Teresa Sztelak

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się w Warszawie 19 maja 1937 roku.

  • W jakiej dzielnicy pani mieszkała?

W Śródmieściu. Urodziłam się na ulicy Zgoda. Potem mieszkałam na Nowym Świecie 21 i tam mieszkaliśmy do wybuchu Powstania Warszawskiego.

  • Czy ktoś z pani bliskich brał udział w kampanii wrześniowej?

Na pewno tak, ale nie umiem powiedzieć dokładnie kto.

  • Pamięta pani Niemców w Warszawie, kiedy była pani dzieckiem, jeszcze przed wybuchem Powstania?

Całą okupację przecież była gehenna. Bez przerwy tylko się słyszało: Achtung! Achtung! „Ogłaszamy alarm dla miasta Warszawy”. Powstanie zastało nas na ulicy Boduena, bo rodzice mieli sklep na Boduena 6, a ja byłam na Boduena 3 u koleżanki, z tym że prosili, żeby przed piątą wrócić. Jej mama zwiozła nas windą, ale już niestety nie mogłam wyjść z bramy, żeby przebiec na drugą stronę ulicy, dlatego że byli wojskowi ubrani w mundury i powiedzieli: „Nie wolno wyjść teraz, bo Powstanie wybuchło”. Oczywiście miałam siedem lat. Nie bardzo wtedy się orientowałam, ale ponieważ całą okupację [żyłam] pod wielkim strachem, bo bez przerwy były łapanki, aresztowania, trupów naokoło pełno (bez tego się nie obywało), zaczęłam strasznie płakać, bo chciałam do mamy. Obiecali, że za chwilę czy za jakiś czas mamę i ojca przeprowadzą ze sklepu. Ale była strzelanina na ulicy, no i mamę jakoś tam wcześniej przeprowadzili, a ojciec dopiero wieczorem przyszedł z tego sklepu. Zostaliśmy na Boduena 3, bo mieliśmy ten sklep wcześniej i tam była pompa i woda, więc wszyscy raczej tam w piwnicach wegetowali, bo jak to inaczej nazwać.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć o getcie?

Nosiliśmy jedzenie, ponieważ Żydzi, którzy mieszkali z dziećmi (jako dzieci się przecież bawiliśmy), jak zostali zabrani do getta, to chodziłam z ojcem niby na spacer, ale zawsze jakieś zawiniątko czy torebkę brało się i nosiło coś do jedzenia i jakąś wiadomość. Wiem nawet, jakimi ulicami tam szliśmy. To niby był spacer. Poza tym chodziłam w czasie okupacji do tajnego przedszkola, to znaczy niby przedszkole nie było tajne, tylko tajne było nauczanie i to było w Alejach Jerozolimskich przy Marszałkowskiej, prawie vis-à-vis hotelu „Forum”. Drugie miejsce było na Marszałkowskiej gdzieś przy Żurawiej. Umiałam już czytać, pisać, prawie wszystko, co w pierwszej klasie. Do pierwszej klasy nie chodziłam, tylko już od razu do drugiej. Oczywiście Niemcy tam przychodzili, to znaczy robili najazdy, ale wszystko było zorganizowane. Było duże akwarium i pod tym akwarium była skrytka, więc jak ktoś dał znać z dołu, to od razu dzieci się bawiły i było normalne przedszkole. Byłam świadkiem masowego rozstrzelania, gdzie są tablice przy hotelu „Forum”, w Alejach Jerozolimskich, z drugiej strony, z okna. To było tragiczne. Stale były łapanki. Ojciec był aresztowany, siedział na Pawiaku, ale tam, gdzie mieszkaliśmy na Nowym Świecie, mieszkał pan Saliński, który bardzo pomagał. On chyba tak na dwie strony pracował. Nie wiem, nie mogę dokładnie wszystkiego opowiedzieć, bo przecież mnie jako dziecka nie wtajemniczali, tylko tyle, co się słyszało. On ojca z tego Pawiaka w jakiś sposób wydostał. Pomógł. To było w pierwszy dzień świąt, ale też już nie pamiętam, czy Wielkiej Nocy, czy Bożego Narodzenia, wiem, że był to prezent i uciecha.

  • Pamięta pani jakieś szczegóły związane z tym rozstrzelaniem przy hotelu „Forum”? Jak to wyglądało?

Tam była tylko szpara. Okna były zasłonięte, bo przecież byliśmy pod strachem bez przerwy. Przygnali dużą ilość, 100–200 osób, bardzo dużo. Nie wiem, czy to był mur domu, czy jakieś ogrodzenie, w każdym bądź razie było bardzo dużo ludzi i normalnie był szpaler Niemców i strzelali, z tym że już później po tej tragedii nam nie pozwolili patrzeć. Nie można było odsłonić i dokładnie zobaczyć, bo strzelali wtedy normalnie do ludzi, do nas.

  • Była pani na Targówku?

Na Targówek chodziłam w czasie okupacji w odwiedziny, bo tam mieszkał ojca brat i ojca siostra.

  • Pamięta pani może ulicę?

W tej chwili nie pamiętam.Jak jechaliśmy, ale też już nie pamiętam, czy dorożką, czy jakimś środkiem lokomocji, potem była jakaś ulica, gdzie prawie nic nie jeździło. Szliśmy i właśnie na tych latarniach byli powieszeni ludzie, mężczyźni. Trudno jest nawet mówić. Takie widoki powtarzały się. To nie pierwszy raz. Część rodziny mieszkała właśnie na Targówku, część rodziny, na przykład ciocia, mieszkała na Chorzej. Wujek miał skład apteczny czy to się nazywało inaczej, w każdym bądź razie pamiętam, że tak jak teraz jest chyba apteka na Krakowskim Przedmieściu na ten styl urządzona, tam ich zastało Powstanie. Ciocię zastało na Hożej. Żona tego wujka, który miał skład apteczny, poszli dalej gdzieś do piwnic i wróciła się do domu, bo mieszkali przy tej aptece na Pięknej, no i niestety bomba spadła i [ciocia] zginęła. Wujek nazywał się Józef Janik. Do najgorszych momentów nie chciałabym wracać. Jeszcze jeśli chodzi o okupację, to ojca przed sklepem dwa razy chcieli rozstrzelać. Mnie się wydawało, że dlatego że jakaś folksdojczka czy ktoś zamówił towary, których nie mógł zdobyć albo zdobył, a one były nielegalnie zdobyte. Był jakiś zatarg, ale później słyszałam, że ojciec do jakiejś konspiracji należał i być może, że z tego powodu. Tego nie pamiętam. Ci esesmani w czarnym [mundurze] byli i też Niemcy w zielonych mundurach i któryś z tych doszedł i coś mówił, a moja siostrzyczka w międzyczasie do ojca podbiegła, on ją złapał na rękę i to go uratowało. Później, ponieważ rodzice od rana do wieczora pracowali w sklepie i z Nowego Światu codziennie Chmielną przychodziliśmy na Boduena, zajmowała się nami opiekunka. Była jakaś łapanka. Spacerowałam gdzieś z siostrą i opiekunką, ale nie umiem powiedzieć, na jakiej ulicy to było, w każdym bądź razie ją przewrócili, ale też nie umiem powiedzieć, czy to Niemcy, jak do samochodów tych ludzi zaganiali, bo to takie budy, tak się potocznie mówiło. Może ją ktoś kopnął, może kolbą, nie wiem, nie pamiętam i chyba na drugi dzień ona straciła przytomność, bo normalnie się zachowywała, a na drugi czy na trzeci dzień straciła przytomność, przewróciła się. To było właśnie u cioci na ulicy Hożej. Odwieźli ją do szpitala Dzieciątka Jezus i tam ją ratowali, ale za dwa dni krwiak się zrobił w głowie od tamtego upadku i umarła. Rodzice się załamali. Przeżycie straszne.

  • Pani tata walczył podczas Powstania Warszawskiego?

Tak. Wszyscy mężczyźni. Oni w ogóle mieli dyżury. Nosili opaski biało-czerwone, ale cały czas jeszcze mnie prześladuje opaska z jakimś znakiem, ale kiedy zakładali i co to za znak był, to nie wiem.Jak już rodzice przeszli z Boduena 6 na Boduena 3 to nas dzieci [zaprowadzili] do piwnicy. Była jakaś narada i chyba kilka dni po wybuchu Powstania na Boduena (pierwsza to jest ulica Zgoda) robili barykadę, no i my wszystko [przynosiliśmy] – miski, krzesła, co tylko... Dzieci też pomagały, bo po prostu powiedzieli, że mogą być czołgi i rzeczywiście tak było, ale [powstańcy] ten czołg rozbili. W ogóle po stronie nieparzystej Boduena rosło wino przy domach. Wiem, że w nocy ucinali gałęzie, żeby można było przejść miedzy domem a winoroślem. Później podawali butelki z benzyną, jak ktoś dał znak, że czołgi się zbliżają. Ten czołg jakoś unieszkodliwili butelkami z benzyną. Niemcy uciekali – tak wszyscy mówili – i on nie wjechał. Na Boduena 4 w czasie okupacji była albo jadłodajnia, albo w każdym razie jakiś gastronomiczny lokal, a jak tylko wybuchło Powstanie to tam powstał szpital. Pamiętam też taki widok, to już było kilka dni po wybuchu Powstania. Bez przerwy w tej piwnicy, więc jak było podwórko, to staliśmy w drzwiach jakoś tak, że byliśmy na parterze. Patrzyłam oknem na Boduena i widziałam płonące pochodnie. Nie wiedziałam, co to jest, a to ludzie. Bomby uderzyły na Moniuszki, na Sienkiewicza i część ludzi zginęła, część przysypanych, a część biegła do tego szpitala. To było takim strasznym szokiem, że już później byłam jakaś osowiała, rodzice się martwili...Ten szpital był długo. W strzelaninie, jak Niemcy wchodzili, to często się udało rozbroić. Cieszyliśmy się. Bez przerwy mówili, że po drugiej stronie Wisły stoją Rosjanie i że niedługo przyjdzie pomoc. Była taka nadzieja. Nie umiem powiedzieć, czy to był sierpień, ale chyba jeszcze sierpień, bo właśnie zaczęli burzyć Boduena i później ewakuowano szpital, ale na Boduena 3, tam gdzie właśnie byliśmy, upadła bomba (zrzucili, bo przecież z nieba nie spadła) i przysypało nas. Piwnice były mocne, nie tak jak dzisiaj, ale w każdym bądź razie też byłam przysypana, a ponieważ już wcześniej były przebijane otwory, żeby można było uciekać do następnych domów, to w jakiś sposób mnie odgruzowali. Kilka osób zginęło. Uciekaliśmy tymi piwnicami. Jak doszliśmy na ulicę Chmielną, nie umiem powiedzieć. Czy wieczorami normalnie przez ulicę, czy właśnie piwnicami… Tego nie wiem, bo byłam potłuczona. Tam ojciec znał właściciela jakiejś knajpki czy baru i to była Chmielna 15 albo 25. Tam w piwnicy byliśmy do końca Powstania, a do domu na Nowy Świat nie mogliśmy w ogóle dotrzeć, ponieważ bez przerwy coś się działo, bez przerwy strzelali. Nas dzieci nie wypuszczali, więc nie umiem powiedzieć. Mężczyźni i kobiety wychodzili.Jak było zawieszenie broni na dwa czy trzy dni, to wyszliśmy z piwnicy na Chmielną, bo myśleliśmy, że po drugiej stronie są jakieś sklepy, żeby kupić coś do jedzenia. W ogóle to byłam chuda jak szczapa, a ponieważ Powstanie nas zastało w sklepie, to nie mieliśmy odzieży, nic na zmianę. Właśnie dlatego nie wiem, czy wtedy rodzice mieli jakieś dokumenty. Jakieś musieli mieć, bo wtedy trzeba było chodzić z dokumentami, ale czy wszystko... Wiem, że wyszliśmy nadzy i bosi. W te dwa dni, kiedy było to zawieszenie broni, to ja też przebiegłam przez jezdnię na drugą stronę, ale tam były raczej luksusowe sklepy, gdzie były jakieś pamiątki, odzież, buty. To była moja pierwsza kradzież, można powiedzieć. [Wzięłam] torebkę z lusterkiem i coś tam jeszcze, jak by były lalki, to pewnie bym lalkę zabrała. Jak już wychodziłam, to zaczęli strasznie krzyczeć: „Stój! Nie ruszaj się!”. Upadł granat, to cud. Miałam dwa takie przypadki. Nie wybuchł. Mama zemdlała, a ja pomału przeszłam na drugą stronę. To właściwie niby było zawieszenie broni, ale to było niebezpieczne. Wiem jeszcze, że w jakiś sposób (ponieważ miałam iść do szkoły i miałam już w domu teczkę) pomiędzy podwórkami na ten Nowy Świat dotarliśmy, ale już tam prawie wszystko było zniszczone. Dom jako taki stał, ale powyrywane były okna, drzwi i z BGK (akurat okna z korytarza wychodziły na BGK) jak [nas] zobaczyli, zaczęli strzelać, więc się czołgaliśmy po korytarzu. Weszliśmy tam, ale w domu właściwie już nic nie było. Znowu szybko wróciliśmy na Chmielną, no i tam byliśmy do końca Powstania. Tam się działo tak dużo rzeczy. Bez przerwy jacyś żołnierze przychodzili. Znajomej syn przynosił nam marchewki, coś do jedzenia, ale zginął. Był w AK.

  • Jakie były pani losy po kapitulacji?

Po kapitulacji właśnie na Chmielnej wyszliśmy z piwnicy. Weszliśmy gdzieś, nie wiem, czy na piętro, czy na parter, czy na drugie piętro po jakąś odzież do ubrania. Wszystko w tych piwnicach było zatęchłe i myśleliśmy, że będziemy mogli w jakimś pokoju czy gdzieś [zostać]... Do tego momentu, kiedy byliśmy w tym budynku, to bomba nie upadła, tak że budynek stał. Myśleliśmy, że skoro Powstanie skończone – do mnie tak nie bardzo docierało – skończone czy kapitulacja. Potem dopiero mi wytłumaczyli, że niestety nie doczekaliśmy się Rosjan, a cały czas nawet liczyliśmy bomby. Mówiliśmy na nie „krowy”. Liczyliśmy, czy wewnątrz jest sześć pocisków, czy dwanaście. Po gwiździe jak leciała, to się poznawało, czy uderzy dalej, czy upadnie... To były straszne chwile. Jak były jakieś armatnie wystrzały, to mówili, że strzelają i że już Rosjanie przeprawiają się przez Wisłę, ale się nie doczekaliśmy. Trzeciego była kapitulacja, nie umiem powiedzieć, za ile dni na podwórko przyszło na pewno kilkunastu albo nawet więcej Niemców i wyganiali nas. „Wychodzić wszyscy!”. I tak dalej. Mężczyźni usiłowali się przeciwstawiać. Ojciec mówił po niemiecku. Byli też ludzie, którzy rozmawiali. Oni w bardzo zdecydowany sposób po prostu do nas: Raus! Raus! Jak ktoś nie chciał, to powiedzieli, że będą podpalać i po prostu ten, kto zostanie, to zginie. Tak było. Został tylko staruszek z siwą brodą, ale co się dalej z nim stało, to nie wiem. A nas gnali Chmielną do skrzyżowania, [gdzie były sklepy] „Bracia Pakulscy” i [„Bracia] Jabłkowscy”. To były takie znane dwa sklepy w Warszawie. Tam była góra trupów. Kazali nam iść po tym, a dalej w bok Chmielną. Paliły się [tam] domy, był znowu ogień, tak że my skręciliśmy w Kruczą. Tak nas prowadzili, wypędzali i skręciliśmy w Aleje Jerozolimskie. Szedł z nami jeszcze ojciec i ludzie, którzy też byli w piwnicach na Chmielnej. Potem na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej nas rozdzielili, mężczyzn, kobiety i dzieci. Oczywiście płacz, straszne były te rozstania. Zapędzili nas chyba na Dworzec Główny, wiem że szliśmy i strzelali do ludzi i w górę. Na tym dworcu byliśmy pół dnia i całą noc. Potem gnali nas na Dworzec Zachodni na transport gdzieś. Nie wiem, co oni chcieli z nami zrobić, ale znowu jakaś organizacja czy ktoś dał znać, żeby kto może, to żeby nie wchodzić do tego dworca, bo mają go wysadzić w powietrze, tylko żeby w jakiś sposób się ratować. Wiem, że przez jakieś doły wykopane jak okopy po deskach czy jakichś balach przechodziliśmy na drugą stronę, tak że nie przechodziliśmy przez ten dworzec. Potem gdzieś szliśmy, ale Niemcy nas złapali i załadowali w wagony do transportu do Pruszkowa. Zdaje mi się, że ojciec i jeszcze dwóch jakichś, ale czy to wcześniej, czy dopiero potem zorganizowali w jakiś sposób ucieczkę, gdzieś zatrzymali ten pociąg, tak że my z tego pociągu, nie wszyscy, ale część ludzi się uratowała z jakichś wagonów. Nie wiem, czy oni nas chcieli wysiedlić, czy na jakieś roboty wysłać, nie umiem powiedzieć, w każdym bądź razie szliśmy przez pola. W lipcu przyjechała spod Łodzi do nas znajoma, bo my tam jeździliśmy, tam mieszkała mamy rodzina. Jeździliśmy na lato na jakiś miesiąc czy dwa tygodnie. Przyjechała, żeby mnie i brata wziąć, ale nie chciałam pojechać, bo bez mamy albo bez cioci (mamy siostry) nigdzie się nie ruszałam. Nasz cel to było, żeby dotrzeć do brata. Pamiętam, że szłam bez ojca, z mamą, a kiedy ojciec się zjawił, tego nie pamiętam, a ta rodzina, ci co by pamiętali wszystko, to już po prostu nie żyją. Tam mieszkaliśmy jakiś czas w jakimś pokoiku. Dali nam sienniki ze słomy. Tam jakiś czas mieszkaliśmy, a ponieważ mama poszła do pracy do cukrowni do Głowna, codziennie [chodziła] ileś kilometrów i ktoś wynajął pokój. Przenieśliśmy się do Głowna – mama, brat i ja. Mieszkaliśmy jakiś czas, do wyzwolenia, bo stamtąd szłam witać naszych wyzwolicieli, a potem też już mieszkaliśmy w Głownie.

  • Jak pani pamięta Rosjan?

Nie chcę tego mówić, dlatego że kojarzy mi się to z niezbyt przyjemnymi historiami.Wtedy to była wielka radość. Nasi wyzwoliciele jechali czołgami wspólnie z naszymi żołnierzami, no i jechali wyzwalać na Berlin. Cieszyliśmy się, a jako dziecko to przy mnie starali się nic nie mówić.

  • Kiedy był powrót do Warszawy?

Do Warszawy niestety już nie mogliśmy wrócić, bo ojciec się ukrywał. Kiedy dojechał do nas do Głowna, nie wiem. Potem nie mieliśmy do czego [wracać], bo nie było mieszkania, nie było sklepu. Cała Boduena i ta część na Nowym Świecie, w której mieszkaliśmy, była zburzona. Wyszliśmy jak staliśmy, bez grosza, bez ubrania, bez niczego. Wiem, że jak mi tam na wsi zrobili pierwsze trepy, to tak się cieszyłam, że mam co na nogi założyć, że aż je całowałam. Mama została z nami w Głownie. Tam chodziłam do szkoły, tam skończyłam szkołę podstawową. Oczywiście do Warszawy przyjeżdżałam, bo wieku siedmiu, ośmiu lat byliśmy jak dzisiaj szesnastolatki. Niestety warunki i przeżycia jakoś pomagają w dorastaniu i potem przyjeżdżałam do Warszawy. W ogóle byłam bardzo chora. Miałam nerwicę, miałam zbicie kręgosłupa i byłam bardzo wycieńczona, chuda. Ciocia (mamy siostra) jak się dowiedziała, to przyjechała. Ją losy zapędziły aż do Krakowa. Znalazła się w Krakowie, a ciocia, wujek i siostra stryjeczna zostali wywiezieni. Przyjechali z Krakowa do Warszawy i ciocia się zaangażowała jako gospodyni na prokuratorskiej willi. Ta pani była chyba artystką. Przyjeżdżałam do niej, bo Warszawy to się nie mogłam doczekać. Jeszcze pamiętam, mówiliśmy, że to świńskie wagony, a to po prostu towarowe wagony. Przyjeżdżałam i chyba z Dworca Głównego piechotą, bo to był jeden gruz i potem starałam się, żeby na Nowy Świat mnie zaprowadzili. Zresztą spotykaliśmy dużo znajomych i na Krakowskim Przedmieściu, i Nowym Świecie i nawet jako dzieci pomagaliśmy odbudowywać, nosić cegły. To był zaszczyt, to był honor dosłownie, jak nam pozwolili też pomagać, a przecież nie było nic. Oni na taczkach wozili i tak dalej. Po prostu na wszystkie wakacje, wolne przed świętami i tak dalej też przyjeżdżałam do cioci do Warszawy. Ciocia nie miała dzieci. Byłam jej ukochaną siostrzenicą. Tu nie było gdzie mieszkać, a mama z dwojgiem dzieci będzie się tułała? Zresztą zanim dalszą rodzinę odnaleźliśmy czy znajomych, którzy by mieli jakieś mieszkanie... Dozorca, który był na Boduena 6 nazywał się Józef Turek. Miał córkę Lilkę. Wspólnie się bawiłyśmy jeszcze w czasie okupacji. Nie wiem, gdzie byli w czasie Powstania, chyba poza Warszawą, gdzieś tam się przedostali, ale po Powstaniu był dozorcą chyba na Marszałkowskiej 82 róg Chmielnej. Tam też zatrzymywałam się, jak przyjeżdżałam do Warszawy. Uciekałam, żeby do Warszawy przyjechać, to znaczy nie w tym sensie uciekałam, żeby mama nie wiedziała, ale wybłagałam tak, że przyjeżdżałam. Do średniej szkoły do Łodzi pojechałam sama. Tam sobie załatwiłam średnią szkołę i ją skończyłam. Mieszkałam w internacie, a potem studia. Udzielałam korepetycji, tak że miałam jakieś swoje pieniądze i ciocia (mamy siostra) mi pomagała. Na studia najpierw złożyłam papiery w Łodzi, ale tam likwidowali wydział finansów i przysłali moje papiery ku mojej wielkiej radości i szczęściu do Warszawy. Dawniej to był SGPiS, Szkoła Główna Handlowa i teraz też. Skończyłam ten SGPiS, no i już z Warszawy nie wyjechałam i w 1970 roku ściągnęłam mamę. Ojciec po Powstaniu cały czas pracował na wyjazdach, jakieś studnie artyrezyjskie, coś takiego, był brygadzistą. Dokładnie nie chcę mówić, ale miał tam wypadek, potem był na zwolnieniu. Przyjechał. Był z mamą w Głownie, a potem dostał wylew, bo miał pęknięty kręgosłup i nie zauważyli, ale to są takie rzeczy, które już nie mają chyba znaczenia.
Warszawa, 2 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Teresa Sztelak Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter