Tomira Swinarska-Bieniecka „Mirka”

Archiwum Historii Mówionej

Tomira Swinarska-Bieniecka, urodziłam się w 1923 roku w Ujeździe koło Tomaszowa Mazowieckiego, ale całe swoje życie do wojny spędziłam w Brześciu nad Bugiem, [gdzie] chodziłam początkowo do szkoły, później [byłam w internacie w „Mirówce” w Smogorzowie koło Przysuchy]. Jak wojna wybuchła, to uciekliśmy z Brześcia, mój ojciec bardzo szybko był aresztowany i groziło nam wywiezienie do Rosji. Zorganizowaliśmy ucieczkę przez zieloną granicę.

  • Pani ojciec miał jakieś zatrudnienie?

Tak, mój ojciec miał drukarnię na terenie Twierdzy Brzeskiej. U nas drukowało się bardzo dużo tajnych druków. Tak że jak tylko bolszewicy weszli 17 września do Brześcia, to takich prominentów miasta z miejsca aresztowali. Do nas przyszli, rewizję w domu zrobili od sufitu do podłogi, szukali tajnych dokumentów, które były drukowane. Oczywiście nikt tego w domu nigdy nie ma. Aczkolwiek głosili, że oswoboditiele nas uwalniają, nie wiadomo od czego. Ojcu kazali się meldować codziennie w NKWD. Przychodził rano i siedział, bo to był jeszcze 1939 rok. Zaczęły chodzić pogłoski, że prawdopodobnie będą wywozić. Zlikwidowaliśmy wszystko, co tylko się dało. Uciekliśmy po prostu przez zieloną granicę, przez Małkinię do Generalnej Guberni. Rodzice [pochodzili] z Tomaszowa i Piotrkowa, [na] szczęście mieli [przy sobie] legitymacje z tamtych czasów, a jeszcze nie z Brześcia. Na granicy Małkini bolszewicy nas legitymowali, później Niemcy, jak przekroczyliśmy granicę. Właściwie tak na hura poszło pięć tysięcy ludzi w lesie, bo to była sucha granica. Przez Bug nie można było, wszystkie mosty były zerwane, na Bugu pod Brześciem też.
Tak żeśmy znaleźli się w Generalnej Guberni, [w Brześciu] wszystko zostało. Oczywiście aresztowali ludzi, którzy po nas objęli mieszkanie, bo myśleli, że wiedzą, co z nami się stało. Ale nikt nie wiedział, bo to była tajemnica.

  • Pamięta pani nazwy, tytuły tego, co tata drukował?

Głównie drukował legitymacje wojskowe, [tajne druki i] afisze [mobilizacyjne, przygotowane na wypadek] wojny. Byłam mała, miałam dwanaście lat, jak wyjechałam do internatu, tak że tego nie wiem. Ale wiem, że drukowało się [także] papiery dla sądownictwa. A jeżeli było coś bardzo takiego [tajnego], to [do drukarni] nawet mnie nie wpuszczali. Bo żandarmeria stała zawsze w drzwiach i nie wpuszczała. Tak że tego nie mogę powiedzieć, bo tego nie pamiętam, po prostu się nie interesowałam. [Poza tym] nie mówiło się o tym w domu. [Pamiętam], że [ojciec często] jeździł do dla Białej Podlaskiej, coś [stale drukował dla wytwórni samolotów. Zawsze tylko się mówiło, że wszystko jest tajne. Jak coś było tajne, to mnie nie wpuszczali, jak niechcący się zjawiłam w drukarni. W Białej Podlaskiej niedaleko Brześcia była wytwórnia samolotów, gdzie piloci oblatywali nowo wyprodukowane samoloty. Rok rocznie odbywały się tam pokazy i zawody lotnicze, na które zawsze zapraszano mojego ojca. Na zawodach rozdawano nagrody. Pierwszą był puchar, a drugą neseser, który fundował mój ojciec. Tylko tyle o Brześciu i o przedwojennych czasach mogę powiedzieć].

  • Wróćmy do momentu przejścia przez zieloną granicę.

Pojechaliśmy pociągiem do Małkini, zatrzymaliśmy się w lesie, nie byliśmy pierwsi. Powiedział nam przewodnik, że jest sucha granica, potem nas zostawił. Zebrała się masa ludzi, bolszewicy przychodzili, sprawdzali, po co my tutaj, ale jak ludzie się zorientowali, że ci bolszewicy nic nam nie pomogą, to po trzech dniach wszystko hurmem przeszło przez granicę. Niemcy tylko wyskakiwali, [gdy] zobaczyli idący tłum ludzi. Latali z latarkami [i] krzyczeli: Jude! Jude!. Szukali Żydów. Przeszliśmy na drugą stronę. Jakieś furmanki stały, które nas gdzieś dowiozły do pociągu, do Małkini. W rezultacie wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Zamościa.
W Zamościu zaczęła się [moja] pierwsza konspiracja. Ktoś ze znajomych czy z krewnych miał radio, znał angielski i słuchał wiadomości. [Pierwszą wpadką było aresztowanie łączniczki], która miała nasz adres, jeszcze jakiegoś innego pana. Ktoś nam dał znać, że aresztowano tego pana. Już nie pamiętam, jak się nazywał, rejentem był. Mama się zorientowała i mówi: „Oho, to prawdopodobnie nas też [aresztują]”. To znowu żeśmy uciekli z Zamościa do Warszawy. Potem dowódca tamtego okręgu i był drugi taki pan, który był szefem, robił różne napady na Niemców, wysadzali [nawet] w tym czasie pociągi. Później on też się znalazł w Warszawie, bo jemu z kolei w Zamościu deptali po piętach. Ale ponieważ lubił sobie popić, poszedł z kolegą popić w lokalu dla Niemców, zaczęła się awantura i się postrzelali. Była to wtedy znana historia w Warszawie, to był 1942 rok. Jego aresztowano, bo rikszarz zdradził, gdzie go przywieźli. Całe szczęście, że akurat nie mieszkał wtedy u nas. Jego i żonę aresztowali, żonę wypuścili, a jego nie. Żona przyszła do nas. Padł strach na wszystkich, co to teraz będzie, ale ona zebrała się i pojechała do Zamościa. Żądała, żeby go AK uwolniło z więzienia, z Pawiaka, ale jakoś nic z tego nie było.
Później przyjechał łącznik stamtąd do nas. Okazało się, że ten pan, który miał pseudonim „Jerzy”, wsypał trzysta pięćdziesiąt osób na Zamojszczyźnie, akowców. [Zdradził] magazyny broni, w ogóle zjawił się w mundurze niemieckim. W pewnym momencie przysłał jakiegoś pana do nas, że chce z mamą czy z nami się zobaczyć. Mama z nim się zobaczyła. Zresztą zaczął do nas przychodzić, mój ojciec truchlał prawie, miał zaufanie do nas. [Łącznik] poprosił mamę, żeby pojechała w Zamojskie i żonę mu przywiozła. Mama pojechała, ale nikt nie chciał z nią się spotkać. AK wiedziało, że „Jerzy” u nas bywa, a nuż jest w jakiejś zmowie czy coś takiego. Tym niemniej po raz drugi pojechała, powiedziała do mnie: „Przyślę telegram do sąsiadów, to ty uciekaj z domu, schowajcie się. Jak telegram przyjdzie gdzieś indziej, to znaczy, że jest wszystko w porządku”. Przyszło kilka telegramów w różne miejsca, mnie to skołowało. Ale w jednym z telegramów było napisane: „Przyjeżdżam z Magdą na dworzec”. Ojciec wtedy w Warszawie pracował w „Społem”. Jesteśmy na Dworcu Wschodnim, czekamy na pociąg z Zamościa, przychodzi woźny od ojca, pokazuje następny telegram: „Magda ciężko chora, przyjazd »Jerzego« natychmiastowy”. „Jerzy” zabrał się i pojechał. A to po prostu ściągnęli go akowcy w ten sposób, przeczytali mu wyrok śmierci. Żona, okazało się, już przed tym była rozstrzelana, [ale] detali nie znam. [...] W ten sposób żeśmy utrącili jedną [sprawę], myśmy też uciekli z Warszawy schować się na parę miesięcy. Po 1943 roku wróciliśmy znowu do Warszawy. Musiałam maturę wreszcie zrobić, bo to wszystko było przerywane. [Tuż przed Powstaniem], byłam operowana na ślepą kiszkę i nie mogłam nigdzie się ruszyć.

  • Jak to się stało, że pani wstąpiła do konspiracji?

Przyjechałam do Warszawy zrobić maturę. [Basia z domu Swinarska, moja koleżanka, wciągnęła mnie do konspiracji pod koniec 1943 roku]. Moja komendantka miała na imię Hanka, a jej dowódca miał na imię Wojciech, tylko tyle pamiętam. Miałam się z nim spotkać któregoś dnia [w kościele] Świętego Floriana, czekałam na niego ze dwie godziny. Potem wróciłam niechętnie do domu, bo nie wiedziałam, o co chodzi. Zadzwoniłam do tej mojej Basi, pytam: „Co się dzieje?”. – „Aresztowali go w międzyczasie”. Takie urywane były kontakty.
Moja funkcja polegała na tym, że na przykład obstawialiśmy jakąś restaurację albo jakiś mały lokal, trzeba wiedzieć, kto przychodzi, określać, co robią, bo podejrzenie było, że są jakieś kontakty. Trzeba sprawdzić, co się dzieje w drugim pokoju, w restauracji. Trzeba jakiegoś fortelu użyć, powiedzmy, że podwiązka pękła czy coś, czy mogę wejść i sobie poprawić, żeby zobaczyć, co się dzieje (nie zawsze się działo). Jakiś magazyn był albo przychodziliśmy i sprawdzali mieszkania w książkach u dozorcy, kto gdzie mieszka, na przykład na Pradze. Chcieliśmy od dozorcy się dowiedzieć, czy taki mieszka i gdzie. Potem zwykle ich się wystawiało, przypuszczam, żeby ich wykończyć. Tak detalicznie to nie wiem, miałam tylko zadanie patrzyć, kto wchodzi do restauracji. Chodziłam po ulicy Złotej tam i z powrotem, myślę sobie: „W końcu wypatrzą, co robię”.
[Zanim] Powstanie wybuchło, mieszkaliśmy w różnych miejscach Warszawy, ale najpierw dość długo mieszkaliśmy na palcu Na Rozdrożu, na ulicy 6 Sierpnia. Plac Na Rozdrożu jest, ale ulicy 6 Sierpnia nie ma. Po jednej stronie był [Gmach Ministerstwa Spraw Wojskowych], zburzony w 1939 roku, a po drugiej była ulica Koszykowa. Był taki dom, Caferin, to była dzielnica niemiecka. Znajomi tam mieszkali przed wojną, odstąpili nam pokój, ale potem tę panią i nas wyrzucili z tego domu, dwa miesiące przed wybuchem Powstania, bo to Niemcy rekwirują do końca. Jak przychodzili sprawdzać, że potrzebują dla kogoś to mieszkanie, to my natychmiast pokazywaliśmy pluskwy za framugą, żeby wiedzieli, co ich spotka, jak nas wyrzucą. Tak że udało się stosunkowo długo mieszkać w tym domu, przynajmniej tym ludziom, którzy mieszkali przed tym.
Potem przenieśliśmy się na Chłodną, też tego domu teraz nie ma. Jak Powstanie wybuchło, moja mama wyszła, powiedziała: „Po ciebie przyślę łączniczkę”. Mój ojciec wyszedł zobaczyć, bo wtedy pracował w „Społem”, jakiś swój oddział miał na Miodowej 22. Oboje wyszli z domu, zostałam sama. Nikt nie wrócił, nikt po mnie nie przyszedł, a mój narzeczony wtedy poszedł na Żoliborz, bo właściwie z Żoliborza był. Trzeciego dnia wzięłam jakiś tobołek z domu i poszłam w stronę Żoliborza. Na Starym Mieście spotkałam „Wisienkę” Konopacką, siostrzenicę czy bratanicę Trzaska-Konopackiego. Ona mnie zatrzymała, mówię, co się ze mną dzieje. Ona mówi: „Słuchaj, wiesz coś na temat bycia sanitariuszką w szpitalu? Masz zrobiony kurs? To nam tutaj potrzeba”. Ale wtedy nic nie było. Powiedziała: „To jest moje łóżko, to jest pokój sióstr, tu są ranni”. Jeszcze rannych nie było, bo to było trzy czy cztery dni dopiero. Tak weszłyśmy do tego pokoju. Bez okularów dobrze nie widzę, przeszłam przez pokój. Siedział jakiś pan, obok drugi leżał, dwóch powstańców, którzy uciekli ze Szpitala Maltańskiego. Jeden ranny w rękę, a drugi ranny w pupę. Krzyczał, sanitariuszki wyjmowały jemu te odłamki. [Odwróciłam] się, pokój był dość długi [i] tak patrzę na tego pana, co siedzi, podchodzę do niego bliżej – to jest mój narzeczony. Byłam tak zdziwiona, mówię: „Co ty tu robisz? Przecież powinieneś być na Żoliborzu”. – „Tak, ale mnie ranili pierwszego dnia w rękę, jak leciałem przez plac Bankowy”. Przestrzeliło go przez plecy, w Szpitalu Maltańskim go operowali. Niemcy przychodzili, podnosili prześcieradła, patrzyli. Jak rany od postrzału, to znaczy, że powstańcy, to strzelali, dokładnie. Oni po prostu w jakiś sposób uciekli z tego szpitala. Znaleźli się na Starówce, stąd zostaliśmy na Starówce.
Przyszli jeńcy, chorzy i zajęli całą piwnicę Długa 7. To, zdaje się, było Ministerstwo Sprawiedliwości przed wojną, piękne obrazy wisiały, ogromny hol. Zdaje się, że w tej chwili jest policja. Żeśmy też tam spotkali znajomych. Był podchorąży Zbynio Rapacki, on był u „Gustawa”, często żeśmy się spotykali.
Wychodzę, ktoś wpadł do piwnicy, do rannych krzyczy: „Czołg zdobyliśmy! Czołg zdobyliśmy!”. Wyszłam zobaczyć do holu, co się dzieje. W tym momencie ze schodów schodzi Zbynio Rapacki, mówi: „Czołg zdobyliśmy. Chodź, pójdziemy zobaczyć”. – „Czołg nie zając, nie ucieknie. Ranni powstańcy są głodni. Wyście byli na Stawkach – bo „Gustaw” był na Stawkach – zdobyliście puszki, to daj mi jakąś puszkę, żeby nakarmić tych paru [rannych]”. Mówi: „To nie ode mnie zależy, to zależy od mego porucznika”. W tym momencie ten porucznik też schodzi, ranny był trochę w kostkę, bo o lasce [szedł], przedstawia nas. Porucznik mówi: „Jak siostrę widzę, to siostra zawsze siedzi na schodkach”. – „Gdzie mam siedzieć, jak nie ma miejsca?”. – „Dlaczego pani nie użyje naszych pokoi na górze? Jak jesteśmy w akcji, to te pokoje stoją puste”. Idziemy na górę, mówi: „Dam pani puszkę. Jeszcze coś pani dam, kawałek chleba świeżego, bo złapaliśmy piekarza i kazaliśmy mu upiec chleb. Będziemy go bronić, a on niech piecze chleb”. Dał mi kromkę chleba. Nie jadłam chleba przez dwa tygodnie. Siedzimy, w pokoju leżą cztery materace, przyszedł jeszcze jakiś pan, stanął przy oknie i w tym momencie wybuchł czołg. Myśmy nie wiedzieli, bośmy byli w wewnętrznej kamienicy od podwórka, w środku. Oczywiście tynk się posypał, od razu na głowę pospadały [jakieś kawałki]. Poruszałam ramieniem, nic mi nie jest. Ale porucznikowi, co stał przy oknie, szyba przecięła wszystkie żyły, fontanna do góry, krew do góry. Nie mam przy sobie akurat żadnej torby ani nic. Wyciągnęłam chustkę do nosa, ostatnią, co miałam, uwiązałam mu mocno rękę, mówię: „Niech pan trzyma rękę do góry, żeby krew nie leciała, trzeba zejść na dół, gdzie jest sala operacyjna w piwnicy”. Tak pomalutku schodzimy do piwnicy po chwiejących się schodach. Dowiedziałam się, co się stało. Już Zbynia ani porucznika później więcej nie zobaczyłam.
W tym momencie był potworny [wybuch] – trzysta pięćdziesiąt osób zabitych, ich ręce, nogi, głowy, to wszystko było oddzielnie. To na łopatę się zbierało, dopasować, co, do kogo pasuje, to było wykluczone. Zaczęli kopać rów we wnęce od strony chyba Górskiego, ten malutki odcinek od Zamku, jak Podwale tak skręca. To jest maleńka uliczka i jest ulica Długa. Wtedy zjawił się doktor „Brom”, jeszcze trochę rannych przenieśliśmy pod Krzywą Latarnię na Podwalu.
  • Czy brała pani bezpośrednio udział w grzebaniu ciał zmarłych?

Nie. Już byłam wystarczająco... Patrzyłam na tych potwornie poranionych, postrzelanych ludzi. Przyszedł „Brom”, znajomy jeszcze z czasów okupacyjnych, kolega mego narzeczonego: „Chodźcie do mnie, bo nie mam wystarczającej obstawy”. Potem mówi do [narzeczonego]: „Ty masz źle gips założony, ja ci go zmienię”. Miał gorączkę straszną, a to tak zagipsowali wszystko, on mu ten gips zdjął. Jeszcze przed wybuchem Powstania mój narzeczony też miał problem z ręką, baliśmy się, że będzie miał tężca. Zaprowadziłam go do doktora, a on mówi: „Ale nie mam nożyczek do rozcinania gipsu, przecież myśmy się spodziewali, że [Powstanie] będzie tylko pięć dni trwało, kto będzie rozcinał gipsy?”. Na mojej sali leżał pan, do którego koledzy przychodzili i przynosili mu kiełbasę. Miał ładny scyzoryk, taki kuchenny. Myślę sobie: „Pójdę, już leży pijany”, bo go upili, ukradłam mu scyzoryk. Jak szukał scyzoryka, udawałam, że nic nie wiem. Jak scyzoryk przyniosłam lekarzowi, czy da radę to rozciąć (dał radę), pyta się: „Czy siostra może mi zostawić ten scyzoryk?”. – „Mogę, tylko go ukradłam, zobaczymy, co będzie?”. Tamten go nigdy nie znalazł, ale się dowiedział o tym ode mnie po dwudziestu latach, jak spotkaliśmy się w Kanadzie, przypadkowo zresztą.
Poszłam na Miodową 23 do doktora „Broma”. W piwnicy [leżał ktoś] na jakimś okropnym, polowym łóżku, obok leżała kupa węgla przykryta kocem. Sztukasy latały nad Starówką co godzina, po dachach rzucały [bomby]. Jak tylko bomby [spadały], to ten pył się wznosił. W ogonku stali chłopcy, z różnych punktów Starówki przynosili rannych. Jedni słabo, jedni mniej, niektórzy na przykład [mieli] odłamki, to z uda wyjmowało się bez narkozy, bo eteru było bardzo niewiele. Tylko poważne, ciężkie przypadki. Był bardzo ciężki przypadek, przynieśli chłopcy od „Zośki” rannego, miał całą głowę potrzaskaną. Nie wiadomo, gdzie był nos, gdzie oczy, spuchnięty niesamowicie. Leżał całą noc czy całą dobę w leju od bomby, bo koledzy wyciągnęli go stamtąd dopiero w nocy i przywieźli go tutaj. Zygmunt „Brom” podnosi pincetą jego policzek, mówi do mnie, siedzę [Powstańcowi] na kolanach, żeby mnie nie kopał, trzymam świeczkę, nie wiadomo, co z nim zrobić. Nigdy się nie odzywał, tylko tym razem się odezwał: „Ciekawym, gdzie dostał?”. On w głowę dostał. Ten ranny się odzywa, mówi, gdzie dostał, skąd go ustrzelili. Mnie zatrzęsła się ręka. Doktor „Brom” miał bardzo dużą czuprynę, [był pochylony], czupryna stanęła mu w ogniu. Dobrze, że druga siostra, która podawała mu narzędzia, złapała, co miała pod ręką, ręcznik czy coś, rzuciła mu na głowę, to mu zgasiła. Zygmunt krzyczał na mnie, że na co patrzę. Dobrze, ale on sam się zdenerwował, jak ten ranny się odezwał.
Po trzydziestu latach jestem w Warszawie, spotykamy się z Zygmuntem. Cieszy się, krzyczy, zadowolony, rzuca się na mnie: „Mirusiu, daj całusa”. Był wysoki, złapał mnie za głowę i chce pocałować, a miałam wtedy perukę, peruka mi spadła. Tu ludzie w salonie, bo to u znajomych, a on mówi: „Tośmy się skwitowali”. Po tylu [latach]. On też się przestraszył, że peruka [spadła], tego się nie spodziewałam. Już od tej pory przestałam nosić perukę, bo to było dwadzieścia czy ileś lat temu, że panie nosiły peruki. To takie wesołe rzeczy. Później, wracając do tego, jak nas Niemcy wywieźli z Powstania…

  • Pani wspominała, że pani narzeczony miał kontakt.

Zygmunt „Brom”, jego prawdziwe nazwisko Kujawski, chodził w Warszawie do szkoły wojskowej medycznej, wojsko za to płaciło, a mój [narzeczony] chodził na politechnikę. Wszyscy studenci znali się przed wojną. Dokładnie to nie wiem skąd, ale wiem, że z tamtych czasów się znali. Zygmunta żonę Krysię znałam jeszcze sprzed [Powstania], już był wtedy żonaty, tośmy się spotykali. Widywaliśmy się po prostu, niezbyt często. Może wtedy to nawet chyba nie wiedziałam, że jest oficjalnie lekarzem Batalionu „Zośka”, dopiero na Starówce się dowiedziałam. Lepiej nie wiedzieć zawsze. Przed Powstaniem [mało wiedziałam] o swoich bliskich znajomych. „Brom” już dawno nie żyje, mój pierwszy mąż też nie żyje dawno. Tyle tylko mogę powiedzieć, skąd się znali.

  • Jaki był w obyciu?

„Brom”?

  • Tak.

Bardzo przyjemny, bardzo przystojny, wysoki brunet. Widziałam fotografię lekarzy, będąc w budynku „Polonii” na Krakowskim Przedmieściu ładnych parę lat temu. Z dziesięć chyba lat temu byłam z moją kuzynką. Właśnie pokazywali fotografie różnych lekarzy z Powstania.
Również na Starym Mieście, jeszcze zanim się z „Bromem” spotkałam, pamiętam Stasinka Sosabowskiego, który był w konspiracji ranny, stracił jedno oko w jakimś napadzie na Niemców, a pierwszego czy drugiego dnia Powstania został lekko ranny w drugie oko. Pamiętam, jak leżał na stole operacyjnym, doktor „Komar” mówił: „Ja bym ci to oko uratował, tylko nie mam jak. Powinieneś być w jakimś normalnym szpitalu”. To stracił to drugie oko. Stasinek Sosabowski to był syn generała Sosabowskiego z Anglii. Też był na piątym roku medycyny. Po wojnie generał przyjechał do Niemiec i samolotem zabrali go do Anglii, już nie skończył medycyny, ale pracował jako masażysta, bo znał się na tym.
Potem żeśmy przeszli kanałami do Śródmieścia ze Starówki. Wchodziłam, tam gdzie [dziś] jest pomnik na placu Krasińskich, gdzie stoją ci żołnierze przy włazie. Pamiętam, na chwilę stanęłam spojrzeć, jak płonie pałac Krasińskich.

  • Pamięta pani moment ewakuacji, jak państwo wchodzili do kanałów? Jak było w kanałach?

Okropnie. Mój [narzeczony] wszedł pierwszy. Wchodzę, nie mogłam nogi wstawić, od razu torebka mi wyleciała. Nie wiem, dlaczego za pazuchę schowałam, już nie pamiętam, co było w tej torebce. Przeszliśmy, woda była [do kolan. Szli: sanitariuszka], ranny, [sanitariuszka], ranny. Kanał był już zbadany. Przez półtorej godziny doszliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, a później Krakowskim Przedmieściem do Wareckiej. Przy Wareckiej wychodziliśmy. Jak wyszłam z kanału to nie mogłam uwierzyć, że tu wszystko stoi, panie [ładnie] ubrane. Wyciągały nas z kanałów pięknie umalowane panie, włosy zaondulowane, a my brudni w straszliwy sposób. Myśmy bardzo szybko znaleźli rodzinę mojego narzeczonego, która mieszkała akurat na Chmielnej. Pamiętam, że jak weszliśmy, to oni też mało nie zemdleli, jak nas zobaczyli i powąchali. Ale nas jakoś ubrali, dano nam się umyć. Wody [na Starówce] też przecież nie było. Dwa dni żeśmy nic nie jedli. Dostaliśmy kaszę gryczaną z jajkiem sadzonym, do dzisiejszego dnia uwielbiam tę potrawę. Potem odnalazłam mamę, już byłam wtedy przy mamie, Hoża 56, były siostry i była mleczarnia. Major Mazgis urzędował w tej mleczarni. Tak żeśmy się pokazali, mama też nie chciała wierzyć, bo w ogóle nie wiedziała, co ze mną się stało przez pierwszy miesiąc. Później troszkę [byłam] z moją przyjaciółką, którą też spotkałam, tak że stamtąd poszliśmy do niewoli.

  • Poszła pani do niewoli jako powstaniec czy jako cywil?

Jako powstaniec, do Ożarowa piechotą. Nawet mam zdjęcia, jak nas Niemcy prowadzą przy kościele Świętego Jakuba. To zostało znalezione kiedyś, z niemieckich archiwów. Potem pojechaliśmy pociągiem do Sandbostel, do dużego obozu.

  • Zapamiętała pani sam moment kapitulacji? Jak to wyglądało?

W grupie to wygląda inaczej, właściwie gorszy moment [był], jak doktor „Brom” na Starówce powiedział, że Starówka się poddaje, kto będzie mógł, to wyjdzie kanałami, tak właśnie rozrządził. Pamiętam taki moment, jak doktor „Brom” przyszedł z zebrania z „Wachnowskim”, czyli z pułkownikiem Ziemskim, i powiedział, że Starówka się poddaje i my będziemy wycofywać się kanałami albo górą, jak kto będzie mógł, to jeszcze niezorganizowane. Pamiętam swoją myśl w tym momencie, że trzeba będzie zginąć w wieku lat dwudziestu paru. Później kanały to w pewnym sensie było wybawienie, tak że jak przyszłam kanałami do Śródmieścia, to mi się zdawało, że już nic mi się nie stanie, to mówię: „Nie wiecie w ogóle, co wy tu przeżywacie!”. Poszłam spać na drugie piętro, bo nie spałam już ze trzy dni. Mama ciągle przychodziła: „Jak ty możesz tu spać? Przecież tu walą”. – „Mama, nic mi nie jest, dajcie mi się wyspać. Przyjdę na dół, to mi się nic nie stanie”. – „Okna masz powybijane”. Ale pierzynę miałam, nie było mi zimno. Przespałam chyba ze dwadzieścia cztery godziny bez przerwy. Pamiętam, że wtedy w ogóle się nie bałam. Później oczywiście są takie momenty, że człowiek bez przerwy się boi, co może się stać. Cegłą można było dostać, jak bolszewicy zrzucali suchary [z kukuruźników]. Nadlatywali i zrzucali worki z amunicją, która była absolutnie do niczego, bo się łamała, a z sucharów bułka tarta się robiła, nie było, co zbierać.
W Śródmieściu było zupełnie inaczej, trzeba było polecieć z takim listem czy z innym na drugą stronę, od majora „Portiera” czy „Krzyżaka”, bo byli w VII Obwodzie, gdzie moja mama była. Już byłam przy nich, nie poszłam do Śródmieścia do szpitala. Sióstr mieli bardzo dużo, rannych nie było tak dużo jak na Starym Mieście. Na Starym Mieście ranni zostali w dużym szpitalu, potem Niemcy ich zabrali podobno do Milanówka. Na pewno nie wszystkich zabrali.

  • Wspomniała pani, że w momencie zrzutów o mało nie dostała pani sucharami.

Słychać było, że kukuruźnik leci. Jak spojrzałam do góry, to akurat spadał worek, zdążyłam odskoczyć, bo spadłby mi na głowę. Weszłam z koleżanką, ona w jedną stronę, ja w drugą, suchary spadły na ziemię. Później, jak tylko słychać było kukuruźnika, to żeśmy już patrzyli, gdzie on jest, żeby uciekać do bramy czy gdzieś, bo zrzucali, nie patrzyli gdzie. To niby była taka pomoc. Amunicję oddawało się w Batalionie „Iwo”, ktoś zbierał tę amunicję i oni wybierali kule, [tylko niektóre] mogli używać, przebierali.

  • Pamięta pani coś szczególnego z okresu, jak była pani łączniczką?

Pamiętam, że musiałam na przykład przelecieć z ulicy Kruczej, przez Aleje Jerozolimskie był wykop, główne przejście na drugą stronę. Zawsze Aleje Jerozolimskie dzieliły Warszawę na północ i południe. Trzeba było stać w ogonku, dlatego że najpierw puszczali ludzi z jednej strony, a potem z drugiej strony. Najpierw był wykopany rów, ale trzeba było przechodzić przez wszystkie rury, które były w środku, a Niemcy obstrzał przez Aleje Jerozolimskie mieli cały czas. Kiedyś tak siedzimy w ogonku na podwórku, bo z podwórka przez jakieś drzwi kuchenne wchodziło się do piwnicy, żeby łatwiej można było przejść. Siedzimy, [nagle] zerwałam się i wyskoczyłam z tego [ogonka]. Nie wiadomo, dlaczego wstałam, żeby stanąć już pod inną ścianą. W tym momencie spadła bomba i też parę osób zabiło. Parę razy miałam takie momenty. Gdybym poszła oglądać czołg razem ze Zbyniem, to już dziś by mnie nie było.

  • Miała pani dużo szczęścia.

Tak, odskoczyłam od tego, że nie byłam ranna. Dostałam jakąś cegłą po głowie raz i drugi, ale to nie było takie istotne.
Później do Ożarowa, straszną gorączkę miałam, bo byłam zaziębiona, ale jakoś doszliśmy i pojechaliśmy do Sandbostel, dużego obozu – 12 000 jeńców, głównie Francuzi, Włosi, Rosjanie i my. Sandbostel to był obóz koło Bremy. Później Niemcy nas przeflancowali, bo oficerów gdzie indziej zabierali, a podoficerów i żołnierzy gdzie indziej. Wtedy znaleźliśmy się w Oberlangen, to trzy kilometry od granicy holenderskiej.
  • Jak Niemcy podchodzili do powstańców, szczególnie do kobiet?

Muszę powiedzieć, że w obozie zachowywali się zupełnie przyzwoicie, słuchali się swoich przepisów. Mieliśmy swoich łączników. Szczególnie w Sandbostel byli jeńcy z 1939 roku, Polacy tak samo. Taki był pan, mąż zaufania, mówił po niemiecku, załatwiał wszystkie sprawy, jakich nasz barak potrzebował. Nazywał się Leszek Cienciała. Też w Kanadzie się odnalazł, tak że go spotkałam. Wszystkich nie pamiętał, nas w samym Oberlangen było 720 i dziesięć noworodków, bo trochę dzieci porodziło się w obozie. Niemcy też zachowywali się [przyzwoicie], trochę krzyczeli, trochę wrzeszczeli, ale żeby odbywały się bicia czy coś to nie. Tylko przestrzegali, żeby gasić światło o dziesiątej, bo jak było dwie minuty po dziesiątej, to nie będzie margaryny albo łyżki marmolady, którą dawali do zjedzenia. W ten sposób nas karali. To rzadko się zdarzało.
Największe [wydarzenie] to było uwolnienie naszego obozu, bo Hauptmann powiedział, że alianci nas uwolnią, tylko nie powiedział jacy. Bo już się spodziewali i oddali komendę naszej komendantce: „Niech pani robi, co chce. Macie worek surowych kartofli i też róbcie sobie z tym, co chcecie”, bo już nie było jedzenia. Jak nas pułkownik Koszucki uwolnił, to w nocy przyjechała cała kuchnia, nakarmili nas, że cały obóz był później chory. Przysłali kaszę, gulasz, to wszystko tłuste. Jak człowiek nie jadł przez sześć miesięcy nic tłustego, to oczywiście żołądek nie wytrzymał tego wszystkiego. Jak później cała dywizja się dowiedziała, że uwolnili kobiety z Powstania, to wszyscy przyjechali nas odwiedzić, nawet śmiano się, że podobno przyczółek na Emsie im się nie udał, bo [do nas] przyjechali (z przepustkami czy bez przepustek). Wszyscy myśleli, że odnajdą swoich znajomych. Pamiętam, że plutonowy obozu mówi: „Tu są same kobiety z Warszawy, ja nie jestem z Warszawy, szukam kogoś z Radomia”. – „Dobrze, ale Powstanie było w Warszawie, a nie gdzie indziej”. Tylko jeden pan pułkownik odnalazł swoją córkę z obozu, też nie wiedział o tym, [że tu jest]. To było później wielkie przeżycie w obozie. Później już nie wróciłam do Polski.

  • Po wyzwoleniu obozu poszła pani dalej służyć w wojsku czy wróciła do cywilnego życia?

Wstąpiłam do tak zwanych pestek angielskich, bo z nimi pojechałam do Anglii. Wyszłam za mąż jeszcze w Powstaniu, w Muzeum jest moje świadectwo ślubu podpisane przez księdza „Mietka”. Nigdy tego nie odnaleźli – parafia wojskowa numer 1, która nie istnieje. Jeszcze zostałam [trochę] w Niemczech, bo moja córka się urodziła, później pojechaliśmy do Belgii na studia.

  • Wspomniała pani, że wstąpiła do „pestek”.

Właściwie dywizja generała Maczka była afiliowana do armii kanadyjskiej. Armia kanadyjska podlegała Anglii, Anglicy stworzyli takie „etieski” – wojskowa służba pomocnicza, polski oddział. Pani pułkownikowa Leśniakowa przyjechała, oni to założyli, do nich się zapisałam. Połowa obozu wróciła do Polski, jedna trzecia pojechała do Anglii albo w świat, powychodziły za mąż za tych „dywizjaków”. Ze dwa lata byłam jeszcze w Niemczech po wojnie, dopiero w 1947 roku dojechałam do Anglii, to już było dwa lata po wojnie. Mąż poszedł na studia, a ja zostałam z dzieckiem. Po czterech latach pobytu w Anglii pojechaliśmy do Kanady.

  • Dlaczego państwo zdecydowali się nie wracać do Polski?

Chodziły wersje, że akowcy przejadą przez Polskę i pojedziemy na Sybir, to nie bardzo mieliśmy ochotę na taką ewentualność. Teściowa pisała: „Nie przyjeżdżajcie”. Potem pisała: „Przyjeżdżajcie”, ale w zasadzie, jak żeśmy dowiedzieli się od różnych ludzi, którzy pojechali, że później ich aresztowali, [postanowiliśmy nie wracać]. Nie należało ryzykować, zawsze się mówiło: „Kiedyś wrócimy”. Kiedyś. Dzieci się porodziły, są już Kanadyjczykami, chociaż moja córka urodziła się w Niemczech, ciągle ma w paszporcie, że jest w Niemczech urodzona. Syn urodził się już w Kanadzie. Już później było za późno wracać do kraju. Człowiek się przyzwyczaił, korespondencja istniała między rodziną, definitywnie odradzali, [pisali,] żeby nie przyjeżdżać. Teściową żeśmy sprowadzili z Polski do Kanady, później pojechaliśmy do Kalifornii. Piękna Kalifornia, tylko trochę za ciepło.

  • Może chciałaby pani jeszcze coś dodać do swoich wspomnień z Powstania, czego pani nie ujęła, jakieś wesołe rzeczy?

To tylko jedno, ta czupryna spalona. To, że powiedziałam Zbyniowi: „Czołg nie zając, nie ucieknie, co będziemy teraz czołg oglądać, jeszcze mamy czas”. Dosłownie to było dziesięć minut, jak żeśmy zdążyli wejść na górę i czołg wyleciał w powietrze. Z Powstania to właściwie nie było smutnych rzeczy czy takich na wesoło do opowiadania, może ktoś inny miał. Tylko to pamiętam.
Zbynio Rapacki potem kiedyś przyjechał do Londynu, bo został we Francji. Nawet kiedyś słyszałam, że wykłada na Uniwersytecie w Sorbonie. Zjawił się w Anglii, nie wiem z jakiego powodu. Odwiedził nas i powiedział: „Uratowałaś mi życie”. – „Nie tylko tobie, ale sobie też, tak byśmy oboje tam byli”. Z Powstania to nic takiego na wesoło nie można było powiedzieć. W każdym razie już nie chciałam z powrotem wrócić na salę operacyjną albo do rannych, bo to były w ogóle makabryczne rzeczy. Nie było przecież bandaży, zdobywało się jakieś prześcieradła z domów, co ludzie opuścili albo prosiło się ludzi: „Dajcie prześcieradła”, żeby podrzeć i żeby [były] bandaże. W coś trzeba było bandażować, nie wszystkich można było przecież operować. Kujawski nie miał wtedy jeszcze końcowych egzaminów na medycynie, praktyki jako chirurg to on nie miał żadnej. Po wojnie, jak wiem, to wylądował jako gastrolog, powiedział, że nigdy nie pójdzie na chirurga, już ma dosyć.

  • Pamięta pani, jak „Zośka” weszła na Starówkę?

Batalion „Zośka”?

  • Tak.

Nie pamiętam, bo już byli. Jak przyszłam, to już był piąty czy szósty dzień Powstania, bo szłam z Chłodnej przez ulicę Długą, mogłam jeszcze jako tako się przedrzeć. Nie byłam wtedy z nimi w kontakcie, dopiero później. Pamiętam też taki moment: Zygmunt czasem szedł na okopy, opatrywał lekko rannych albo zmieniał opatrunki. Miodowa 23 to była składnica apteczna, było bardzo dużo różnych lekarstw, była beczka tanalbiny na wstrzymanie, mówi: „Przyjdzie tutaj taki [Andrzej] „Jur”, Wolski, daj mu trochę tanalbiny, bo w okopach wszyscy mają biegunkę”.
Przyszedł młody chłopiec po tanalbinę, a ja mówię: „W co mam koledze to dać?”. On nic nie miał, ja nic nie mam, miał hełm, mówię: „Hełm proszę zdejmować”. Nasypałam mu pigułek tanalbiny do hełmu. Zapamiętałam sobie jego, bo taki blondynek o niebieskich oczach, miał może osiemnaście lat, młode stworzenie. I poszedł. Spotykam go w Kanadzie i przypominam mu to, bo pamiętałam nazwisko – [Andrzej] Wolski. Poznałam go, jego żona skończyła medycynę, on później pracował, byli w Senegalu. Też później wrócił do Polski, aresztowali go, siedział [pięć] lat i przyjechał do Kanady. Byliśmy w wielkim kontakcie, ale niestety ma [chorobę] Alzheimera, w ogóle nikogo nie poznaje. Nie wiem, czy ostatnio już żonę poznaje.

  • Kto pani najbardziej zapadł w pamięć z Batalionu „Zośka”?

Nie byłam z nimi przy okopach, byłam z nimi tylko w szpitalu, cały czas przy operacjach. Jak tylko [przyszłam], dwa tygodnie byłam cały czas tylko w piwnicy. „Brom” nie miał przecież czasu spać, bo ogonek stał, na noszach, nie na noszach do operowania. Też musiał przecież chociaż trochę się przespać, padał na nos zupełnie. Przeszedł górą razem z „Morro”. Potem nie poszedł już do szpitala, bo powiedział, że po prostu też już nie wytrzymuje tego wszystkiego. To nie było łatwe. To było najtragiczniejsze.
Ludność cywilna nie bardzo była zadowolona, ale jak szło się gdzieś, trzeba była po coś wylecieć czy coś załatwić, a szło się piwnicami, to ludność cywilna krzyczała na nas: „ Wy, powstańcy, co tutaj robicie? Patrzcie, tu dzieci nasze krzyczą, że nie mają co jeść”. Wolałam już chodzić po wierzchu na wszelki wypadek niż słuchać. Mieli rację, co tu dużo mówić. Siedzieli w piwnicach głodni. Ani wody, ani nic, my latamy w tę i z powrotem z różnymi rzeczami.
Starówka była bardzo tragiczna, tak że nic nie było do opowiedzenia. Kanał przeszłam, wydawało mi się, że to coś potwornego, ale później, jak wyszłam, jak zobaczyłam, to [pomyślałam:] „Oni jeszcze wojny nie widzieli, jeszcze Powstania nie widzieli”. Wtedy mi strach kompletnie przeszedł. Spałam na drugim piętrze, mama mnie ciągle chciała ściągnąć stamtąd, że to niebezpiecznie. [Myślałam:] już teraz nic mi się nie stanie.



Warszawa, 4 września 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Tomira Swinarska-Bieniecka Pseudonim: „Mirka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód I Śródmieście, Batalion „Zośka” Dzielnica: Starówka, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter