Teresa Falkowska

Archiwum Historii Mówionej

Teresa Falkowska, [w czasie Powstania] Zan, [urodzona w roku ] 1934. W czasie Powstania byłam pod Warszawą w Otrębusach. Dwa dni przed Powstaniem ojciec nas, całą rodzinę, wywiózł, wiedząc, że ma Powstanie wybuchnąć.

  • Proszę opowiedzieć, gdzie się pani urodziła i o swoim domu rodzinnym.

Urodziłam się na Wileńszczyźnie, konkretnie w Wilnie, ale całe dzieciństwo, do wybuchu wojny, drugiej wojny światowej, spędziłam w naszym domu rodzinnym, w Duksztach. To są same północne kresy Wileńszczyzny, pięć kilometrów od granicy polsko-litewsko-łotewskiej.

  • Czym ojciec się zajmował?

Ojciec zajmował się gospodarstwem domowym, rolnym i był oficerem Zaniemeńskiego Pułku Ułanów Zaniemeńskich, 4. Pułk Ułanów Zaniemeńskich.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Miałam siostrę urodzoną w 1938 roku.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała, bo była pani dzieckiem, okres przed wybuchem wojny? Czy coś się w życiu rodzinnym zmieniło?

Jako dziecko odczułam niepokój, że coś się dzieje. Nie bardzo rozumiałam, co się dzieje, ale już w sierpniu ojciec przywiózł maski gazowe, bo była panika, że może wybuchnąć wojna i że w czasie wojny będą stosowane gazy bojowe. Jako dziecko zapamiętałam maskę, którą uczono mnie, jak mam przykładać, i duszność, która… Dusiłam się w tej masce. Drugą rzeczą, którą zapamiętałam, to miałam wychowawczynię, Niemkę, guwernantkę, Fraulein Lipke, która w sierpniu, może w lipcu – tego dokładnie nie pamiętam – w 1939 roku nagle zjawiło się dwóch panów i Fraulein Lipke zniknęła z naszego życia. Została przez nich zabrana, gdzieś wywieziona. Nie lubiłam tej wychowawczyni, ona biła mnie po twarzy i czasami była bardzo niemiła. Jak się potem dowiedziałam, po latach, właściwie już po zakończeniu wojny, była to osoba przysłana przez Niemców na Kresy Wschodnie jako wywiad niemiecki, działający na tych terenach. Ale o tym się dowiedziałam dopiero po wojnie.

  • Również nie mogła pani wiedzieć, dlaczego akurat w państwa domu ona znalazła swoją oazę?

To też dopiero sobie skojarzyłam po przeczytaniu akt w IPN-ie, akt mojego ojca, dotyczących mojego ojca i jego roli, i działalności – ojca i mojej babki, matki ojca, Teresy Zanowej. Dowiedziałam się, że oboje pracowali w Wojskowym Wywiadzie w Oddziale II. Prawdopodobnie na terenie naszego domu istniały akta i działalność wywiadowcza. Niemcy przysłali właśnie tę panią, jako moją guwernantkę, wychowawczynię, żeby obserwowała, co się w domu dzieje. Drugim takim czy kolejnym takim momentem wstrząsającym dla mnie, to też był sierpień 1939, koniec sierpnia. Koło naszego domu, w którym mieszkaliśmy, był tak zwany Mały Domek Babek. Był to letniskowy pawilon, domek mieszkalny. Nagle, któregoś dnia, zaczął płonąć. Moje zdziwienie, że nikt tego domku nie gasił – nie było strażaków, nie było wody, nie było ratowania. Też się potem dopiero dowiedziałam, już po wojnie, że w tym domku przechowywane były akta dotyczące wojskowego wywiadu terenów wschodnich Polski. Ponieważ nie można już było wywieźć i schować tych dokumentów, bo już wojna groziła, to zdecydowano je pierwotnie zatopić, czyli te skrzynie z dokumentami wrzucono do jeziora, który był na terenie naszego parku, ale zaczęły pływać te skrzynie, nie uległy zatonięciu. Wobec tego wyciągnięto skrzynie i razem z domkiem one spłonęły.

  • Ojca już nie było w tym czasie?

Ojca już nie było. Prawdopodobnie tym wszystkim zarządzała moja babka, która mieszkała w sąsiednim majątku i współpracowała. Też jak się dowiedziałam z akt IPN-u, teraz niedawno, to babka zajmowała wysokie stanowisko. Miała pseudonim „Anna” i zajmowała wysokie stanowisko w Oddziale II wywiadu na wschód.

  • Państwo byliście trochę dalej, więc 1 września był trochę odległym miejscem, kiedy się działo pierwsze wejście wojsk niemieckich do Polski. Jak pani zapamiętała zbliżanie się Niemców do domu rodzinnego?

W tamtym rejonie większym zagrożeniem, już wtedy, była obawa przed wejściem Sowietów. Oczywiście z radia słyszałam komunikaty, że większym zagrożeniem było wejście Sowietów, a z komunikatów radiowych, z odbiorników radiowych, słyszeliśmy komunikaty z centralnej Polski, z zachodniej Polski, o wejściu Niemców, złamaniu granicy zachodniej i marszu na Warszawę, potem o ataku i bombardowaniu Warszawy. Ale to tylko wiedziałam z komunikatów radiowych. Natomiast chyba 17 wrzesień, może 19 – tego też nie pamiętam – wejście Sowietów, wojsk sowieckich.

  • Czy rodzice z panią na ten temat rozmawiali? O wojnie, o zagrożeniu?

Ojca nie było.

  • A mama?

Mama raczej starała się nas uspakajać, starała się wyciszać emocje, które były. Właściwie nie rozmawiała o… Nawet nie wiem, czy sama sobie dostatecznie zdawała sprawę z zagrożenia, czym może być wojna światowa, wielka wojna. Tak, że raczej troska o dzieci, o losy męża, który… Nie pamiętam, którego sierpnia ojciec został powołany do wojska, wyjechał i więcej nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje.

  • Proszę teraz opowiedzieć o wejściu wojsk sowieckich.

To pamiętam, to było straszne, bo to horda dzikich, obdartych, głodnych ludzi z innej jakby epoki. Takie sceny pamiętam, że w wojsku sowieckim były kobiety też i wpadły do domu, i zaczęły w sedesach myć głowy, włosy, spuszczając sobie wodę ze spłuczek, ciągnąc za… Przerażenie. Potem takie scenki może mało istotne…

  • Ważne, bardzo proszę opowiedzieć.

Łapały kury na podwórku, kurczaki, kury, i wrzucały z piórami do garnka, nie skubiąc tych ptaków, tylko zjadali całe kury z piórami. Tacy byli wygłodzeni. Jeszcze taka moja obserwacja, to załatwiali się do zlewów, myśląc, że to są ubikacje. Dla dziecka to były drastyczne momenty. Potem wyrzucili wszystkie nasze meble, obrazy – dla nas wartościowe – fortepian Bechsteina, przed dom, na gazon. To wszystko na deszczu mokło, gniło i marnowało się. Nie pamiętam po ilu dniach – może jeden, może dwie doby – kazano nam dom opuścić. Pierwotnie powiedziano, że możemy zabrać to, co się zmieści na furmankach, które ze wsi przyjadą, żeby nas zabrać. Ponieważ przyjechało bardzo dużo furmanek, wszyscy miejscowi, ludność miejscowa chciała nam pomóc, to powiedzieli: „Nie. Wobec tego tylko jedna furmanka i to, co na jedną furmankę się zmieści, to możecie zabrać”. Matka zapakowała jakieś rzeczy do ubrania, a ja wzięłam dwie swoje najukochańsze [zwierzęta], psa swojego, Spaniola, który z nami był aż do Powstania – dopiero jak wyjeżdżaliśmy przed Powstaniem, pies zginął – i żurawia, który był moim zaprzyjaźnionym ptakiem. On był… Przed paru miesiącami przedtem miał skrzydło złamane czy coś, który szedł za tym wozem jak pies wierny za nami. Wtedy pojechaliśmy do majątku mojej babki, do Gierkan, gdzie byliśmy przez najbliższy chyba rok czy półtora. Do momentu aż ojciec załatwił nam przejazd do Wilna i załatwił mieszkanie w Wilnie, wynajął.

  • Czy w tym czasie ojciec odwiedził rodzinę?

Nie pamiętam tego. Nigdy ojca nie pamiętam. Być może, że się spotykali z matką, ale to też ex post jak sobie odtwarzam, ojciec został aresztowany i był w Lidzie czy… W każdym razie był… Teraz nie konfrontowałam z ojca książką, ale w tym czasie był chyba przez Litwinów i przez Niemców, Litwinów aresztowany i był w więzieniu w Lidzie.

  • Ale o tym pani nie wiedziała?

O tym nie wiedziałam.

  • Czy z pobytu u babki zapamiętała pani coś szczególnego?

Nic specjalnego. Nic specjalnego nie zapamiętałam. Jakieś takie banalne… Żółtaczkę zakaźną, ale żadnych takich spraw, czy nic się nie wydarzyło, co by mi utkwiło w pamięci. Dopiero Wilno. Mieszkaliśmy w skromnym bardzo domku na Antokolu. Wtedy pamiętam, że ojciec chyba był, raz czy dwa razy nas odwiedził. Zaczęłam tam chodzić do szkoły… Sowiecka szkoła… Znaczy polska szkoła, nazywała się polską szkołą. Pamiętam, że w klasie przedwstępnej czy wstępnej, jak ona się tam nazywała, kazano nam czerwone krawaty nosić w święta jakieś tam – nie pamiętam, jakie – i opowiadać, co się dzieje w domu: co jemy, o czym rodzice rozmawiają, jeżeli są oboje rodzice. U mnie była tylko moja matka i moja ciotka, która się nami zajmowała.

  • Czy pani opowiadała w szkole, to co się w domu dzieje, o czym się mówi? Czy rozmawiała pani o tym z mamą?

Tak, oczywiście, mamie mówiłam. Nie pamiętam, czy opowiadałam. Dla dziecka to nie było istotne, bo to były takie jak dzisiejsze lekcje wychowawcze. Dla mnie wtedy to nie było jakimś zdziwieniem czy szokiem – za mała byłam, żeby rozumieć, o co to chodzi, żeby opowiadać, co jemy, o czym rozmawiamy. Wtedy dość głodno było. Często byłyśmy głodne, nie było dostatecznej ilości jedzenia, chociaż matka wtedy pracowała w sklepie rybnym – sprzedawała ryby i zawsze coś do domu przynosiła.

  • Co jeszcze pani ze szkoły zapamiętała?

Zapamiętałam właśnie te czerwone krawaty, które… Chusty to właściwie były, nie krawaty, tylko chusty czerwone. Że kazano nam w te święta… To był okres chyba roku czy półtora, więc to też nie był jakiś długi czas i nic się tam nie działo. Dopiero jak weszli Niemcy, czyli właściwie wchodzili Niemcy, to zapamiętałam straszne bombardowanie i ostrzał – front przechodził przez Wilno. Pamiętam, że nad ranem nadleciały samoloty i zaczęły ostrzeliwać i pocisk przez okno wpadł do izby, gdzie myśmy mieszkały. Spadł na łóżko, myśmy już wstały rano, i zapaliła się kołdra, i zaczęło się palić w tym domku. Wtedy matka nas zabrała w pole, które obok było. W pole żyta, pszenicy. Pamiętam, że kazała nam się położyć. Mama położyła się na nas, na mnie i na mojej siostrze, i samolot siekł po tym zbożu nad nami. Nic nam się nie stało, wróciłyśmy do domku. Potem weszli Niemcy i już był podział na Generalną Gubernię i na Wschodnie Ost.
  • Jakie wrażenie na pani zrobili Niemcy?

A jeszcze powiem, że z tego, co pamiętam – to też jakby reminiscencja późniejszego okresu – że wjeżdżały czołgi niemieckie, eleganccy żołnierze na czołgach, umyci. W porównaniu z rosyjską armią, zadbani. Ludzie, którzy rzucali kwiaty na czołgi i witali Niemców entuzjastycznie. To mnie zaszokowało, że… Nie rozumiałam tego wtedy. Dopiero po zakończeniu wojny zrozumiałam, że wschodnia Polska Niemców potraktowała jako wybawicieli. Co się potem tragicznie okazało, że to nie byli wybawiciele, bo potem zaczęła się likwidacja Żydów wileńskich. Taką pracownicę, która pracowała z moją mamą, Hildę, zabrano do getta i dziecko… Matka zdążyła chwycić jej dziecko, gdzieś tam ją spotkała, i umieścić u przyjaciół. Z tego co wiem, to dziecko się uratowało. Jeszcze nie powiedziałam… Przed wejściem Niemców przecież był okres wywózki na Sybir, na Wschód. Sowieci wywozili polską inteligencję na Wschód i myśmy z matką chodziły na dworzec w Wilnie z bochenkami chleba, z wodą, podając tym ludziom coś. Bo wagony z ludźmi, zamknięte wagony, stały na peronach. Ci ludzie wyciągali ręce, to pamiętam, z prośbą o wodę i jedzenie. Wyrzucali kartki, informujące, że zostali wywiezieni czy zostaną wywiezieni, i wiem, że cała akcja – kto to robił, to tego nie wiem – roznoszenia tych kartek, informacji, bardzo była aktywna.

  • Pani nie była do tego wykorzystywana?

Nie byłam. Nie, nie. Tylko zbierałam te kartki, ale nie roznosiłam. Nie wiem, no pewnie te kartki gdzieś trafiały do adresatów.

  • Czy Sowieci pozwalali na podawanie żywności?

Nie pozwalali. To trzeba było robić… Przeskakiwać jakby między… Tam nie było dużo tych [pilnujących]… To nie tak, jak w czasie okupacji niemieckiej, że chodził żołnierz. Tam co pewien czas przechodził żołnierz, który trochę przez palce patrzył na to, co się dzieje.

  • Jak długo pani była w Wilnie z rodziną?

Do 1942 roku, czyli dwa… Znaczy w sumie od wyrzucenia z domu do wyjazdu to były prawie trzy lata. To były najpierw Gierkany, potem Antokol, potem jeszcze inna ulica w Wilnie – nie pamiętam, jak ona się nazywała. W 1942 roku, chyba to był 1942, ojciec przyjechał do Wilna i powiedział, że załatwił nam możliwość przejazdu do Warszawy, do Generalnej Guberni, przez tak zwaną zieloną granicę. Czyli nielegalne przekroczenie granicy. Rodzice, jeszcze matka wtedy miała jakąś biżuterię zachowaną (jeszcze sprzed wojny), trzeba było… Ojciec załatwił chyba, opłacił Niemca, który powiedział, że może nas przewieźć ciężarówką za odpowiednią opłatę. Nas tam było kilkanaście osób, takich które przejeżdżały ciężarówką, i położył nas na dnie ciężarówki, przykrył workami ze słomą czy z czymś tam – już nie pamiętam. Nie chciałam się rozstać ze swoim ukochanym psem i wzięłam tego psa trochę w tajemnicy przed resztą osób i trzymałam go przy sobie. No i jechaliśmy ciężarówką. W nocy mieliśmy przekraczać granicę między wschodnią Polską a Generalną Gubernią. Czy ktoś nadepnął na tego psa, czy szturchnął go? Pies, w momencie przekraczania granicy, zawył, zaszczekał. Wtedy Niemcy nas wszystkich wygarnęli z ciężarówy, postawili pod ścianą i że wykończą nas, rozstrzelają. Czy były inne dzieci poza moją siostrą i mną, tego nie pamiętam. Chyba nie, byłyśmy jedynymi dziećmi w tej ciężarówce. Każdy jeszcze wysupłał jakieś pieniądze czy co tam miał, z tych osób, które były przewożone, no i opłaciliśmy tych żołnierzy czy służbę graniczną i pozwolono nam dalej jechać. Już do Warszawy dojechałyśmy bardzo wygodnie, szczęśliwie i bez problemów.

  • Przekroczenie granicy i ta cała przygoda, czy to było dla pani traumatyczne przeżycie?

Nie było traumatyczne, absolutnie. Ale dlaczego nie było? Dlatego, że znalazłam się znowu w innym świecie. Warszawa czysta, zadbana, piękne mieszkanie na Żoliborzu, które ojciec nam przygotował. Później szkoła u sióstr zmartwychwstanek, do której chodziłam. To był jakiś jasny, świetlisty świat. Mimo, że to była okupacja niemiecka. Mimo, że ojciec nadal był nieobecny, to jednak…

  • On czuwał nad rodziną, tak?

Nie tylko czuwał, bo zjawiał się wieczorami. Wieczorami zjawiał się w domu na godzinę, dwie – spotykali się z moją mamą. Jak później się okazało, to był specjalnie wybrany dom. To był Mickiewicza 24 czy 34/36 albo 24/26, który miał dwa podwójne wejścia, zarówno z ulicy jak i z… Jedno wejście z Mickiewicza było, drugie wejście czy wyjście na ogródki Suzina – nie pamiętam ulicy – w ogródki działkowe. Czyli to był taki dom, z którego można było, w razie otoczenia domu przez Niemców, uciec. Też się potem dowiedziałam, że dozorcą tego domu był człowiek działający w AK, który miał za zadanie uprzedzać mieszkańców odpowiednich lokali, bo wiedział kto, gdzie działa.

  • Pamięta pani jego nazwisko?

Nie pamiętam jego nazwiska, z tym że wiem, że w tym domu jeszcze kilka osób działających w Armii Krajowej… Pamiętam panią Ninę, nazwiska też… Może bym sobie przypomniała, ale w tej chwili nie pamiętam. Że kilka osób właśnie było związanych z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych, który był jakby placówką AK dla jakiejś komórki AK – nie wiem jakiej. Ale na terenie PZU właśnie ci wszyscy ludzie… Wszyscy – większość z tych osób wiem, że pracowała.

  • Czy mama pani też tam pracowała?

Nie. Mama w okresie, kiedy byliśmy w Warszawie, nie pracowała.

  • Czy pani miała zakaz, jako dziecko i siostra, mówienia o tym, że tata was odwiedza?

Oczywiście. Zawsze to było jakby tajemnicą rodziny, że ojciec nas odwiedza. Mało tego, pamiętam dwa momenty zagrożenia w okresie okupacji. Jeden był rano, syreny wozów gestapo, otoczony dom przez gestapo i wygarnianie wszystkich mężczyzn z mieszkań. Mego ojca wtedy nie było. Jak się później okazało, to tylko Żydów zatrzymali i zabrali. Natomiast pamiętam taką scenę przed domem: ustawionych tych mężczyzn i segregacja, tych w lewo, tych w prawo, potem tych do zatrzymania, tych do wypuszczenia. Drugi moment, kiedy wpadło gestapo do nas, do mieszkania i rewizja, ze zrywaniem podłóg włącznie.

  • Jak pani zareagowała na tę sytuację? Była pani przerażona?

Nie. Ponieważ jednak były rozmowy o działalności podziemnej, (zaraz jeszcze powiem o moim bezpośrednim zaangażowaniu w to), że trzeba z Niemcami walczyć, że nie wolno Niemcom mówić pewnych rzeczy. Oczywiście było przerażenie wejściem tych, bo to byli cywile – trzej cywile chyba i oficer. Taki moment konsternacji, rewizja, wywalanie z szaf, z półek, z wszystkiego. Okazało się, że „bibuła”, jakieś dokumenty (nie wiem jakie). Był stolik z wkręcaną nogą, takie śmigło lotnicze było nogą tego stolika – doskonale pamiętam. Blat stolika był szachownicą. W nodze, w tym śmigle, była skrytka na dokumenty. Nie znaleźli tej skrytki, bo potem ojciec – czy tej nocy, czy następnej nocy, tego nie pamiętam – przyszedł, wykręcił nogę (widziałam to) i wyjął z tej nogi jakieś dokumenty, i wyniósł. Natomiast były takie incydenty, że w ciągu dnia ojciec się zjawiał, mówi: „Weź swoją lalkę w takim wózeczku”. Wtedy były z koszyka plecione wózeczki dziecinne dla lalek. Ojciec mi pod materacyk lalki na tym wózeczku wsadzał coś i brał mnie za rączkę, gdzieś szliśmy. W ten sposób przewoził jakieś… Nie wiem, co były – dokumenty, gazetki czy gdzieś, coś.

  • Pani miała świadomość, że powierzono pani ważną rolę?

Tak, to bardzo byłam dumna z tego, że powierzono mi taką tajemnicę, że w wózku od lalek muszę coś zawieźć, przewieźć. Czasem była to ciocia Nina, o której wspomniałam, która tam mieszkała – sąsiadka nasza. Z nią szłam za rękę i w wózku coś woziłam. Z tego co pamiętam, to raz czy dwa razy z ojcem też byłam w ciągu dnia.

  • Czy były jeszcze jakieś rewizje w państwa domu, oprócz tej pierwszej, o której pani opowiedziała?

Tak, ale to już nie były takie szczegółowe. Kiedyś – też taka komiczna sytuacja, którą pamiętam – była gosposia u nas i tej nocy ojciec przyszedł na noc i nocował u nas. Rano wpadł dozorca i mówi, że Niemcy robią rewizję, idą od mieszkania do mieszkania. Ojciec wyskoczył tylnym wyjściem do ogródków i nagle wrzask tej gosposi do mojej mamy: „Proszę pani! Co ten pan zrobił! Jajka pod kołdrę mi wsadził!”. Ogólnie więc scena komiczna. Okazuje się dwa granaty ojciec miał przy sobie i takie małe „filipinki” i żeby nie uciekać z bronią, wsadził jej pod pierzynę te dwa granaty. Ona wyskoczyła przerażona, wrzeszcząc że: „Co ten pan mi zrobił!”. Ale do nas wtedy nie doszli, do naszego mieszkania, i rewizji nie było. Gdzieś te granaty potem zostały wyniesione. Takie nazwisko pamiętam zaprzyjaźnionych sąsiadów, państwo Korytkowscy, którzy też w jakiś sposób pomagali, ukrywali. Mieszkali właśnie na tyłach naszego domu i jak ojciec uciekał, to też czy u nich schronienie miał, czy… W każdym razie kontakt. Potem też pamiętam ciężkie warunki materialne, chociaż nie było głodu. Ale marmoladę na kartki, piernik z marchwi, jakieś takie… Ale ogólnie to był pogodny, radosny dla mnie okres.

  • A w szkole jak było? Mówiła pani, że szkoła fantastyczna.

Tak, bardzo dobrze wspominam. Chyba dwa lata w tej szkole byłam. No tak, do Powstania 1942-1944. U sióstr. Bardzo takie patriotyczne i bardzo takie pozytywne, dobre – dobra nauka i dobre traktowanie uczniów. Chociaż potem z tą szkołą już nigdy nie nawiązałam kontaktu. Potem, po wojnie, byłam w innej szkole zakonnej, pod Poznaniem. Ale to już po wojnie.

  • Teraz zbliżamy się do Powstania. Czy jeszcze była pani świadkiem, na przykład na ulicach, łapanek, rozstrzeliwań?

Oczywiście.
  • Proszę opowiedzieć.

A, właśnie! Nie powiedziałam, że u zmartwychwstanek byłam rok chyba, a potem matka przeniosła mnie do internatu, do sióstr na ulicy Kazimierzowskiej, do sióstr niepokalanek, gdzie byłam w internacie. Tamten okres też bardzo dobrze wspominam. Spotkałam tam wspaniałych ludzi, między innymi księdza Tomasza Roztworowskiego, który przyjeżdżał do nas i z nami, poza jakimiś zajęciami z religii, grał w siatkówkę. Zawiązywał sutannę, zapinał agrafkami i grał z nami w siatkówkę. Tam przeżyłam… Ponieważ ta szkoła mieściła się vis a vis gmachu, w którym rezydowało SS – olbrzymi gmach, teraz to są szkoły zawodowe jakieś na Kazimierzowskiej – tak że byliśmy pod stałą obserwacją Niemców. To, co się działo za murami, za bramą klasztoru sióstr zmartwychwstanek. Z tego okresu pamiętam takie sceny… Myśmy miały lekcje… Oficjalnie to była szkoła zawodowa kroju i szycia. Wobec tego nasze biureczka czy pulpity to były maszyny do szycia, które się chowało. Jak był dzwonek przy bramie, że Niemcy, że jakiś stan zagrożenia, to się chowało książki i otwierało się maszyny do szycia i niby była lekcja szycia. Drugą rzecz, którą zapamiętałam, tam były ukrywane dzieci żydowskie. Między innymi Joanna Ronikier, którą doskonale pamiętam. W „Ogrodach pamięci” opisuje historię, jak ją ciotka za rączkę przyprowadza do internatu. Dokładnie to pamiętam. Siedzimy na sali gimnastycznej i wchodzi mała Joasia, która zaczyna fikać koziołki, żeby nam się przypodobać. Joasię pamiętam do dnia dzisiejszego. Drugą pamiętam dziewczynkę żydowską… Myśmy nie wiedziały, że to są dzieci żydowskie – nowa uczennica, no to nowa uczennica. Była Lilunia, nie pamiętam jej nazwiska, która była ruda jak marchewka. Włosy miała rude. W tamtym czasie nie było farby do włosów, żeby ufarbować włosy, wobec tego siostry bandażowały jej głowę, niby że ma chorą albo odwszawianą i trzeba było zabandażować. Lilunia chodziła… Jak dzwonek do furty, to Liluni bandażowano głowę. Ale w końcu się zdenerwowały siostry i mówią: „Trzeba coś z nią zrobić, ufarbować”. Bo potem nasze lekcje odbywały się… Część lekcji odbywała się w domach prywatnych. Myśmy jeździły z zakonnicami, tramwajami, do prywatnych domów, gdzie miałyśmy lekcje. No i rudą Lilunię trzeba było ufarbować. Jakąś tam farbę więc jej nałożyli – Lilunia wyszła zielona jak trawa. Oj, jeszcze gorszy dramat, bo tym bardziej trzeba ją bandażować, bo już zielone włosy. Kiedyś jedziemy tramwajem, Lilunia z głową zabandażowaną, i tramwaj podzielony „Nur fur Deutsche” i dla reszty ludzi. Niemiec kiwana nią: Komm, komm Kind hier. Du bist krank. – Chodź, chodź dzieciątko, jesteś chore. Sadza ją na swoich kolanach, w tej części Nur fur Deutsche, Lilunia blada, zielona, jak te włosy, z przerażenia, siedzi, jakby kij połknęła. Nic się nie stało. Wróciłyśmy szczęśliwie do domu. Takie sceny się odbywały, które mnie, jako dziecku, zapadły w pamięć. Wiem, że Lilunia przeżyła, mieszka w Stanach, jest multimilionerką, gdzieś tam w filmowej jakiejś produkcji działa. No i tyle. Pamiętam też takie, że przyjeżdża do mnie mama, przerażona, blada. Okazuje się, że przejeżdżała, jechała z Żoliborza do mnie na Mokotów, na Kazimierzowską, i rozstrzeliwani byli w Alejach Jerozolimskich, róg Marszałkowskiej. Tramwaje były zatrzymane. Taka wstrząśnięta przyjechała…

  • Ale opowiedziała o tym pani?

Tak, opowiedziała. Właśnie dlatego to wspominam, że przyjechała roztrzęsiona. Mówię: „Co się stało?”. Mówi: „Byłam świadkiem strasznej sceny i na własne oczy widziałam”. Potem były bombardowania rosyjskie, przed Powstaniem jeszcze, Warszawy. Nie wiem, jaki to był… Tuż przed Powstaniem chyba. Pamiętam, że ćwiczyłyśmy w szkole, co trzeba robić w razie nalotu samolotów. Miałyśmy w nocy takie alarmy: wstać z łóżka, zawinąć się w kołdrę, zejść do piwnicy, modlić się i przeczekać nalot. Którejś nocy rzeczywiście był prawdziwy nalot. Zawinęłyśmy się w kołdrę i wszystkie dziewczynki, ile nas tam było, zeszłyśmy do piwnicy. Nalot się skończył, wracamy. Nagle patrzę, przerażone oczy sióstr: „Co ci się stało? Ranna jesteś”. Mówię: „Nie, nie jestem”. Tam był sagan barszczu i z kołdrą siadłam w sagan barszczu, i cała kołdra czerwona. Myślały, że [jestem ranna]. Druga scena z okresu okupacji, to były koncerty przez siostry robione, gdzie waliły, bębniły w fortepian, tak że uszy puchły. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. Dopiero już teraz, po wojnie, kiedyś czytam książkę „Wspomnienia” przełożonej sióstr, że miały świnie – hodowały siostry. Bo tam były zlewki z jedzenia i karmiły świnie, więc jak zabijały świniaka, żeby świniak nie kwiczał, żeby Niemcy vis-à-vis mieszkający nie usłyszeli, to siostry organizowały koncerty fortepianowe i waliły w klawiaturę tak, że uszy puchły. Tak że kilka takich scenek było dość zabawnych z tego okresu. Potem już ojciec kazał nam dwa dni przed, trzy dni może przed Powstaniem, kazał mamie… Wynajął znowu nam dom w Otrębusach i kazał nam wyjechać.

  • Miała pani świadomość, dlaczego wyjeżdżacie?

Nie. Nie. Chociaż to też jest jakby… Trudno mi teraz oddzielić to, co przeczytałam później i co się działo. Okazuje się, że te siostry prowadziły również kursy sanitarne, szkolenia dla harcerzy, głównie dla „Szarych Szeregów”. Ale i dla AK kursy sanitarne na terenie szkoły, więc ten ruch jakiś taki, niepokój taki, zaangażowanie może podświadomie, ale nie mogę powiedzieć, żebym czuła. Nie było ani więcej wizyt Niemców w szkole – nie, tego nie mogę powiedzieć.

  • Wróćmy do Otrębusów. Jest Powstanie w Warszawie. Czy w Otrębusach pani odczuwała, to co się dzieje w Warszawie?

Tak, tak. Po pierwsze bardzo dużo ludzi uciekających, z tobołami, których trzeba było przenocować, nakarmić, napoić. Oni gdzieś szli dalej. To byli ci, co z obrzeży Warszawy, prawdopodobnie z Ochoty, nie wiem dokładnie, którzy nie byli objęci… W granicach Warszawy mogli uciekać. Widać było i czuć było dymy, palące się domy i czarne, czerwone niebo nad Warszawą, bo to przecież bliziutko od Warszawy. Po trzecie, wśród naszych przyjaciół, w okolicy Podkowa Wschodnia-Podkowa Leśna-Centralna-Otrębusy, nasi rodzice, moja matka i ciotka, i dorośli – o, tak powiem – spotykali się o pewnej godzinie. Coś wynosili z psiej budy i gromadzili się w takiej szopie. Nie wiedziałam, co. Dopiero taki trochę starszy ode mnie chłopak, mieszkający w okolicy, mówi że: „Wiesz, co? Oni tam radio chowają w psiej budzie i codziennie słuchają radia”. Wiedziałam więc, że to jest objęte tajemnicą, tego nie wolno powiedzieć, co się w tej budzie znajduje. Ale to też był „Radio Londyn, którego dorośli słuchali.

  • Proszę powiedzieć, czy pani się bała o ojca? Przychodził do domu, znikał.

Nie, nie. Nie zdawałam sobie… Absolutnie nie zdawałam sobie sprawy – zresztą mój ociec nie był w Powstaniu, bo ojciec w tym okresie był… Akcja „Burza”, ale na Wschodzie, w Nowogródczyźnie. Matka wiedziała, że ojca nie ma w Powstaniu, więc nie bała się o jego życie tam, tylko bała się o jego życie gdzie indziej.

  • A pani nie wiedziała, gdzie ojciec jest?

Nie wiedziałam. I matka też nie wiedziała dokładnie. Później opowiem, jak to było, jak matka szła szlakiem ojca 30. Dywizji, szukając ojca – to już po zakończeniu wojny.

  • Skończyło się Powstanie. Co się z panią i z pani rodziną działo?

Skończyło się Powstanie i myśmy tam… Dalej nie było możliwości przeżycia, nie było możliwości zdobycia jedzenia, pieniędzy, zarobkowania. Matka zdecydowała się wyjechać do Małopolski pod Kraków, do znajomego sprzed wojny jeszcze, pana Zdzichowskiego, który miał majątek. To było koło Racławic, pod Racławicami – dokładnie nie powiem. Małopolska, krakowskie województwo. Pan ten mamę zatrudnił jako sekretarkę czy… Pracowała dla niego. Mieszkaliśmy wtedy w majątku tego pana i dostawaliśmy jedzenie, mieszkanie. Tam byliśmy aż do wejścia Sowietów. Z kolei jak się wojna kończyła.

  • Jak pani zapamiętała wejście Sowietów?

Bardzo… Wtedy naprawdę się bardzo bałam. Pierwszy raz od wybuchu wojny przeżyłam wielki lęk. Mianowicie… Po pierwsze, weszli Sowieci do tego majątku.

  • Pani wtedy miała już ile lat?

[To był rok] 1945, to już miałam jedenaście, tak? Prawie dwanaście. Wtedy taki moment na moich oczach, żołnierz sowiecki zastrzelił rannego swojego żołnierza, dobił go.

  • Sowieckiego żołnierza?

Sowieckiego żołnierza. Wtedy taki straszny lęk… Znowu taka nieogarnięta cywilizacja, wejście takiej dziczy, ale już nie takiej, jak pierwszy raz wtedy, w 1939 roku, zobaczyłam. Myśmy miały wtedy taką młodą dziewczynę, która się nami trochę zajmowała, opiekowała. Moja mama ją wysmarowała sadzą i przebrała ją za starą babę i pierwszy raz usłyszałam: „Trzeba Marysię przebrać i ucharakteryzować, żeby jej nie zgwałcili”. Nie bardzo wiedziałam, co to znaczy, ale że coś Marysi grozi. No i mama zdecydowała, że wobec… A i ten front, raz Niemcy wchodzili, wychodzili – Sowieci wchodzili. Znowu Niemcy wracali do tego majątku, Sowieci wychodzili. Ostrzał i artyleria, i ci żołnierze, raz jedni, raz drudzy. Mama więc zdecydowała, że trzeba uciekać z domu i skryć się w lesie. Pamiętam, wtedy właśnie zaprzęgnięto konie, wóz drabiniasty, i jedziemy. Wsadziła mama nas na wóz i jedziemy do wąwozów – w okolicach, gdzie takie wąwozy w lesie. No i siedzimy tam. A nad nami pociski tylko, dosłownie pacioreczki kolorowe. A nad ranem, na skraju, na brzegu wąwozu pokazują się sylwetki żołnierzy. Nierozpoznane, czy Niemcy, czy Sowieci. Matka moja znała i rosyjski, i niemiecki. Wychodzi na górę, zaczyna po rosyjsku do nich, a oni: Was wollen sie, bitte?. No, Niemcy okazali się. I: „Co wy tu robicie?”. Ona mówi: „Schowaliśmy się tutaj w wąwozie, bo z majątku uciekliśmy”. Nic nie powiedzieli, poszli. Myśmy w tym w tym wąwozie przesiedzieli może cztery, może pięć dni – nie pamiętam dokładnie. Jak już uciszyła się strzelanina, wróciliśmy do majątku. Wtedy już weszli Sowieci.

  • Jeszcze proszę powiedzieć, jak tyle dni dziecko może wytrzymać w wąwozie? Co pani tam robiła? Siedziała? Jak czas upływał, pamięta to pani?

Zawsze byłam bardzo zżyta z przyrodą, z naturą, więc nigdy w lesie się [nie nudziłam]… Od maleńkości ojciec nas uczył bycia w lesie, z naturą, ze zwierzętami, z przyrodą. Pewnie więc… Nie wiem. To była chyba wiosna czy zima nawet – nie pamiętam. Tak, chyba to była wczesna wiosna, więc nie wiem, patyki zbieraliśmy, bo myśmy ognisko tam nawet zapalili jakieś. Nie utkwiło mi nic takiego szczególnego, co by się wydarzyło w lesie nadzwyczajnego. Wiem, że mieliśmy ciepłe kołdry, w które mama nas zawijała, na wozie spałyśmy, jadły nawet nie pamiętam co. Po tych kilku dniach, trzech-czterech, wróciłyśmy i jakby to nie utkwiło mi jako… Przerażeniem był ostrzał, nad nami przelatujące pociski, i ci stojący żołnierze na skraju wąwozu, i to, co się działo – zabity żołnierz i groźba pobytu w majątku. Bo wtedy nienawiść chyba jakaś zaczęła się do właścicieli. Krótko mówiąc, skończył się okres jakby wojny i matka zaczęła, musiała podjąć decyzję, co dalej robić? Czy wracać do Warszawy – nie wiadomo, czy dom stoi, czy spalony. Wtedy pojechaliśmy do wsi Michałowice pod Charsznicą.

  • Czyli to już było po zakończeniu wojny?

To już było po zakończeniu wojny, tak.

  • Czyli po maju 1945 roku?

Tak, bo to już byli… Tak, to już była władza Polski Ludowej i to już był… Tak, to musiało być po maju 1945. Tam moja mama pracowała u takiego pana – producent marmolady czy jakieś tam coś w Charsznicy. W każdym razie… A myśmy mieszkali na wsi u takiego pana, gospodarza. Wtedy pracowałam, pasałam krowy, pasałam owce, opiekowałam się bydłem. Był chłopak, też nastolatek, który opiekował się końmi. Byliśmy tam przez dobrych parę miesięcy, chyba do jesieni. W międzyczasie matka stwierdziła, że do domu nie możemy wracać, do Warszawy – dlaczego, nie wiem – i że musi poszukać dla nas nowego miejsca pobytu, a sama musi iść szukać ojca, co się z ojcem stało. Bo został na Wschodzie. Zdecydowała oddać nas do sióstr, do Matek Sacre Coeur w Polskiej Wsi pod Poznaniem. Obie z siostrą tam trafiłyśmy… Nie, ja trafiłam chyba, moja siostra młodsza do Puszczykówka, do naszej ciotki takiej, bo ona chyba jeszcze była za mała do szkoły. Nie pamiętam, czy ona była ze mną. Krótko mówiąc. A matka pojechała na Wschód, szlakiem ojca, szukać od wioski do wioski, od lasu do lasu i nie wiedziała, że ojca wywieźli. Całą 30. Dywizję zgromadzili koło Dębe Wielkie i zapakowali w te, i wywieźli do Rosji. Wtedy, po tym… Ile lat byłam w klasztorze? Chyba dwa lata, w Polskiej Wsi. Potem moja ciotka odzyskała willę na Saskiej Kępie, Isia Podjatycka, i odstąpiła nam część swojego domu, i myśmy tam wróciły. Była już tam moja młodsza siostra i chodziłyśmy, ja do gimnazjum, siostra do podstawowej szkoły.

  • Kiedy się tata zjawił?

Nagle któregoś dnia, to był 1949 chyba rok… Musiałabym zajrzeć, nie zajrzałam do książki. Któregoś dnia nagle ojciec się zjawił. Czy 1947, czy… To musiałabym zweryfikować. Jak ojciec się zjawił, to rodzina już była jakby w komplecie. Wtedy ojciec zaczął pracować w centrali rybnej, potem w Ministerstwie Rolnictwa, a potem w Jedności Łowieckiej. Tak było do 1951 roku. A mama moja prowadziła warsztaty tkackie, w domu robiła. Właśnie z tą ciotką razem miała, rękodzieło robiła. Tak było do aresztowania ojca.

  • W którym roku? 1951?

W 1951, w maju.

  • Pamięta pani, jak to się odbyło?

Oczywiście. Najpierw było tak, że stale pod domem ktoś stał, jakiś pan, i stale stał i stał – i dzień, i noc. Czasem dwóch. Ojciec któregoś dnia pojechał poza Warszawę i do domu wkroczyło pięciu panów. Wszyscy, którzy wchodzili, mogli wejść i nikt nie mógł wyjść z domu. Powstał tak zwany kocioł. Trwał prawie tydzień. Zebrało się po tym tygodniu dobrych kilka czy kilkanaście osób. Już nie mieliśmy co jeść. Pięciu panów zabawiających nas opowieściami, jak jeden z tych ubowców był w Norymberdze na „procesie norymberskim” i wykonywał wyroki śmierci – czy sam, czy uczestniczył, już nie wiem. Ale zabawiał nas, jak to jeden ze skazanych na karę śmierci trzy razy urwał się ze stryczka. No i tego typu opowieści. Któregoś dnia szum wielki, wszyscy na baczność, panowie stają – przyjeżdża pan pułkownik. Jak się dowiedziałam, pułkownik Światło, który najpierw z matką moją się zamknął w pokoju, a potem mnie poprosił. Co wiem? Gdzie ojciec pracował? Z kim się spotykał? Kto dzwonił? Kto przychodził? Taki parogodzinny magiel, czepiając się każdego słowa. Wtedy za głupia byłam, żeby zorientować się, jaki to jest rodzaj przesłuchania. Myślę, że dopiero po przeczytaniu akt IPN-u, dowiedziałam się, że nic tam nadzwyczajnego ani matka, ani ja nie powiedziałyśmy, o czym UB nie wiedziało. Bo to był już okres, kiedy ojca aresztowali. Chyba piąty czy szósty dzień po aresztowaniu ojca zatrzymali i założyli „kocioł” u nas i te pierwsze ojca przesłuchania.
  • Czyli pani nie wiedziała, że ojciec jest zatrzymany w momencie, jak był „kocioł”?

Nic nie wiedziałam. Nic nie wiedziałyśmy, co się z ojcem stało. Nie wrócił do domu, pięć dni go nie ma, nie możemy się dowiedzieć, bo telefon nie działa, nas nie wypuszczają z domu i jesteśmy, że tak powiem, pozbawione wszelkich informacji. Trwało to pięć dni, po czym… Jak to się stało, że matka… Aha, i potem „kocioł” się skończył. W międzyczasie jeszcze taki prowokator się zjawił. Wchodzi starszy pan do „kotła”, zostaje zatrzymany i: „Przyszedłem tu sprzedawać wełnę, bo pani Zanowa ma warsztat”. Mama mówi: „Mam warsztat, ale z panem nie rozmawiałam i nie wiem”. I ten pan wyszedł. Jako jedyny wyszedł z tego „kotła”. Po kilku dniach mama go spotkała na ulicy, okazało się, że był to właśnie prowokator. Dlaczego, co i jak – bliżej nie wiem. Może z pamiętników mamy to wynika. Krótko mówiąc, po zakończeniu „kotła”, matka zaczęła szukać ojca. Na Koszykowej, gdzie była informacja, więzienie UB i na Rakowieckiej. Początkowo mówiono, że ani tu, ani tu go nie ma. Okazało się, że najpierw był na Koszykowej, potem na Rakowieckiej, w pawilonie X czy XI – już nie pamiętam. Dowiedziała się, że ojciec tam jest w ten sposób, że się podawało paczkę – jeżeli przyjmowali paczkę, to znaczy że więzień jest w danym więzieniu. Mama mnie parę razy brała ze sobą. Stałyśmy pod więzieniem wiele godzin, wśród innych, głównie kobiet, które w ten sposób chciały się dowiedzieć, czy ich mężowie, bracia czy bliscy w tym więzieniu są. Pamiętam panią Wandę… Wyleciało mi z głowy. Znany pułkownik AK. Może sobie potem przypomnę, to…

  • Ona pod ta bramą z paniami stała, tak?

Tak. Dowiedziałyśmy się, że przyjęli tę paczkę, wobec tego dowiedziałyśmy się, że ojciec jest na Rakowieckiej. Ale ciągle sprawa w rozpatrzeniu, sprawa w rozpatrzeniu i ciągle nie było procesu.

  • Jak długo to trwało?

Dwa lata. Pod koniec drugiego roku okazało się, że już jest wyznaczony proces. Bestygierowa chyba była pierwszym prokuratorem i żądała kary śmierci dla ojca. Wtedy kilku oficerów AK dostało też wyroki śmierci, nawet chyba na dwóch czy trzech zostały wyroki wykonane. Wtedy matka mówi do mnie: „Weź i napisz podanie o ułaskawienie do Bieruta”. Napisałam jako córka prośbę o ułaskawienie i ten list jest też w archiwum IPN-u. Ktoś widział ten list, ja go nie widziałam. Krótko mówiąc, że sprawa potem znowu do rozpoznania i wtedy powstał problem, żeby znaleźć świadków działalności ojca w 30. Dywizji na Wschodzie, bo ojciec został oskarżony o współpracę z Niemcami w partyzantce na Nowogródczyźnie i walkę z oddziałami partyzanckimi rosyjskimi, sowieckimi. Wtedy myśmy z mężem, to była zima (listopad-grudzień), pojechali szlakiem 30. Dywizji na Nowogródczyznę, Puszcza Bolimowska, Puszcza… Po tych lasach chodziliśmy, od leśniczówki do leśniczówki.

  • Który to rok mógł być?

To był 1952 chyba. Pamiętam, wchodzimy do takiej leśniczówki – na łóżku leży młody człowiek i pytamy się najpierw, czy był w 30. Dywizji? On nie bardzo chce odpowiadać. Czy zna pułkownika „Borka”? To był pseudonim mojego ojca. Nie chce odpowiadać. W końcu się przedstawiam, że jestem jego córką, że ojciec ma wyrok śmierci, szukamy świadków, którzy by zaświadczyli, że ani nie współpracował z Niemcami – odwrotnie, walczył z Niemcami – i że nie walczył z partyzantką sowiecką. A on rozchyla koszulę, pokazuje swoje plecy, które posiekane, rana na ranie… Już nie rany, blizny, mówi: „Niech pani zobaczy. Bykowcem byłem bity w więzieniu – nie wiem, w Lublinie, w Białymstoku gdzieś tam był – niedawno wyszedłem z więzienia i nie będę zeznawał jako świadek”. Potem drugiego spotkaliśmy, też odmówił, bał się – nie chciał zeznawać. Wróciliśmy więc właściwie z niczym. No i druga rozprawa. Prokurator – nie pamiętam nazwiska – mówi: „Teraz, to mam murowanych świadków, że zostanie skazany na śmierć. Przyprowadziłem z Wronek i z Rawicza świadków”. Wchodzi jeden młody człowiek i pytają, czy znał pułkownika „Borka”?. – „Tak, znałem”. – „A czy pan tu widzi na sali pułkownika »Borka«?”. A ojciec siedzi na ławie oskarżonych. Mówi: „Nie, tu gonie ma”. Okazuje się, że może jakiś ktoś inny. A więc świadek, który nie dał żadnych potwierdzeń oskarżenia. Potem drugi przychodzi i też go coś pytają. Prokurator mówi: „Przecież świadek zeznawał to i to”. A on mówi: „Czy mam tu powiedzieć, jakimi metodami zostały ode mnie te zeznania wydobyte?”. Prokurator zamilkł. Potem czekamy na wyrok. Moja matka nie wytrzymała, wyszła. Bo nie mogła przeżyć, że będzie jednak wyrok śmierci. Zostałam na sali i wyrok zapadł, że nie będzie wyroku śmierci, tylko dożywocie czy tam ileś lat. No i tak proces się skończył. Za jakiś czas śmierć Stalina i umorzenie sprawy, i ojciec wypuszczony na wolność.

  • Czy ojciec opowiadał już po wyjściu z więzienia, jak tam był traktowany?

Nie chciał. Nigdy nie chciał. Czasem takie luźne uwagi, że siedział ze Stropem czy którymś z tych Niemców na Rakowieckiej, że przez krótki czas wsadzali polskich więźniów politycznych do sali z Niemcami razem, żeby ich – nie wiem – rozmiękczyć czy jakoś. Ale nigdy nie chciał opowiadać.

  • Czy rodzina, mam na myśli panią, pani najbliższych, oprócz ojca, była represjonowana po wojnie? Biorąc pod uwagę działalność ojca i oskarżenia?

Tak. Mogę powiedzieć, że przez trzy lata, mimo że zdawałam za każdym razem egzamin na studia, na medycynę, i punktacja była wystarczająca, nie dostawałam się z u miejsc na studia. Dopiero po uwolnieniu ojca. Bo właśnie 1951, 1952, 1953 zdawałam na medycynę. Nie dostawałam się. To jako jedyne, właściwie taka… Bo matka pracowała, te warsztaty tkackie, i robiła rzemiosło. Tak że właściwie nie odczułyśmy represji.

  • Później, już w czasie studiów, nie miała pani żadnych problemów?

Nie. Już jak się dostałam na studia, to wtedy jakby nie mieli podstaw. Znaczy podstawy może były, ale nie, nie miałam nigdy. Z dostaniem pracy też nie miałam nigdy problemów.

  • Czy chciałaby pani jakoś podsumować losy swojej rodziny i swoje, z perspektywy czasu?

Te podsumował mój ojciec. W czasie jednej z rozpraw sądowych, na decyzję sądu, że będzie aresztowany czy wyrok śmierci dostanie, to powiedział tak: „To jest w martyrologii mojej rodziny. Mój pradziad, Tomasz Zan, został skazany na wieloletnie zesłanie na Syberię. Mój dziad, jeden został zamordowany przez carską ochranę w pociągu Petersburg-Wilno, a mój drugi stryjeczny dziad został też znaleziony zamordowany za działalność patriotyczną. Moja matka zginęła w Ravensbruck z rąk gestapo. Wszyscy, cała ta nasza rodzina, za swoje oddanie dla ojczyzny, poniosła jakieś konsekwencje i cierpienia. Tak że – mówi – nie dziwię się, że sąd… Dziwię się, że „polski sąd”, w cudzysłowie, chce mnie też…”. Czy jakoś tak powiedział, że niby polski sąd, bo to przecież też taką jakąś aluzję zrobił. Tak że myślę, że to jest podsumowanie, że zawsze w tym domu był patriotyzm, miłość ojczyzny była na pierwszym miejscu, społecznictwo.

  • W takim duchu została pani wychowana.

I tak zostałam wychowana, tak.



Reguły koło Pruszkowa, 6 lipca 2012 roku
Wywiad prowadziła Barbara Pieniężna
Teresa Falkowska Stopień: cywil Dzielnica: Otrębusy

Zobacz także

Nasz newsletter