Stefania Wlaźnik „Stefa”

Archiwum Historii Mówionej
Jestem Stefania Wlaźnik, moje rodowe nazwisko Turos, urodziłam się 21 sierpnia 1927 roku w Warszawie. Mój pseudonim: „Stefa”, sanitariuszka w Zgrupowaniu „Odwet”.

  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych – gdzie pani mieszkała, czym zajmowali się pani rodzice.

Długi czas mieszkałam z dziadkami, ale już przed samą wojną mieszkałam na Marymoncie. Mój ojciec miał wytwórnię wód gazowych na Burakowskiej. Zarówno ja, jak i brat chodziliśmy do szkoły. To były szkoły w zasadzie normalne, prywatne. Moja to była szkoła Heleny Henrykowej Chankowskiej. [...] Lata przedwojenne to normalnie – szkoła powszechna.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Może to, co powiem jest śmieszne, ale mieszkaliśmy jeszcze wtedy z dziadkami na Grzybowskiej i był taki moment w tym czasie, jak Warszawa była oblężona, dużo lokatorów uciekało. Dom był bardzo sympatyczny, wszyscy mniej więcej się znali i niektórzy mieli kanarki, niektórzy mieli inne swoje zwierzątka. Ja opiekowałam się kanarkami. To było zdobycie wody dla kanarków, żeby zawsze była woda. Trzeba było z kubełkiem pobiec i kanareczkom dać. To jest może śmiesznostka, ale wtedy jeszcze o tym myślałam.

  • Jaki to był numer Grzybowskiej?

Grzybowska 66. To było blisko Haberbuscha. Nie samych magazynów, tylko tam były urzędy, jak gdyby dyrekcja Haberbuscha. Obok był bardzo ładny budynek gimnazjum, do którego chodził mój brat. Jeszcze przed wojną zaczął, później Niemcy zajęli.

  • Pani była taką panienką z dobrego domu?

Nie, bardzo przeciętną. Dom był dobry, naprawdę był dobry. Zawsze miło wspominam i dziadków, i wszystko, i cały ten dom wyjątkowo, i wszystkich, którzy tam mieszkali – znaczy z mojego wieku, myśmy się dobrze znali i byliśmy zżyci. Mam miłe wspomnienia z tamtego domu. Później przenieśliśmy się na Marymont.

  • Dlaczego przenieśliście się na Marymont?

Myśmy dorośleli. To były dwie rodziny, bo i dziadkowie, i my, i jeszcze mój wujek z ciocią, więc ojciec wtedy przeprowadził się na Marymont.

  • To już była okupacja?

To było w pierwszym roku okupacji. Tak że od 1940 roku już mieszkaliśmy na Marymoncie.

  • Jak to się stało, że wstąpiła pani do konspiracji?

Wiedziałam, że moi bracia gdzieś chodzą, gdzieś się zbierają. Ponieważ to był dom tak jak na Marymoncie (domki z ogródkiem, blisko Lasu Bielańskiego), przychodziło do nas dużo młodzieży, graliśmy w piłkę, w siatkę. W ogóle była większa swoboda, o wielu rzeczach się rozmawiało i dowiedziałam się i tak [wstąpiłam]. Właściwie to chciałam gdzie indziej należeć, ale oni powiedzieli: „Przenieś się do nas, to będzie lepiej”.

  • Składała pani tam przysięgę?

Tak, ale powiem szczerze, że nie pamiętam, w którym domu. Bo chodziło się do różnych domów – i na Grzybowskiej, i na Marszałkowskiej. Najwięcej na Marszałkowskiej się spotykaliśmy, bo tam były różne ćwiczenia – robienie zastrzyków i tak dalej.

  • Co na to rodzice?

Rodzice o tym nie wiedzieli. Przynajmniej, że ja jestem. Ojciec domyślał się, że chłopcy jak to chłopcy, ale że ja, to nie [wiedział].

  • Bracia byli dużo od pani starsi?

Trzy i cztery lata.

  • To jako młodsza siostra musiała ich pani trochę przekonywać, żeby dali pani jakiś kontakt?

Jakoś nie, właściwie przyjęli to jako coś normalnego. Zawsze mówili na mnie smarkata, ale jakoś wciągnęli mnie i byłam w konspiracji.

  • Chodziła pani na jakieś szkolenia?

Chodziłam na szkolenia. Musiałam się nauczyć później głowy bandażować. Niejedna głowa musiała dobrze oberwać przy tym, bo musieli mi pomagać, żebym umiała zabandażować. Głowę zabandażować to nie jest tak łatwo jak zgiętą rękę czy coś takiego. Robienia zastrzyków [uczyłyśmy się] na sobie. Właściwie na koleżankach, na sobie nie robiłam, wolałam, żeby mnie ktoś robił.

  • Jak to? To wbijałyście sobie nawzajem igły?

Normalnie, tak. Trzeba było zrobić zastrzyk. Powiem szczerze, że do dnia dzisiejszego jest mi to potrzebne. Moje dzieci, jak były małe, to nie pozwoliły nikomu zrobić zastrzyku, tylko mama musiała robić. Mamę serce bolało, ale tylko mama.

  • Swojego przyszłego męża poznała pani na Marymoncie?

Tak, bo to były domki bliźniaczki, stykały się plecami ze sobą i ja mieszkałam z jednej strony, mąż z drugiej strony. Jeszcze wtedy nie mąż, wtedy po prostu kolega.

  • Podrywał panią? Zapraszał na jakieś spacery?

Były spacery, bo wtedy można było swobodnie spacerować po Marymoncie, po lesie. Zresztą i mąż, i koledzy – wszyscy spacerowaliśmy, bawiliśmy się. W chwilach wolnych mogliśmy nawet się bawić. Graliśmy często w siatkówkę. To była taka najprostsza, najlepsza zabawa.

  • To latem, a zimą zapraszał panią na przykład do kina?

Nie, do kina nie chodziliśmy.

  • Dlaczego?

Znane jest to powiedzenie: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Do kina się nie chodziło. Ale do siebie wzajemnie chodziliśmy. Patefon był, owszem, tańczyliśmy razem. Różne gry – w tej chwili to są śmieszne, nieznane, ale takie młodzieżowe gry – a to w zielone, a to w listonosza. Bawiliśmy się.

  • Na czym polegała gra w listonosza?

Kupowało się listy ze znaczkami, jak znaczek był zielony, to podawało się rączkę, jak był czerwony, to prosiło się o pocałunek.

  • Na czym polegała gra w zielone?

Trzeba było mieć przy sobie zielone. Jak się nie miało, to trzeba było dać fant.

  • Co było fantem?

To różnie. Zależy, kto o jaki fant prosił. Te nasze gry były dziecinne, bardzo sympatyczne.

  • Wiedziała pani, że pani sympatia jest w konspiracji?

Nie, o tym dowiedziała się później, już po Powstaniu.

  • W tym czasie nie rozmawialiście?

Rozmawialiśmy, ale nie przypuszczałam, że Staś należy. Wiedziałam, że bracia. Może domyślałam się, ale raczej nie. Na ten temat się nie rozmawiało. Jeżeli ktoś nie był dosłownie w tej grupie, to już o nikim więcej nie wiedział. Znałam tylko kilka koleżanek ze swojej grupy. Dopiero później się poznawało. Tylko że u mnie to była inna historia, bo niestety byłam ranna jeszcze przed Powstaniem. [...]
Pierwszy alarm, kiedy wszyscy się spotykaliśmy, był jeszcze w piątek 27 czy któregoś lipca. Wtedy brat bez specjalnego krycia [wyszedł], ja po cichutku zapakowałam walizeczkę, odpowiednio się ubrałam, grube buty tylko wzięłam, bo myślę sobie: „Może trzeba będzie gdzieś chodzić – bo to było lato przecież – w trepkach”. Zapakowałam i po prostu wyjechałam na miasto, nie wróciłam do domu. Później to było odwołane, żeby wracać do domów. Bałam się już wracać do domu, pojechałam do dziadków spać, ale rodzice się dowiedzieli, na drugi dzień mój ojciec przyjechał i była rozmowa: „Ja wiem, ja rozumiem, ale idzie jeden, idzie drugi”. Właściwie drugi brat (to muszę jeszcze powiedzieć) to nie był rodzony, to był mój cioteczny brat, tylko z nami mieszkał, z nami się wychowywał. „Oni poszli, ale ty jedna zostań. Wróć, jesteś za młoda. Co ty wiesz? Nie masz pojęcia, co to jest wojna”. Ale wtedy to można było mi mówić. Po raz pierwszy widziałam ojca płaczącego, kiedy prosił, żebym została.
Poszłam i zaraz później było drugie [zgrupowanie]. To już nas ulokowano w punktach (nie nazywałam wtedy [tego rejonu] Kolonią Staszica). Aleja Niepodległości jak gdyby dzieli Kolonię Staszica i mnie z koleżanką ulokowano w alei Niepodległości – akurat to jest sympatyczne – w domu pani Strugowej, żony pisarza Andrzeja Struga, u pani Nelly Strug. U niej nocowaliśmy, już tam byłam, już nie wracałam do domu. Patrzyliśmy nawet w niedzielę przez okno, bo vis-à-vis były dawne bloki wojskowe, które zajęli Niemcy, i było bardzo dużo Niemców. Widać było już właściwie ucieczkę Niemców, wywozili się, przewozili się, a myśmy dyskretnie przyglądały się z okna pierwszego piętra. Tylko teraz to mogę to powiedzieć, bo już to wiem, ale wtedy myśmy nie wiedzieli. Właściwie my tam jeszcze nie byłyśmy zorganizowane zupełnie, bo byłyśmy zupełnie oddzielnie – tu aleja Niepodległości, a tu wokół są Niemcy.
Poprzedniego dnia powiedziałam, że w takim razie [pojadę do domu]. Nie miałyśmy ani opasek, ani nic jeszcze, bo normalnie już tam wszystko było, a ten punkt był jakby zupełnie na uboczu. Dopiero później się dowiedziałam, że właściwie w ostatniej chwili została przydzielona koleżanka, która miał ten punkt pod swoją opieką. Jeszcze nic nie było zorganizowane.
Pojechałam do domu jeszcze z rana, żeby chociaż biało-czerwony [materiał przywieźć] na jakieś opaski, coś takiego mieć. Mówię: „To w domu jeszcze dostanę”. Wtedy już się nie bałam, bo wiedziałam, że już przepadło, rodzice wiedzą.
Tak się stało, że w powrotnej drodze – do dnia dzisiejszego nie wiem, co to było – zostałam ranna na ulicy. Kto do mnie strzelił, jak to było – do dnia dzisiejszego nie wiem.

  • Szła pani ulicą i nagle jakiś strzał?

Już wracałam na swój punkt. [...] Ulicą, tak. Nie wiem, co to było.

  • Upadła pani?

Upadłam i zaniesiono mnie – chyba [to była] jakaś apteka. Ale co miałam powiedzieć? Powiedziałam, żeby zawiadomili [moje koleżanki] (bo wiedziałam, że cywile są wokół mnie, nie Niemcy) w alei Niepodległości, co się ze mną dzieje. Przeniesiono mnie do szpitala Dzieciątka Jezus, już tam zostałam.

  • Gdzie pani została ranna?

[Pod obojczykiem] miałam na przestrzał i głowę, [między skronią a policzkiem] nie mam kości. To wszystko jakoś w tej chwili się zsunęło, że tego może nie widać, bo miałam [na twarzy] bardzo brzydką szramę długi czas. Jednak przez tyle lat to jednak troszeczkę się zagoiło w taki sposób, że tak wyglądam jak wyglądam.
  • To było 1 sierpnia?

Tak.

  • Która to mogła być godzina?

To było rano, w rannych godzinach. Przed dwunastą jeszcze. Byłam zaniesiona, jeszcze byłam operowana. Dzięki temu żyję. Byłam normalnie w normalnej sali operowana i już tam zostałam.

  • Była pani przytomna, jak pani dostała, czy straciła pani przytomność?

Nie, straciłam przytomność, nie wiedziałam, co i jak. Dlatego uważam, że właściwie taka śmierć jest lekka. Nie czuje się tego.

  • Słyszała pani świst kuli?

Nie. Po prostu padłam. Do dnia dzisiejszego nie wiem, co to jest. Mówiłam sobie: „Później się dowiem”. Nieprawda, wszystko poszło, nigdy się nie dowiedziałam, co to było.

  • Ale uniknęła pani piekła, bo jakby pani była na Langiewicza...

No tak. Tylko to, że trafiłam do szpitala i później nawet niektórzy nasi chorzy trafili. Tadeusz, mój brat na drugi dzień właściwie zaraz zmarł. Został ranny, nie donieśli go do szpitala, bo to było niemożliwe.

  • Starszy czy ten młodszy?

Starszy, Tadeusz, mój cioteczny brat.

  • Też został ranny 1 sierpnia?

Od razu już 1 sierpnia wieczorem był ranny, jak była ich pierwsza wyprawa. Tego dopiero teraz się dowiaduję. Ponieważ dostał po nogach, koleżanki zniosły go na swój punkt opatrunkowy, obwiązały nogi, ale niestety był za duży upływ krwi i nie było tam też lekarza i zmarł. Trójka ich wtedy zmarła. Bardzo ładnie jest opisany pogrzeb. To był jedyny pogrzeb naszych kolegów na Kolonii Staszica.

  • Jak odbył się pogrzeb?

Trudno mnie opowiadać, bo znam to z przeczytania. Jeden z kolegów to opisał, że pochowali ich w ogródku gdzieś na Langiewicza. [Dowiedziałam się] po Powstaniu, jak mój drugi brat wrócił, bo przeżył Powstanie, później był wywieziony do obozu. Też miał jeszcze swoją historię, zupełnie inną, bo przewozili ich w tym czasie – może tak odskoczę – z jednego obozu do drugiego. W międzyczasie był nalot angielski czy amerykański i wagony zostały rozbite, a przewozili ich na terenie Jugosławii i oni po prostu uciekli. Niechcący trafił do partyzantki Tita i do końca wojny wędrował po górach, jak później opowiadał. Raz w górę, raz w dół. Nigdy nie wiedział, czy woli iść pod górę, czy woli iść w dół, bo i jedno, i drugie było męczące. Ale szczęśliwie też przeżył i wrócił do domu. Jak wrócił, to powiedział, gdzie jest pochowany Tadeusz (i że Tadeusz nie żyje, bo też nie wiedzieliśmy) i tamci dwaj, bo to był wspólny [grób]. Ekshumacja na cmentarz wojskowy.

  • Jak miał na imię młodszy brat?

Skończył później politechnikę. To też jeszcze powiem, że zarówno mąż, jak i brat zdawali później – mąż na medycynę, a on na politechnikę. I jeden papierek, który mu pomógł, właśnie Tita, bo wtedy była wielka przyjaźń z Jugosławią. A ponieważ Tito dał mu zaświadczenie, że był i że razem walczyli w pewnym okresie, ten papierek pomógł, że przyjęli go nawet bez egzaminu. Skończył politechnikę.

  • Jak brat miał na imię?

Jerzy Turos, [pseudonim] „Sęp”.

  • Jaki pseudonim miał ten, który zginął?

„Koń”.

  • Co pani pamięta ze szpitala?

Zawieźli nas od razu do piwnicy. Leżeliśmy w piwnicach. Tylko że szpital o tyle był spokojniejszy, jeśli chodzi o same bombardowania, że nasi do szpitala nie strzelali, a Niemcy później szpital zajęli, tak że też tego szpitala nie bombardowali. Pod tym względem to było spokojnie. Później nawet wyszliśmy na wierzch do sal, ale tam niestety byli „ukraińcy”. „Ukraińcy” pozwalali sobie na wiele rzeczy, szczególnie tam, gdzie były zdrowe panie. Właściwie można powiedzieć zdrowe, bo to była ginekologia i tam, gdzie rodziły się dzieci. Matki były po jakimś czasie zdrowe to one też niestety... Nieprzyjemnie o tym mówić. Nasz szpital chirurgiczny o tyle był spokojny, że owszem przychodzili, zaglądali, jak ktoś młodszy, ale miałam też głowę [zabandażowaną] to tylko oko było widoczne. Była jedna historia, ale nie chcę o tym opowiadać, bo to nie pasuje do tego.
Miałam dziwny przypadek, chyba tak w połowie sierpnia, kiedy już wyszłam z piwnicy i do sanitariuszy mnie [wysłali]. Po prostu chciałam zobaczyć trochę, bo już mogłam chodzić. Byłam cała w bandażach i akurat weszło kilku „ukraińców, ale to chyba byli oficerowie”. Widać było, że to nie byli zwykli, prości żołdacy, jak to się mówi, bo na nich zawsze tak się mówiło, tak jak i na Niemców. Popatrzył na mnie – nie mogłam sama wyjść. Uciekł ode mnie po prostu, bo się bał jako młody mężczyzna. Tak siedziałam na ławeczce i oni tam brali jakieś przydziały, wchodzili do pokoju, jakiś magazyn mieli na parterze. On tak popatrzył na mnie, popatrzył (miałam szlafrok szpitalny) rozsunął mi nogi – nie wiedziałam, co on chce – i wsypał mi herbatniczki, cukier w kostkach, szczoteczkę do zębów i mydełko. Nie wiem, żal mu się zrobiło czy mu przypomniałam kogoś. Takie miałam zetknięcie z „ukraińcem”. To jest dziwne. Wszyscy [mieli] przykre [doświadczenia], wiem, że na pewno były przykre, ale ja miałam takie zetknięcie w szpitalu z „ukraińcem”.

  • Nic pani nie powiedział?

Nie, nie wiem nawet, co mi mówił, bo nie widziałam, co to jest. Później odszedł i poszedł. Później to zaniosłam do piwnicy i to podzielono. Szczoteczkę zachowałam dla siebie, bo bardzo mi jej owało. Cały ekwipunek został na moim punkcie zbornym, do szpitala już poszłam bez niczego.

  • Niemcy musieli wam jakoś wydzielać jedzenie.

Jedzenia Niemcy nam nie wydzielali. To wszystko robiły siostry. Szpital był bardzo dobrze zaopatrzony, tak że jedzenie było. No skromne, tak zwane plujki też, bo kasze były różne, owsianka była taka do poplucia. Jeszcze wtedy człowiek mógł narzekać, a później to był wdzięczny, że i to jest. Jedzenie było dobre, ale 28 czy 29 sierpnia (już dokładnie nie pamiętam) była ewakuacja szpitala. Ewakuowali cały szpital, więc kto mógł, to wyszedł.
Jeszcze w międzyczasie lekarzy nam zabrali tych, którzy mnie operowali, też ewakuowali, ale przenieśli ich tylko do Milanówka. Później nas ewakuowano, cały szpital już z chorymi – niektórych zostawili – i do Milanówka. Najpierw do willi „Perełka”. Tam byli ci lekarze, którzy mnie operowali. Nawet chcieli mnie zatrzymać, ale poszłam już z całym szpitalem do tak zwanego gimnazjum, które było oddane właśnie [na nasze potrzeby].

  • W czasie Powstania miała pani urodziny. Pamięta pani ten dzień?

Nie, zupełnie nie pamiętam. Pamiętam tylko moje imieniny – wrócę trochę do wojny, bo wojna wybuchła 1 września, a 2 września były moje imieniny. Zapamiętałam ten dzień, że taki był inny – wojna. Później normalnie trzeba było iść do szkoły. Byłam zapisana do gimnazjum, a to gimnazjum było podane jako szkoła handlowa, bo trzeba było jakoś zachować [pozory]. Normalnego gimnazjum nie uznawali, tylko handlówki albo inne szkoły [zawodowe]. Pierwsze było wypracowanie z polskiego na dowolny temat i ja opisałam okres moich imienin, pierwsze dni wojny. Powiem szczerze, że pół klasy płakało. Dostałam za to piątkę, a później miałam duże kłopoty z pisaniem, ale wiem, że wzruszyłam tym koleżanki i nauczycielkę, że [to było] jedyne wypracowanie czytane na głos.

  • Niemcy najczęściej mordowali tych, co nie mogli wyjść ze szpitala o własnych siłach, podpalali szpitale.

Ten szpital nie. Nawet pozwolili naszemu lekarzowi, który z nami był – doktor Skotnicki chyba się nazywał – zawrócić, żeby opiekował się jeszcze tymi, którzy zostali. Przynajmniej szpital Dzieciątka Jezus był pod jakimiś wyjątkowymi... Bo wiem, co działo się z lekarzami na Woli i w innych szpitalach, ale o tym dowiedziałam się już później.

  • Kiedy dowiedziała się pani, że pani sympatia żyje?

To już po Powstaniu, już jak wróciłam do Warszawy. Dom był spalony, ojciec trochę jeden pokój na Marymoncie w jakiś sposób dostosował do mieszkania. Rodzina męża przyjeżdżała na Marymont, żeby też się dowiedzieć i myśmy znali się już wtedy. Oni mi powiedzieli, że Staś żyje, że pisał. W ogóle to dałam im znać o tym, że są nazwiska (bo wszyscy czytali Czerwony Krzyż i jedni drugich poszukiwali), że ten poszukuje tego, ten poszukuje tego. Podreptałam na Pragę, bo wtedy się nie jeździło, trzeba było piechotą maszerować z jednej strony Wisły na drugą. To wtedy wiedziałam, że Staś żyje. Później, jak przyjechał, to złożył wizytę na Marymoncie w eleganckim mundurze.

  • Kiedy państwo wzięli ślub?

W 1950 roku.

  • Proszę mi powiedzieć, dlaczego przyjęła pani taki skromny pseudonim „Stefa”, przecież inni wybierali sobie jakieś bojowe?

Właściwie dziwne, bo my wszystkie jako sanitariuszki to miałyśmy przeważnie swoje imiona, tylko zdrobniale. Mężczyźni brali sobie różne pseudonimy, a to „Sęp”, a to „Orzeł”, a my przeważnie swoje imiona.

  • Pani Stefanio, jak wybuchło Powstanie, to pani miała niecałe siedemnaście lat. Czy gdyby miała pani znowu siedemnaście lat, to poszłaby pani do Powstania?

Prawdopodobnie miałabym taki sam rozum, jaki miałam. Teraz człowiek inaczej patrzy na pewne rzeczy, ale mnie się zdaje, że też bym poszła, chociaż teraz to jest zupełnie inaczej. Na pewno bym poszła.



Warszawa, 13 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Stefania Wlaźnik Pseudonim: „Stefa” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Odwet II” Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter