że może trafię na sytuację, na kogoś, kto będzie potrzebował pomocy. Miałam przeszkolenie harcerskie, byłam sanitariuszką. Dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłam oficera, który też się błąkał bez przydziału, bo go nigdzie nie chcieli. Dość, że łapiąc maruderów i różnych bez przydziału, [zorganizował cztery stanowiska dział przeciwpancernych]. Zgłosiłam się do niego jako sanitariuszka.

  • Jak się nazywał?

Nie pamiętam. Ponieważ ktoś miał samochód [i chciał go oddać wojsku], ale tylko ja umiałam prowadzić samochód, więc zostałam. W rezultacie wylądowałam jako kierowca i sanitariuszka naszego oddziału. Do kapitulacji przewojowałam, mam z Londynu zaświadczenie swojego udziału w obronie Warszawy w 1939 roku.
Jak była podpisana kapitulacja, znalazłam się znowu bez przydziału. Wobec tego zaczęłam zbierać swoje dawne harcerki, z którymi pracowałam przed wyjazdem z Polski, z mojej drużyny i zaczęłam formować zespoły sanitarne, zbierać materiały. Wobec tego wpadłam na trop, dzięki różnym przyjacielskim stosunkom z dawnymi harcerkami, dotarłam do organizowanej służby sanitarnej Chorągwi Warszawskiej i już tym razem się porozumiałyśmy i zaczęłam pracować w służbie sanitarnej Chorągwi Warszawskiej. Najpierw pracowałam jako kierownik Śródmieścia. Do 1942 roku organizacja harcerska, sanitariat harcerski był niezależny. Współpracowaliśmy z wojskiem, ale nie zależeliśmy od wojska. Dopiero w 1942 roku Wojskowa Służba Kobiet Armii Krajowej zawarła umowę, porozumienie z Komendą Warszawską i w 1942 roku już zostaliśmy wcieleni do służby sanitarnej Wojskowej Służby Kobiet Armii Krajowej. Z tym że zachowaliśmy samodzielność w szkoleniu, w obsadzaniu punktów, wyznaczaniu kierowników dzielnic.

  • Rozumiem, że pani od 1942 roku była już komendantką.

Byłam komendantką Sanitariatu Harcerskiego Miasta Warszawy. Nie na Polskę, tylko na Warszawę. Na Powstanie dostałam przydział do szefa sanitarnego na kierowniczkę patroli sanitarnych przydzielonych do niego.

  • Co się działo między rokiem 1942 a 1944?

Pracowałam dalej w sanitariacie warszawskim. Mieliśmy przecież uzgodnione podziały na dzielnice, każda dzielnica miała swoją kierowniczkę sanitarną, z tym, że wszystkie dzielnice, tak jak zorganizowałyśmy je przed 1942 rokiem – wojsko przejęło naszą organizację i nasze kierowniczki. Uzgadniałyśmy później z wojskiem, gdzie się przewiduje szpital na wypadek działań powstańczych czy innych wojskowych, uzgadnialiśmy wyposażenie szpitali, punkty, personel punktów, personel sanitarny. Składało się, ekwipowało lokale, które były wytypowane na szpitale, lokale na punkty sanitarne, personel był wyznaczany. Całe wyposażenie było przewidziane. Poza tym, jak były akcje w mieście to zawsze byłyśmy zawiadamiane, że będzie zamach – na przykład na Kutscherę czy na kogoś innego. Wtedy trzeba było zorganizować w okolicach patrole sanitarne, [żeby] w razie, jak będą potrzeby, żeby móc nieść pomoc. Wynosiło się mnóstwo materiałów ze szpitali niemieckich, z aptek. Poza tym we wszystkich szpitalach przechodziły nasze sanitariuszki praktyki szpitalne. Szkoliło się tak, że mieliśmy bardzo dobrze przygotowaną całą kadrę ludzką na wypadek Powstania.

  • Kiedy się pani dowiedziała o terminie Powstania?

O wybuchu Powstania. Nastrój w Warszawie był taki, że już czuło się, że to bardzo długo nie może być, dlatego że taka ilość młodzieży przygotowanej do walki – trudno już było to utrzymać. To może dzisiaj trudno zrozumieć, ale jakby Powstanie nie wybuchło, to młodzież i tak zaczęłaby wojować, bo już sześć lat ciągle się mówiło [o tym]. Coś się zmienia, ale dokładnie daty nie znaliśmy, dopiero właściwie dowiedzieliśmy się 1 sierpnia. Przyszedł łącznik i powiedział, gdzie ma się człowiek stawić, o której godzinie i tak dalej. Ale przedtem było mnóstwo takich, nawet ze strony Niemców – Niemcy też już musieli czuć, że coś się dzieje, bo pamiętam, że w firmie pracowałam i Niemiec, Austriak, z którym musieliśmy pracować 31 sierpnia przyszedł do firmy, do nas, stanął, przyszedł się pożegnać. Był Austriakiem. Mówię: „A co? Pan wyjeżdża?”. „Przecież orientujecie się, że już dłużej nie możemy tutaj być, ale chciałem się z wami pożegnać i chciałem wam życzyć, żeby wam się powiodło”. On, Niemców niby reprezentujący, 31 sierpnia przyszedł pożegnać się. Więc nawet Niemcy się spodziewali. 1 [sierpnia] rano rozbroiliśmy różne materiały, jeszcze miałam jakieś materiały, a już przyszedł łącznik, że mam o czwartej gdzieś być, więc łapię rikszarza i mówię: „Spieszy mi się, żeby pan mnie podwiózł”. Patrzy na zegarek: „Nie wiem, czy zdążę”. Mówię: „Mamy do piątej czas”. „Tak, mamy do piątej czas. Siadaj szybko!”. Zawiózł mnie później na plac Dąbrowskiego, bo mieliśmy punkt zborny na Wareckiej, to było Towarzystwo Kredytowe, a na dole mieścił się Arbeitsamt niemiecki. Mieliśmy zbiórkę na trzecim piętrze w tym samym gmachu. Nie mogliśmy zrozumieć, jak to było, że wchodziliśmy z naszymi torbami przez niemiecki Arbeitsamt. Jak sobie przypominam, to strasznie mi się dziwne wydaje, że mieliśmy tam punkt zborny. Punkt zborny całego WSK sanitarnego. Tak zaczęliśmy Powstanie na trzecim piętrze – śmiejemy się – w Arbeitsamcie (urząd pracy).
W pół do piątej zaczęły się u nas strzały i nie mogłyśmy stamtąd wyjść. Nie mogłyśmy. Powinnyśmy się były zgłosić u „Bakcyla”, ale walczyli Niemcy i powstańcy jeszcze w nocy. Dopiero nad ranem powstańcy wyrzucili Niemców i mogłyśmy z trzeciego piętra zejść i zameldować się u naszego „Bakcyla”.

  • Jak wyglądały pierwsze dni Powstania? Jak pani to wspomina?

Od momentu, jak wyszłyśmy z trzeciego piętra, to już się rozpoczęło, bo Niemcy bombardowali i zewsząd przychodzili łącznicy, że trzeba polecieć ratować ludzi, którzy zostali przysypani gruzami. Nas było na początku Powstania około osiemnastu sanitariuszek przy szefie. Podzielone byłyśmy mniej więcej dwójkami w patrole i patrole biegały po różnych walących się domach, pomagały gdzie można było. Dla nas to była sytuacja niemiła, bo każdy wolałby być przydzielony do oddziału, chłopców. U nas zawsze byli chłopcy i dziewczęta. A my nie byłyśmy przydzielone do żadnego oddziału bojowego. Nas szef wysyłał, żeby ratować zasypanych gruzami, żeby zdobyć materiały, żeby przenieść – jedzenie, trzeba było worki z jedzeniem przynieść. Ale nie miałyśmy swojego oddziału bojowego i nad tym bardzo ubolewałyśmy, bo każdy by wolał być w oddziale. A tu, na przykład, jak zdobywali PAST-ę, kazali nam posłać patrole. Wynosiłyśmy rannych, opatrywałyśmy.
Poza tym pracowałyśmy w szpitalu PKO, ale nie miałyśmy przydziału. Z tym, że wszystkie byłyśmy harcerkami i byłyśmy – nie mówię o mnie, bo mnie nie było – ale wszystkie harcerki od szesnastu lat od 1938 roku obowiązkowo przechodziły przeszkolenie, musiały zdobyć dwie specjalności wojskowe. Był do wyboru sanitariat, łączność, opieka nad dzieckiem, opieka nad żołnierzem. Dwie specjalności trzeba było zdobyć. Wszystkie dziewczęta były przygotowane do dwóch specjalności. Wszystkie dziewczęta, które były w moich patrolach. Poza tym harcerstwo uczyło nas jeszcze jednego – nie czekaj na rozkaz, tylko patrz, gdzie można, gdzie trzeba coś zrobić. Nie umiałyśmy siedzieć i czekać. Nasz szef sanitarny to był oficer zawodowy i uważał, że patrole, które są w jego dyspozycji powinny siedzieć i czekać aż on im coś rozkaże. Nie umieliśmy siedzieć bezczynnie. Zostawiałyśmy jeden patrol, żeby [szef] widział, że ktoś jest, a inne szły i coś robiły. Albo szły do szpitala, albo organizowałyśmy składnicę sanitarną, albo się szło i różne zabiegi ludności cywilnej robiliśmy, albo ratowaliśmy dzieci – calusieńki czas. Albo dowiadywałyśmy się, że gdzieś coś jest do zrobienia, to robiłyśmy.

Na przykład – dwie od nas harcerki, powinny były siedzieć przed szefem, ale jak się dowiedziały, że szukają ochotniczek, które by poszły z rozkazami na Mokotów, to prędko się zgłosiły i poszły. Potem kiedyś się dowiedziałam, że szukają kogoś, kto by poszedł ( byłyśmy w PKO i w PKO miałyśmy bardzo duży szpital, tam pracował profesor Zaorski, duży szpital był na czwartym poziomie pod PKO, bo pod PKO głównym na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej było sześć poziomów), zało narzędzi do trepanacji czaszki i szukali ochotnika, który poleciałby na Kopernika, to było blisko – PKO na rogu Świętokrzyskiej i szpital na Kopernika dziecięcy – tyły tak, jakby obok Pałacu Staszica, szpital do dzisiaj istnieje. Tym razem jako ochotniczka się zgłosiłam, że polecę po narzędzia. Dostałam plecak, przepustkę. Wydawało się, że to takie proste polecieć do szpitala. Ale jak doszłam do rogu Nowego Światu [...] wartownik zatrzymał mnie i powiedział, że nie ma przejścia przez Nowy Świat, bo po drugiej stronie Nowego Światu Niemcy siedzą na pierwszym piętrze z bronią wycelowaną i czekają na takich chętnych, którzy chcą przez Nowy Świat przejść. A do tego jeszcze Niemcy, żeby było „zabawniej”, przeciągnęli na wysokości może mniej niż metra duże kable, duże bębny z kablem. Przeciągnęli wzdłuż Nowego Światu. Żeby przeskoczyć przez Nowy Świat, trzeba było przez kabel przeskoczyć. Wartownik mi mówi: „Tam siedzą Niemcy, mają wycelowaną broń, a tu trzeba jeszcze przeskoczyć przez kabel”. Mówię: „Ale ja muszę!”. „To twoja decyzja. Jak musisz... Tylko dobrze patrz. Od czasu do czasu odkładają broń, bo palą papierosy. Jeden drugiemu podaje ogień. To jest moment, kiedy nie mają broni, więc, jak zobaczysz, że sięgają po papierosy, to wtedy biegnij”. Stałam, rzeczywiście, jak zobaczyłam, że „Niemiaszek” sięga i zapala, to muszę powiedzieć, że pewnie mogłabym w zawodach z przeszkodami [uczestniczyć], bo ileś metrów przebiegłam w tempie błyskawicznym, przeskoczyłam przez kabel. Zaczęli Niemcy strzelać, ale kule przeszły obok.
Doszłam do szpitala, naładowali mi plecak narzędziami. Wcale lekki nie był, ale jak doszłam do Nowego Światu dowiedziałam się, że w ogóle Nowym Światem już nie można przejść. Niemcy pędzili czołgi Nowym Światem, a przed czołgami pędzili ludność cywilną. Szły czołgi wzdłuż Nowego Światu, więc nie było mowy, żeby przejść tamtędy. Powiedzieli, że jest jedna tylko możliwość, że jest przejście kanałami pod Nowym Światem. Ponieważ miałam pismo od mojego szefa, że dla szpitala wojskowego muszę przenieść, więc zgłosiłam się na Foksal i powiedzieli, że będę mogła pójść. Jak uzbierali gromadkę chętnych, to zeszliśmy na dół. To się bardzo ładnie [mówi] – nigdy bym sobie nie wyobraziła, gdybym sama nie widziała, co to jest podziemne miasto kanałów. Trzeba sobie wyobrazić, że przecież każdy dom łączy się z kanałami. Każda ulica dochodzi do większych ulic i jak się zejdzie tam, gdzie jest absolutnie ciemno, czarno, człowiek idzie, macając po brzegach. Najpierw jest kanał mały, względnie wysoki jeszcze. Naturalnie ludzie idą w mazi, bo to kanały, ale jest absolutnie ciemno. Z tym, że nie wolno było palić żadnych latarek, dlatego że Niemcy czuwali. Jak widzieli na ulicy (jak są kraty do kanałów), że na dole jest światło, to wrzucali granaty, więc tylko ten, który nas prowadził podobno miał swoje znaki. Ale zabłądził i odcinek od rogu Foksal i Kopernika na drugą stronę do Chmielnej szliśmy prawie dwie i pół godziny, błądząc po niesamowitych kanałach.
Skończyło się na tym, że szliśmy w wodzie, głowa dotykała sklepienia. Niemcy puścili wodę. Woda się podnosiła, ja ciężki plecak już musiałam ciągnąć za sobą, bo go nie mogłam inaczej nieść. W końcu doszliśmy do włazu na Chmielnej. Wyciągnęli nas na górę, naturalnie w stanie dosyć nieeleganckim i śmierdzącym. Tylko, że w owym czasie na wszystkich ulicach, na wszystkich podwórzach (przed wojną na ogół wszystkie domy miały podwórza) była zawsze woda. Poszłam pod kran, żeby zmyć z siebie troszkę. Myję się pod kranem, przyszła starsza pani (pewnie w moim wieku dzisiejszym), elegancka bardzo, wytworna, spojrzała: „Ach! Byłaś w kanałach?”. „Tak”. „Ach! Jakie to romantyczne! Jest taka książka wspaniałego pisarza francuskiego, który opisuje kanały paryskie!”. Po francusku mówię do niej tak: „Pewnie pani myśli o Wiktorze Hugo i Les Miserables – Nędznikach. A ona taka wstrząśnięta mówi: „To »to« mówi po francusku!?”. „Tak. To »to« mówi po francusku”. Takie są śmieszne wspomnienia, które wśród różnych okrucieństw zostają w pamięci. Do dziś pamiętam tę starszą panią.
Pobiegłam do PKO dumna, że mi się udało narzędzia przenieść. Zaniosłam w plecaku, oddaję narzędzia, po chwili wylatuje profesor Zaorski: „Jak mogłaś tak zanieczyścić narzędzia!”. A mnie zatkało: „Szłam kanałem! Nie mogłam nie zanieczyścić narzędzi! Mogłam albo nie przyjść... Ale jak miałam przynieść narzędzia – chyba łatwiej teraz je wydezynfekować niż w ogóle nie mieć”. Byłam strasznie wtedy urażona. Nikt mi nie powiedział słowa „dziękuję”, tylko wszyscy mieli pretensje, że tak ośmieliłam się zanieczyścić narzędzia. Jak się szef sanitarny dowiedział, to miałam znowu reprymendę, że sama się rządzę, że nie czekam, żeby on rozkazał. Mówię: „Panie pułkowniku. My nie umiemy siedzieć i czekać. Nie umiemy”. Tak z naszym szefem wojowałyśmy, bo bez przerwy coś robiłyśmy.

  • Czy pamięta pani kiedy była wyprawa po narzędzia? Który to mógł być?

Wyprawa po narzędzia była na początku. Pewnie 10 sierpnia, na początku Powstania. Mój zespół – robiłyśmy najprzeróżniejsze rzeczy, ponieważ nie umiałyśmy siedzieć z założonymi rękoma.
Ciekawsza akcja – kiedyś wezwali mnie do Komendy Głównej, żeby zorganizować odbiór łączników, bo armia radziecka stała przecież po drugiej stronie Wisły, stali i czekali. Ale jakoś porozumieli się z dowództwem AK i zrzucili dwóch operatorów z aparatem nadawczym. Mieli być przy dowództwie AK i nawiązać łączność z dowództwem stojącym po stronie praskiej (ci, którzy stali i czekali). Ale pech chciał, że jak ich zrzucili, to wylądowali na balkonie i jeden z ich nadział się na sztyfty, tak że byli odebrani przez dowództwo na Wilczej, ale po pertraktacjach AK uzyskało, że przyjdą i będą przy dowództwie AK. Musiałyśmy zorganizować nosze i cały zespół, żeby poszedł odebrać rusków.

  • Kiedy to było?

Musiałabym zobaczyć dokładną datę. Już myśmy byli wtedy w „Palladium”, dlatego że póki byliśmy jeszcze w PKO, [to] dowództwo i nasz szef sanitarny był też w PKO, ale PKO Niemcy zbombardowali i zapaliło się, tak że myśmy musiały ewakuować cały szpital z PKO. Wynosiło się rannych.
Wynosiło się, jak jest gmach PKO na rogu Świętokrzyskiej. Miał sześć podziemi, na tyłach było duże podwórze i na podwórzu był jeszcze jeden otwór, którym wychodziło się z podziemi pekaowskich, ponieważ tylko tam można było jeszcze, mimo pożaru, ewakuować rannych. Tędy chodzili. Ale to było duże podwórze puste. „Niemiaszki” latali naokoło i czekali. Jak się ktoś ukazywał, to strzelali. Tak się „bawiliśmy”. Patrzyliśmy, kiedy trochę byli tyłem, to się prędko z rannym wyłaziło i niosło się go pod ruiny, od Świętokrzyskiej. Dostaliśmy rozkaz, żeby sprawdzić czy w podziemiach PKO nie zostali ranni, żywi, ale którzy nie mogli wyjść, którzy może byli nieprzytomni jak się wynosiło szpital. Pamiętam to jako jedną z najprzykszejszych [sytuacji], jak myśmy z Zulką Szafjańską-Lesisz chodziły [po salach]. Z małą latarką trzeba było wejść do każdej sali szpitalnej, podejść do każdego leżącego, sprawdzić czy on naprawdę nie żyje, czy daje oznaki życia, czy czasem pod łóżkami nie ma nikogo. Z drugiej strony coraz goręcej się robiło, bo sale się paliły. Wszystkie sale obeszłyśmy, szczęśliwie żeśmy nie znalazły nikogo żywego. Ale jak się pożar trochę uciszył, to ludność cywilna uznała, że jest to bardzo bezpieczne miejsce, żeby pójść na dół do PKO, bo niecałe podziemia były spalone, do niektórych pożar nie doszedł. Jednym słowem doszła ludność cywilna.
Niemcy musieli mieć bardzo dobry wywiad, co się dzieje, dlatego że jak tylko ludność cywilna weszła to zbombardowali. Zrobili jatkę niesamowitą, bo ludzie gęsto siedzieli. Jak bomby poszły to była jatka niesamowita. Znowu dostałyśmy rozkaz, żeby pójść i wyciągnąć jeszcze żywych. Musze powiedzieć, że to było bardzo ciężkie, dlatego że człowiek musiał tych ludzi cząstki, ludzi w częściach układać, szukać żywych. [Jako] ostatnią znalazłyśmy pod stosem nieboszczyków staruszkę, która jeszcze żyła. Wzięłyśmy ją na nosze i czekałyśmy, żeby „Niemiaszki” z samolotami odleciały. Przebiegłyśmy z nią, ale ona bardzo potrzebowała pomocy. Miałyśmy zastrzyki nasercowe. My, które przeszłyśmy przeszkolenie sanitarne, harcerskie, wiedziałyśmy, że trzeba przed zastrzykiem zdezynfekować ręce, mieć czyściutkie. A tu ciemno od pyłu, wszystko się wali naokoło. W wyposażeniu sanitarnym miałyśmy igły do zastrzyków w ampułkach szklanych, tak że się tylko ampułkę [rozbijało] i była igła już wydezynfekowana. Wyciągamy watę, rączki przemywamy spirytusem, a tu czarno! Potem bierzemy igiełkę, też myjemy, a lekarz, który przechodził mówi: „Co wy, idiotki, robicie! Przecież tutaj jest tak czarno! Spieszcie się, żeby zrobić zastrzyk!”. Wziął cegłę, rąbnął w nasze igiełki, wyjął igłę, nasadził: „Róbcie zastrzyk i uciekajcie stąd! I w głowę się puknijcie! Trochę zdrowego rozsądku!”. Tak dostałyśmy. Byłyśmy „doszkalane” w czasie Powstania. To jeszcze były ostatnie chwile PKO.
Z PKO zostaliśmy przeniesieni do obecnego „Palladium” na Złotej [gdzie] było dowództwo – i nasze sanitarne, i dowództwo AK. Stamtąd, z „Palladium” byłyśmy wysłane do PAL-u na Wilczą, żeby odebrać dwóch rusków, którzy byli zrzuceni. Dostaliśmy oficera z Komendy Głównej, majora „Koraba”, który miał zaprezentować nas dowództwu Powstania. Poszłyśmy na Wilczą po rusków. Była cała historia, żeby nam ich wydali. W końcu wydali. Jeden, który się nadział, nie mógł chodzić, więc – na nosze. Draby po dwa metry. Teraz myśmy się orientowały, że z Wilczej do Alej Jerozolimskich nie można było iść ulicą, bo był obstrzał. Trzeba było iść piwnicami. Dom przedwojenny, do piwnicy były zawsze schodki kręte, niewygodne i ciągle do góry na dół, do góry na dół, bo były powybijane dziury między domami. A rusek – dwa metry, nie dał nic wziąć. Musiał mieć cały aparat na noszach, bo „mu ukradniemy”. Więc jeszcze ciężej. Myśmy we cztery nosze podniosły, ale na schodach było za wąsko. Namordowałyśmy się nie z tej ziemi. Poza tym Aleje Jerozolimskie były zawsze przez całe Powstanie bardzo trudne do przejścia, dlatego, że (w końcu zrobili wykop, ale ponieważ to jest nad tunelem kolei poziemnej, która przed wojną już była, więc był bardzo płytki ten wykop) zawsze trzeba było albo się czołgać, albo na kolanach. A tu, jak żeśmy z tymi noszami szły, to człowiek wyłaził spod tego, strzelali w nas, ale udało nam się tego ruska [donieść]. Ale do dziś pamiętam, żeśmy psioczyły na niego okropnie. Drugi szedł.
Dostarczyłyśmy ich do „Palladium”. Dostali pokoik na pierwszym piętrze z oknem na wewnętrzne podwórko. To był dziwny dom, że miał takie bardzo nieduże podwóreczko wewnętrzne. Dom do dzisiaj stoi, „Palladium”, ma ze cztery piętra. Dostali pokoik z oknem na wewnętrzne podwórko. Umieściłyśmy ich [w pokoiku], poszłyśmy do siebie. W nocy znowu wzywają nas. Jakim cudem – czy się Niemcy dowiedzieli – w każdym razie rzucili granatniki do podwóreczka. Granatnik wpada i się w pewnym momencie rozpryskuje w powietrzu. Granatniki tak rzucili, że chyba dwa rozprysły się akurat na wysokości ich pokoiku. Rusek, który siedział przy aparacie i podobno nawiązywał łączność, dostał w głowę, tak że mu mózg zaczął wyciekać.
Zostałyśmy znowu wezwane, żeby rusków zabrać do szpitala. Jeden rusek, ten, który nie był ranny, nie został i tym razem ranny a tamten dostał w głowę. Zaniosłyśmy go do szpitala w piwnicach na Chmielnej i żył jeszcze parę godzin, ale miał strzaskaną głowę, mózg mu wyciekł. Dlaczego to opowiadam: bo drugi rusek naturalnie zażądał, że on nie będzie już przy AK, bo AK dąży do tego, żeby oni zostali zabici. Przecież nie uwierzył, że to był przypadek. Komenda odprowadziła go z powrotem do PAL-u, ale nasz rusek umarł i został pochowany. Ale co jest dziwne dla mnie: gdyby dwóch Polaków było i jeden z nich był ranny i został w szpitalu, to drugi by się jednak dowiedział, co się z nim stało. Przyszedłby się jakoś dowiedzieć. Ruscy się nigdy nie spytali co się z nim stało – czy przeżył czy nie przeżył, gdzie jest pochowany, nigdy się nie pytali o to. [...].
Potem była akcja, że przyszedł łącznik, że Niemcy podchodzą piwnicami pod szpital powstańczy i że trzeba szpital szybko ewakuować. Więc nawet nie czekając na żadne rozkazy od razu swoje patrole prędziutko posłałam, żeby ewakuować. Sama też poleciałam, zostawiając zawsze łącznika przy szefie. Rzeczywiście, jak zabieraliśmy ostatnich rannych to już słychać było jak Niemcy robią dziury i słychać już było ich rozmowy z drugiej strony. Zdążyłyśmy ewakuować wszystkich naszych rannych a potem nasi powstańcy z Niemcami wojowali, odparli ich, bo to było już z tej strony Nowego Światu na Chmielnej. [...]Ale nasza mentalność nie była mentalnością zawodowych wojskowych. Nasz szef miał ciężkie z nami życie, przyznaję, bo – zresztą opisuje to Zulka – jeden z naszych patroli poszedł na jakąś akcję i wracając w dole po bombie znalazł żywe niemowlę, [zdrowe] niemowlę. Dziewczyny wzięły niemowlę, przyniosły: „Komendantko, mamy niemowlę”. No, to wobec tego – „nasze niemowlę”. Odniosłyśmy je, na rogu Marszałkowskiej i Złotej był harcerski punkt opieki nad dzieckiem i do końca Powstania robiłyśmy wszystko, co można, żeby nasze niemowlę miało mleko. Ponieważ chodziłyśmy po wielu domach zburzonych, to już tym razem zawsze żeśmy chodziły do zburzonych kuchni. Zawsze się coś znalazło, jakieś mleko w proszku. Nasze niemowlę do końca żyło... ale nie miało w co się ubrać, więc na punkcie powiedzieli: „Jak byście uszyły – przynieście może jakieś materiały, my skroimy, a wy uszyjecie”. Chodziłyśmy i konfiskowałyśmy w dawnych sklepach z materiałami, bo owało już w czasie Powstania bandaży, bele z różnymi materiałami, darło się to na bandaże. Miałyśmy flanelkę, zaniosłyśmy, pokrajali nam to na kaftaniki. Wobec tego, siedząc koło naszego szefa zamiast czekać bezczynnie szyłyśmy kaftaniki. Jak nasz szef [zobaczył]: „Co wy robicie?!”. „Szyjemy kaftaniki”. „Jestem szefem sanitarnym Powstania Warszawskiego, a wy szyjecie kaftaniki dla niemowląt?!”. W jego mentalności to się [nie mieściło]. Może owało nam wyobraźni. Myśmy inaczej, on inaczej podchodził. W każdym razie kaftaniki szyłyśmy dalej, ale nie przy nim, tylko już siedział zawsze patrol przy nim jeden, a drugi gdzieś kaftaniki szył. W każdym razie do końca Powstania nasze niemowlę miało kaftaniki świeże.
Zresztą szyłyśmy później dla innych dzieci, bo [była] ogromna ilość dzieci, które się znajdowało w domach zburzonych, był punkt, który wszystkie dzieci zbierał.
  • Jakie warunki panowały w szpitalach, w których pani służyła?

Organizując szpitale i punkty zdobywałyśmy wyposażenie dla szpitali, punktów według wymagań wojska, ale nikt nie przewidywał, że Powstanie będzie tak długo trwało. Tak, że to, co się nagromadziło środków opatrunkowych, lekarstw, starczało na pierwsze dni Powstania, bardzo szybko się wyczerpywało. Naturalnie, że w czasie Powstania [były] apteki, które istniały na terenie – to były materiały z aptek brane. Myśmy przy PKO, przy szpitalu głównym, miały bardzo duży magazyn leków i środków opatrunkowych i wszystko co się zdobywało z aptek i z różnych składów, gromadziło się i oddziały przysyłały do nas [ludzi] po te środki.
W szpitalach, poza tym, że było straszne zagęszczenie, nie było dostatecznych środków znieczulających. Operowano bardzo często. Amputacje i bardzo skomplikowane operacje robiono nawet bez narkozy, bo nie miano tego. Na przykład, ponieważ osobiście zetknęłam się ze szpitalem pekaowskim, gdzie wiele godzin pracowałam, w ranach były robaki. Dopiero teraz się dowiedziałyśmy, że to było wspaniałe, że robaki się zalęgły. Ale to było okropne, dlatego że robaki jeszcze wzmagały ból. Miał chłopak ranę, [która] mu się ruszała od robaków. Dopiero teraz po wojnie dowiedziałyśmy się, że to były robaki, które zwalczały gangrenę, zakażenia śmiertelne. Czasem dziwiliśmy się, że przy takim brudzie [ludzie przeżywali]... Nie pamiętam, żeby były gangreny u nas. To dzięki temu, że miałyśmy zarobaczenie. Teraz już jestem mądra, teraz na świecie hodują specjalnie, antyseptycznie robaki, które właśnie oczyszczają rany. Ale wtedy tego wszystkiego nie wiedziałyśmy. Pamiętam, jak nieraz: „Siostro, siostro, niech siostra coś zrobi, już nie mogę wytrzymać”. Obandażowane, a na dole pełno robactwa.
Poza tym rzucali zapalające [pociski]. Jak zapalające płyny opadały, jak oblały człowieka, to się spalała cała skóra. Ci ludzie byli skazani na śmierć, prawie sto procent oparzeń. Ale żyli jeszcze, bo to były oparzenia zewnętrzne i ludzie żyli w strasznych męczarniach. Nie było właściwie żadnych możliwości ulżenia im, bo nie było środków do tego. Moja inna koleżanka, studentka medycyny, pracowała, amputowała, bo profesor [przeprowadzał] różne wewnętrzne operacje, [które] są bardziej skomplikowane, a amputacja to po prostu – ciach, ciach. Więc studentka, miała chyba dwa lata medycyny za sobą, a pracowała u nas i amputowała ręce, nogi. Do dziś to pamięta.
Ale trzeba było jednak rannym dostarczyć picie. Zdobycie wody wcale nie było łatwe. Zawsze jedna z naszych patroli miała dyżur, musiała stać w kolejce, bo na przykład w „Palladium” na dole, na szóstym poziomie pod spodem była woda, ale trzeba było wystać. Trzeba było dla rannych jedzenie zdobyć, ugotować. Były patrole, które specjalnie szkoliły się w służbie nie sanitarnej, tylko opieki, więc coś umiały ugotować. Z niczego „coś” . Ale warunki... Ranni nie mieli dobrych warunków. Poza tym ciągle się ich przenosiło z miejsca na miejsce, bo ciągle szpital był zwalony, przenosiło się ich parę ulic dalej. Niemcy mieli jednak wywiad, musieli mieć swoich podstawionych powstańców, bo jak się przeniosło, organizowało nowy szpital to parę godzin później był obstrzał, bo Niemcy specjalnie nie honorowali oznaczeń Czerwonego Krzyża. Byliśmy tacy naiwni, że uważaliśmy, że jeżeli się wszędzie da duże znaki Czerwonego Krzyża, według Konwencji Genewskiej, to Czerwony Krzyż, szpitale powinny być ocalone. Ale nie było tak. Niemcy absolutnie nie honorowali ani służby sanitarnej ani lokali Czerwonego Krzyża, szpitali. Tak, że ranni byli w ciężkiej sytuacji.
Ale nawet [jest opis dziewczyny], która przez Pole Mokotowskie wracała, miała uszkodzony kręgosłup. Mimo ciężkich warunków ją ocalili. Tak w szpitalu powstańczym potrafili jednak wypielęgnować, że jednak przeżyła. Leżała później pół roku w łóżeczku gipsowym, ale niedawno dopiero umarła. Warunki były ciężkie, tylko że... Zdaje mi się, że Polacy mają specjalną zdolność improwizowania w momencie, gdy coś trzeba zrobić. Zresztą jak miałam później sprawozdania ze służby sanitarnej, książki pisaliśmy o działalności harcerek w czasie wojny, to właśnie jednak nasza postawa i przygotowanie, to że człowiek nie czekał, żeby mu rozkazać, tylko sam potrafił zrobić, to niesamowite wyczyny robiły harcerki, młode zupełnie dziewczyny, które właśnie w momencie jak coś trzeba było zrobić, to potrafiły zrobić. Teraz jak mówią o [Euro] 2012, to też któryś z polityków powiedział: „Ja wiem, że zrobimy, bo Polacy w ostatniej chwili jak coś trzeba to potrafią. Jak mają długi termin to się kłócą, ale jak mają krótki termin, to potrafią współpracować, żeby coś zrobić”. Więc w czasie Powstania też tak improwizowaliśmy i robiliśmy, co można.

  • Czy pamięta pani z czasów Powstania msze albo nabożeństwa religijne?

Naturalnie! Pamiętam, jak tylko zaczęło się Powstanie, ksiądz Twardowski latał po naszym Śródmieściu Północ i pomagał. Biegał wśród rannych, udzielał sakramentów. Były cudowne msze organizowane. Zawsze było wiadomo, że będzie msza o takiej i takiej godzinie. Poza tym było wielu księży, którzy przychodzili do szpitala, udzielali komunii, ostatnich namaszczeń. Chodzili księża tak samo na akcje. [...] Były wspaniałe msze, były komunie. Cały okres Powstania.
Potem, pamiętam, byłyśmy służbą sanitarną, wiedziałyśmy, że Powstanie musi upaść... Byliśmy jednak przy szefie sanitarnym tak, że wiadomości z szefostwa przenikały do nas. Wiedziałyśmy, że Niemcy nie chcieli się na początku zgodzić, żeby powstańcy mieli prawa zagwarantowane Konwencją Genewską, nie chcieli nas uznać za kombatantów, tylko za bandytów. Dopiero, jak Niemcy się zgodzili, że powstańcy dostaną prawa kombatanckie i będą podlegali Konwencji Genewskiej, to wtedy podpisano kapitulację. Ale my się dowiedziałyśmy, że jako służba sanitarna musimy być traktowane jako wojsko i od razu wojsko miało wyjść. Czułam się odpowiedzialna za całą służbę sanitarną dziewczęcą, harcerską, wobec tego, jak się dowiedziałam, że Czerwony Krzyż będzie miał prawo zostać w Warszawie i pilnować ewakuacji szpitali, to prosiłam, żeby mnie wciągnęli na listę pracowników Czerwonego Krzyża. Dzięki temu byłam w Warszawie do 24 października. Dostaliśmy od Niemców legitymacje upoważniające nas do chodzenia po Warszawie i trzeba było, żeby... Mnie zależało, żeby dziewczyny też pracowały w szpitalach na punktach. To były często dziewczyny, które miały szesnaście, siedemnaście lat i poczuły się okropnie zagubione. Trzeba było, żeby one wiedziały, że są dalej rodziną harcerską, że o nich myślimy, że staramy się zorganizować, żeby wyszły tak, jak chcą – czy z ludnością do domu, czy ze szpitalem czy z wojskiem. Te, co zostały, były przy szpitalach. W pierwszych dniach, jak nasze wojsko już wyszło, muszę powiedzieć, że Niemcy próbowali, w jakimś szpitalu nawet udało im się wejść do środka i zgwałcić dziewczęta. Wobec tego poszło się zaraz do komendantury niemieckiej, że bezwzględnie muszą szanować ustalenia Konwencji Genewskiej i muszą dać ochronę do szpitali, które są, bo nie mogą być szpitale w nocy dostępne, tym bardziej, że własowcy najgorsi byli. Później było pod tym względem lepiej, ale trzeba było pilnować ewakuacji. Chodziłyśmy z przepustkami po mieście.
Pamiętam, kiedyś szłam Piękną, był duży urząd pocztowy naprzeciwko jak było gimnazjum „Platerki” [Emilii Plater]. Tamtędy szłam, wracałam, coś załatwiałam. Zatrzymał mnie wartownik, który stał przed pocztą niemiecką – co robię na ulicy. Pokazuję przepustkę, że jestem pracownikiem Czerwonego Krzyża, że załatwiam to i tamto. Popatrzył, poszłam parę kroków – Halt! „Z powrotem!”. Myślę sobie – o co mu chodzi? Popatrzył dobrze naokoło, mówi: „Słuchaj, uważaj. Jeżeli zobaczysz patrol wojskowy, to lepiej skacz w płonący dom niż daj się przez nich zatrzymać, bo to są [ludzie] okrutni, którzy dziewczyny gwałcą i torturują. Jak zobaczysz z daleka taki patrol to skacz gdziekolwiek, żeby ciebie nie dotknęli”. „Niemiaszek” potrafił w ten sposób naprzeciwko swoim wystąpić. Potem: „Idź dalej, tylko uważaj, żebyś nie dała się nigdzie złapać”. Tak żeśmy te szpitale ewakuowali. Niemcy podstawiali samochody...
Według kapitulacji powstańcy mieli pójść do stalagów, do oflagów tak jak żołnierze, a szpital miał być ewakuowany na [inne] tereny. Jedna z naszych instruktorek była w Stutthofie (była cały czas od 1940 chyba roku). Lekarz, instruktorka. Później różnymi drogami wróciła do Polski i jak nawiązała z nami kontakt, jak wróciła do Polski, znała wszystkie pieśni z Powstania. Mówię: „[Hanka], skąd ty [znasz] to wszystko?”. „Słuchaj, bo do nas do Stutthofu przywieźli [ludzi] z Powstania”. Stąd, dużo później dowiedziałam się, że w Stutthofie przywieźli całą, dużą partię powstańców z Warszawy, do obozu koncentracyjnego. Nie wiedziałabym tego, nigdzie nie czytałam, bym nie znała relacji, [tylko] od niej. Tyle tylko, że ją wezwali do komendantury obozu. Była lekarzem. Póki była po stronie normalnej to jej nie wolno było oficjalnie leczyć, nie wolno w ogóle było jej powiedzieć, że jest lekarzem. A teraz wezwali ją do komendantury i komendant obozu powiedział, że ponieważ ona jest lekarzem, więc ją oficjalnie przydzielają do podobozu z Powstania Warszawskiego i będzie miała lekarską opiekę nad tamtymi, bo mają prawo, żeby mieć opiekę lekarską. Więc tyle Niemcy dla powstańców zrobili, że byli traktowani trochę inaczej niż normalnie w obozach koncentracyjnych. W każdym razie byli w Stutthofie, to na pewno i w innych obozach się znaleźli, tak że Niemcy nie dochowali warunków kapitulacji.

  • Wspomniała pani o piosenkach. Czy był podczas Powstania czas, żeby je śpiewać?

Jak przyszli nasi powstańcy do Stutthofu to szli do obozu w pięknym szyku, śpiewając pieśni Powstania Warszawskiego. [Hanka] mówi, że w Stutthofie usłyszeli pieśni, nie wiedzieli przecież, że oni tam będą. Ale pewnego dnia w obozie raptem: „Słuchajcie! Chodźcie! Co się dzieje!”. Biegną do drutów, patrzą, a z drugiej strony maszerują z pieśnią z Warszawy, z Powstania Warszawskiego. Niemcy pozwolili, żeby śpiewali swoje pieśni.

  • Czy pani też śpiewała podczas Powstania?

Oj! Ile śpiewaliśmy! W czasie Powstania w ogóle każdego wieczoru organizowałam zbiórki, dlatego, że przeżycia w dzień – tak jak się teraz opowiada fragmenty weselsze, nie weselsze – można nie zrozumieć tego. To były często bardzo ciężkie przeżycia. To były też dziewczęta młode. Jak się w dzień naoglądały ludzi pogruchotanych, tragedii ludzkich, oddziałów naszych, rannych, uważałam, że trzeba, żeby mogły się wyładować. Poza tym, żeby mówić o tym, żeby wyrobić nastawienie. Zawsze wieczorem szłyśmy na górne piętro PKO, gdzie było cicho i spokojnie i każdy musiał opowiedzieć, co gdzie przeżył, jakie były trudności. Mogłyśmy wtedy trochę przedyskutować nasze podejście do różnych zagadnień. Tym bardziej że stykałyśmy się tak samo z ludnością cywilną, a nastawienie ludności cywilnej też zmieniało się. Na początku Powstania był entuzjazm, bo jak na ulicach ukazały się flagi, to wszyscy „wiwat!”, ale jak to trochę potrwało, ludzie zaczęli odczuwać i. Jak zaczęły bomby, „krowy” walić, jak zaczęło się wszystko palić, nie dziwię się, że ludność cywilna zaczęła się troszkę czuć źle. Wśród nas powstało powiedzenie, że w tej chwili czujemy się, jak ludność cywilna w czasie Powstania. Człowiek widzi, co się dzieje, ale dzisiaj nie mamy żadnego wpływu. Widzimy, co się dzieje, ale już nie możemy nic działać. To jest zrozumiałe, że ludzie zaczęli się czasem nawet buntować i do nas mieć pretensje: „Co wy sobie myślicie!”. Tak, jak byśmy też odpowiadali za to. Ale trzeba było o tym porozmawiać. Zresztą do dzisiaj często jak rozmawiamy na różne tematy to moje dziewczęta z Powstania często mówią: „O, komendantko, my pamiętamy, ile zawdzięczamy, że komendantka organizowała spotkania i mogłyśmy wypowiedzieć się, mogłyśmy wspólnie znaleźć jakiś punkt odniesienia”. Wszystkie byłyśmy wierzące, to też bardzo dużo daje. Miałyśmy jedną niewierzącą, która potrafiła nam powiedzieć: „Jak ja wam zazdroszczę, że wy...”. Staraliśmy się, żeby poszła z nami. „Chodź, posłuchaj, jak się modlimy”.
Kiedyś miałyśmy tragiczną przygodę, bo zginęła wtedy ta niewierząca. Stałyśmy w jakimś korytarzyku i przechodziło się do windy. Przyszły oddziały, które wracały z akcji bojowej i chłopcy się myli, a ranni bardzo lubili, żeby śpiewać. „Pośpiewajcie, to nam jest lżej”. W holu koło szybu windy śpiewaliśmy. Było parę z mojego zespołu, ze szpitala byli chłopcy, którzy z akcji wrócili. W tym momencie akurat przyleciał łącznik i mówi: „Komendantko, »Bakcyl« cię wzywa”. Odeszłam kilkadziesiąt kroków, usłyszałam straszliwy huk, powiew wiatru taki, że trzy z nas upadły. Wróciłyśmy prędko, a szybem poszła bomba i nie wybuchła. Dopiero wybuchła na samym dole. Ale pęd powietrza wytworzył różnicę ciśnień, że wszyscy, którzy byli na tym poziomie, zmarli. Nasza koleżanka niewierząca – został na niej tylko pasek skórzany. Była maluteńka, nie miała żadnych ran, bo to była tylko różnica ciśnień, która się wytworzyła. Ludzie wszyscy, co tam byli, zginęli, a ją rozpoznaliśmy od razu, bo na niej został pasek skórzany, który znaliśmy. Też taka przedziwna historia. Żeby mnie szef akurat nie wzywał, to bym też [zginęła].
Ale właśnie Zulka – dla niej było wszystko naturalne. Kwas ją oblał od stóp do głów, bo w czasie Powstania niosła pojemnik z kwasem – nie wiem, do czego był potrzebny, w każdym razie kwas się na nią wylał. To był tak silny kwas, że na niej ubranie zaczęło spływać od razu. Przechodził jakiś oficer, jak zobaczył, co się dzieje chwycił ją za kark, pod kran, zerwał z niej ubranie i lał na nią zimną wodą. Dzięki temu miała tylko w paru miejscach lekkie poparzenia. Tak byłby trup. I ona [stoi] taka goła i mówi: „Komendantko, może komendantka podzieli się swoim ubraniem?”. To była cała akcja... Więc się podzieliłam tym ubraniem. My [patrzymy na nią] przerażone, a ona mówi: „O co wam chodzi? Przecież to zupełnie naturalne, pod wodę mnie wziął i nic mi się nie zrobiło”. Dla niej wszystko było naturalne, że niemowlę żywe, że kiedyś szła i mówi: „Musiałam poczekać, bo przede mną pies stał, a w pysku miał nogę dziecka. Jakoś mi nieswojo było, żeby jego [odganiać]... Czekałam, aż sam pójdzie”.
To jest Powstanie z innego punktu [widzenia], bo wspomnienia oddziałów to jest zupełnie inne Powstanie, a nasze Powstanie to było Powstanie z innego punktu widzenia. Jak byłyśmy, jak PAST-ę zdobywali, to się czekało, jak byli ranni to się odnosiło, wracało znowu. Myśmy się czuły ciągle pokrzywdzone, że jesteśmy nie w oddziałach wojskowych, ale tak los zadecydował, więc tak było.

  • A głód był?

Na początku to jeszcze jako tako, a później zupki gotowane. Na koniec to były zupki gotowane na jakiejś suszonej kapuście, nic więcej tylko suszona kapusta ugotowana w wodzie. Było to ohydne. Kiedyś przyleciały dziewuszki z jakiegoś wypadu: „Komendantko, mamy coś dobrego”. W jednym mieszkaniu znalazły słój, coś jak olej, tłuste. A w torbie obok była mąka. „Zaraz sobie zrobimy placki”. Wodę z mąką się zrobiło, olej i smażą placki. Przychodzą od naszego „Bakcyla”: „Co to dzisiaj dali nam takie?”. „Nie dali, tylko nasze dziewuchy znalazły”. „A co to jest?”. „Nie wiemy, ale wygląda jak mąka”. „Nie będę jadł”. „To nie”. Ale po jakiejś godzinie szef wzywa mnie: „Jadłyście te placki?”. „Jadłyśmy”. „Chore jesteście?”. „Nie”. „To dajcie i mnie”.
Drugie wspomnienie – poleciały na Śródmieście Południe i gdzieś były ogródki działkowe. Przyszły, przyniosły cebulę, skądś zdobyły cebulę. A innym trafem inny oddział, który chodził ratować ludność cywilną zdobył słoik miodu. Wobec tego kroiliśmy cebulę, na cebulę kładło się miód i to było coś wspaniałego! Tak dobre było, że trudno sobie wyobrazić. Parę lat po wojnie przypomniałam sobie o tej cebuli z miodem i spróbowałam, ale nie było jadalne.
Głód był. Muszę powiedzieć, że wtedy nie było do tego stopnia głodu, żeby człowiek tak jak w obozie koncentracyjnym odczuwał głód. Zawsze coś ciepłego do picia było. Co było – nie wiem, ale coś do popicia było. I była zupka. Miała jakąś nazwę.

  • Zupa „pluj”? „Plujka”?

„Plujka” była, ale głód na pewno był. Nasze szpitale też były żywione. Jak potem się robiło szpitale w piwnicach domów prywatnych, to mieszkańcy domu zawsze pomagali, coś ze swoich zapasów robili. Ludność cywilna – różnie było. Buntowali się, że Powstanie przedłuża się, że oni już nie mogą, że jest im trudno, że nie mają, co jeść. Szczególnie rozumiem doskonale ludzi, którzy mieli małe dzieci. Dla nich to była koszmarna historia, dlatego że dorosły człowiek mógł zjeść zupę „plujkę”, ale dzieci coś musiały jeść, więc nastroje ludności cywilnej były różne. Od entuzjazmu na początku, a później czasem aż było trochę nawet wrogości: „Do czego doprowadziliście! Widzicie – same zgliszcza, ludzie giną”. Tak się nawet wytworzyło: „wy – powstańcy”, to nam było świetnie, a ci biedni, biedna ludność cywilna. To trudno może zrozumieć, ale trzeba pomyśleć nad tym, że nie można od razu wszystkiego przekreślać i mieć pretensje do nich. Ludność cywilna na ogół jednak, nawet jak była zła, to zawsze pomagała. Ale, że była zła i że psioczyła, to rozumiem doskonale, że psioczyła.
  • Jak pani zapamiętała Warszawę już po Powstaniu? Pani była do 24 października?

Do 24 października, a później do Warszawy pierwszy raz – ruscy przyszli 17 stycznia, przeszli przez mosty na Warszawę i zaraz potem do Warszawy przyszliśmy. Najpierw zobaczyć, co się dzieje, każdy chciał zobaczyć, czy coś ocalało, czy jakieś może są [wiadomości]. Jak potem Niemcy ludność cywilną po Powstaniu z Warszawy wywozili, to ludzie na ogół zostawiali jakieś kartki, że „przeżyli”, „nie przeżyli”. Przyszliśmy do Warszawy 18 czy 19 stycznia. Osobiście pierwszy raz przyjechałam zobaczyć czy u mnie na domu nie ma jakiejś wiadomości, bo jak wychodziłam z Powstania, to wiedziałam tylko, że mój brat, który był na Starym Mieście był ranny i był w oddziale, który bronił dostępu do kanałów, bo cała Starówka szła kanałami na Śródmieście, więc byli ostatnim oddziałem, który szedł. Wiedziałam, że brat był na Starym Mieście, nawet nie wiedziałam czy żyje czy nie żyje. Wiedziałam, że Starówka wychodzi kanałami, prosiłam szefa, że pójdziemy przy włazie pomagać przy ewakuacji ze Starówki, rozwozić do szpitali. Mówię: „Mnie specjalnie zależy, bo mam nadzieję, że może brat będzie szedł”. Ale trzeba pecha, że znowu szef mnie odwołał z włazu. Przyleciał łącznik, że mam iść do szefa, więc poprosiłam dwie z mojego oddziału, między innymi Zulkę i mówię: „Słuchajcie, patrzcie czy czasem mój brat nie będzie [szedł]”. Mówią: „Dobrze komendantko, ale skąd będziemy wiedziały?”. „Podobny jest do mnie albo ja do niego”. A one mówią: „Po podobieństwie [rozpoznać] takiego z kanału”.
Brat był bardzo ranny, więc rzeczywiście go wyciągali. Naturalnie był strasznie brudny, do tego nie słyszał, bo Niemcy rzucili granat, bębenki mu popękały. Nie słyszał, był ogłupiały troszkę. Był tak podobny, że one go poznały. Nie wiem, dlaczego oddział brata poszedł w Aleje Ujazdowskie, a nie wiem, dlaczego te, które go odnosiły, odniosły go do szpitala na róg Dobrej i Drewnianej. Przyszły do mnie: „Słuchaj, twój brat jest w szpitalu, jest bardzo ciężko ranny. Jest w szpitalu na rogu Drewnianej i Dobrej”. Od razu sobie pomyślałam – jeżeli jest ranny i szedł kanałami to przede wszystkim jest zagrożony tężcem. Jak nie lubię prosić o siebie, tak poleciałam do szefa i mówię: „Bardzo proszę o upoważnienie wzięcia ze składnicy szczepionki czy surowicy przeciw tężcowi”. Szef mi powiedział, że mogę wziąć, prosiłam jeszcze o przepustkę na dwie godziny na pójście [do szpitala] i poleciałam. Byliśmy specjalnie uczuleni na tężec, dlatego że nasz przyjaciel w 1939 roku był w czasie bombardowania Warszawy ranny, był w szpitalu wojskowym i brat zdobył dla niego surowicę, zaniósł do szpitala i nie dopilnował, żeby to zrobiono. Przyszedł lekarz, powiedział: „Gdzie pan był ranny?”. Mówi: „Jechałem na motocyklu i Niemcy rzucili i [dostałem] odłamkiem bomby”. „To panu tężec nie grozi”. Zabrał, nie kazał mu robić [zastrzyku] i [przyjaciel] umarł na tężec. Wiedzieliśmy, jak straszliwie męczył się, to jest okropna śmierć na tężec, bo wykręca wszystkie możliwe mięśnie, człowiek w okrutnych męczarniach ginie. Wiedziałam, że brat będzie też narażony a poza tym, że będzie cały czas pod wrażeniem, że będzie tak samo umierał, jak nasz przyjaciel, bo brat był u niego w szpitalu. Więc poleciałam na Drewnianą. Ponieważ wiedziałam, że brat nie słyszy, więc musiałam każdą salę obchodzić i patrzeć w gębę, żeby znaleźć. W końcu patrzę – leży brat. Brat mówi tak: „Przyniosłaś przeciwko tężcowi?”. „Przyniosłam”. „Byłem pewny, że jak się dowiesz, to przyniesiesz”. Wołam pielęgniarkę i mówię: „Siostro, bardzo proszę”. „To ja później zrobię”. „Nie żadne później. Już widziałam takiego, co umarł na tężec, bo później mu nie zrobili”. Przy mnie zrobili zastrzyk i brat rzeczywiście nie umarł na tężec.
Ale dowiedzieli się, że Niemcy, jak zdobyli Stare Miasto, to ci przeszli kanałami do Śródmieścia, a ci szli wzdłuż Wisły w stronę Powiśla. Szpital się dowiedział, że Niemcy za parę godzin dojdą do Drewnianej (to jest tak jak Tamka dochodzi do Dobrej, a Drewniana jest trochę w stronę Starego Miasta bliżej). Zaczęły oddziały przychodzić i zabierać swoich rannych ze szpitala, bo Niemcy przecież rozstrzeliwali, palili szpitale żywcem. Brat nie słyszał, tylko zobaczył, że ciągle podchodzą, zabierają rannych, więc w końcu złapał kogoś i mówi: „Co się dzieje?”. Powiedzieli mu prosto w ucho, żeby brat słyszał, że Niemcy będą za parę godzin i, że zabierają oddziały swoich rannych jak tylko ktoś może zabrać. Ponieważ brat nie miał swojego oddziału, uprosił tylko jakąś pielęgniarkę, która wychodziła – bo mieszkaliśmy niedaleko, na rogu Tamki i Solca – żeby zawiadomiła moją matkę, która tam mieszkała. Matka przyszła w nocy jeszcze, wzięła brata na plecy, brat jedną nogą podskakiwał i o piątej matka zabrała brata, a o siódmej Niemcy przyjechali i spalili szpital. Zabrała matka brata do domu.
Parę godzin później Niemcy zajęli Solec i zajęli dom, gdzie [matka i mój brat] byli. Kazali wszystkim wyjść na dół na podwórze i powiedzieli: „Jeżeli wśród was są powstańcy – niech wystąpią”, bo inaczej wszystkich rozstrzelają.
Opowiadam to nie ze względu na mojego brata, tylko na to, że Polacy potrafią być solidarni i potrafią mieć postawę naprawdę nadzwyczajną. Dlatego że jak brat zrobił ruch, że chce się zgłosić, to przytrzymali go: „Ty nie pójdziesz. Nie pójdziesz się zgłosić. Powiemy, że tu byłeś cały czas”. Trzymali brata. Niemiec mówi: „No to wobec tego pójdę, poszukam między wami, czy nie ma”. A brat był pobandażowany. Jak doszli do brata, to Niemiec mówi: „No, to wy chronicie tu bandytów, a mówicie, że nie ma wśród was!”. Jakiś mężczyzna mówi: „My nie chronimy. Przecież widzicie, że dom jest zbombardowany i on był ranny, jak dom był bombardowany dwa lata temu i tu cały czas jest, bo jest bardzo poturbowany. Był calusieńki czas”. Niemiec mówi: „Słuchajcie, jeżeli uznam, że to nie jest prawda, to wszystkich was każę rozstrzelać. Wiecie, że dla nas to nic nie jest, żeby rozstrzelać wszystkich”. Nikt nie powiedział, że brat nie był cały czas, całe Powstanie. Wszyscy powiedzieli, wszyscy byli świadkami, że od początku Powstania brat był. Więc [widać], jak Polacy potrafią mieć postawę naprawdę godną uwagi.
W czasie całej okupacji wielokrotnie, ja też, każdy z nas zauważył, każdy, który przeżył musiał tego doświadczyć. To, że się przeżyło, to człowiek zawdzięcza, że go ktoś kiedyś wpuścił, jak była łapanka czy w jakiś inny sposób pomógł. Tak samo w czasie Powstania. Brat ocalał dzięki temu, że wszyscy poświadczyli. Później pognali ich do Pruszkowa i udało się, ocalał. [...].

  • Co się z panią działo po 17 stycznia jak pani wróciła?

Było jedno wielkie gruzowisko. Zaczęli ludzie wychodzić, którzy przeżyli cały ten okres, pochowali się po piwnicach. Nie przypuszczałam, że jednak tylu ludzi potrafiło przeżyć od końca Powstania do stycznia.

  • Jeszcze w zimowych warunkach.

Październik, listopad, grudzień. Trzy miesiące żyli w piwnicach a Niemcy chodzili tutaj. Pilnowali ulic. To nie było tak, że... Mogli wyjść, szukać jakiegoś... Każde wyjście na zewnątrz to było ryzyko, że się z Niemcem spotka. Jak przyszliśmy to się okazało, że jednak to nie były pojedyncze wypadki, że ludzie w piwnicach zostali, przeżyli. Zaraz zaczęliśmy... Do Warszawy jako Czerwony Krzyż bardzo niedługo później [przyszliśmy]. W Milanówku najpierw była siedziba Czerwonego Krzyża, a później do Warszawy przyszliśmy.
Jak byłam w Milanówku zostałam aresztowana przez nasze władze, osadzona w więzieniu w Milanówku, w piwnicy, oskarżona, że jestem Banditen aus Warschau i żebym powiedziała nazwiska lekarzy, którzy brali udział w Powstaniu Warszawskim, bo byłam w służbie sanitarnej, to „muszę znać nazwiska lekarzy”. Tylko, że zaczęłam chorować na pamięci. Nie pamiętałam nic. Siedziałam w więzieniu w Milanówku i muszę powiedzieć, że mnie nigdy nie uderzyli. Ale brali mnie często na przesłuchania, bo koniecznie chcieli, zależało im, żeby podać im nazwiska lekarzy. Tyle tylko, że komendant naszego więzienia był straszny pijus i kiedyś jak się napił dostał delirium. Posłali szukać lekarza na Milanówek. Jak to czasem Pan Bóg jest łaskawy – ci, co poszli szukać lekarza trafili na lekarza, z którym pracowałam prawie całą okupację, to był lekarz, który działał na Śródmieściu w czasie Powstania. Był też w Śródmieściu Północ, potem w Czerwonym Krzyżu pracowaliśmy razem i wiedział, że siedzę w więzieniu, więc jak go wzięli akurat jako lekarza do naszego szefa, więc mnie doprowadził do przytomności i potem z jego opowiadań wiem (był inteligentny człowiek): „Odpowiedzialne macie stanowisko, więzienie i zajmujecie sobie miejsce przez ludzi, którzy stracili rozum”. Komendant mówi: „Ja takich nie mam. Mam samych bandytów u siebie”. A doktor [Kafiański] (nieczytelne) mówi: „Ależ skąd! U was siedzi taka pani, straciła rozum w czasie Powstania, straciła pamięć zupełnie”. „My ją trzymamy dlatego, że ona nie ma rodziny, nie ma z czego żyć, więc w Czerwonym Krzyżu ją trzymamy z litości. Ty prawdę mówisz?”. Lekarz mówi: „Naturalnie, przecież wiem, pracuję w Czerwonym Krzyżu, to wiem”. „Ale weźmiesz ją ze sobą?”. A doktor mówi: „Jak nie ma innej rady, to wezmę ze sobą”. Zaraz kazali mnie przyprowadzić. „To napiszcie, że ona jest niespełna rozumu i, że ją wyrzucam z więzienia”. I wyszłam jako pomylona. Tak się chyba skończyła moja służba Powstania Warszawskiego.

  • Później już panią po więzieniach nie ciągano? Nie było nieprzyjemności żadnych?

Nie. Miałam różne jeszcze później kłopoty, ale nie za Powstanie.

  • Czyli na tym historia powstańcza się kończy?

Chyba tak. O Powstaniu można opowiadać i opowiadać. Kiedyś przyjechali do Polski moi przyjaciele francuscy, dziennikarz francuski, którego spotkaliśmy w czasie wędrówek zagranicznych. Przyjechał do Warszawy, więc przede wszystkim powiedziałam, żeby przyjechał na 1 sierpnia. Przyjechali przed 1 sierpnia do Warszawy, wzięłam ich na Powązki Wojskowe. Byli naprawdę wstrząśnięci. Dziennikarz, który zwiedził mnóstwo krajów w świecie, ale powiedział, że czegoś podobnego nigdzie nie widział. 1 sierpnia u nas, nawet za czasów komunistycznych. Zresztą było kapitalne jak mieliśmy 1 sierpnia tłum na Powązkach i chodziły patrole. Często młodzi podchodzili: „Bardzo proszę, nie stójcie tutaj taką gromadą, bo mamy obowiązek przeciwko wam wystąpić, a my wcale nie chcemy”. Nasze służby.
Wracając do Francuzów. Wieczorem mówią: „Niech pani nam coś o Powstaniu opowie”. Tak mi diabeł podszepnął – opowiem im o Powstaniu na wesoło. I o okupacji, bo byli ciekawi. A można fragmenty, sama mogę opowiedzieć, bo tak się złożyło, że przez długi czas współpracowałam z gestapo, pracowałam w biurze podróży i wyprawiałam Żydów za granicę, to w pierwszym okresie jeszcze było i chodziłam co najmniej dwa razy na tydzień do gestapo na Szucha, na „swoją” ulicę. Kiedyś mnie Niemcy wzięli do siebie i chcieli mnie zrobić reichsdojczką.
Mogę opowiadać różne historie z gestapo, jak różne przypadki były. Mogę opowiadać w tonie anegdotycznym, że się można uśmiać, jak to było w gestapo. Więc coś mnie podkusiło, że Francuzom opowiedziałam o okupacji wybierając tylko epizody dobrze się kończące. Słucha, słucha, mówi: „Wie pani, jak u nas na filmach pokazują, to pokazują troszkę, że jakoś inaczej to było”. „To dobrze pan odczuł, bo specjalnie chciałam zobaczyć, jakie wrażenie będzie. Jak to wy przeżywaliście, bo wiem, jak to wyglądało we Francji, w Belgii” – przecież mam przyjaciół jeszcze ze studiów, którzy mi opowiadali, jak to później było. Ale potrafię opowiedzieć o sześciu latach okupacji opowiadając... – tak, jak [na przykład] chcieli mnie rozstrzelać – też można się uśmiać z tego. Jak wieczorem mnie do komórki zamknęli a rano – „pani pozwoli”. Więc można wybrać ze wszystkich przeżyć tylko epizody względnie zabawne. Ale naprawdę muszę powiedzieć, że ci Francuzi niesamowicie przeżyli wizytę na cmentarzu.
Zresztą mam wnuki, które żyją w Kanadzie i jak przyjeżdżają do Polski to zawsze ich biorę na Powązki Wojskowe, na Powstanie. Muszę powiedzieć, że ich polskość, ich poczucie więzi, polskości między innymi jest zbudowane przez to, że ich właśnie na cmentarz wojskowy wzięłam. Dla nich to było ogromne przeżycie. To były też lata jeszcze komunistyczne, bo wyjechali z Polski w 1980 roku. Potem przyjeżdżali do Polski [...]. Ale na cmentarzu zawsze obchody Powstania były fantastyczne i do dzisiaj to pamiętają. Zresztą miałam dużą satysfakcję, dlatego że kiedyś opowiadałam im o Powstaniu Warszawskim i później jak wrócili do Kanady, to dostałam od nich list: „Babciu, żebyś wiedziała, jak myśmy opowiedzieli w szkole kanadyjskiej! Bo oni słyszeli, ale uważali, że tak ktoś komuś powiedział. Ale jak powiedzieliśmy, że nasza babcia i że byliśmy na cmentarzu i widzieliśmy...”. Zresztą wzięłam ich tak samo do Oświęcimia, żeby zobaczyli. W Kanadzie mówili to, co tu widzieli. Czuli ogromną [więź], że ich rodzice byli Polakami. Dzisiaj są Kanadyjczykami, ale zawsze powiedzą: „Tak, jestem Kanadyjczyk, ale moje korzenie to Polska”. Zawsze powiedzą tak. [...]



Warszawa, 26 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek
Zofia Nikiel Pseudonim: „Iza” Stopień: komendantka Sanitariatu Harcerskiego m.st. Warszaw Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter