Zygmunt Lewandowski

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Przed wojną ojciec prowadził pracownię ortopedyczną, a my z bratem pomagaliśmy ojcu.

  • Gdzie pan mieszkał?

Mieszkaliśmy na parterze na ulicy Chmielnej 47 mieszkanie numer 2. Tam był duży podwórzec przedzielony murkiem. Naprzeciwko podwórca i naszych okien na parterze była znana pracownia cukiernicza Jana Gajewskiego. Podczas Powstania było tam bardzo dużo puszek konserwowych z morelami w syropie. Powstańcy bardzo dużo ich wozili stamtąd. To było bardzo cenne podczas Powstania.

  • Proszę powiedzieć o swoim bracie, o ile był od pana starszy, co robił przed wojną?

Brat był z 1926 roku. Uczył się, tak jak ja. Miał osiemnaście lat podczas Powstania.

  • W jakiej szkole panowie uczyli się?

Obaj uczyliśmy się na [ulicy] Złotej, […] ale nie pamiętam, jaka to była szkoła, jaka nazwa.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan początek wojny?

Początek wojny doskonale pamiętam, bo byłem okaleczony. Miałem duże szczęście, że to były drobne odłamki szkła, bardzo drobniutkie... Byłem „ranny” w oko, w ręce i w nogi.

  • Jak to się stało?

Po prostu szedłem ulicą. Tak jak podczas Powstania, tak i w 1939 roku, pomimo huków, pomimo różnych wybuchów, [też chodziliśmy] po mieście. Miałem jedenaście lat i żyłkę obserwatora i stale obserwowałem. Tak jak podczas Powstania, mogło się stać, a za chwilę w tym miejscu, gdzie się stało, to mogło coś spaść. I wtedy właśnie spadł pocisk z granatnika. Miałem szczęście, bo daleko upadł i byłem ranny malutkimi odłamkami. Po roku, po dwóch, a nawet trzech, obierało się [skórę] i wychodziły metalowe części z nóg i z rąk, głównie z palców i z łydek. W ten sposób pozbyłem się zbędnego metalu. Drobniutki odłamek uszkodził mi błonę w oku, ale optyk stwierdził, że zarosło, jest normalnie i nie ma żadnego problemu. Po kilku latach, jak wszystkie odłamki wyszły, już normalnie się czułem, ale było to rzeczywiście dokuczliwe.

  • Co robiła pana rodzina we wrześniu 1939 roku?

W 1939 roku zrobiło się wielkie zamieszanie. Pamiętam jak wojna wybuchła, to zaprzestało się działalności i byliśmy wszyscy w domu. Oczywiście ojciec poszedł na wojnę, walczył na wschodnim froncie, dostał się do niewoli, do bolszewików. Uciekł i wrócił do Warszawy. W niedługim czasie wznowił działalność. Opowiem ciekawostkę [dotyczącą] naszego zawodu. Surowce były reglamentowane i Niemcy je rozdzielali [według tego], ile surowców się podało [w zapotrzebowaniu]. Dla kontrastu powiem, że podczas PRL-u też były surowce reglamentowane i jak się podało [zapotrzebowanie], to dali najwyżej jedną trzecią.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił w czasie okupacji? Uczył się pan?

Tak, w czasie okupacji uczyłem się na tajnych kompletach w bardzo znanej prywatnej szkole Górskiego na ulicy Górskiego.

  • Pana brat również uczył się w tej szkole?

Początkowo uczył się w szkole mechanicznej, a później też u Górskiego, ale szczegółów dokładnie nie pamiętam. W każdym razie był zaangażowany podczas okupacji w podziemie i często chodził do lasu na strzelanie. Pamiętam, [że] raz zaprowadził mnie na [ulicę] Warecką w pobliżu ulicy Nowy Świat, gdzie był punkt kontaktowy. Wszedłem tam, [byłem] zaskoczony. W wielkiej sali, [która], miała chyba ze dwadzieścia pięć metrów, był olbrzymi stół cały zapełniony bronią różnego [rodzaju], i krótką, i długą. Doszedłem do wniosku, że to jednak nie byli akowcy, dlatego że on się później przerzucił do akowców. Podejrzewam, że prawdopodobnie kolega, który zaprowadził mnie na Warecką, był z partii komunistycznej. Tyle pamiętam z tego okresu.

  • Czy ktoś z pana rodziny, z pana bliskich był aresztowany przez Niemców, był w obozie?

Nie, nikt nie był aresztowany, tylko wiele razy byliśmy w łapankach. Oczywiście byłem mały kajtek, to mnie zawsze puścili. Ale jeśli chodzi o mojego ojca, to był bliski aresztowania, ale Niemiec się spytał ojca, co robi. Ojciec mówi: „Dorabiam nogi, ręce”. Niemiec mówi: „A głowy też?”. Ojciec mówi: „Nie, głowy to nie”. „No to, zurück”. Puścił ojca. To było podczas łapanki, [ojciec] był zagrożony, że go złapią, ale przez to, że tak zagadał, że rozmowa była luźna, do budy go nie wsadził, tylko powiedział, żeby poszedł sobie wolno, [bo] fachowiec się przyda. Zresztą tak rozumowali [też] z surowcem, o czym mówiłem przed chwilą, że nie ograniczali, tylko dawali tyle, ile było potrzebne, nie tak skąpo, jak podczas PRL-u. Niemcy szanowali rzemiosło.

  • Co pan robił 1 sierpnia 1944 roku? Jak pan pamięta ten dzień?

Pamiętam, [że] 1 sierpnia, jeszcze przed piątą, bo o piątej dopiero syrena wyła, brat Zbigniew powiedział rodzicom, że idzie i poszedł. Zresztą rodzice już wcześniej byli uprzedzeni, że [brat] idzie do Powstania. Rodzice wiedzieli o tym, dlatego, że już wcześniej chodził na strzelanie i wcześniej zapowiedział, że tego dnia, jak tylko dowie się, o której godzinie ma być, [to idzie]. Jeszcze telefony były czynne. A my czekaliśmy, co to będzie. Usłyszeliśmy syrenę. Ale strzały zaczęły się nawet nieco wcześniej, dlatego że nieraz jak powstańcy szli na swój punkt zborny, napotkali na patrol, to siłą rzeczy, nikt się nie bawił, tylko musieli strzelać. Po prostu trochę wcześniej była strzelanina, przed piątą, zanim syrena zaczęła [wyć]. Syrena zawyła z elektrowni na Powiślu, zawiadomiła o Powstaniu. Zaczął się wielki ruch na mieście. Jak zwykle byłem ciekawy, nie byłem w domu, tylko chodziłem, patrzyłem, co będzie.
Jak już wybuchło Powstanie, to [wielu] powstańców nie mogło się dostać z różnych względów [na swoje punkty zborne], a to gdzieś patrol przeszkodził, a to gdzieś nawaliła komunikacja. Niektórzy znaleźli nocleg, ale gorzej było z wyżywieniem. Tutaj zaczyna się mój etap pomocy powstańcom. Tak jak zaznaczyłem, mieszkaliśmy na Chmielnej 47, a [pod numerem] 48, dosłownie naprzeciwko, stacjonował oddział akowców. Powiedzieli, że rozwiązane są kłopoty noclegowe, ale żywieniowe nie. Zapytali mnie, czy jesteśmy w stanie pomóc im w tym względzie. Rodzice mówią: „Owszem, jesteśmy w stanie pomóc”. Mieliśmy zapasy tak duże, że starczyłoby do końca roku. Oczywiście, to nie były zapasy takie jak warzywa, kartofle czy marchewka, tylko stałe, które mogły dłużej poleżeć. Powiedzieliśmy, że możemy to zorganizować. Woda jest, światło było przez cały sierpień, więc można było zagrzać [jedzenie]. Powiedzieliśmy, że możemy wyżywić sześć, osiem osób. W ten sposób przez około półtora tygodnia, zanim się dowiedzieli, gdzie ich oddziały [są], bo nie każdy wiedział, gdzie jego oddział kwaterował, żywiliśmy sześć, siedem, osiem osób. To był wkład naszej rodziny. Jak się dowiedzieli [o miejscu pobytu swoich oddziałów], zaczęli się rozchodzić.

Jeśli chodzi o dalszą działalność, to obserwowałem, co się dzieje. Zauważyłem jak w pewnym momencie granatnik dużego kalibru [strzelił] w drugiej bramie. Panna, chyba miała ze dwadzieścia pięć lat, była ranna. Złapała się za pachwinę, ogromnie krzyczała. Zaraz wzięli opatrunek i zaczęli działać. Po biegłem na ratunek, ale już ktoś zainterweniował. Wtedy padł drugi pocisk granatnika, trochę dalej.
Nasz dom na Chmielnej 47 był usytuowany tak, że z tyłu, jakieś kilkanaście metrów dalej, był średnicowy tunel trakcji kolejowej. Okna naszego budynku wychodziły na plac, na którym stacjonowali Niemcy. Z jednej strony naprzeciwko byli powstańcy, w naszym domu nie było powstańców, a w oficynie, gdzie byli Niemcy były drzwi na ich stronę, oczywiście zabarykadowane. Przez długi czas nikt się nie dobijał, ani powstańcy nie interesowali się drugą stroną, ani Niemcy nie wchodzili tutaj. To był taki martwy odcinek. W każdym razie byliśmy na styku z Niemcami. Kiedyś przyszedł powstaniec, powiedział, że chciałby zobaczyć, jak Niemcy wyglądają. Na swoje nieszczęście, wziął ze sobą pannę. Jak sam obserwował, to wszystko było w porządku, ale zagadał się z panną, a tam Niemiec miał budkę, karabin z lunetą, i dokładnie widział... Proszę sobie wyobrazić, że on dostał w usta. A przecież był nachylony przy parapecie i miał hełm, tylko kawałeczek był do ostrzału. Jak on dobrze to widział, skoro trafił w usta... Powstaniec musiał się zagapić i zagadać z tą panną, skoro go tak namierzył, i tak na marne zginął. Mój ojciec kiedyś też tam wszedł, obserwował Niemców. Ojciec był wytrawny w tym względzie, jak zobaczył oko w dziurze tej budki, to wziął szczotkę i pogroził temu Niemcowi. A jak zobaczył, że oko znikło, to się schował, tak że Niemiec nie miał już możliwości strzelania. To było na drugim piętrze. Często tam chodziłem, oglądałem. […] Byłem bardzo ostrożny, widziałem nawet jak Niemcy myli się w ogromnej misce, rozbierali się, golili. Wszystko widziałem. Niektórzy mówili: „Nie widziałem długo Niemca, chcę zobaczyć”. „To zobacz, ale trzeba być ostrożnym”. Sporo ludzi oglądało tych Niemców.
Byliśmy na terenie frontowym, ale na szczęście żadna strona nie atakowała. Drzwi były zabarykadowane, ale to był żaden problem, żeby je odblokować. Tam mieszkał kiedyś dozorca, ale już nie pamiętam, przed Powstaniem jechał na żniwa, i tam puste mieszkanie było. Jednak drzwi na stronę niemiecką były zabarykadowane. Od tej chwili, kiedy został zabity powstaniec, to Niemcy zaczęli mieć większy wzgląd na budynek. Po paru dniach nadleciały samoloty, zrzuciły bomby zapalające, budynek się zaczął palić. Oczywiście, zanim się palił nasz dom, pomagałem w gaszeniu szeregu małych pożarów, wszędzie w całej okolicy, gdzie tylko potrzebny byłem, to pomagałem.
U nas był duży pożar. To były bomby fosforowe. Widocznie chcieli sobie zapewnić, żeby nie było żadnych niespodzianek na tym stycznym punkcie. To był czteropiętrowy budynek. W tym momencie, kiedy zaczął się palić, czwarte piętro się paliło, zaczęło się palić trzecie, to zaczęliśmy się orientować, co robić. Wyjrzałem przez okno i przestraszyłem się. Zobaczyłem w okienku draba wielkiego, Niemca, [który] widocznie pilnował wejścia, które było wcześniej zablokowane. Niemcy je odblokowali i już byli w tamtym pokoju. Jakbym miał coś do strzelania, to bym sprzątnął tego Niemca bardzo łatwo, ale niestety nic nie miałem. Ponieważ zobaczyłem go, to zaraz zaalarmowałem rodziców, że musimy już uciekać, bo tutaj z góry się pali, przez podwórze nie możemy uciekać, bo brama [jest] pod ostrzałem. On stał naprzeciwko bramy. Mówię: „Coś trzeba robić”.
Naprzeciwko był fryzjer, to znaczy miał zakład fryzjerski od ulicy, ale zaplecze było z tyłu. Drzwi zaplecza były naprzeciwko naszych drzwi. Nasze drzwi wychodziły na klatkę schodową i zaplecze zakładu fryzjerskiego też wychodziło na klatkę schodową. Klatka u góry zaczęła się palić. Jak zaczęliśmy uciekać przez drzwi fryzjera, to już na pierwszym piętrze schody się paliły. Był najwyższy czas, [żeby] uciekać. Pamiętałem jeszcze o tym, żeby rybki się nie spaliły, akwarium wyrzuciliśmy na podwórze. Przechodzimy do zakładu fryzjerskiego przez zaplecze. I kłopot – kraty, silne kraty. Nie wiadomo, co robić. Ojciec szarpie za kraty. Nic. A tu nie wiadomo, czy już Niemcy dalej nie wchodzą, bo już podwórze było pod ostrzałem. Ojciec zaczął szarpać kraty, ale my zauważyliśmy, że to jest niemożliwe, żeby je wyrwać. Ale to, co było niemożliwe, stało się. Ojciec nadludzkim wysiłkiem wyrwał kratę. Chyłkiem przelecieliśmy, baliśmy się czy Niemcy nie są już w bramie, bo jak szarpaliśmy się z kratą, to oni mogli już być bardzo blisko na podwórzu, bo to była nieduża przestrzeń. Dostaliśmy się na punkt Chmielna 48. Nie mieliśmy co ze sobą zrobić, ale przypomnieliśmy sobie, że na rogu Zielnej i Złotej mieszkał nasz znajomy inżynier Tkacz, więc poszliśmy tam. Wszyscy byli w domu i przyjęli nas bardzo serdecznie. Tam zamieszkaliśmy, nocowaliśmy.
W dzień byłem stale na mieście, wszędzie mnie było pełno. Stale, a to gasiłem małe pożary, a to budowaliśmy barykady na rogu Chmielnej i Marszałkowskiej, na rogu Zielnej i Złotej. W pewnym momencie, nie pamiętam, jaka to była data, nadleciały samoloty i zaczęło się bombardowanie. To było w nocy. Spaliśmy na pierwszym piętrze, nie spałem w piwnicy. […] Dużo ludzi w piwnicy spało, stale, w dzień i w nocy byli w piwnicy. Bombardowanie było bez przerwy, artyleria, cekaemy, erkaemy... Bez przerwy, dzień i noc, był ostrzał, bombardowanie z góry. „Gruba Berta” stała we Włochach. Pewnej nocy [było] bombardowanie, nasze łóżka podskoczyły metr czy półtora do góry. Okazało się, że na rogu Złotej i Zielnej bomba upadła tak, że w środku, między narożnikami czterech domów [utworzył się] ogromny lej. Wszystkie domy stały zupełnie jak gdyby nigdy nic, żadnemu nic się nie stało. Lej był tak ogromny, że można było postawić trzech ludzi pionowo, jeden na drugim. Prawdopodobnie to była duża bomba tonowa. Stamtąd braliśmy wodę, bo ściekała z rur, które tam były. Wtedy w nocy podskoczyliśmy do góry, jak się uciszyło, nadal spaliśmy, nas nie brały takie strzały, nic nie docierało do nas. Jak trafi, to trudno...
Na rogu Złotej i Zielnej od strony Marszałkowskiej, był przejściowy dom, przez który można było przejść z Zielnej na Marszałkowską. Tam było kino, nie pamiętam, jaką miało nazwę. Był tam ogromny rezerwuar wody i stamtąd brało się wodę, bo przecież nie było skąd, w wodociągach nie było. Ludzie kubłami na sznurkach brali wodę. Sznurków nie było, kubły topiły się… mnóstwo kubłów było tam utopionych. Ojciec, który miał bardzo duży zmysł techniczny, zbudował kotwiczkę z mocną linką, która na wszystkie strony brała. Jak tylko spuścił tę kotwiczkę na dół, to jakby nią nie poruszył, to zawsze kubeł złapał. Dzięki pomysłowości ojca dużo ludzi w ten sposób dostało kubły, mnóstwo, chyba ze dwadzieścia, i mogli wodę czerpać w ten sposób. Bo tak nie było czym. To była rzeczywiście dowcipna kotwiczka. Ona na wszystkie strony miała haczyki, ząbki, i zawsze, jak nie za ucho, to za brzeg kubła złapała, zawsze chwyciło kubeł.
Bez przerwy było zapotrzebowanie, żeby barykady [budować]. Wykorzystywano, płyty chodnikowe, których było dużo, tramwaje na Marszałkowskiej były przewracane, jakieś ciężkie przedmioty, łóżka żelazne, w ogóle przedmioty bardziej odporne na zgniecenie. Dużo osób spontanicznie się zgłaszało [do pomocy]. Bardzo dużo barykad budowałem, nie jestem w stanie nawet spamiętać, ile tych barykad było. Pamiętam jeden moment, jak budowaliśmy barykadę róg Chmielnej i Marszałkowskiej, to czołg przerwał barykadę i w pewnym momencie byłem tak blisko czołgu, że jak miałbym chociaż butelkę, to bym bardzo łatwo ten czołg załatwił. Miałem bardzo ciekawe dwa momenty podczas Powstania, mogłem szybko załatwić Niemca i ten czołg mogłem załatwić, dlatego że byłem bardzo blisko. Oni mieli karabiny maszynowe nastawione na człowieka, ale nie na małego. Byłem tak zadziwiająco blisko tego czołgu… Czołg był w głupiej sytuacji, ponieważ na rogu Chmielnej i Zielnej było dosyć wąsko, jak wjechał, to zobaczył koło Marszałkowskiej powstańców i chciał obrócić lufę, którą miał obróconą na zachód, a chciał ją obrócić na północny wschód, ale przeszkadzała mu ściana domu. Zaczął tak strzelać, że wyrąbał sobie dziurę, że mógł lufę przeprowadzić przez ten otwór.
W tym czasie mógłbym go z powodzeniem załatwić, tylko nie miałem czym. Wtedy nie było radiotelefonów, więc nie można było załatwić, żeby mi powstańcy podrzucili coś do zapalenia czołgu. To było dosyć blisko, ale nie mogłem tam przelecieć, nie mogłem ryzykować, bo jednak byłem za blisko czołgu. Brama, gdzie byli akowcy była pod większym ostrzałem. Widocznie się zorientowali, skąd mogą się akowców spodziewać. W ten sposób ten czołg uciekł. Później dowiedziałem się, że skręcił w Marszałkowską i na rogu Marszałkowskiej i Złotej wszyscy łapki do góry podnieśli. Powstańcy zaatakowali [czołg], który zaczął się dymić. Okazuje się, że tam była większość gestapowców. Wszystkich Niemców z czołgu połapali. Miałem satysfakcję, pomimo że go nie załatwiłem, to czołg był uszkodzony, a Niemców do niewoli wzięli.
Znam relację brata, który brał udział w [walkach] w różnych punktach. Brał też udział w walkach o PAST-ę, przedwojenną centralę telefoniczną. Powstańcy stale atakowali i nie mogli zdobyć PAST-y. Wpadli na pomysł, żeby przywieźć motopompę i zaczęli pompować ropę i podpalili. W Ogrodzie Saskim, który był blisko, było bardzo dużo [niemieckich] czołgów. Niemcy [z PAST-y] alarmowali, żeby im pomogli. Czołgi, które zdecydowały się pomóc, zostały załatwione. Jak PAST-a zaczęła się palić, to wszyscy zeszli do piwnicy. Do piwnicy zaczęli też rzucać granaty. Wszyscy zaczęli wychodzić, jak szczury wyłazili, wszystko z rękami do góry. Okazało się, że ponad osiemdziesiąt procent było gestapowców i czołgistów, bo byli w czarnych mundurach. Budynek PAST-y zdobyli powstańcy.

  • Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała wśród ludności cywilnej? Ludzie cieszyli się z wybuchu Powstania?

Ludność cywilna przeważnie była w piwnicach. Byli tacy, że jak powstańcy ich odwiedzali, to pyskowali: „Co wyście zrobili?”, ale całe szczęście, że takich było bardzo mało, można było na palcach policzyć. Było to zrozumiałe, każdy wiedział, po co to wszystko jest, trudno, stało się, trzeba się bronić. Jestem pełen podziwu dla cywilów, że jednak to rozumieli.
Na terenie powstańców byli Niemcy, tak zwani gołębiarze, oczywiście nie w mundurach, tylko w cywilnych ubraniach. Przeważnie gnieździli się na dachach i strzelali do ludzi normalnie, jak do kaczek. Na terenie powstańców nikt się nie bał, każdy chodził normalnie, a oni strzelali do ludzi. Wiele osób, nie tylko powstańców, ale [także] cywilów, łapało tych Niemców. […] Niektórzy [gołębiarze] wręcz byli tak bezczelni, że zakładali opaski [powstańcze], mieszali się i chodzili normalnie w rejonie powstańczym. Na pewno mieli jakieś zadanie zlecone. I tu jest tajemnica, dlaczego na początku były opaski na prawym ręku, a później na lewym. Zmieniane to było. Ojciec też uczestniczył w łapaniu gołębiarzy. Zresztą mój ojciec był na wojnie w 1920 i w 1939 roku, miał przeszkolenie wojskowe.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądała w czasie Powstania sprawa wyżywienia?

Było bardzo trudno. Na przykład chodziłem z oddziałem powstańców. Był jeden żołnierz, a gdzieś koło dwudziestu cywilów, chodziliśmy do Haberbuscha po zboże. Pamiętam, jak szliśmy Kruczą, która była niesamowicie ostrzeliwana. Po Powstaniu, jak weszło się na Kruczą, to były jedne gruzy… gruzy… W ogóle nic nie było, na środku były góry, bo te wszystkie gruzy zwaliły się na ulicę, a po bokach nic, [tylko] kikuty. Szliśmy tam z workami pod obstrzałem do Haberbuscha. Do dzisiaj zastanawiam się, co tam było, że bez przerwy był taki silny obstrzał artyleryjski. Ale tak się przyzwyczailiśmy, że jak był wystrzał, to lecieliśmy. Mniej więcej wiedzieliśmy, ile mamy czasu – pięć, sześć sekund. To już mieliśmy w sobie wdrożone, wiedzieliśmy, kiedy upaść. W czasie, kiedy się spodziewaliśmy, że zaraz będzie wystrzał, padaliśmy. Jeżeliby pocisk upadł w to miejsce, gdzie byliśmy, to już koniec. Byliśmy ostrzeżeni, że jak był wystrzał, że już można iść. I szliśmy dalej, i tak stale kucaliśmy, bez przerwy, bo ten obstrzał był non stop… non stop… Krucza była tak silnie obstrzeliwana, że bez przerwy tylko się zginaliśmy, bez przerwy padaliśmy. Całe szczęście, że wstawaliśmy jeszcze. Wreszcie dotarliśmy do Haberbuscha. Każdy dostał swoją dolę, zboże było oczywiście dla wojska, ale część dźwigający dostali dla siebie. Przyniosłem trochę do domu.
Ludność była w bardzo złej sytuacji, bo w ogóle wody nie było, nic nie było. Na Mokotowie to nawet pod obstrzałem ludzie chodzili po kartofle. Nasza rodzina, jak mówiłem, miała bardzo duże zapasy. Nie mogłem narzekać. Ale ogólnie było bardzo źle. U nas w Śródmieściu było nawet światło, można było zagrzać [jedzenie], wszystko można… Na terenach, gdzie powstańcy byli blisko Niemców ludzie nawet bali się ogień palić, żeby nie było widać dymu. Byliśmy w dobrej sytuacji. Prąd był przez cały sierpień, dopiero we wrześniu był wyłączony.
Podczas okupacji trzeba było zdawać radia. Kto nie zdał radia, to od razu na miejscu rozstrzeliwali. My schowaliśmy radio, wykuło się w ścianie otwór, zakryło biurkiem. To było naiwne, bo jakby biurko odsunął, to znalazłby bardzo łatwo. Ale jakoś człowiek był naiwny, że nie znajdą. I nikt nie znalazł. Podczas Powstania wyciągnęliśmy radio i słuchaliśmy Londynu.
  • Proszę powiedzieć, czy był pan świadomy, co się dzieje na świecie, w całym mieście, w innych dzielnicach?

Stale były komunikaty, co dzieje się w innych dzielnicach. Były gazetki i broszury powstańcze roznoszone przez małych chłopaków […], komunikaty radiowe i głośniki. Wiedzieliśmy, co się dzieje. Dodatkowo przez radio słyszeliśmy, niewiele tych wiadomości było, przeważnie były te słynne melodie, „Z dymem pozarów”.

  • Czy w pana rodzinie, wśród znajomych dyskutowano na temat sytuacji politycznej, że Rosjanie stoją na prawym brzegu? Czy oczekiwano ich nadejścia?

Tak. Po spaleniu domu na Chmielnej, jak byliśmy u inżyniera Tkacza na Zielnej, to właśnie dyskutowaliśmy na ten temat. Byli tacy, którzy uważali, że Niemcy będą przepędzeni z Warszawy przez Rosjan. Pomimo że byłem młody, interesowałem się już polityką, byłem tego zdania, co mój ojciec, że niestety Rosjanie nie pomogą. Trzeba przyznać, że większość ludzi orientowała się, że Rosjanie nie pomogą. Do dzisiaj mam gazetki powstańcze, w jednej z nich jest tytuł: „Rosja odmawia pomocy”.
Nie można było wierzyć, że Rosjanie pomogą, bo jeżeli były apele, że potrzebna jest broń, [a tymczasem] Rosjanie nie pozwolili lądować samolotom amerykańskim w pobliżu granic Polski. Były zrzuty amerykańskie. Pamiętam, jak samoloty majestatycznie jeździły, to bez przerwy były błyski wybuchów. Parę samolotów było trafionych, ale jak na taką kawalkadę, to niewiele. To jest jeden problem. Drugi był taki, że trudno było zrzucić zrzut nawet jak się wiedziało, gdzie są powstańcy, bo już to było nieaktualne. Wszystko było poszatkowane, że nie wiadomo było, gdzie byli powstańcy. Zresztą jednej nocy powstańcy byli tutaj, a drugiej nocy już w tym miejscu, gdzie byli powstańcy, stacjonowali Niemcy, i odwrotnie. Dużo amerykańskich zrzutów dostało się do Niemców, niestety. Jeśli chodzi o zrzuty rosyjskie, to chcieli pokazać, że niby pomagają powstańcom, to zrzucali. Jeździli pod koniec, bo na początku bali się, ale dosłownie po dachach jeździły tak zwane kukuruźniki. Prawie po dachach jeździły… Zrzucali amunicję. Amerykanie zrzucali na spadochronach, to wszystko było w pierwszorzędnym stanie, a Rosjanie zrzucali w workach, czy suchary, czy amunicja, gorzej z amunicją było. Amunicja była tak pogięta, że w ogóle nie nadawała się do użytku. Z sucharów też niewiele było, proszek był z nich. Odfajkowali sprawę, że pomogli powstańcom, zrzuty zrobili.

  • Czy w czasie Powstania brał pan udział w mszy świętej, w pogrzebie, czy w innej uroczystości religijnej?

Tak, tak… Na rogu Złotej i Zielnej było kilka pogrzebów powstańców i cywilów. Był ksiądz, oczywiście nawet normalnie umundurowany jako ksiądz. To był autentyczny ksiądz, tylko już nie pamiętam jego nazwiska. Na rogu Zielnej, bliżej Wielkiej, był większy podwórzec, gdzie było sporo pogrzebów, w których brałem udział.
Tam było przejście z ulicy Zielnej na Wielką, ze wschodu na zachód, oczywiście przejście było wyrąbane. Muszę wspomnieć jeszcze à propos tych przejść, że oprócz budowy barykad, żywienia powstańców i [gaszenia] małych pożarów, bardzo dużo udzielałem się przy wyrąbywaniu otworów, robieniu przejść. W Warszawie można było przejść piwnicami z jednego krańca ulicy na drugi. Były przerąbywane [przejścia]. Przedwojenne mury były bardzo grube i dlatego trzeba było dużo wysiłku i dużo ludzi. Oczywiście przejścia były [niskie], że trzeba było się schylać.

  • Czy miał pan cały czas kontakt z bratem?

Nie. Co jakieś trzy, cztery dni przychodził, ale [tylko] przez dwa tygodnie. Później to się już urwało, nie mieliśmy kontaktu, ale wierzyliśmy, że on jeszcze żyje. W pewnym momencie zaczęliśmy się już niepokoić. Akurat ojciec spotkał porucznika Lachowicza. To był pan z branży mojego ojca. Miał ojca, który miał przepuklinę i bardzo źle się poczuł, i porucznik Lachowicz mówi: „Jak to dobrze, pan mi z nieba spadł”. Ojciec pyta: „Dlaczego?”. „Bo ja nic nie mam”. To było przed tym, jak był dom spalony. Ojciec od razu odpowiednie rzeczy wziął i zmontował pas przepuklinowy. To było niemożliwe, żeby zrobić operację na przepuklinę, a on był ruchliwy. W ten sposób uratował jego ojca. Przez Aleje [Jerozolimskie] było przejście między częścią północną a południową. Byliśmy na Chmielnej, po stronie północnej, ale [żeby przejść] na stronę południową, trzeba było [mieć] przepustkę. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, gdzie można ją zdobyć. Poprosiliśmy porucznika Lachowicza, żeby dowiedział się, gdzie jest brat. Brat powiedział [nam], w jakim jest oddziale i gdzie stacjonuje. Porucznik Lachowicz poszedł na Hożą, odszukał i przyniósł nam tę smutną wiadomość, że brat nie żyje… Właśnie od porucznika Lachowicza dowiedzieliśmy się. Porucznik Lachowicz postarał się o przepustkę [dla nas]. Poszliśmy tam szukać zwłok.

  • Co się stało, jak zginął pana brat?

To był przypadek. Na Poznańskiej była radiostacja „Błyskawica”, która, oczywiście ze względów bezpieczeństwa, często się przemieszczała. Ostatnio była po stronie wschodniej na Poznańskiej, blisko Wilczej. […] Zaczęli bombardować tę „Błyskawicę”. Ale tak niedokładnie to robili, że zbombardowali budynki leżące gdzieś prawie sto metrów od „Błyskawicy”. Nic się jej nie stało, wszystko było w porządku, „Błyskawica” ocalała, ale było zburzonych kilka domów na Hożej, między innymi ten, gdzie mój brat był w swojej bazie. Baza była na Hożej 64, ale dowództwo oddelegowało kilku, między innymi Kowalskiego, mojego brata i jeszcze jednego, już nie pamiętam, w tajnej misji pod 66 i tam w lokalu mieli czekać na rozkazy. Tam właśnie zginęli. To była wiązka bomb. Samoloty pikowały, spitfire'y miały taki charakterystyczny dźwięk, przeraźliwy. To było specjalnie zrobione, żeby ludzi przerażać. To był straszny dźwięk, taki przeraźliwy, jazgot, że uszy nie wytrzymywały. Zapikowały w ten sposób, że bomby spadły drugim piętrem, dach normalnie wisiał, wszystko u góry wisiało, piętra wisiały, a wiązka bomb spadła pionowo i legła aż w piwnicy. To świadczy o tym, że to był wiązka, bo jedna bomba nie byłaby w stanie zrobić leja aż w piwnicy. Bardzo dużo cywilów zginęło, nie tylko wojsko. Wojska zginęło raczej mniej. Wojska zginęło dużo pod [numerem] 64, bo tam była baza. A tu byli tylko ci oddelegowani. Pod [numerem] 66 zginęło najwięcej cywilów. Dokopano się do Kowalskiego, bo on był bliżej drzwi i jego odkopali, jakoś doprowadzili go do porządku. Był cały biały, jak młynarz zupełnie. Mój brat był dalej, a na domiar złego przy oknie stała ciężka kasa pancerna i przygniotła mojego brata. Właściwie jakby się dokopali do niego, to nie byłoby co zbierać.

  • Jak pan wspomina kapitulację i koniec Powstania?

To był też ciekawy moment, kręciłem się stale. W tym momencie, kiedy można było przechodzić i nie potrzeba było przepustki, to kręciłem się koło tego miejsca, gdzie mój brat zginął. Po Powstaniu, po kapitulacji, nawet nie wszyscy powstańcy o tym wiedzą, dlatego że kapitulacja była 2 października, a ja wyszedłem dopiero 7 października, czyli byłem 68 dni podczas Powstania. […] Spotkałem patrol, zdziwiłem się, bo to była dla mnie nowość, patrol polsko-niemiecki. Dwóch uzbrojonych Niemców i dwóch akowców uzbrojonych. Okazało się, że to był patrol porządkowy. Widocznie w układzie było powiedziane, że patrole będą kursowały po mieście dla porządku. Przecież mógł się znaleźć ktoś nieodpowiedzialny i mógłby strzelić. A jak jest kapitulacja, to już nie można z motyką na słońce się porywać. Podszedłem do tych powstańców i Niemców. Co się okazało? To byli Polacy, Ślązacy. Pytam: „A dlaczego panowie wstąpili do wojska?”. A on mówi: „A pan nie wstąpiłby do wojska, jak powiedzieliby panu, że jak pan nie wstąpi do wojska, to rodzina »do widzenia«, albo do obozu, albo na miejscu? I w ten sposób – mówi – dostaliśmy się do wojska niemieckiego”. Po polsku z nami rozmawiali. W dodatku oni nam zdradzili dwie ważne tajemnice. Pytam się: „Jak wam tam idzie?”. Tłumaczyli się: „Tak strzelaliśmy, żeby nie zabić żadnego powstańca, nie zależało nam, żeby zabijać”.
To różnie było. Oni na pewno też byli obserwowani, Niemcy nie mogli im stuprocentowo zawierzać. Ale w tej zawierusze to nawet Niemcy pewnie się nie orientowali, kto jest prawdziwy Niemiec, kto Ślązak. Oni zaczęli opowiadać, że starają się uchronić telefonię na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej, tak jak na Piusa była [tzw.] Mała PAST-a. Okazało się, że w bazie we Włochach, gdzie była „Berta”, było więcej Ślązaków. Zmówili się. Powiedzieli: „Staramy się tę telefonię uratować”. Dostali rozkaz, żeby wysadzić w powietrze tę telefonię. To był potężny gmach, od Poznańskiej aż do Żurawiej. Oni razem z innymi Ślązakami dogadali się, jakoś poradzili sobie z Niemcami, którzy tam byli. Ślązacy powiedzieli: „Zrobimy tak, że wysadzimy kościół w powietrze. Kościół społeczeństwo odbuduje szybko, bo wiadomo, że kościół jest potrzebny”. I tak zrobili. Ponieważ telefonia i kościół były bardzo blisko, to mówią: „Nasze dowództwo się prawdopodobnie nie zorientuje, co wyleciało w powietrze”. Podłoga aż do krypty była zburzona w kościele. Były duże straty, ale nie takie duże, żeby nie można ich było odbudować, i nie takie duże, gdyby wyleciała w powietrze telefonia.

  • Proszę powiedzieć, jak pan opuścił Warszawę.

Wyszedłem dopiero 7 października, jak już bardzo mało [osób] zostało w Warszawie, jak już wszyscy powychodzili, wojsko, cywile. Kombinowaliśmy, czy by nie zostać, gdzieś się zaszyć. Ale to było wielkie ryzyko. Okazało się później, że wiele osób tak zrobiło i ocaleli. My wyszliśmy. Do Dworca Zachodniego normalnie szliśmy, bo to już było zawieszenie broni, normalnie tam się dostaliśmy. Ale od Dworca, to już były szpalery po obu stronach aż do Pruszkowa. Gestapowcy obsadzili obie strony. Musieliśmy iść szpalerem.
My jeszcze przed spaleniem domu na Chmielnej, staraliśmy się niektóre nieduże rzeczy do piwnicy znieść. Były tam sklepienia kleinowskie i jak dom się spalił, to piwnice ocalały, stropy były całe. Wzięliśmy jakieś nędzne resztki na wózeczek i z tym wózeczkiem od Dworca Zachodniego, wśród gestapowców maszerowaliśmy, niby do Pruszkowa, ale gdzieś w rejonie Piastowa, dzięki osobie, która mówiła po niemiecku, daliśmy łapówkę i uwolnił nas z tego kordonu. Dostaliśmy się w rejon względnie wolny, bo już tamci dalej szli do obozu w Pruszkowie, a my już nie. Z Pruszkowa na samochody i od razu do Niemiec. Wtedy, jak nas uwolnili, to jeszcze w nocy dobijali się Niemcy. I znów musieliśmy dać łapówę. Zebraliśmy się. Dostali spirytus i pieniądze i poszli sobie. O świcie dostaliśmy się do znajomych w Piastowie. Parę dni tam byliśmy. I po paru dniach znów wpadka następna. Luftwaffe chodziło po mieście i po domach. Jak nas zobaczyli, to zaraz wrzeszczeli: Warschauer Bandit! Na mnie też, a ja byłem mały, to przecież nie można mnie było podejrzewać. Dzięki znajomym udało nam się wyrobić sobie lewe dowody, kenkarty. Ja sobie wyrobiłem kenkartę na dwa lata mniej, to już nie byłem z 1928 roku, tylko z 1930, to miałem nie szesnaście, tylko czternaście lat, to byłem raczej mały. A on mnie dźgał bagnetem, wrzeszczał: Warschauer Bandit! I koniec. Prowadzili nas środkiem ulicy. Ci państwo, u których mieszkaliśmy byli zmartwieni, co to będzie. A my po jakichś czterech godzinach wróciliśmy. Spędzili nas na wielki plac, bez przerwy samochody podjeżdżały, ładowały na samochody i do Pruszkowa od razu wozili. Zbliżało się do zmierzchu, był kordon niemiecki, a za nim ludzie zbierali kartofle. Z rodzicami staraliśmy się być jak najbliżej kordonu, bliżej tych ludzi, którzy zbierają kartofle. Zobaczyliśmy, że Niemcy ustawiają karabiny w kozły. A my staraliśmy się dotrzeć do tych ludzi, którzy zbierali kartofle, ale niektórzy się bali, że im strzelą w plecy. Ci, co się bali, to otoczyli Niemców, częstowali papierosami, zagadywali, a my się przesuwaliśmy coraz bardziej, tylko patrzyliśmy, czy ktoś nie strzela. Jak już byliśmy dostatecznie blisko, zobaczyliśmy, że Niemcy są otoczeni przez tych, co ich zagadywali. Już się zaczynało ściemniać, to my chyłkiem do tych ludzi, którzy zbierali kartofle, pochyliliśmy się i udawaliśmy, że zbieramy kartofle. Patrzymy, a tu przychodzą Niemcy, zbierają manatki i wszystkie samochody odjeżdżają. I w ten sposób byliśmy wolni. Więcej informacji zawarłem we wspomnieniach przekazanych Muzeum Powstania Warszawskiego pod tytułem „Szczątki wspomnień dawnych – trudnych dni”, Księga Akcesyjna Nr P/5059/.




Warszawa, 04 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Zygmunt Lewandowski Stopień: cywil, służby pomocnicze Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter