Teresa Szajewska "Teresa"

Archiwum Historii Mówionej
  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Kończyłam pierwszą klasę gimnazjum.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Wybuch wojny? Nie było mnie w Warszawie wtedy, bo zanosiło się na wojnę, już wiadomo było, że będzie. Byłam na obozie harcerskim, w lecie, w lipcu chyba, a już na sierpień pojechałam do rodziny, niedaleko Warszawy, pięćdziesiąt kilometrów chyba. Tam mnie zastała wojna. Ponieważ mieliśmy wiadomości od ojca, ojciec był w Toruniu, był na dużym dosyć stanowisku [podpułkownik lotnictwa, Wiktor Szandorowski], i wiadomo było, że nie mamy po co w tej chwili wracać do Warszawy i przenosić się do Torunia, bo to akurat miała być przeprowadzka.

  • Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?

Od początku, jak tylko przyjechaliśmy do Warszawy, to był gdzieś koniec roku, do Powstania...

  • W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?

Trudno powiedzieć. Ponieważ byłam w harcerstwie, to się z koleżankami z harcerstwa spotykałam, chodziłyśmy wtedy odwiedzać rannych żołnierzy w Szpitalu Ujazdowskim, Szpitalu Maltańskim potem i to się już utrzymywał kontakt. Jeżeli chodzi o Kedyw, to inną drogą. Przypadkiem kogoś znałam [mój sąsiad Olek Bołtuć, bratanek generała Bołtucia, zginął w lutym 1944 roku na placu Unii Lubelskiej], [kto] wciągnął mnie w ten sposób, że raz zaproponował mi przeniesienie broni, drugi raz. Później już w domu miałam prawie zawsze broń. Tak się to zaczęło.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

W domu gdzie mieszkałam, bo Niemcy usunęli nas z ulicy Wiejskiej i dostaliśmy mieszkanie już po oswobodzeniu części getta na ulicy Wielkiej 11 róg Złotej. Tam zastał mnie wybuch Powstania. Pierwsze moje wrażenie wynikające z wybuchu Powstania, to było takie, że nie musieliśmy już czuwać na balkonie, czy gestapo przyjeżdża w nocy czy nie. To jakaś swoboda, prawda?

  • Gdzie i kiedy służyła pani w Powstaniu?

Tak było, że miałam zapewnione zawiadomienie o Powstaniu, z tym że wiedziałam gdzie to ma być, to miało być w… to się nazywało kiedyś Wenecja, koło Pedetu wolskiego jest placyk wolny (nie wiem czy teraz, ale był) i tam karuzele się urządzało, coś takiego, to się nazywało Wenecja, więc miałam być na Wenecji, czy w Wenecji. Ale nic z tego nie wyszło i po prostu trzeciego dnia Powstania, bo u nas akurat bomba trafiła ten dom, przyszedł podchorąży „Zjawa” Zbigniew Siwoń i mówi, że potrzeba kogoś do zorganizowania w wolnym mieszkaniu parterowym [przy ulicy Siennej 14, w domu elektryków] punktu, żeby przyjmować nie to że rannych, bo rannych ciężko i lżej nawet, to byli lekarze, panie pielęgniarki. Był szpital na Śliskiej, trzeba [było] zorganizować punkt, żeby ludzi, których się wyciąga z piwnic po zburzeniu domu, gdzieś ulokować, bo nie mają domu, nie mają często rodziny, w szoku są po wypadkach, tak że gdzieś trzeba było zorganizować. Poszłam na to. Sąsiedzi przynosili a to materace, jakieś składane łóżka, bandaże, wszystko co się mogło przydać, z wyżywieniem włącznie.
Tam byłam od powiedzmy 4 sierpnia prawie do końca miesiąca. I niestety, akurat [gdy] wyszłam do domu, dowiedzieć się jak moja rodzina, bo miałam przecież matkę i rodzinę, miał tam przyjść lekarz z pobliskiego szpitala, zbadać jeszcze tych, którzy tam byli, wtedy niestety krowa trafiła w ten punkt. Tak że nie było do czego wracać, dosłownie. Mnie tam nie puścili już, wojsko mnie nie puściło z powrotem. Taki to los.

  • Z jak dużym ryzykiem i jakimi trudnościami wiązała się pani służba?

Tam na miejscu, na punkcie, uważam, że bardzo było dobrze, to znaczy bomby leciały zawsze, to było zawsze ryzyko, to już po wodę się szło i też mogło trafić coś, nawet z karabinów maszynowych przecież strzelali Niemcy [z samolotów]. Tak że było cały czas możliwość utraty życia, to nie było ani momentu takiego, zwłaszcza, że mieszkałam w takim miejscu, że PAST-a była najwyższym tam budynkiem i z PAST-y Niemcy strzelali do ludzi jak do kaczek. Tylko barykady chroniły, jak się szło, to chyłkiem.

  • Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?

Nie stykałam się. Natomiast po Powstaniu już, jak mieliśmy wychodzić, szłam z matką i z młodszym bratem Markiem. Wyszliśmy, nie wiem którego, 5, powiedzmy, października, doszliśmy do Towarowej i tam już byli Niemcy, stali i pilnowali porządku, tośmy zawrócili. Dopiero za dwa dni, kiedy był ostateczny termin, tośmy dopiero poszli. Tak było.

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?

Początkowo bardzo dobrze, wszyscy byli chętni do pomocy, budowali barykady i tak dalej, a potem już było coraz gorzej. Później byłam na Powiślu, to jak był dzień kiedyśmy wychodzili, to już ludzie siedzieli w piwnicy rządkiem z tobołkami, już gotowi do wyjścia, do opuszczenia Warszawy. Już każdy miał dość. Dwa miesiące to jest bardzo dużo. Pod bombami i pod różnymi innymi pociskami, strasznie dużo.

  • Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości uczestniczących czynnie lub biernie w Powstaniu Warszawskim?

Jednego Żyda znałam, bo się u nas przechowywał, znaczy w naszej piwnicy. Wtedy się już otworzyło piwnicę i wypuściło na wolność, bo co miał siedzieć dłużej. Ale on się okazał porządnym i dzielnym człowiekiem, bo jak wyszli ludzie ze Starówki, to gdzieś spotkał jakiegoś kolegę i się dowiedział, że jeden jeszcze ich kolega jest ranny i został na Starówce, poszli po niego kanałami i z powrotem. To przecież straszne było, ale tak się zachowali. A poza tym innych narodowości nie, nie znałam.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania?

Trudno powiedzieć. Ponieważ u nas mieszkanie już 3 sierpnia zostało zburzone, dostaliśmy dużą piwnicę, tam był kiedyś skład, magazyn jakiś, ale tam coraz więcej ludzi przybywało, bo coraz więcej zostawało bez dachu nad głową, tak że tam była sypialnia na, nie wiem, dwadzieścia, trzydzieści osób. Jeszcze w nocy to było możliwie, względnie cicho, ale za to w dzień…, to nosa nie można było wytknąć, że tak powiem. Raz, że z PAST-y strzelali, a później jak byłam na Powiślu… Miałam ojca, który był również w Powstaniu, [już] jako pułkownik lotnik, więc się zajmował tylko sprawami obrony przeciwlotniczej, bo lotnictwa nie było. Ojciec jak przychodził jeszcze do nas, jak byłam na punkcie, to mówił, że jest spokój na ulicy Smolnej, bo jedna strona ulicy była w rękach Niemców, a druga w naszych, to oni nie rzucali tam bomb, nie strzelali bardzo, bo się bali o swoich żołnierzy. Ale później jak już skończyli ze Starówką, to się zabrali za Powiśle, to bliskie Powiśle, bo Kopernika, Foksal, Tamka, te ulice. Myśmy wychodzili, dosłownie czołgając się na brzuchu przez Nowy Świat. A tam były i szyny tramwajowe popękane i szyby, wszystko było na tych ulicach, tak że z gołymi kolanami się czołgać, to marna przyjemność. Ale tak trzeba było, bo była barykada, owszem, od Chmielnej do Foksal przez Nowy Świat, ale przy BGK był czołg i strzelał w tą barykadę, więc barykada była taka, dlatego trzeba się było przeczołgać po prostu. Takie to było życie. A mój ojciec brał udział w Powstaniu, jeszcze jakaś grupa lotników, nie wiem, to w książce którejś jest, prowadził, się zebrali widocznie ci lotnicy jakoś w czasie Powstania i prowadził wypad, jak to powiedzieć, akcję na Uniwersytet. Tam miało być równocześnie z Powiśla dolnego i od Krakowskiego Przedmieścia i od Tamki, trzy grupy miały razem zadziałać i coś nie zagrało, nie zdobyły Uniwersytetu. Ojciec tam był jako dowódca oddziału lotników. Mam na to wszystko dokumenty, w książkach przeważnie. Ojciec miał duże stanowiska, dzięki temu się trochę przenosiliśmy, bo to tak w wojsku bywa, w Dęblinie był dyrektorem działu nauk w podchorążówce lotniczej, a ostatni rok był w Toruniu, jako pełniący obowiązki dowódcy obrony przeciwlotniczej D.O.K. 8. [Podpis ojca znajduje się w akcie erekcyjnym Pomnika Lotnika].

  • Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?

Uważam, że idealna. Wszyscyśmy się znali, wszyscy mogli za siebie, że tak powiem, ręczyć, nie było żadnych niedomówień. Zresztą atmosfera, się z niektórymi ludźmi sprzeczam, którzy mówią, że mogło nie być, nie wybuchnąć Powstanie, się z tym nie zgadzam. Musiało wybuchnąć. Myśmy wszyscy byli tak naładowani, oczekiwali Powstania, że się nie dało tego uniknąć po prostu. Absolutnie. Zresztą Niemcy wtedy młodych ludzi, też dostałam zawiadomienie, że mam się stawić, gdzieś [okopy] obronne kopać pod Warszawą, bo oni się przecież musieli sami jakoś chronić. Oczywiście, że nie poszłam i za parę dni Powstanie wybuchło, więc uchroniłam się.
Co by tu jeszcze można powiedzieć? Cała nasza rodzina była głęboko usadowiona w AK, ojciec, jedna siostra [Elżbieta Szandorowska], druga siostra [Krystyna Chełmińska]. Tylko że myśmy nie mieli połączenia wtedy, możliwości komunikowania się, bo najstarsza, przyrodnia siostra [Krystyna] mieszkała bardzo blisko, róg Karmelickiej i Leszna. Ale ponieważ tu mieszkała, to była Wola, to tu wygarnęli Niemcy od razu, najpierw do kościoła, później rozstrzeliwali, później wywozili, siostra trafiła do Ravensbrück, potem do innych obozów. Straszne rzeczy przechodziła, sama ważyła dwadzieścia dziewięć kilo, a musiała dźwigać dwudziestopięciokilowe skrzynki z amunicją, to nie do pomyślenia w ogóle. A ona miała być w „Baszcie”, czyli na Mokotowie, bo ona była z zawodu fotografem, miała być fotografem wojskowym. Druga siostra to w ogóle trafiła później do Pruszkowa. Też była na Powiślu na Furmańskiej, daleko na dole, później na Krakowskim Przedmieściu, nawet w Uniwersytecie jakiś czas była, w tym czasie jak ojciec atakował Uniwersytet. Tak że spotkania mogły być różne, ale ona z Pruszkowa wylądowała z cywilną ludnością pod Krakowem [w Liszkach] i dobrze.

  • Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?

Trudno powiedzieć. Przede wszystkim sprzed wojny mam koleżankę [Zofia Szopińska-Brączek – malarka], z którą byłam właśnie w harcerstwie, na obozie harcerskim, później po szpitalach, potem kursowałyśmy jako łączniczki RGO. RGO prowadziło różne ochronki czy coś dla dzieci, opiekowały się i myśmy chodziły jako gońcy do tych wszystkich punktów z różnymi zawiadomieniami. Dużo osób, których nie da się zapomnieć, bośmy razem takie ciężkie przeżyli chwile i po prostu…
  • Czy w pani otoczeniu podczas Powstania uczestniczono w życiu religijnym?

Naturalnie. Przede wszystkim matka bardzo, bardzo pilnowała tego. Poza tym myśmy jeszcze przed wojną, jak mieszkaliśmy na Żurawiej, to w każdą niedzielę całą rodziną się szło do kościoła na Placu Trzech Krzyży, on inaczej wyglądał wtedy, ale był. [Na każdym podwórku znajdował się ołtarzyk, na przykład figura Matki Boskiej]. Poza tym, cóż… Życie było bardzo ciężkie, a w czasie Powstania to już była beznadzieja, bo jeszcze doszedł do tego głód i wody. Jak się po wodę szło, to się szło przez jedną ulicę na wysokość piętra gruzy i z powrotem na dół, później na drugą i później się ustawiało gdzieś na placu, gdzie była studnia. To z kolei byliśmy zupełnie bezbronni, z góry wszystko mogło spaść. I wracało się z kubełkiem wody, po drodze się jeszcze wychlupało trochę, tak że to było straszne. To już jak wychodziliśmy z Warszawy w tłumie ludzi, to ludzie wyskakiwali, jak pole jakieś było i wyrywali co się dało i jedli po prostu, cebulę też, jakieś pomidory. To był fatalny okres pod tym względem, że ludzie nie mieli żadnych zapasów na zimę jeszcze, bo w początku sierpnia, to nie ma się jeszcze zapasów. Tak, że dosłownie nie było co jeść. Przynosili w workach na plecach jęczmień od Haberbuscha, to na młynkach od kawy się to mieliło i robiło się jakieś placki, na blasze się to smażyło, piekło, nawet nie smażyło, bo tłuszczu też nie było. Nie było żadnych owoców przez te dwa miesiące, żadnych jarzyn, nic. Nikt nie miał na zimę zapasów kartofli, powiedzmy, czy coś takiego, nic. Tak że było marnie, można powiedzieć.
W każdym razie zadecydowałam, że nie idę do niewoli, do obozu jenieckiego. Ojciec mówił właśnie, żebym sobie wybrała co wolę i tak mnie nastawił, że z obozu cywilnego, jak pójdę do Pruszkowa, to łatwiej uciec jakoś, coś zorganizować. I poza tym mówił, że wolałby, żebym poszła z matką i z młodszym bratem, który miał czternaście lat, był nieduży jeszcze, to wiadomo było, że jego nie wywiozą do roboty do Niemiec, tylko że tutaj gdzieś się można ulokować i żebym mogła się trochę opiekować matką i [bratem]. Tak zrobiłam i przed Pruszkowem jeszcze uciekliśmy. Już byłam nastawiona na to, że mam uciekać i to się udało, tak że do Pruszkowa nie doszłam. W Ursusie, właściwie w starych Włochach uciekliśmy.

  • Może pani powiedzieć coś więcej o ucieczce?

W końcu wyszliśmy z Warszawy, to było konieczne, bo Niemcy przecież wszystkich usuwali. Widziałam, jak palą po prostu, obejrzałam się do tyłu, z jakimiś polewaczkami oni tam polewali czymś i palili, od parteru później wszystko płonęło do końca. Tak że wiedziałam, że nie ma do czego wracać nawet. Tak mnie ojciec nastawił, żeby uciekać. Stała kobieta, myśmy szli dużym tłumem, Niemcy co ileś metrów stali w mundurach, a myśmy szli i w pewnym momencie zobaczyłam, babka stoi z dzieckiem na ręku, to podeszłam do niej, pytam się: „Gdzie tu można skręcić?”. A ona mówi tak: „Jak duży, ładny dom, to na pewno tam są Niemcy, tylko bidna chałupka”. I wypatrzyłam taką chałupkę, skręciliśmy, weszliśmy jeszcze za chałupkę z tyłu, we trójkę. Ale nawet mieliśmy tam znajomych, całą czteroosobową rodzinę i w pewnym momencie powiedziałam matce mojej na ucho: „Pożegnaj się z Kiełkiewiczami, bo jak mamy uciekać, to nas będzie za dużo. Cztery i nas troje, to już siedem osób, to już jest dużo”. Rzeczywiście rozstaliśmy się i skręciliśmy za chałupkę. Niemcy tam chodzili, później jeszcze ciemno się zrobiło, to z latarkami oświetlali wszystko [i wygarniali ludzi]. Ta babka wyszła z tego domu, z chałupy i otworzyła nam komórkę. Stała w podwórzu od tyłu i dosłownie, jak myśmy tam siedzieli, to się wydawało, że widać wszystko, bo z latarniami chodzili i prześwietlali wszystko. Rano ona poszła z mlekiem przez nasyp kolejowy do nowych Włoch i powiedziała nam, że można przejść, bo [Niemcy] chodzili po nasypie kolejowym, też były patrole. Myśmy przeszli na drugą stronę nasypu, tam zaraz był domek, „Piekarnia” było napisane dużymi literami. My żeśmy weszli w pierwsze wejście i na schody, na półpiętro. Tam zostawiłam moją rodzinkę i poszłam do znajomej [Jadwigi Rusieckiej], która mieszkała we Włochach, matka chłopaka, który został wcześniej aresztowany. Poszłam do niej, ona pracowała w Czerwonym Krzyżu, i z opaską czerwonego krzyża poszła po moją rodzinkę i przyprowadziła do siebie. To się nie da opowiedzieć. Myśmy dwa miesiące prawie nie mieli możliwości się umyć, przebrać w coś, jak dom się zwalił, to nie było i ubrań też. Nie było co jeść, żadnych zapasów, żadnych możliwości dowozu do miasta, nic. Tak że tam myśmy trochę się podreperowali, w czystej pościeli wyspali, ale co z tego? Niemcy nas szukali, tak jak Żydów. Jak ktoś miał kenkartę z meldunkiem z Warszawy, to już do obozu.
Tak żeśmy wyjechali z Włoch, bo to za blisko Warszawy było, do Grodziska, później już pod Kraków, tam gdzie siostra dojechała, spotkaliśmy się. Takie losy niestety były.
A ojciec już nie chciał dłużej się ukrywać, całą wojnę się ukrywał w Warszawie, nie chciał się dłużej ukrywać i poszedł do obozu jenieckiego. Zresztą wiedział, że tutaj zaraz przyjdą Ruscy, a sam przeżył rewolucję w Rosji, tak że wolał nie. Powiedział, że już nie ma siły się dłużej ukrywać. Zresztą marnie skończył, bo później ich z obozów jenieckich, oflagów bliżej usytuowanych Polski wysyłali do obozów gdzieś pod Hamburg. Ale jak? Na piechotę, dosłownie szli tak, jak myśmy po Powstaniu. Tak oni szli całą [grupą] pod eskortą oczywiście i ze spaniem było różnie. Ojciec spał na jednym sienniku z jakimś gruźlikiem i niestety też po Powstaniu marnie odżywiony, wychudzony, to złapał gruźlicę i się w dwa lata wykończył, tak że nie wrócił do Polski. Chyba tyle.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania, a jakie najlepsze?

Najlepsze to chyba to, że już dzisiaj Niemcy nie przyjadą, jak tylko wybuchło Powstanie. A najgorsze, to trudno powiedzieć, to się nie da w ogóle opowiedzieć. Wyjdzie się na ulicę i dostanie się strzał w głowę i koniec. Nie było miejsca, gdzie by było bezpiecznie. Wyjście z Powiśla to też było straszne, bo myśmy od Smolnej szli do Foksal różnymi przekopami, pod piwnicami i tak dalej, ale był mur, ze dwa metry albo więcej i tylko była wybita dziura taka, żeby człowiek przeszedł. Ale jeszcze trzeba było wspiąć się na to, żeby przejść i to się paliło. Cały mur się palił, więc przejść w takim wąskim przejściu, chyba tyle szerokości, jak to się pali, dosłownie płomienie liżą, to też była fatalna sprawa. Dochodzi się do ostatniej bramy na Foksal, a narożnego domu nie było, od 1939 roku był zburzony, tak że była duża przestrzeń i tłum ludzi stał, żeby wyjść do Śródmieścia jeszcze. Nie wszyscy chcieli do Niemców iść od razu do obozu, tylko chcieli jeszcze zostać w Śródmieściu. Nie puszczali aż się ściemni, bo barykady nie było, była rozwalona już. Dzięki znajomościom, tak jak zwykle, ojciec podszedł ze mną do żołnierza, który stał i pilnował, nie puszczał ludzi, bo po prostu za duże było ryzyko. Ten powiedział, że do zmroku nie puszczają. Ojciec mówi: „Dobrze, ale bym chciał wcześniej”, czy coś tak. A on na to mówi: „Panie pułkowniku, na własną odpowiedzialność”. I poszliśmy we czwórkę, ale czołgając się na brzuchu, dosłownie. Tak że to też nie było miłe, ale co zrobić? Co było miłego? To się nie da opowiedzieć w ogóle. Do tej pory mam w oczach miejsca gdzie, bo po jednym, nagrobku to było co rusz, co parę kroków, ale większe zgromadzenie nagrobków, to było na przykład przy banku, tam gdzie jest Jasna i Zgoda chyba, to jest bank wysoki, „Pod orłami” chyba się nazywał, to tam placyk cały to był jak cmentarz, jedne koło drugiego groby. Straszne! Napatrzyło się w dwa miesiące na wszystko, co można było zobaczyć. Tam gdzie byłam na punkcie sanitarnym, tam sąsiadki były różne, bo to było na parterze mieszkanie. Też była babka, która miała dziecko małe, nie wiem, koło roku chyba i miała pieska. Jak „krowa” zaryczała i zanim spadły pociski, to ona złapała pieska i wyszła, dziecko zostało. Takie rzeczy też były. Bardzo dużo przeżyć [jest takich], których w ogóle do końca życia się nie zapomni. Zresztą się nie dziwię, dużo ludzi na przykład w Tworkach wylądowało. Tam kiedyś jeździłam do kogoś, to jeszcze w latach osiemdziesiątych byli tam ludzie z Powstania. Nie dziwię się, to można dostać kota. Tak, to się nie da opowiedzieć. Brat też mówi, on miał czternaście lat, szli kolumną, nosili w kubłach wodę do szpitali, ale granaty również, jak trzeba było, to się dało w którychś wiaderkach przenieść, to mówi, że szedł tyralierą, rządkiem szli i przed nim jakaś dziewczyna szła i w pewnym momencie nie ma jej. Obejrzał się, ona leżała już nieżywa. I to na każdym kroku mogło spotkać, niestety.

  • Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, słuchała radia?

Oczywiście.

  • Jakie to były tytuły, audycje?

Przede wszystkim gazetka to był „Biuletyn Informacyjny”, a audycje to były… Wtedy już każdy kto miał, to wyciągał radio, bo przecież nie wolno było za Niemców mieć radia, to było karalne, a wtedy to można było puścić na cały głos i słuchać. Tak że słuchało się wszystkiego. Blisko mieszkałam Śródmieścia, na Złotej było kino Palladium, tam się odbywały msze i seanse filmowe też, tak że wiadomości zawsze były.

  • Co działo się z panią od zakończenia Powstania do maja 1945 roku?

W końcu przez Włochy, Grodzisk wylądowałam w Liszkach pod Krakowem, bo tam przywieźli grupę ludzi z Powstania, starszych ludzi, których z Pruszkowa wywozili do różnych miejscowości, żeby tam ulokować ich, bo gdzie, do Warszawy jeszcze się nie dało wrócić wtedy. Ponieważ moja siostra wyjechała z taką grupą właśnie z Pruszkowa pod Kraków do Liszek i nawiązaliśmy kontakt przez rodzinę jakoś. W każdym razie dojechaliśmy do Liszek i mieszkaliśmy w chałupie u pani Kluskowej i pracowałyśmy w szpitalu założonym w dawnym więzieniu, ale myśmy miały pokończone kursy sanitarne, więc tam dostałyśmy gminną pracę, że tak powiem. W szpitalu też tam były różne rzeczy, bo to już Rosjanie jak wchodzili, strzelaniny różne były, strasznie. Babka młoda miała dziecko, wywieszała pieluchy, to ją ustrzelili Ruscy, bo mogła dawać znaki jakieś Niemcom. Strasznie! A wtedy Ruscy jak się zachowywali, to też szkoda mówić.
W 1945 już wyjechałam do Gdańska i pierwsze pięć lat po wojnie byłam w Gdańsku. Dlatego tutaj nie miałam żadnych kontaktów, nie mam nawet z Powstania zaliczonego okresu kombatanckiego, mam do Powstania, bo nie miałam po prostu świadków żadnych, tak że ani z tą babką na punkcie sanitarnym, ani nikogo… Zresztą może i dobrze, bo akowców to wsadzali tutaj na długie lata do więzienia, a tak to mnie to ominęło.

  • Czy chciałaby pani powiedzieć coś jeszcze dotyczącego Powstania, coś co jeszcze nie było powiedziane?

Czy ja wiem? Po pierwsze, początkowo to była rzeczywiście wielka, nie wiem, jak to nazwać, solidarność, to jest modne słowo, między ludźmi, naprawdę. Czy ktoś nie mógł wrócić do domu, to się go przyjmowało, udzielało pomocy ile można było. Potem to już było różnie. Później już byli tacy, którzy wychodzili na wezwania Niemców, ulotki rzucali i kazali wychodzić. Byli ludzie, którzy wychodzili. A byli tacy, którzy nie chcieli się rozstać z Warszawą. Jesteśmy w kontakcie z koleżankami, które dwie z nich to one mieszkały na Pradze, tak że tam Powstania właściwie one nie bardzo odczuły, bo to pierwsze parę dni, trzy dni zdaje się tam było. Ale Zosia, ta która malowała powstańca, to straszne rzeczy przeszła. Poza tym, to w Warszawie jest mało warszawiaków, naprawdę. Nie wiem jaki procent, ale naprawdę bywa że… W banku kiedyś coś załatwiałam i miejsce urodzenia, mówię: „Warszawa”, „Warszawa?”, wielkie zdziwienie.
Cała nasza rodzina w Powstaniu działała, dokładnie wszyscy. Mój brat też przyjeżdża tu, do muzeum chodzi twardo, chce koniecznie znaleźć zdjęcie, które on widział, że było robione, ale to nie musiało trafić akurat do muzeum albo w ogóle przeżyć. Jak ojciec kierował ogniem do samolotów. Takie to życie.


Warszawa, 18 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski
Teresa Szajewska Pseudonim: "Teresa" Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie "Chrobry II" Dzielnica: Śródmieście Północne, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter