Teodora Grabowska „Wanda”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko jest Teodora Grabowska, z domu Szal, pseudonim „Wanda”. Urodziłam się w Warszawie 25 sierpnia 1927 roku. Tak w czasie Powstania, jak i w konspiracji, byłam łączniczką w Zgrupowaniu „Żaglowiec” na Żoliborzu, [które było 21. Pułkiem Piechoty imienia Dzieci Warszawy].

  • Jak Pani wspomina swoje dzieciństwo?

Byłam jedynaczką i bardzo nad tym bolałam. Może dlatego bardzo zżyłam się z moim ciotecznym rodzeństwem. Tak, jak na przykład, z moim ukochanym ciotecznym bratem, z którym uważaliśmy się za rodzeństwo, ponieważ razem żeśmy się prawie wychowywali. W 1939 roku chciał się przedostać do Francji. Wylądował w Związku Sowieckim. Szukałam go zaraz po oswobodzeniu [z obozu Oberlangen, ale odnaleźliśmy się dopiero w Anglii w 1947 roku].

  • Jak on się nazywał?

Ryszard Łempicki. [Gdy] wyszedł z domu, miał 19 lat. [Ze Związku Sowieckiego – „z tego piekła”, jak ten kraj nazywał – wydostał się razem z wojskiem generała Andersa i w II Korpusie walczył we Włoszech].

  • Gdzie Pani mieszkała przed wojną? Czym zajmowali się rodzice?

Przed wojną mieszkaliśmy we Włochach, a rodzice byli właścicielami sklepu „Wina, wódki, towary kolonialne”, na głównej ulicy Włoch, na ulicy Mickiewicza. [W czasie okupacji], właściwie nie było możliwe, żeby prowadzić w dalszym ciągu sklep, ale ciągle mieszkaliśmy [we Włochach].

  • Wróćmy jeszcze do lat przedwojennych. Mieszkała pani we Włochach i chodziła tam pani do szkoły?

Do szkoły chodziłam w Warszawie. Moja pierwsza szkoła była w blokach Wawelberga, na ulicy Górczewskiej. Tam byłam w pierwszym oddziale, nie wiem dlaczego tam. Chyba na [trzy] lata przed wojną wybudowano nową szkołę, budynek na rogu Leszna i Żelaznej, [który ocalał po Powstaniu] i do tej szkoły uczęszczałam. Oczywiście rodzice chcieli, żebym była w szkole we Włochach, ale tam nie chcieli mnie przyjąć do drugiej klasy [z powodu u miejsc], tylko do pierwszej. [To] byłoby dla mnie dużą stratą, bo podobno byłam bardzo zdolna. Wobec tego, ku mojej wielkiej radości, zostałam w mojej starej szkole.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

To było bardzo przykre. W 1939 roku byłam na Ulrychowie. Tam mieszkało moje wujostwo. Rodzice byli w mieście. Kiedy nadleciały samoloty, ludzie wybiegli na ulice: „Co się dzieje?!”. „A! To pewnie z Francji lecą nam na pomoc! To są nasze. Nasze samoloty!”. To było po południu pierwszego dnia. Niestety okazało się, że to były niemieckie samoloty. Pocisk, szrapnel, (nie wiem, przecież wtedy byłam dzieckiem, miałam 12 lat) na środku ulicy zarył się w bruk. Wtedy już ludzie zaczęli uciekać do domów, a mnie zabrali moi wujostwo razem z ciotecznym rodzeństwem. Uciekliśmy na pole, [myśląc,] że tam będzie najbardziej bezpiecznie. Wtedy, pamiętam, [po nalocie], zobaczyłam pierwszą dziewczynkę zabitą. Bomba rąbnęła w willę i śliczna dziewczynka leżała na trawie. [Sąsiedzi próbowali ją ratować, ale dla niej nie było już ratunku]. Pamiętam jej długie warkocze, czarne włosy. [Rodzice tej dziewczynki też byli w mieście]. To był dla mnie początek wojny.

  • Pamięta pani, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?

Nie widziałam, jak wkraczali. Słyszałam tylko i widziałam, jak ojciec stał i płakał.

  • Jak zaczęły się lata okupacji? Czy rodzice dalej mogli prowadzić sklep?

Na początku jeszcze ciągle mieliśmy sklep [bez towaru, ale tylko jako lokal potrzebny dla ważnej licencji na alkohol], dopóki Niemcy nie zabrali licencji. Wtedy to jeszcze nie było tak najgorzej, bo głodna nie chodziłam. Ale kiedy już od 1942 roku trzeba było się utrzymać nie wiadomo z czego, to wtedy już było bardzo ciężko. Mamusia i ojciec próbowali jeździć na wieś, żeby coś kupić. Sprzedawało się to, co było w domu wartościowego, za to trzeba było żyć. Właściwie niewiele sobie zdawałam z tego sprawę, chodziłam cały czas do szkoły. Po szóstym oddziale szkoły powszechnej, byłam zapisana do gimnazjum handlowego we Włochach. Ale moja serdeczna przyjaciółka, z którą od początku przez tę szkołę przeszłyśmy, zostawała do siódmego oddziału. Wobec tego również wróciłam do powszechnej szkoły. Stwierdziłam, przynajmniej tak uważałam, że mamusię przekona, że wojna jest, więc lepiej, żebym skończyła jedną szkołę i miała świadectwo, że mam skończoną szkołę powszechną. Po siedmiu latach obie poszłyśmy do gimnazjum handlowego pani Heleny Chankowskiej. Mieściło się w domu na rogu ulicy Królewskiej i Marszałkowskiej – Królewska 35. Gimnazjum było na czwartym piętrze, bo w późniejszych miesiącach niskie kondygnacje były zajęte przez Niemców, gdzie byli umieszczani ranni, którzy już byli na rekonwalescencji. Wygodnie, dlatego, że tylko przez ulicę był Ogród Saski.

  • A jak ta przyjaciółka się nazywała?

Moja przyjaciółka nazywała się Danka Apel wtedy. Obecnie Olbryś. Jej mężem też był akowiec, byłyśmy razem w konspiracji.

  • Jak pani się zetknęła z konspiracją?

Koleżanka, która razem z nami chodziła do [szkoły handlowej Heleny] Chankowskiej zaproponowała nam, żebyśmy wstąpiły do podziemia, do konspiracji. „Oczywiście! Z wielką chęcią!”. Wyznaczyła spotkanie z kimś, kto mógłby nas przyjąć. Tyle tylko, że do ZWZ, Związku Walki Zbrojnej AK, przyjmowali od osiemnastu lat, a myśmy jeszcze nie miały szesnastu. Ale powiedziałyśmy, że mamy [osiemnaście] lat. Gdy po paru tygodniach, czy po dwóch miesiącach przyszedł czas na złożenie przysięgi, stwierdziłyśmy, że nie możemy kłamać, musimy powiedzieć przed przysięgą prawdę. Przyznałyśmy się, że jesteśmy młodsze. Ale mimo wszystko zostałyśmy przyjęte i złożyłyśmy przysięgę naszemu ówczesnemu dowódcy, którego pseudonim – tylko [to] wiem – był „Zygmunt” i „Cień”. Z tego, co się dowiedziałam już po Powstaniu, on zginął na Starówce.

  • Składała pani przysięgę razem z przyjaciółką?

Razem z przyjaciółką. Z tym, że w czasie wakacji w 1944 roku, Danka wyjechała do Zielonki, na prawy brzeg Wisły i tam była ranna w czasie ataku wojska sowieckiego. Była bardzo ciężko ranna w nogę i zabrana gdzieś na wschód Polski ze szpitalem. To się stało w lipcu i nie miałam z nią żadnego kontaktu potem. [Ku mojej wielkiej radości, pierwszy list z Warszawy w 1946 roku otrzymałam w obozie – oflagu w Murnau od Danki i do tej pory jesteśmy w bliskim kontakcie].

  • Czym się pani zajmowała w konspiracji?

Byłam łączniczką między naszym dowódcą i chłopcami, dowódcami sekcyjnymi.

  • Jakie to były punkty Warszawy?

Jeden był na Grochowie, na ulicy Grochowskiej, drugi na Wiatracznej, trzeci na Koziej, czy Koźlej, (nigdy nie wiem, która jest, która) na Starówce i oczywiście na Żoliborzu, na Marymoncie.

  • Jakie to były meldunki?

Od dowództwa dla chłopców, którzy prowadzili sekcje. [...] Ale niedługo to trwało. Potem zostałam łączniczką naszego dowódcy – „Bondara”. Władysław Bożyk – jego nazwisko. Od niego przekazywałam następnym łączniczkom rozkazy, czy cokolwiek miał do przekazania. Jednocześnie byłam kolporterką prasy podziemnej, którą odbierałam z ulicy Krasińskiego, z bloków podoficerskich. Tę prasę też roznosiłam albo rozdawałam. Urządzałam się w ten sposób, że dwóm czy trzem chłopcom, którzy byli sekcyjnymi oddawałam, co im się należało. Spotykałam się z nimi po drodze z Żoliborza. Wracałam do Nowogrodzkiej, skąd jeździłam EKD do Włoch. Reszta prasy, którą dostawałam [często] została ze mną do następnego dnia, ponieważ nie mogłam zdążyć tego samego dnia [przed godziną policyjną] roznieść wszystkich gazetek.

  • A rodzice wiedzieli o tym?

Nie. Jedynie mój ojciec wiedział.

  • Jak do tego podchodził?

Mój ojciec wiedział, ponieważ wiedziałam, że potrzebuję jakiejś pomocy z domu. Mamusi absolutnie nie mogłam powiedzieć, bo mama by chyba ataku serca dostała. W czasie naszych wspólnych imienin, 9 listopada w 1943 roku, składaliśmy sobie życzenia. Ojciec przepraszał, że nie ma dla mnie niestety prezentu, ale oświadczyłam, że chcę od tatusia prezent. Wtedy przyznałam, że pracuję w konspiracji. Na początku tatuś się trochę obruszył, ale powiedziałam: „Ty miałeś szesnaście lat jak wstąpiłeś do konspiracji. Ja też teraz mam szesnaście lat. Dlaczego nie?”. Ojciec przyzwolił i przyrzekł, że będzie mi pomocny. I był, faktycznie.

  • Do jakiej konspiracji ojciec należał?

Mój Boże, tatuś był w Legionach. Bardzo mało o tym mówił, tak samo jak i my niewiele mówimy na temat naszych przeżyć w czasie Powstania.

  • Jak tato miał na imię?

Teodor. Tak jak ja.

  • Czy była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań na ulicach Warszawy?

W czasie egzekucji w Alejach Jerozolimskich nie byłam świadkiem, nie widziałam, byłam wtedy na Brackiej, tam gdzie miałyśmy lokal, gdzieśmy się spotykały wszystkie. Słyszałam jedynie strzały. I to mi wystarczyło. Natomiast w łapankach… Och! Byłam w niejednej! Byłam w łapance, idąc do szkoły z ulicy Nowogrodzkiej na Marszałkowską, na Królewską. Była łapanka. Niestety nie było mowy o tym, żeby uciekać, to było najgorsze, więc bardzo odważnie szłam naprzód. Byłam mała, niewidoczna. Szłam, wywijałam sobie teczką, prawie że w klasy grałam na chodniku. Niemcy nie zwracali na mnie uwagi. Akurat zatrzymali jakiegoś młodego człowieka, a mnie przepuścili.
Innego dnia wracałam tramwajem z prasą z Żoliborza. Byłam w pierwszym wagonie. Tramwaje były w Warszawie przepełnione. Gdyśmy dojeżdżali do placu Krasińskich, tam był taki zakręt, mur getta, przejście na górze, ktoś stał i tylko krzyczał, że [jest] łapanka na placu Krasińskich. Motorniczy zwolnił trochę, niektórzy, co byli na zewnątrz, powyskakiwali. Ja byłam wewnątrz. W teczce miałam prasę i zastanawiałam się, co mam z tą prasą zrobić. Jeżeli zostawię teczkę i wyjdę, to zrobią rewizję i znajdą, i prawdopodobnie wszystkich za to rozstrzelają. Więc się zaczęłam trochę modlić. Dojechaliśmy do placu Krasińskich, dużo już ludzi było tam zaaresztowanych. I w jakiś sposób, nie wiem, nasz tramwaj ruszył i nie zatrzymali [go]. Myśmy przejechali! Wtedy dojechałam do Marszałkowskiej, tam oddałam jednemu koledze, co jemu się należało i okazało się, że jest łapanka na Nowogrodzkiej. Więc weszłam pomalutku do [jakiegoś] domu, poszłam na drugie piętro, przeczekałam i przyjechałam do domu. To mi zabrało tak dużo czasu, że już było po godzinie ósmej wieczorem. Ósma godzina to była godzina, kiedy już później nie wolno było chodzić. Szłam do domu ulicą Mickiewicza. Szeroką ulicą we Włochach i patrzę – przede mną idzie tyraliera Niemców. Przez całą szerokość ulicy Mickiewicza!
Dochodziłam już do ulicy Słowackiego i mogłam w nią skręcić, ale stwierdziłam, że jak skręcę, to mnie zawołają, a jak mnie zrewidują, no to leżę! Więc szłam prosto na nich. Jeszcze między nimi się przeciskałam, wesoło, tak sobie i zobaczyłam tylko bokiem, że jeden z Niemców wyciągnął rękę jak gdyby chciał mnie zatrzymać. Ale ta ręka mu opadła. Prawdopodobnie ten drugi za nim, który mógł mnie zatrzymać, widząc, że tamten rękę wyciąga już się nie naszykował, żeby mnie zatrzymać i przeszłam. Szłam wolno, nogi miałam z waty. Jak doszłam do domu, patrzę, mamusia już ubrana i wychodzi. Mówię: „Mamusiu, gdzie ty idziesz?”. „Szukać ciebie! Godzina policyjna minęła!”. Powiedziałam, że bardzo przepraszam, ale tak mi wypadło. Nie mogłam dostać się do domu wcześniej. Oczywiście, mamusia nie wiedziała o tym, że mam prasę w teczce.

  • Pamięta pani powstanie w getcie warszawskim?

Tak. Pamiętam bardzo dobrze. Pamiętam jak budowali mury, zamurowali ulice. Myśmy się zastanawiali: „Dlaczego? Po co?”. Nawet myślałam, że to pewnie dlatego, że Niemcy będą chcieli się tam bronić jak przyjdą nasi alianci. Jak wybuchło powstanie, chodziłam często ulicą Żelazną. Pół ulicy Żelaznej należało do „małego getta”. Domy wzdłuż [ulicy] były w płomieniach. Słyszałam oczywiście gwałty, wybuchy, ale niestety nic na to nie mogłam poradzić. Przecież byłam mały pętak jeszcze wtedy.
  • Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego? Jak wyglądały te dni przed wybuchem?

Były, naturalnie. Powstanie wybuchło we wtorek, 1 sierpnia. W piątek przed Powstaniem dostałam alarm od „Maja”, dowódcy 207. plutonu, z bloków podoficerskich na ulicy Krasińskiego. To było na małym zwiteczku, który schowałam w rękawiczkę, żebym w razie czego mogła połknąć. Przeczytałam i przekazałam go mojemu dowódcy „Bondarowi”, z którym spotykałam się prawie co wieczór na Nowogrodzkiej, przy kolejce EKD. Wracaliśmy razem do Włoch. Mieszkaliśmy, jak się okazało, niedaleko siebie.
W sobotę miałam się stawić na Złotej, o godzinie bardzo wczesnej, ósmej, czy nawet wcześniej, siódmej rano. Prosiłam mojego tatusia, żeby mnie obudził. Tatuś mnie obudził, szybko się wyszykowałam. [Przy pożegnaniu] ojciec się nachylił, ucałował mnie i patrzę – dwie łzy z oczu mu płyną. To był ostatni moment, kiedy widziałam ojca. Wieczorem jeszcze wróciłam do Ursusa, gdzie moja mamusia pielęgnowała swoją siostrę, która wróciła ze szpitala po ciężkiej operacji. Tam już zanocowałam. Jak się okazało, szwagier, mąż siostry ciotecznej, tam właśnie z Ursusa, również należał do konspiracji. Również szedł do Powstania, ale o tym nie wiedziałam. W domu były gazetki, nikt nie pytał: „Dlaczego? Od kogo? Kto przynosi?”. W ogóle żadnych dokładnych wiadomości nikt nie szukał. Im mniej się wiedziało, tym było lepiej.
Przyszłam jeszcze do domu w niedzielę. Tatusia już nie było, widocznie wyjechał, czy wyszedł. Zostawiłam mu tylko liścik, że byłam. Z niedzieli na poniedziałek już byłam zakwaterowana w blokach oficerskich [pod Cytadelą] na Żoliborzu. Zapomniałam, jak się nazywała pani, bardzo sympatyczna, [u której nocowałam], jej syn, Piotr szedł do Powstania w Śródmieściu. We wtorek po obiedzie żegnaliśmy się i jeszcze tak wesoło mówiliśmy: „No, to się spotkamy”. Bo trzy dni miało być [Powstanie], w każdym bądź razie tydzień, nie więcej. Powiedziałam: „Żeby tylko trzy tygodnie!”. Było dłużej.
Wiedzieliśmy, że Powstanie ma się rozpocząć o godzinie piątej. Na Żoliborzu już o trzeciej był jakiś zatarg z Niemcami. Mój dowódca wysłał koleżankę, Marysię, łączniczkę po jakiegoś chłopca, który mieszkał na Lesznie bodajże, na Woli. Mnie zostawił tam w mieszkaniu, w blokach oficerskich razem ze swoją teczką, w której miał kompas, jakieś kanapki, bo tak nam powiedziano, żeby na pierwszy dzień [wziąć] coś do jedzenia. Powiedział, żebym czekała, aż Marysia wróci, a on przyjdzie po mnie i po swoją teczkę. Spokojnie czekałam, aż usłyszałam strzały. Okazało się, że chłopcy ruszyli do ataku. Nie było innej rady, jak tylko zabrać teczkę mojego dowódcy i swoją – co tam miałam – i przeskoczyć z jednej bramy do drugiej, aż do ostatniej w tym bloku, żeby się przedostać przez Dymińską do bloku podoficerskiego. Miałam szczęście, że po wskoczeniu do bramy zbiegałam na dół do piwnicy i chowałam się za węgłem. Wtedy przy tym ostatnim skoku posunęli za mną [serię] z granatnika. W każdym razie jakiś pocisk, nie za duży. Trochę się zakotłowało. Wtedy poczułam czyjąś rękę z tyłu, na ramieniu i usłyszałam głos jakiegoś chłopca: „Czy koleżanka jest w porządku?”. Mówię: „Tak, nic mi nie jest”. – „A z jakiego plutonu koleżanka?”. Mówię: „No ja z 209”. – „A ja z 207, to my razem”. I tak razem, w nocy, wydostaliśmy się z bloku oficerskiego. Niestety, nie było mowy, żeby przeskoczyć przez ulicę Dymińską. Tam bez sekundy przerwy szedł ogień jak lawina. Jeden z kolegów chciał przeskoczyć, dostał w nogę, na tym się skończyło.
Noc przebyliśmy w jakiejś willi na ulicy Zajączka. Rano razem z kolegą, który mnie pierwszy spotkał, z Januszem, [trzema chłopcami z naszych plutonów i łączniczką Marysią] przeszliśmy na Marymont. Na Marymoncie rozdzieliliśmy się. Janusz i dwoje poszło do niego do domu, on tam mieszkał. Ja z dwoma kolegami zostałam na ulicy Marii Kazimiery u tamtejszego rzeźnika, pana Białeckiego. Po czterech dniach [nawiązaliśmy kontakt i] wróciliśmy na Żoliborz. Wróciliśmy do naszego dowództwa, dostaliśmy przydział do plutonu 202, który wtedy stacjonował w „Poniatówce” przy Dworcu Gdańskim. Pół mojej drużyny stacjonowało w blokach na Rokitnej, gdzie mieliśmy obserwacje na strychu: co się dzieje na dworcu, jakie pociągi przechodzą. Poza tym tam chodziła pancerka, która też czasami potrafiła posunąć nie bardzo przyjemny prezent.

  • Pani pełniła funkcję łączniczki? Jak to wyglądało? Chodziła pani po barykadach?

To nie było możliwe. W „Poniatówce” i w blokach nie musiałam chodzić do żadnych innych oddziałów. Byłam tam na obserwacji. Co dwie godziny biegałam do porucznika, do naszego dowódcy, do „Poniatówki” po to, żeby zdać mu sprawozdanie. Co się dzieje na dworcu, jakie pociągi chodzą, nawet jakie są stanowiska cekaemów, czy karabinów. Wzdłuż torów Niemcy [mieli] przecież bardzo silnie [pozycje]. Vis-à-vis [ale w sporej odległości] mieliśmy Instytut Chemiczny, gdzie Niemcy również byli bardzo dobrze uzbrojeni. […]

  • Miała pani jakieś dyżury?

Nas tam było paru, byłam jedna dziewczyna, jedna łączniczka. Mieliśmy jakieś wolne godziny, ale właściwie to [pełniliśmy] służbę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tym bardziej, że w nocy chłopcy wychodzili na przedpole. Czasami zostawałam sama. Bardzo [to] było nieprzyjemne, szczególnie w nocy, kiedy chciało się spać. Normalnie trzymałam palcami powieki, żeby mi się nie zamykały. Niestety, raz przysnęłam. Leżałam na balkonie. Usłyszałam nad sobą głos jednego z kolegów: „»Wanda«, ty śpisz?”. Mówię: „Skąd! Nie śpię, przecież widzę co się dzieje”. A ja, zdaje się, przysnęłam sobie trochę. Ale jak się noc za nocą nie spało, to trudno, żeby wytrzymać nie śpiąc chociażby pół godzinki.

  • Długo pani pełniła tę służbę?

Do końca sierpnia. W sierpniu, gdzieś [przed] dwudziestym, przyszły do nas oddziały partyzantów z Puszczy Kampinoskiej. Wspaniale uzbrojeni, ze stenami, w mundurach! A my? Boże drogi! W czym kto mógł, w czym kto miał. Partyzanci przejęli od nas „Poniatówkę” razem z blokami [po tragicznych dwóch atakach, w celu przebicia się przez tory kolejowe na Starówkę]. Myśmy zostali przeniesieni tam, gdzie zaczynaliśmy Powstanie, prawie pod wały Cytadeli, na ulicę Śmiałą, Kaniowską. Do placu Słonecznego w jedną stronę i do ulicy Mierosławskiego w drugą stronę. I ulica Czarnieckiego, cały ten teren. Tam byliśmy do końca.

  • Jaką funkcję pani tam pełniła?

Tam tak samo byłam łączniczką, tak samo miałam służby. Służby były na barykadzie i w nocy i w dzień. Oczywiście chłopcy się zmieniali. Nieraz było tak, że miałam wolne, ale najgorszy był czas, kiedy wstawał dzień – szczególnie jak byliśmy jeszcze w blokach przy „Poniatówce”. Kolega miał wtedy służbę, obserwację, czy nie podchodzą Niemcy. (Raz na przykład złapaliśmy „ukraińca”, który nam podszedł pod blok). Wreszcie obudził mnie i mówi: „»Wanda«, ja już nie mogę, ja nic nie widzę”. Zastąpiłam go na tej obserwacji. Kiedyś mnie wysłał do szkoły, do porucznika z meldunkiem, że Niemcy nam podchodzą. A to po prostu mu się wydawało.

  • A co zrobiliście z tym „ukraińcem”?

Odprowadziliśmy go do dowództwa. Co dalej, to nie wiem. Słyszałam tylko, jak trzymaliśmy go pod muszką, [krzyczał: Nie strelaj, ja Ukraina]. Mieliśmy karabin, który był zakopany w 1939 roku. Drewniana kolba była właściwie zupełnie zepsuta, zmurszała. Myśmy ten nasz karabin nazywali „armatką”. Ani razu nie wystrzelił. Chyba nie.

  • Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Mój najgorszy dzień, mój Boże... Nie wszystkie były złe, nie.

  • Może śmierć kogoś bliskiego?

Jeden z takich przykrych, bardzo przykrych dni, to był kiedy już byliśmy na ulicy Śmiałej i artyleria nas tam bardzo bombardowała. Byli ranni i mój dowódca „Beton” wysłał mnie, żeby znaleźć nasz patrol sanitarny. Miałam przeskoczyć przez rów, przez ulicę Hauke’ego. Miałam już schodzić do rowu i niestety nie przeskoczyłam. W rowie leżał kolega z naszej drużyny. Zabity. Wzdłuż rowu. Nie mogłam przez niego przejść. Iwan Stefek. On chyba coś czuł, bo dwa dni przed śmiercią był bardzo spokojny, bardzo zamknięty w sobie. Jakby przeczuwał, że jego życie się już kończy. To było bardzo, bardzo przykre. To było bardzo bolesne. Właściwie prawie każda śmierć była bolesna, ale z drugiej strony myśmy wtedy byli młodzi. W czasie Powstania tylu nas ginęło. Dzisiaj ja, jutro ty, czy na odwrót. Jeden zginął, trudno, ja jutro pewno pójdę. [Nie wykonałam rozkazu. To zdarzyło mi się po raz pierwszy i ostatni w Powstaniu].

  • A pani najpiękniejsze chwile z Powstania Warszawskiego? Co pani dobrze wspomina?

Chyba pierwsze dni, kiedy nie trzeba było się bać Niemców. Kiedy nie było łapanek, kiedy nie było walenia w drzwi kolbami, kiedy byliśmy swobodni, wolni. Myśmy nie byli tacy bardzo smutni, jak w żałobie. Był patefon, były płyty. Myśmy sobie nieraz grali, śpiewali w wolnych chwilach.

  • Tańce też były?

Raczej nie. Nie u nas. Nie było miejsca. Wille były zbyt małe, żeby można było tańczyć.

  • Pamięta pani swojego męża z tamtych czasów, z Powstania?

Tak, oczywiście. Byliśmy w tej samej drużynie. On się też ze swojego 207. plutonu dostał do 202. tak jak i paru innych chłopców. Na początku widziałam go tylko, że był, jak potrzebowałam wpaść po coś do nich na kwaterę. W pokoju był cały czas półmrok, ponieważ okna były zabarykadowane workami z piaskiem. On zwykle siedział gdzieś w kącie. Pamiętam, że raz wbiegłam do pokoju, coś miałam do przekazania od dowódcy i poczułam jakiś wzrok na sobie. Spojrzałam, tam w kącie ktoś siedzi, takie czarne coś i tylko oczy się błyszczą i patrzą na mnie. Taki głodny wilczek.
Potem spotkaliśmy się jak wracałam od porucznika, gdzie dostawałam hasło i odzew na następne 24 godziny. Nie mogłam zapamiętać. Akurat ten mój mąż – wtedy tylko [wiedziałam], że ma pseudonim „Czort” – miał służbę na barykadzie przez Aleję Wojska. Zgłosiłam się do niego, żeby mi powiedział hasło i odzew, bo zapomniałam. Ale on był bardzo poważny. Szesnastoletni wielki żołnierz! Karabin chyba większy od niego! Powiedział, że on hasła nie podaje, bo on jest na służbie i jemu nie wolno. Powiedziałam: „Dobrze, ja [pójdę] z powrotem, ale muszę przeskoczyć znów przez ulicę Rokitną. Tam jest dość silny obstrzał”. Była tam zresztą kucharka z naszego plutonu ranna. Wobec tego podał mi to hasło i odzew. Wracałam jeszcze do niego ze dwa razy, bo tego nie mogłam zapamiętać. Z chwilą, kiedy przekazałam naszemu dowódcy na placówce, hasło i odzew wyszły z głowy. W nocy też musiałam nieraz biegać do „Poniatówki”, do dowódcy. Przeskakiwałam wtedy przez Rokitną, górą. Kiedy usiłował mnie zatrzymać: „Kto idzie? Hasło!” to tylko cicho odpowiedziałam: „Cicho bądź! »Wanda«!”. To było moje hasło.

  • Pani urodziny były w Powstaniu.

Tak, były, ale zapomniałam o nich. To nie było ważne. Poza tym myśmy urodzin przecież nie obchodzili. Jedne tylko może, ale to nie były moje urodziny. W czasie okupacji pisałam pamiętnik. Z tym, że w pamiętniku nie pisałam oczywiście niczego o mojej pracy w konspiracji, ale tak coś niecoś, swoje różne myśli i to co się działo. Zostawiłam do rodziców list, kartkę, że jeżeli za dwa tygodnie nie wrócę, to wtedy mamusia może już ten pamiętnik przeczytać. Spodziewałam się, że już nie będę wtedy żyła, to mi już nie zależało. Niestety żyłam ciągle.

  • Wróćmy do Powstania. Jego upadek… Czy miała pani możliwość wyjścia z cywilami?

Wyszłam z wojskiem. Mieliśmy kontakt z Wojskiem Polskim, naszą Dywizją Kościuszkowską, która stała na Pradze i oczywiście z dowództwem sowieckim. Ostatniej nocy na Żoliborzu, mieliśmy od [nich] dostać pontony, zasłonę dymną, artyleryjski obstrzał, żeby uspokoić Niemców. Niestety, niczego takiego nie było. Pierwsza partia, która poszła przedzierać się do Wisły została zupełnie rozbita przez Niemców. Nie było innego wyjścia, bo byliśmy już tak zgnieceni w małym takim kociołku, że dowódca zdecydował: kapitulacja. Już było ciemno jak nas spędzili na plac Wilsona i tam zdawaliśmy broń. Rzucało się tak na środku. Tam straciłam dwa zęby. Od kolegi dostałam pepeszą w zęby, [gdy] zarzucał sobie pepeszę na ramię i tak ładnie mi prosto w zęby trafił. Stamtąd przeprowadzili nas do Pionier Parku. Dopiero w czasie marszu odezwała się artyleria sowiecka, kiedy już nie było nam potrzeba. Prawdopodobnie niektórzy jeszcze zostali ranni właśnie przez tę artylerię. Biła po ulicy Krasińskiego, którą to ulicą nas prowadzono do Pionier Parku. Rano załadowali nas na ciężarowe samochody i zawieźli do Pruszkowa, gdzie byliśmy umieszczeni w olbrzymich halach.

  • To prawda, że pani mąż miał jakiś płaszcz wełniany, który znalazł i zabrał..?

Nie był wełniany, to był futrzany! Tak, to prawda. Z tym paltem podbitym futrem poszedł do niewoli. [Przypuszczam, że do stalagu Altengrabow palto nie dojechało. Nie pytałam]. Tam właściwie nie byliśmy długo, trzy dni. Mieliśmy w naszej grupie kolegę, który był ranny, ale zdolny do tego, żeby przy pomocy jeszcze utrzymać się na nogach. Pseudonim „Korek”, na imię miał Ludwik. Znałam nazwisko, ale w tej chwili nie pamiętam. Tego dnia, kiedy przywieźli nas do Pruszkowa, powiedziano nam, że można rannych odprowadzić na izbę chorych, właściwie do szpitalika, który tam się znajdował. Razem z koleżanką, Wandą, [pseudonim „Irena”, sanitariuszka z naszego plutonu. Obecnie Wanda Lesisz (Gutowska)] odprowadziłyśmy „Korka” do tego szpitalika. Wracałyśmy za druty, tylko Niemiec nie chciał nas wpuścić. Musiałyśmy się z nim trochę posprzeczać i wytłumaczyć mu bardzo wyraźnie, że my tam należymy, że on nas musi tam wpuścić. Wpuścił nas. Nie mogłyśmy sobie wyobrazić, żeby można było wyjść i zostawić naszych za drutami. Myśmy tam należały.
Pierwsza noc była bardzo przykra. Nie można było spać na betonie, zimno. Właściwie pogoda jeszcze nie była taka zła, ale byliśmy głodni. RGO przywiozło jakąś zupę, ale trzeba było mieć naczynia, żeby tę zupę można było jeść. Naczyń myśmy nie mieli. Myśmy z Żoliborza wyszli z tych ruin, tak, jak żeśmy stali. Kapitulacja była dla nas właściwie czymś niespodziewanym.
  • Stamtąd, z Pruszkowa, gdzie panią przewieźli?

Z Pruszkowa do obozu w Altengrabow. Tam zostali chłopcy. Natomiast oficerowie, podchorążowie i dziewczęta – zostaliśmy pognani na piechotkę do obozu Lazaret Gross-Lübars. Tam nawet było nam całkiem znośnie. Baraki nie były zbyt duże, prycze tylko jednopiętrowe.

  • A jak wyglądało pani wyzwolenie?

W obozie w Oberlangen, [do którego zajechałyśmy 22 grudnia 1944 roku], niektóre koleżanki „wywoływały duchy”. Chodziły słuchy, bardzo szybko roznosiły się wiadomości, gdzie są Anglicy, gdzie są Kanadyjczycy. Poza tym widziałyśmy samoloty przelatujące nad obozem. Pod koniec już nawet słyszałyśmy odgłosy bitwy, strzały. Zastanawiałyśmy się, czy to będzie Anglik, czy Kanadyjczyk, czy może jakiś inny jeszcze, Australijczyk, przecież różni byli.
Tego dnia, 12 kwietnia 1945 roku – byłam podoficerem służbowym naszej kompanii żoliborskiej – było to po południu, zbierałam dziewczęta na komenderówkę, żeby pójść do Żabiego Skrzeku, skąd brałyśmy wodę. Wody już nie było w obozie, nie było żadnych dostaw, nie było jedzenia, nie było nic! Jeszcze jakaś brukiew była, niektóre zbierały po polach jakieś resztki, jakieś jarzyny. Z listy wołałam te koleżanki, które miały iść po wodę. Stałam tyłem do wejściowych drzwi, słyszę jak któraś mówi: „O! O! Czołg!”. Mówię: „Dam ci czołg!”. Powiedziałam jeszcze trochę nieparlamentarne słowo i mówię: „Po wodę musimy iść, bo nie będziemy miały nic do picia”. – „Ale naprawdę! Czołg!”. Odwracam się: czołg! Nie było wody, nie było ziółek do picia tego wieczoru. To było szaleństwo! Właściwie przyjechał jeden czołg, jeden motocyklista, jeden łazik i nie wiem, czy jeszcze coś więcej, [ale dla nas to była armia, skąd tu? O Boże polskie wojsko!]. Oni wybrali się, bo usłyszeli [od Holendrów] – obóz Oberlangen był bardzo blisko granicy holenderskiej – że tu są jakieś obozy. Zdaje się, że tam jest jakiś obóz, że tam Polacy są.
Tam byli Polacy, owszem, podchorążowie z 1939 roku. Nota bene Hani Tarkowskiej pierwszy mąż, tam w tym obozie, był jeńcem. Myśmy wybiegały wszystkie z baraków, nie wiedziałyśmy w ogóle, co się dzieje. Najbiedniejszy to był chyba ten na motorze. Myśmy go obległy naokoło. On się nie mógł ruszyć, myśmy zasypywały go pytaniami, a przede wszystkim najbardziej nas zastanawiało, dlaczego on jedną patkę na battledressie miał czarną. I co on nam powiedział, że] pierwsza dywizja pancerna pod dowództwem generała Maczka nie bierze Niemców jako jeńców. Wszystkich zabijają, dlatego mają czarną patkę. To nie było prawdą, ale myśmy oczywiście uwierzyły.

  • Dlaczego pani zdecydowała się zostać na Zachodzie?

Właściwie miałam wracać do Polski, ponieważ mój ojciec był w wypadku, był ciężko chory. Nim wróciłam – czekałam na transport – mój ojciec zmarł. Mamusia była ciężko chora, chora na serce, a ja jedynaczka. Więc uważałam, że moim obowiązkiem będzie wrócić do Polski. Przenoszono nas z obozu w Chiltington, gdzie mieściło się nasze gimnazjum do Stowel Park. Trzy dni przed wyjazdem z Chiltington w Sussex otrzymałam list od mojego brata ciotecznego, z którym się razem wychowywałam. Właśnie syna siostry mojej mamusi, którą mama pielęgnowała, jak wyszłam do Powstania. [Pisał], że jest w Anglii, w obozie w Foxley. Odpisałam mu z miejsca, że wyjeżdżamy już z tego obozu do obozu w Gloucestershire, który się nazywa Stowel Park. Na drugi dzień wieczorem, tam były olbrzymie baraki, takie długie, duże... Położyłam się, czytałam książkę. Wbiega koleżanka i mówi: „»Wanda«! »Wanda«! Do ciebie! Twój brat!”. Wszyscy wiedzieli, że szukam brata, że znalazłam mojego brata. [Myślę]: „Kawał mi robi”. Odwróciłam się, nadal czytam książkę. Ona mówi: „Słuchaj! To jest twój brat. Taki wysoki, blondyn, przystojny!”. Oho, zerwałam się, w biegu już sukienkę na siebie zakładałam. Zobaczyłam tylko, że ktoś wsunął się za drzwi do tego baraku. Było ciemno. Nie widziałam, ale rzuciłam się w tamtą stronę i zawisłam mojemu bratu na szyi. [Wtedy Ryś stwierdził z wielkim zdziwieniem, że już nie jestem dzieckiem].

  • I to przesądziło, że pani została?

I to przesądziło. Dlatego, że to właśnie on w 1939 roku chciał się przedostać do Francji. Został złapany na granicy. Raz udało mu się uciec. Drugi raz [był] aresztowany i wylądował gdzieś w Archangielsku, w Sowietach. [Po latach tułaczki nie mógł wrócić do kraju, do rodziny. Ja byłam dla niego cząstką tego za czym tęsknił. Nie mogłam Ryska zostawić. Byłam w rozterce. Tymczasem po śmierci taty, mama przeniosła się do Łodzi, gdzie miała bliska rodzinę. Zostałam. Ryś ożenił się z akaczką].

  • W którym roku pani pierwszy raz przyjechała do Polski po wojnie?

W 1970.

  • Miała pani już obywatelstwo brytyjskie?

Musiałam mieć obywatelstwo brytyjskie, ponieważ nie mogłam inaczej pojechać do Polski, nie miałam żadnego dokumentu.

  • Proszę powiedzieć, dlaczego pani przyjęła pseudonim „Wanda”?

Bardzo lubiłam to imię. A poza tym królewna Wanda nie chciała Niemca!

  • A czy była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?

Byłam, oczywiście. […] Jeden moment był bardzo niemalże przykry. Chyba na drugim piętrze to jest. Są tam jeszcze jakieś ruiny i w pewnym momencie jak gdyby nalot, świst i bomba leci. We mnie serce zamarło. Wszyscy aż się otrząsnęli. To było takie wrażenie, te bomby, te szafy, które nam leciały na głowy. To było właściwie dzień za dniem, dzień za dniem, ciągle to samo.

  • Czy jakby pani miała siedemnaście lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Oczywiście. Ja siedemnaście lat skończyłam właśnie w czasie Powstania.



Londyn, 29 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Teodora Grabowska Pseudonim: „Wanda” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter