Teresa Kruppa
- Pani mówiła, że pani młodszy brat...
Mający dwa lata...
- Po prostu przestał mówić.
Przestał mówić na początku, września, a może jeszcze w sierpniu. Już nie pamiętam dokładnie, bo my już 6 sierpnia z własnego mieszkania musieliśmy uciekać.
Mieszkałam na Krochmalnej, tuż przy Żelaznej. Tam już było bardzo niebezpiecznie, bo po Woli zaczęli grasować „własowcy”. Wszyscy po prostu uciekali. Jeszcze 6 sierpnia, ponieważ to jest święto Przemienienia Pańskiego, mama moja była w kościele na Chłodnej. Wróciła z mszy, małego wzięła na ręce i z garnuszkiem z kaszą manną, żeśmy uciekali. Szukaliśmy innego schronienia. Zatrzymaliśmy się niedaleko, na Ciepłej, ale tylko byliśmy jedną noc, bo akurat tam spadło z piętnaście małych bomb zapalających. Musieliśmy znów uciekać. Ty razem doszliśmy na Ceglaną - dzisiejszą Pereca. Tam były składy Haberbuscha, piwnice w których były wina, piwa, nie wiem co tam jeszcze. To było głębokie na trzy piętra w dół. Wszyscy leżeliśmy na kamiennych parapetach. Wtedy przyszedł tata i powiedział że już jest spokojnie i możemy wracać do domu. Mieliśmy już piwnicę naszykowaną z jedzeniem, ze wszystkim. Bo troje dzieci. Tata tylko powiedział, że weźmie Janusza, a Edek i ja mamy zostać z mamą. Dodał jeszcze, że przyjdzie do nas następnego dnia. Za dwie godziny jednak przyszedł, bo musiał zostawić Janusza, który strasznie płakał. Tak nie wiadomo jakby został z tatą czy by żył. Potem mama została z nami, z trojgiem dzieci. Posiedzieliśmy ze trzy dni. Mama końcu powiedziała, że jest jak w grobie - tak nisko, przecież jak się coś zawali, no to już koniec. Znów żeśmy z stamtąd uciekali. Przemieszczałam się w czasie Powstania, nie wiem, chyba z dziesięć razy. Ale wreszcie, żeśmy się znaleźli na Siennej, do komisariatu policji. W piwnicach było tyle ludzi, że już nie było gdzie palca wstawić. Ale jak zobaczyli, że mama jest z trójką dzieci, to zrobili nam trochę miejsca. Byliśmy tu dosyć długo. Właśnie stamtąd, mama poszła do kina „Palladium”, bo się dowiedziała, że tam jest lekarz. A my byliśmy po przysypaniu. Jak już wspomniałam, byliśmy kilka razy przysypani, ale wtedy jakąś bombą trującą. Było tak strasznie piekąco i gorzko. No i ten mały był prawie nieżywy już. Jak w latach późniejszych chodziłam po Siennej to zawsze mówiłam do męża: „Zobacz tutaj tyle płaczu było, ile my żeśmy tutaj w tych piwnicach siedzieli.”Dziecko było przelewające się przez ręce. Dostało mleko wapienne, czy coś takiego, do picia. Ale doktor powiedział „Proszę pani, natychmiast do szpitala, bo pani trzyma prawie półżywe dziecko na ręku.” Poszła, od razu na Kopernika. Już wspomniałam, że on miał długie włosy blond. Jak mama na drugi dzień poszła w odwiedziny, to nie mogła własnego dziecka poznać, bo wszystkie miały włosy obcięte. Tylko tyle, że on miał znamię przy uchu. Chodziła i podkładała rękę dzieciom sprawdzając, żeby nie wziąć nieswojego. Mama dużo do niego chodziła. Ciągle przechodziła pod ostrzałem „krów”, bo to była trasa Świętokrzyską - od Siennej do Kopernika. Nas dwoje zostawiała na Siennej. Niewiadomo było co, gdzie, kiedy się stanie. Czy my nie zginiemy, czy dziecko w szpitalu przeżyje. On tam leżał z tydzień, może więcej. Jak mama poszła ostatni raz to już dzieci nie były na górze, tylko w piwnicy, bo już szpital był ostrzelany, zniszczony. Pan doktor powiedział „Proszę pani, tak jak pani widzi, nas zostało dwóch lekarzy, chyba dwie pielęgniarki. Mamy już mało leków, prawie w ogóle nie ma żadnej opieki medycznej.”
- A pani pamięta ile tam dzieci było, tak mniej więcej?
Jeżeli mama mówiła, że na łóżkach po dwoje dzieci leżało, więc tam było ich sporo. Wszyscy byli już w piwnicy, a część rodziców pozabierała dzieci. Pan doktor jeszcze powiedział „No jak pani uważa, może pani zostawić swoje jeszcze, ale to od pani należy decyzja”. Mama stwierdziła, że jak ma zginąć jedno dziecko tu, a dwoje gdzie indziej, to już lepiej wszyscy razem. Zabrała go. Dosłownie wyszła na Świętokrzyską, jak tam runęła bomba. Wszyscy w środku zginęli. Brat w ogóle cudem ocalał. Potem mama wróciła do nas, na Sienną. Tam już też trzeba było uciekać, bo się robiło strasznie. Nawet akowcy jak przychodzili, to mówili „Wy stąd uciekajcie, bo tutaj już naprawdę jest strasznie niebezpiecznie.” Też pamiętam moment, jak przechodziliśmy koło szpitala na Śliskiej. Palił się i ramy okienne palące się - głownie całe, leciały. Ponieważ miałam kręcone włosy, mama nakryła mi je czymś, żeby mi się nie zajęły jak pochodnia. Przeszliśmy do Alej Jerozolimskich. Tam były przez ulicę rowy wykopane, żeby przejść na drugą stronę. Myśmy musieli chyłkiem wszyscy przebiec. Jak stanęłam to zobaczyłą Aleje Jerozolimskie takie puste, takie szerokie, wypalone już, drzewa popalone – coś okropnego... Wtedy żeśmy przeszli na druga stronę, na obecny Plac Konstytucji. Tu gdzie jest hotel „MDM”, to był spożywczy, duży dom braci Pakulskich,. Wiem, że ze szkoły – do ostatniej chodziłam na Śniadeckich - na dużej pauzie, dwudziestominutowej, leciało się do Pakulskich. Pastylki musujące były takie fajne. Zatrzymaliśmy się na Marszałkowskiej gdzieś jeszcze jedną noc. Już później, jak była możliwość wyjścia cywilnych osób z Warszawy, to żeśmy po prostu wyszli. Szliśmy koło Politechniki i potem przez Filtrową. Pamiętam, że się wspinałam na mur przy wodociągach. Bo ktoś powiedział, że tam pomidory rosną. Byłam taki niejadek. A wtedy byłam tak głodna, że myślałam, że może zobaczę chociaż tego pomidora. Nic nie było. Tak do kościoła świętego Jakuba pamiętam jeszcze drogę. Potem nie wiem którędy przechodziliśmy. Do Pruszkowa jak doszliśmy, to tam było straszne robactwo, wszy i prusaki, że powiedziałam, że ja nie będę w tych halach spała. Nie było mowy. Zresztą do tej pory się brzydzę robaków. I mama mi dała jedyne futro, które miałam do opieki. Na zewnątrz spałam w tym futrze zawinięta, a mama z dwoma chłopcami musiała być w środku. Tam żeśmy byli chyba ze trzy dni. Potem była segregacja. Niemcy wysyłali albo do obozu młodsze osoby, albo poza Warszawę. My byliśmy do Końskich wywiezieni. Ponieważ nas było troje, to ja byłam z sąsiadką z naszego domu - niby jako jej dziecko. Bo oni osoby z dziećmi to wywozili, a te osoby bez i jeszcze młodsze to do obozów wysyłali. Pamiętam, podeszła dziewczyna, może miała ze dwadzieścia parę lat i tak błagała mamę, żeby dała jej jedno dziecko, bo ona wtedy nie pójdzie do obozu. Moja matka dała średnie swoje dziecko - syna starszego, a małego trzymała na ręku cały czas. Ale udało się, przeszliśmy. Potem wagonami bydlęcymi wywieźli nas. Jechaliśmy chyba półtora dnia do Końskich. Tam na stacji wysadzili nas wszystkich. Przyjechały podwody końskie chłopów z okolicznych wsi. Nie wiem jak się nazywa ta wieś, bardzo żałuję. To byli tak cudowni ludzie, tacy życzliwi strasznie, a tak biedni, że nie było rodziny, która by mogła nas wziąć wszystkich razem, znaczy mamę z trójką dzieci. Tam nie było w ogóle studni. Oni chodzili do lasu, do jeziorek po wodę. Spędzili na środek wsi i ludzie wybierali sobie. Mnie wzięła jakaś rodzina. Pierwszy raz w życiu się od mamy odłączyłam. Zawsze byłam z mamą trzymając się za sukienkę. Ale nie było wyjścia. Tylko mama prosiła tych wieśniaków „Nie kładźcie jej gdzieś w pościel, bo my jesteśmy zawszeni po prostu, to jest strach, bo wam zabrudzi pościel”. Oni się nie posłuchali. Do dzisiaj widzę tę pierzynę, w którą mnie położyli. Cała rodzina, u której byłam, poszła po wodę. Na środku mieszkania była balia i mnie najpierw wykąpali. Ale wszy, które miałem w kręconym łbie, to się nie pozbyłam przez jeden wieczór. Tam spędziliśmy siedem dni tylko, bo mama chciała jak najbliżej Warszawy być po wyzwoleniu. Miała nadzieję, że może dom istnieje, że może coś ocalało. Chłopi byli tak porządni, że nam dali dużo jedzenia. Nawet kurę upiekli. Naprawdę nadzwyczajni ludzie. I żeśmy na piechotę szli przez tydzień robiąc po dziesięć kilometrów dziennie. Mama musiała nieść tobołek na plecach i małego na ręku, bo on był tak słaby, że mało chodził.
- A pani młodszy brat dalej nie mówił?
Nie mówił, przestał mówić w trakcie Powstania i koniec. Nie mówił.
Jak miał siedem lat. Był czas pójścia do szkoły i wtedy zaczął mówić, zupełnie jak cud.
- Ile on miał lat, jak było Powstanie?
Wtedy miał dwa lata, a zaczął mówić – po raz drugi - jak miał siedem. Dwuletni chłopcy później mówią, może nie było to bardzo płynnie, ale mówił. Normalnie mówiło dziecko i przestało mówić. W ogóle wszyscy myśleli, że to będzie niemowa. Potem jak szliśmy z tej wsi to doszliśmy do Nowego Miasta. Nie wiem czy tam jest jakiś zakon w Nowym Mieście. Tam nas siostry przygarnęły. Warszawiaków tam było masę, a byliśmy tam może z tydzień. Później znaleźliśmy się jeszcze bliżej Warszawy. Taka wieś, która się nazywa Stara Wieś. Tam trafiliśmy do bardzo bogatych gospodarzy. Ale to już byli bardzo źli ludzie bo spali w łóżkach, a my na słomie, na podłodze. Mama musiała prosić, żeby trochę więcej słomy dali, bo to prawie sama podłoga była, a my byliśmy nie poubierani. W ogóle wyszłam z Powstania w pantofelkach od komunii, które mi się rozleciały jak żeśmy do tej wsi doszli. I już nie miałam w czym chodzić. Wiem, że było moim marzeniem, żeby chociaż drewniaki mieć. U tych gospodarzy mieszkaliśmy ze trzy tygodnie może. Było wtedy ogólnie kazane, żeby dla dzieci mleko dawać. Tam była mleczarnia. Ci właśnie wieśniacy, u których mieszkaliśmy - już nie chciałbym o nich źle mówić, bo oni już na pewno wszyscy nie żyją - ale oni powiedzieli: „Nie, tyle mleka to ja pani nie dam, bo my mamy świnie. Jak ja pani mleko dam, a czym będę karmić świnie.” Więc mama poprosiła sołtysa, żeby nas do jakiego pokoiku, do jakiejś innej rodziny przeniósł. Mówiła „Żeby moje dzieci nie widziały, że oni jedzą, a dzieci moje nie mają co jeść.” Rzeczywiście dostaliśmy letni pokoik, letnią kuchnię. Żeśmy tam sobie we troje mieszkali, też na słomie, ale chociaż byliśmy sami. Mama potem zaczęła trochę wieśniakom coś pomagać, robić, żeby mieć jakiekolwiek pieniądze i coś na życie. W tej wsi byliśmy aż do wyzwolenia, do następnego roku. Pamiętam, żeśmy sobie choinkę zrobili na Boże Narodzenie, u pułapu powiesiliśmy kawałeczek drzewka i papierkami poprzybieraliśmy. Jeszcze nie powiedziałam, że mamie było za mało troje dzieci, to przez Powstanie i potem z nami taki chłopiec chodził. On na początku Powstania stracił rodziców. Miał przestrzeloną nogę. Wiem, że miał gips. I tam mu się już robaki zalęgły, tam była jakaś rana. Mama jeszcze czyściła mu tą nogę. Właśnie na tej wsi - on był starszy, miał około piętnastu lat - namówił mojego brata, starszego, który był z 1936 roku…
- To miał osiem, dziewięć lat.
Tak. On go namówił, żeby pojechać do Warszawy. Mówił: „Wiesz tu pod Warszawą to na pewno coś zdobędziemy, coś przywieziemy do domu.” Nagle nam zginęło to dziecko, ten średni mój brat. Już żeśmy go opłakali. Nie było go tydzień, myśleliśmy, że albo gdzieś poszedł i jakaś zabłąkana kula go trafiła - bo tam jeszcze strzelaniny były na wszystkie strony - albo gdzieś na polu, jakaś mina. Po tygodniu przyszedł. Najpierw dostał straszną burę. A on z workiem na plecach był. W nim miał: ze trzy garnki półlitrowe, tłuczek do ziemniaków. On nie lubił innych ziemniaków tylko tłuczone, więc aż powiedział, że szukał cały dzień tego tłuczka. Pamiętam, że właśnie potem ci wieśniacy pozamieniali się z nami na te worki. Oni trafili gdzieś w Pyrach, czy gdzieś, do jakiejś piekarni. Mój brat wtedy je przyniósł i wymienił na kaszę jaglaną - dali nam garnek kaszy jaglanej, takiej żółtej. Życie było niesamowite. To już nie ja widziałam, tylko brat opowiadał, że jechali kolejką grójecką z tyłu na buforze. Nagle spadł im chleb, który jedli. Zastanawiali się nawet czy skakać po ten kawałek. W końcu pojechali dalej. Bo to przecież było coś niesamowitego mieć kawałeczek chleba. Potem 17 stycznia byliśmy sami we trójkę, bo mama wiedząc, że front przechodzi - już na Kraków poszedł - koniecznie chciała być w Warszawie. Zobaczyła, że w naszym domu nic nie ma. Przyjechała chyba dopiero po trzech tygodniach. Zeskoczyła z wozu gdzie byli ranni żołnierze. Już większego dla mnie szczęścia wtedy być nie mogło. A miejscowi wieśniacy powiedzieli, że jeszcze trochę się cieplej zrobi to i my mamy się zabierać i wracać do stolicy. Mieliśmy rodzinę po tej stronie Wisły, ale mama postanowiła, że jeszcze trochę zostaniemy. Zapomniałam dodać, że jak mój brat jak przyszedł z Warszawy, to mi przyniósł dwa buty: jeden granatowy, drugi beżowy. Jeden był z lewej, drugi z prawej nogi. W takich butach przyszłam do Warszawy. Tędy gdzie jest dzisiejsza ulica Chałubińskiego wracaliśmy. Leżała tam ogromna kupa gruzu. Po drugiej stronie zobaczyłam naszego wujka - kuzyna mamy. Tak się wstydziłam, swoich butów, że im uciekłam. Schowałam się w jakieś bramie. Później ten wujek przygarnął. Miał mieszkanie w Alejach 90. Piękny dom tam stoi. On się tam zagospodarował z żoną w jakimś mieszkaniu, bo tak ludzie mieszkali. Mojej mamie też tak radził. Ale mama odpowiedziała „Nie, ja mieszkania czyjegoś nie zajmę, jak ktoś wróci, to jak ja mogę czyjeś mieszkanie zająć.” Cały też czas miała nadzieję, że wróci mąż czyli nasz ojciec. Jak żeśmy się jednak dowiedzieli, że już tata nie żyje, to potem mama musiała coś znaleźć. Kupiła maleńkie mieszkanie, też na Żelaznej, przy Krochmalnej. Potem, w tym domu, z mężem mieszkaliśmy przez lata. Jak poszliśmy teraz, ze cztery lata temu, to się zastanawiałam jak może istnieć taki ogromny dom.
- Wróćmy do tego jak pani mówiła, że patrzyła na getto. Czy pani przez Chłodną przechodziła?
Tak, bo ja tam chodziłam do kościoła. To była moja dzielnica. Na górze, przez Chłodną, był most i tam właśnie przechodzili Żydzi z małego getta do dużego. Jak zaczęło się powstanie w getcie warszawskim 19 kwietnia 1943 roku, to się zrobił szum koło nas. Wtedy wszyscy wyskoczyliśmy na Żelazną, bo z naszego domu nie było tego widać, bo to tak po skosie. Było widać łunę, palące się getto, strasznie.
- Pani jako dziecko wiedziała co tam się dzieje w ogóle?
Wiedziałam, w domu się mówiło, rozmawiało. Zresztą cały czas przychodziła do nas z getta Żydówka. Mama jej dawała jedzenie, a ona nie wiem dlaczego przynosiła nam piłki tenisowe. Widocznie gdzieś był jakiś sklep, albo magazyn.. Ona co przyszła, co jej się udało przejść - bo to dziecko było - to nam piłki tenisowe przynosiła. Mama jej zawsze coś dawała: pieczywo, mięso usmażyła, czy upiekła. Nie wiem jaką ona miała rodzinę. Tę Żydówkę to pamiętam. Poza tym mama z innymi osobami przez mur przerzucała jedzenie dla Żydów, właśnie, do tego małego getta. To było bardzo blisko nas. Takie to było życie.
- Niech pani opowie o swoim ojcu, który też walczył w czasie Powstania.
Zawsze się zastanawiałam dlaczego my jako dzieci w sierpniu byliśmy w Warszawie. Zazwyczaj jak kończyła się szkoła, to natychmiast żeśmy do rodziny nad Liwiec, na wakacje wyjeżdżali,. Ponieważ ojciec wiedząc o Powstaniu uważał, że będzie bezpieczniej w Warszawie i żebyśmy byli wszyscy razem, to zostaliśmy. Tak jak mówiłam widzieliśmy ojca 7 sierpnia i koniec, na tym się skończyło. Potem ktoś nieraz przyszedł, jakaś łączniczka do mamy i mówiła, że gdzieś jest. Ciągle mamę po prostu oszukiwano.
- Jak się pani ojciec nazywał?
Józef Grzelak. Ale niestety my nie mamy żadnych jego papierów. Mama należała do ZBOWiD po Powstaniu, ale niestety to wszystko po śmierci mamy zaginęło. Jak żeśmy się dowiedzieli, że ojciec nie żyje? Mama jak chodziła do naszego domu, to tam ludzie wieszali kartki z informacjami dla mieszkańców na bramie. Ale nigdy nie było żadnej wiadomości dla nas. Mama postanowiła, że jedziemy do babci i do cioci mojej, bo jak ojciec wróci to będzie wiedział gdzie nas szukać. A mamy koleżanka wracała wtedy z obozu koncentracyjnego, a mieszkała na Elektoralnej więc z Dworca Zachodniego najpierw koło naszego domu przechodziła. Mówiła potem, że była ciekawa czy nasz dom istnieje i będąc tam zaczęła czytać kartki. Żadna nas nie dotyczyła, ale coś leżało jeszcze na ziemi. Podniosła tę kartkę, a tam było zawiadomienie od wykonawcy robót kanalizacyjnych, że znaleziono ciało, z adresem ze wszystkimi dokumentami. Mam plik jeszcze krakowskich pieniędzy, które ojciec miał przy sobie. Po co on te pieniądze miał ze sobą, to nie wiem.
Na Chłodnej przy sanepidzie. My tam na murku kładziemy zawsze kwiaty i zapalamy światło 1 sierpnia, bo przecież nie możemy na środku przy wejściu do kanału tego zrobić. To już był koniec, wtedy mama musiała myśleć co dalej. Pamiętam, że ja chciałam do Krakowa. Jak nie w Warszawie to w Krakowie moglibyśmy żyć. No ale mama kupiła mieszkanie i coraz więcej się Warszawa odbudowywała. Pamiętam Stare Miasto, plac koło kościoła świętej Anny.
Tak. Pamiętam ogromne gruzy. Z koleżankami ze szkoły żeśmy dobry uczynek chciały zrobić - przeprowadzić babcię, która karmiła gołębie na Piwnej. Ona worek miała na plecach i chciałyśmy jej przenieść ten worek a ona powiedziała, że parę worków jeszcze zostało. Zastanawiałam się czy damy radę. Myślałam, że we trzy jeden worek zabierzemy.
Warszawa , 18 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch