Teresa Lisiecka

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Teresa Lisiecka, z domu Strusińska. Mam siedemdziesiąt osiem lat. Urodziłam się w Warszawie i całe życie jestem warszawianką, w tej chwili może mniej.

  • Proszę nam opowiedzieć o rodzinie i latach przedwojennych.

Urodziłam się w 1930 roku. Cały czas aż do Powstania mieszkałam na Powiślu. Kiedy po Powstaniu zostaliśmy wyrzuceni do Pruszkowa, to mimo wszystko wracaliśmy do Warszawy, by być blisko. Później rzeczywiście nie można było tam mieszkać, więc zamieszkałam razem z rodzicami na Waszyngtona u wujka, który miał tam mieszkanie. To było już po wojnie.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo oraz wybuch wojny?

Dzieciństwo spędziłam na Powiślu. To była moja dzielnica i tam się bawiłam, chodziłam do szkoły, a właściwie tylko do drugiej klasy, do drugiego oddziału, chyba na ulicę Bednarską. Była tam szkoła imienia Marii Curie-Skłodowskiej. Tam zaczęłam i skończyłam. Maturę zrobiłam też w szkole Curie-Skłodowskiej na Saskiej Kępie, bo później się przeniosłam właśnie dlatego, że było to samo nazwisko.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny?

Byłam właśnie na wakacjach w Świdrze. Nazywało się to wakacje na wsi. Byłam tam z opiekunką, z tak zwaną boną, która mnie wychowywała, a rodzice pracowali i przyjeżdżali tylko na sobotę i niedzielę. Miałam brata bliźniaka Leszka, z którym byliśmy cały czas razem, bawiliśmy się i nikt nie myślał, że to tak tragicznie się skończy. Kiedy zaczęła się wojna, to moja matka zdenerwowała się, bo słyszała, że gdzieś pod Bydgoszczą zabili dzieci i kobiety, i mówi: „Nie. Musimy być wszyscy razem”. Przyjechała i zabrała nas do Warszawy. Wiem, że zbierała dzieci z podwórka, każdemu dawała po dwadzieścia groszy, żeby szły do apteki, kupowały benzynę lekarską i na tej benzynie taksówkarz przywiózł nas z powrotem.

  • Wtedy już nie było benzyny?

Nie było. Wojna zaczęła się 1 września, a my przyjechaliśmy 3 września do Warszawy. Ostatnią taksówką przejechaliśmy przez most. Potem upadła bomba, była wyrwa i most Poniatowskiego był już nieprzejezdny.
Mieszkałam w małym domku piętrowym z górą, bo to była budowa stanisławowska, a na podwórku były stajnie i to była drewniana zabudowa po bokach. Były świetne na składowanie paszy dla koni, więc właśnie w 1939 roku na tym podwórku (to było duże podwórko z wejściem od Browarnej i od Leszczyńskiej na samym rogu) zakwaterował się oddział wojska z końmi. Mieli co jeść, wozy i tabor. Okna oczywiście były zaklejane takimi paskami. Dostaliśmy maski gazowe, więc nam to imponowało. Przez to, że był to stary dom, to jak były naloty, to przechodziliśmy na ukos, bo tam był już nowy dom, który stoi do tej pory – ulica Oboźna i Topiel. Właśnie tam przychodziliśmy, jak były naloty, oczywiście wykopami, które były zrobione.
Dokładnie 10 września – pamiętam świetnie – niedziela, nasza gosposia skaleczyła się w palec. Matka stała przy kuchni i w miarę możliwości operowała, przycinała i bandażowała, a my staliśmy obok. Mówi: „Dzieci, stójcie koło mnie. Gdyby było słychać szum samolotów, to natychmiast na dół do piwnicy”. Było piękne, pogodne niebo, upał, przyglądałam się i nagle ni stąd, ni zowąd huk. Spadła bomba burząco-zapalająca na podwórko. Krzyk, hałas… Matka: „Boże! Gdzie dzieci? Tu jesteście!”. Dała mi torbę, bo miała zawsze przygotowaną torbę z kluczami. Mama miała na tym punkcie obsesję, że wszystko zamykała na klucz i klucze nosiła ze sobą. Dała mi tę torbę i mówi: „Zejdź na dół. Gdzie Leszek?”. On skulony, jak gdyby półklęczący… Mówię:, „Chodź, mama kazała nam zejść pod schody”. Bała się o ojca, bo był chory na serce, i denerwowała się, że może jakoś to będzie bardziej przeżywał. „Stach! Stach!” – wołała ojca. Poleciała do dalszych pokoi, a ja zeszłam na dół i ciągnę Leszka. Mówię: „Nie chce iść”. Ojciec wyleciał, pociągnął go, a on już tylko otworzył oczy i już był nieprzytomny, zabity odłamkami. [Ojciec] chciał sprawdzić puls, a brat miał zegarek… W maju mieliśmy Pierwszą Komunię Świętą i to była wielka uroczystość, no i dostał złoty zegarek, i ten zegarek chodził, a ojciec nie mógł wyczuć pulsu. Wziął go na ręce, zaniósł do pomieszczenia pod schodami, do takiej kuchni, i tam chciał go ożywić, ale już był nieżywy. Rozpiął mu marynarkę i koszulkę, ale brat miał drugi odłamek w sercu i medalik, który miał wepchnięty. Krzyk, hałas. Obok stały dzieci i kolega, który dostał w tętnicę udową, i strasznie poszła krew, jak fontanna. Ojciec zerwał koszulę i mu związał.
Siedemnaście osób zostało wtedy zabitych na tym podwórku. Żołnierze, konie i właśnie dzieci. Stryj mieszkał blisko – na Lipowej – i od razu wziął mnie i mówi do matki: „Słuchaj. Daj to dziecko”. Matka nie chciała odejść od mojego brata. Było tam podwórko i była ziemia. Zaczęli kopać groby i chować ludzi w groby. Był upał. Stryj powiedział: „Nie”. Zapłacił jakiemuś chłopu ze wsi i mówi: „Musi być pochowany na cmentarzu, bo ty tu oszalejesz – mówi do mojej mamy – razem z tym dzieckiem”. Wziął i chowając się przed nalotami (podobno ciągle wychodzili z tego wozu i chowali się w rowach), zawiózł chłopca na Powązki. Wstawił krzyżyk i tylko on wiedział, gdzie jest pochowanyJak się skończył w Warszawie okres wojenny, to dopiero zaprowadził moich rodziców i mówi: „Tu jest grób Leszka”. Tymczasem ja byłam właśnie u stryjka, który mieszkał w dużej, sześciopiętrowej kamienicy, grubej na trzy metry. Mówił: „Tego nikt nie ruszy. To forteca”. Na węglu położył drzewo, dyktę, jakieś dywany, poduszki i zrobił legowisko. Tam jego dwie córki i ja przesiedziałyśmy okres najgorszych bombardowań. .
Potem była okupacja. Pamiętam żołdaków. Szli i śpiewali Heili, Heilo. Nie mogliśmy tego słuchać. Nie mieliśmy gdzie się podziać, bo nasz dom był zrujnowany. Zamieszkaliśmy u stryja w małym dwupokojowym mieszkanku. Wszyscy [spaliśmy] na ziemi i jakoś musieliśmy się zmieścić. Rodzice powiedzieli, że musimy odbudować dom (to była bomba burząca, mury stały), tak żeby sklecić, żebyśmy jednak mieszkali na swoim. Tak zrobili. Założyli nowy dach i tak w czasie okupacji tam mieszkaliśmy. Było tak wilgotno, że brali z ulicy koksowniki i palili, ogrzewali tym koksem, żebyśmy mogli w ogóle tam… Było strasznie zimno, mróz. Szkoły nie było, więc chodziłam na tajne komplety na Wareckiej, bo tam chodziła moja kuzynka, ale tam też już nie było tej szkoły, bo to był róg Nowego Świata i Ordynackiej. Był tam piękny budynek szkolny, ale oczywiście nie wolno było się wtedy uczyć, więc w domach odbywały się tajne komplety. Nauczyciele byli bezrobotni, więc chodzili. Były małe grupki po pięć, siedem, dziesięć osób. Przerabiali z nami historię, geografię… Jeżeli chodzi o naukę, to byłam bardzo dobrze przygotowana. Później jak zrobili krótki egzamin, okazało się, że mam bardzo duże wiadomości, bo to byli mimo wszystko nauczyciele z prawdziwego zdarzenia, w ogóle wychowawcy. Za każdym razem spotykaliśmy się w innym mieszkaniu. W naszym mieszkaniu, bo było dosyć duże, w mieszkaniu kuzynki, a ona miała jeszcze większe. Siadaliśmy przy stole. Każdy ze swoją kartką. Nie było zeszytów, tylko mieliśmy kartki i trzeba było gdzieś w domu mieć schowany blok i za każdym razem te kartki chować. Gdyby ktoś wszedł, to tylko się bawimy i mamy kartki. Później chodziłam do tak zwanej odzieżówki, szkoły krawieckiej. Była w tym domu, gdzie teraz jest sklep „Prusa”. Była tam apteka Wendego i na drugim piętrze mieszkanie prywatne. Ciężko dostosowane, bo tylko trzy czy cztery ciemne pokoje. Ciągle paliło się światło i tam pod tą nazwą była tak zwana odzieżówka. Uczyli nas oczywiście ci sami nauczyciele. Zawsze tam na ławce było coś do szycia. Jakieś koszule, które szyłam rok czy dwa i nigdy nie uszyłam. W międzyczasie mieliśmy normalnie lekcje z języka polskiego, z geografii, z przyrody naprawdę na bardzo wysokim poziomie. Teraz mogę ocenić, że nauczyciele wkładali wielkie serce i mówili nam, co mogli. Oczywiście lektura była w domu. Trzeba było wszystko samemu czytać, pożyczać sobie…
Zawiązywały się przyjaźnie i między innymi miałam dwie bliskie koleżanki Krzemińskie. Ela i jej siostra Basia. Różnica roku. Mieszkały blisko, na 3 Maja. Przychodziły do mnie. Bawiłyśmy się lalkami. Wstyd przyznać, bo miałyśmy trzynaście lat, ale tak było, byłyśmy bardzo dziecinne, nie tak jak teraz. Ktoś dał myśl, że jest harcerstwo i musimy się zapisać do harcerstwa. Tak było. Zapisaliśmy się do „Szarych Szeregów”. Nazwisk się nie mówiło, nie mówiło się, co i gdzie, tylko jesteś harcerką i dobrze. Przychodziły dziewczyny mające po piętnaście, siedemnaście lat, które były naszymi zastępowymi. Była normalnie zbiórka w szeregu i tak dalej – odlicz i te wszystkie – poza tym gry harcerskie, zabierali nas do lasu. Graliśmy w podchody. Strasznie nam to imponowało. Oczywiście obowiązywała tajemnica, nie wolno było nikomu mówić, nawet nikomu w szkole. Byłyśmy bardzo zdyscyplinowane.
Pamiętam przysięgę. Przysięgę miałyśmy w kościele na ulicy Świętej Barbary. Był taki fresk – biały orzeł i czerwone sztandary w jednej z kaplic. Tam przysięgałyśmy. Cichutko odśpiewałyśmy „Rotę” i słowa przysięgi. Dziewczyny też były tym bardzo zaabsorbowane. Potem się okazało, że jedna to była córka jakiegoś sędziego, zresztą zginęła w Powstaniu, a druga nie wiem, chyba ze Wspólnej.

  • Jak wyglądał wybuch Powstania?

Jak już Powstanie się szykowało, to ciągle się o tym mówiło. Nie wiedziałyśmy dokładnie kiedy. W każdym razie ja nie byłam poinformowana. Siedzimy w domu i ni stąd ni zowąd ulotki… Ruscy byli już po tamtej stronie Wisły i rzucali mnóstwo ulotek: „Warszawiacy brońcie się! Pomóżcie nam, my wam pomożemy! Musimy razem wyrzucić wroga!”. Rzeczywiście nastrój był bojowy. Trzeba wroga wyrzucać, no i wszyscy do broni. Moja matka mnie pilnowała: „Żebyś nigdzie nie chodziła! Masz siedzieć w domu i cię nigdzie nie puszczę, bo później się okazuje, że ten zgubił swoich, ten nie wie gdzie…”. Był straszny rozgardiasz.
Mieszkaliśmy jak gdyby z tyłu uniwersytetu i było widać kościół Świętego Krzyża, te wieże, i w moich oczach jedna wieża się zapadła. Jeszcze póki można było jako tako chodzić wykopami (w ogóle od razu były przekopy z jednego do drugiego), tak że nie chodziło się ulicą, tylko piwnicami. Chodziliśmy na Tamkę do kościoła Świętej Teresy i tam był nastrój szalenie patriotyczny. Śpiewało się „Racz nam wrócić Panie tę ojczyznę wolną”. Cóż, powstańcy to dzieci, chłopaczki małe, dziewczyny, tylko że mieli opaski. A tak to jakiś zdobyczny hełm, wiatrówka była albo nie była, ale humor zawsze dopisywał. Właśnie te opaski szyłam na ulicy Tamka, róg Dobrej czy Solec. Na drugim piętrze była pracownia krawiecka i ta pani nam udostępniła, a ktoś skądś zdobył materiały i szyliśmy opaski, żeby chociaż były biało-czerwone opaski. Później Niemcy coraz bardziej przyciskali, palili, burzyli i niszczyli, tak że właściwie nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać. Kuzyn mówi: „Chodź do nas – bo mieszkał na Leszczyńskiej – tu jesteście narażeni na obstrzał z uniwersytetu”.
Pamiętam takie zdarzenie, jak poszłam po wodę, bo wody nie było. Z tej strony mur był otwarty i tam można było przejść na teren uniwersytetu, a tam była studnia. I tam w kolejce [stały] kobiety i dzieci z wiaderkami, kto co miał, żeby trochę tej wody przynieść. Pamiętam dokładnie – nadleciał samolot z Niemcem. Tak nisko się zbliżył, że widziałam jego twarz w brązowej pilotce. Miał okulary i trzymał w ręku pistolet i strzelał do nas jak do kaczek. Byłam taka przerażona, że stałam. Wszyscy mówią: „Padnij! Padnij!”. Stałam, otworzyłam buzię i patrzyłam, bo po prostu nie mogłam sobie tego w głowie pojąć. Potem zostawiłam to wiadro, uciekłam do domu i matka powiedziała: „Broń Boże! Nie będziemy pili, nie będziemy jedli, nie będziemy się myli, nie będziesz tam chodziła”. Potem już nie pozwalano nikomu tam chodzić.
Przenieśliśmy się z mieszkaniem z piwnicy na ulicę Leszczyńską. To była duża pięciopiętrowa kamienica. Tam nas razem koczowało tak z jedenaście osób. Razem gotowaliśmy co kto miał, razem mieszkaliśmy. Mój dwudziestoletni kuzyn, Tadeusz Janowski był bardzo zapalony. Był w podchorążówce w czasie wojny. W ogóle był w ułanach i organizował wypady właśnie na uniwersytet do Niemców. Zbierał chłopaczków. Potem miał drużynę chłopaczków po osiemnaście lat, on był najstarszy. W nocy wybierali się tam i po prostu strzelali do Niemców, jak mogli, z tym że mówi: „Nawet w kościele Świętego Krzyża byłem i tam też broniliśmy i w elektrowni”. Na dole była elektrownia. Jak wracał, to tam były ogródki działkowe w czasie okupacji. Wziął worek, czołgał się i przywiózł trochę cebuli albo jakichś pomidorów. Przez to mieliśmy co jeść i nigdy nam nie smakowała taka cebula z sucharem jak wtedy, bo nie było co jeść. Każdy, co miał, to dał i gotowało się taki wspólny gar. Później siedzieliśmy ciągle w piwnicy, ale słychać było ryczące „krowy”, jakby ktoś szafę przesuwał, a dopiero potem bum. Córeczka tego Tadeusza, taka mała trzylatka, ciągle mówiła: „Już ja będę grzeczna, już ja będę grzeczna”. Myślała, że to za karę, że była niegrzeczna.
Później, jak już Niemcy się zbliżali i już słyszeliśmy, że zajęli Powiśle, bardziej z tamtej strony, gdzie był plac Zamkowy, i się kierują tu, to mój ojciec razem ze swoim bratem, poszli do Śródmieścia, a my zostaliśmy tutaj. Ciotka miała dzieci pod Warszawą na letnisku i rozpaczała ciągle: „Co tam te moje małe dzieci? Zostawiłam je z niańką”. Każdy miał szalone kłopoty. Matka mnie ciągle trzymała za rękę, nie dała mi odejść, bo mówiłam: „Muszę iść”. Na ulicy Zgoda mieliśmy swój punkt, że w razie czego się tam spotykamy. „Żebyś się nie ważyła!”. Byłam pod presją. Potem siedzieliśmy w piwnicy i bum – spadła bomba. Zrobiło się natychmiast ciemno, pomimo że świeciły kaganki, krzyk, hałas… Cisza, no i jesteśmy zakopani. Którędy się wydostać? Właśnie powstańcy, młodzi chłopcy, którzy byli na podwórku, odkopali nas za godzinę czy dwie, łopatkami, rydlami, czym kto miał. Zrobili małe przejście i mogliśmy gęsiego wszyscy wyjść, a że stałam koło luftu czy komina, to dym uderzył na mnie. Wszyscy mówili: „Boże! Co jej jest?”. Nic mi nie było, tylko byłam cała czarna od sadzy. Tak wyszliśmy.
Niemcy stali z karabinami i kierowali nas, żeby wyjść, a my nie chcieliśmy. Niemcy zajmowali dom po domu. Cofnęliśmy się. Na Tamce był klasztor sióstr zakonnych i poszliśmy do tego klasztoru. Był parterowy i one miały trochę jarzyn, trochę kwiatów, owoców i ludzie z okolicy u nich się zbierali. Byliśmy tam też przez parę dni, ale później Raus! Raus! – Niemiec wleciał, ale sam się tak denerwował, ręce mu drżały, że nie mógł utrzymać tego karabinu, ale na wszystkich: Banditen! Banditen! Już nie było mężczyzn ani młodych ludzi, bo wszyscy uciekli wyżej. Byłyśmy tylko my – kobiety i dzieci. Wyprowadził nas i prowadził nas na dół na Browarną, a tam nasz dom się palił i płonące firanki wyleciały przez okno. Mówię: „Oni chcą nas tutaj spalić? Gdzie nas pchają w te ruiny?”. Bokiem przeprowadzili nas na Leszno pod kościół Świętego Stanisława. Szliśmy, jak to pokazują w telewizji, jeden za drugim w takiej procesji – i dzieci, i starcy. Było to straszne. Ten z kanarkiem, ten z pieskiem, ten z jakimś ciężko rannym, ten z dziećmi i ta Ewa… Jak przechodziliśmy przez okopy, to się schylaliśmy, żeby nas nie walnęli, to Ewa nosem po ziemi. Mówię: „Ewa, przecież jesteś malutka, to ciebie nikt nie dosięgnie”. – „Ja też, ja też”.
Tak doszliśmy na Wolę. Na Woli od razu, kto młody, to na roboty do Niemiec. Jak zobaczyli młodych chłopców i mężczyzn, to od razu osobno. Mnie i moją mamę chcieli też koniecznie na roboty, ale mama mówi: „Ona jeszcze dziecko”. Ubłagałyśmy i przerzucili nas na druga stronę, do tych, którzy niby nie jadą do Niemiec.
Jeszcze utkwiło mi w pamięci, że w tym kościele lekarze czy młodzi chłopcy, jakaś służba medyczna, robili operacje na ołtarzu. Każdy dał, co miał, ten koszulę, ten jakiś bandaż, bo było dużo rannych. Stamtąd upchnęli nas w kolejkę EKD i zabrali nas do Pruszkowa, a w Pruszkowie sądny dzień. Pełno ludzi, tłumy i RGO dawało zupę, ale nikt nie miał w co wziąć tej zupy. Bili się o byle puszkę. Tam dopiero moja mama doszła do pomysłu, żeby zostawić tę torbę z kluczami i zostawiła gdzieś w kącie pod ścianą. Później, za parę dni, jak mój ojciec też był w Pruszkowie, to tę torbę zobaczył i mówi: „Przecież to jest mojej żony torba”. Wiedział, że tam byłyśmy. Parę dni nas przetrzymali w Pruszkowie. Człowiek nic nie jadł, nie pił, nie mył się i nie miał potrzeby, był taki podekscytowany, podenerwowany, że w ogóle… Potem nas wsadzili w bydlęce wagony, zamknęli i wywieźli nie wiadomo gdzie w las. Koło mnie stał młody, ranny chłopak. Miał głowę zabandażowaną ręcznikiem i mówi: „Nie pozwolę się tak zabić. Nie pozwolę”. Matka mówi: „Odejdź chłopcze od drzwi, bo jak otworzy Niemiec, to cię pierwszego złapie”. Stał przy drzwiach i jakoś tak majstrował, żeby tylko otworzyć i uciec. Matka mówi: „Jak uciekniesz, to ciebie od razu złapią. Przecież mają reflektory”. Jechaliśmy całą noc i nad ranem stanęliśmy, ale było ciemno. Otworzyli drzwi, no i nie wiemy, co robić. Czy do nas teraz będą strzelać. Poustawiają nas w lesie i wyrzucą. Patrzymy, co się dzieje, no i ludzie zaczęli po trochu wychodzić na wieś. To było pod Opocznem. Poszliśmy tam i jacyś chłopi dali nam trochę kartofli z wielką serdecznością, umyliśmy się wreszcie po tych tygodniach i od razu z powrotem do Warszawy. Oczywiście nie było pociągów, nie było nic, ale przecież musimy wrócić do swojego. Jechaliśmy lorami, wagonami, które były przed lokomotywą, bo te najczęściej wysadzali i tak po tygodniu dostaliśmy się do Otrębusów pod Warszawę. Tam przeżyliśmy okres do wyzwolenia. Mieszkaliśmy w jedenaście osób w jednej izbie. Nie było jak spać. Było trochę słomy… Potem wiadomości, że Warszawa wolna, że Warszawę odbili. Dlaczego ruscy nie wchodzą? Dlaczego tak czekają? Niemcy chodzili dom po domu i mało, że ukradli wszystko, co było w piwnicach, to później robili takie szpryce ze smoły i to zapalali. Wszystko się od tego paliło. Właśnie tam był nasz rodzinny obraz Matki Boskiej i ta świeca została na szkle na tym obrazie. Matka znalazła ten obraz i poszła przez Wisłę, bo Wisła była taka zamarznięta, że można było chodzić, bo nie było innego transportu. Jak dowiedzieliśmy się, że Warszawa jest już wolna czy prawie wolna, to właśnie moja matka poszła przez Wisłę i szukała swego brata, bo mówi: „Na Pradze mieszka mój brat? Czy żyje? Co tam się dzieje?”. Jak poszła na nasze zgliszcza do swego domu, to tylko palcem wygrzebywała w popiele: „O! Moja serwetka! O! Moja łyżeczka!”. Wszystko spalone, zniszczone, zburzone. Tak grzebała. Co mogła, wygrzebała, włożyła w jakiś worek, odwróciła się, a już ktoś ukradł.

  • Wszystkie mury były już zawalone?

Tak.

  • Co było z tą chłodnią?

Był warsztat i wszystko było zawalone, zburzone… W każdym razie wiem, że nic tam nie mogła… Ale ciągnęło ją: „To mój dom”. Potem poszliśmy na Waszyngtona, gdzie mieszkał mój wujek. Wujka nie było i ciotka mówi: „Chodźcie! Przyjdźcie do mnie, jak nie macie gdzie mieszkać”. Okazuje się, że ledwo parę dni przedtem, przed zakończeniem wojny, Niemcy zebrali wszystkich ludzi z okolicznych domów i do obozu. Wykończyli wujka. Wszystkich zebrali i zabili, po prostu wykończyli w kamieniołomach.
Matka mówi: „Muszę iść po swoich, po swoją córkę…”. Jak przyszliśmy za trzy, cztery dni, to mieszkanie było zajęte na sztab dla ruskich i w ogóle nie pozwolili nam wejść. „Musimy gdzieś nocować”. – „Nie”. Tak pięknie tam zagospodarowali, że potem wszyscy go prosili: „Panie Strusiński, niech pan…”. Zbierali się, żeby kupować wódkę, bo tylko za wódkę można było załatwiać. Obiecał, że zwolni i koło Wielkanocy zwolnili. Pułkownikowa wzięła nas z ulicy i mówi: „Chodźcie do mnie, mam trzy pokoje”. Nie było tam szyb, to ojciec wyjmował z obrazów. Wkładał w okna trochę dykty, trochę tych szyb z obrazów. Były straszne detonacje. Jeździły ciężarówki, nie było żadnej komunikacji, tylko ciężarówki z pijanymi ruskimi. Jednej pani męża, sąsiada przejechali, zabili. Później, jak już można było wejść do tego domu, to jedni tam mieszkali i obcy zajęli mieszkania.
Chciałam koniecznie iść do szkoły. Na Pradze było normalne życie – ludzie chodzili normalnie ubrani, były sklepiki, a my od tego odwykliśmy przez te trzy czy cztery miesiące. Tylko po piwnicach jak te szczury… Dostałam się do gimnazjum Skłodowskiej, to byłam szczęśliwa i tyle. Tam zrobiłam maturę i teraz mieszkam w tym samym mieszkaniu na Saskiej Kępie.

  • Chciałem jeszcze zapytać, jaką funkcje pani pełniła w „Szarych Szeregach?”.

W „Szarych Szeregach” nie było żadnych funkcji, tylko musieliśmy zarobić pieniądze na jakieś potrzeby, więc na przykład oklejaliśmy pudełka od butów kolorowymi papierami i sprzedawaliśmy to na targach. Kupowali od nas ludzie, którzy mieli więcej pieniędzy. Robiłyśmy też takie szlaczki. To była taka funkcja: „Pójdziesz tutaj”. Matka mi nie pozwalała daleko odchodzić, ale do Nowego Światu mogłam iść. Moja zastępowa mówi: „Pójdziesz, a tam przy pomniku Kopernika będzie stał pan z rulonem papieru i jemu masz oddać to małe pudełeczko. Nic nie rozmawiaj, tylko mu oddaj”. Tak robiłam, ale co było w tym pudełeczku, kim był ten pan – nikt nie wie. Nie wiem, czy tam coś było, czy nas tylko sprawdzała. Tak samo urządziliśmy dla ochronki (u księdza Siemca była ochronka dla biednych dzieci) przedstawienie, jasełka. Mojej koleżanki ojciec był adwokatem i wzięła mu najlepszą togę, bo on ją trzymał na jakieś występy i chodził w zwykłej. Wykradła mu z szafy, ja się w tę togę ubrałam, mało się nie zabiłam, no i mówiłam prolog wstępny, a później szybko się przebierałam, bo jeszcze byłam Matka Boską, więc też mi to imponowało, jakiś kawał niebieskiego materiału. No i tak było.



Warszawa, 7 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Teresa Lisiecka Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter