Urszula Tauer „Ala”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Urszula Tauer, w Powstaniu Kaczyńska. Pseudonim „Ala”. Urodziłam się 24 kwietnia 1921 roku.

  • W jakim oddziale pani była podczas Powstania?


V Oddział Komendy Głównej.

  • W której dzielnicy pani była podczas Powstania?


Śródmieście. Punkt mój początkujący Wilcza, nie pamiętam numeru.

  • Gdzie się pani urodziła?


We Lwowie.

  • Jak długo pani mieszkała we Lwowie?


Dwa latka, jak wróciłam do Warszawy. Właściwie nie do Warszawy, bo dziadek mieszkał w Bydgoszczy. Do Bydgoszczy przyjechała moja mama ze mną.

  • Jakie jest pani nazwisko rodowe?


Moje rodowe nazwisko jest, tak jak mówiłam, Kaczyńska.

  • Nie, nazwisko rodowe. Rodowe to było Kraft, tak?


Kraft, no tak.

  • Nazwisko w czasie Powstania: Kaczyńska.


Kaczyńska. I teraz Tauer.

  • Jak długo pani mieszkała w Bydgoszczy po przyjeździe z mamą do dziadka?


To były takie przerywniki, ale ogólnie do 1939 roku, do września, do wybuchu II wojny światowej. I tu kończyłam maturę.

  • Do jakich szkół pani tutaj chodziła?


Byłam w [szkole] urszulanek w Poznaniu, znaczy w Pniewach pod Poznaniem. Tam nawet jest księga.

  • To była szkoła podstawowa czy gimnazjum?


Nie. To było już gimnazjum. A podstawowa to już tu nie pamiętam. W Bydgoszczy gdzieś. Moi rodzice byli już rozwiedzeni.

  • W którym roku pani skończyła gimnazjum w Pniewach?


Pół roku przed maturą przyjechałam do Bydgoszczy do dziadka, to znaczy sprowadzili mnie, bo już nie wytrzymywałam dłuższego pobytu.

  • Gdzie pani zdała maturę?


W Bydgoszczy. Szkoła była na ulicy Jagiellońskiej.

  • Który to był rok?


To był 1939 rok.

  • Jak pani pamięta 1 września 1939 roku?


Otóż w ostatniej klasie licealnej była już, proszę panią, chyba obowiązkowo Wojskowa Służba Kobiet. Już miałyśmy wtedy wykłady na temat wojskowości i różnych innych czynności czy dyscyplin wojskowych, takich dla kobiet. Sanitariat prawdopodobnie, jeszcze administracja, jakieś różne (nie pamiętam już). I to była już przed maturą Wojskowa Służba Kobiet. Tam właśnie pierwszy raz zobaczyłam wtedy generał „Zo” [Elżbieta Zawacka]. Ona nie była wtedy jeszcze generałem, ona była instruktorem i przyjechała z wykładem. To było na Jagiellońskiej.

  • Czy tam pani otrzymała jakiś stopień?


Nie, nie, żadnych stopni. Ja nie byłam na żadnym zgrupowaniu wojskowym przed wojną, absolutnie nie. Prawdopodobnie urszulanki nie zajmowały się takimi sprawami. To było zupełnie inne, że tak powiem, wychowanie młodych ludzi. To były siostry wykształcone, siostry, które zajmowały się różnymi przedmiotami, oczywiście w ramach gimnazjum. Jakie były programy w gimnazjach, takie same były u urszulanek. Poprosiłam później mamę… Właściwie chowały mnie moje ciocie i dziadek, a mama to była taką osobą, która się pojawiała. A ojca oczywiście też widywałam bardzo rzadko.

  • Czy była pani w Bydgoszczy w czasie tej krwawej niedzieli?


Tak, tak.

  • Jak pani to pamięta?


Bardzo okrutnie. Ponieważ myśmy były peowiaczkami, miałyśmy pewne przygotowanie sanitarne… Pamiętam, jak było pierwsze bombardowanie dworca. Tam były załadowane jakieś rodziny wojskowe, które miały pojechać na wschód, bo przecież wtedy było zagrożenie z zachodu. Przecież Niemcy wkroczyli tutaj do Bydgoszczy. To była krwawa niedziela. Jak było bombardowanie, to myśmy, w każdym razie ja z koleżankami i z kolegami, niosłyśmy pomoc rannym na dworcu w Bydgoszczy. I pamiętam, żeśmy nosili rannych do szkoły bardzo blisko dworca (gdzieś tam, taka z okresu pruskiego, z czerwonej cegły). To pamiętam. I potem miałyśmy zadanie. To znaczy już nie pamiętam, kto zlecił, kto nami kierował, ale oczywiście był jakiś instruktor, że myśmy wtedy pojawiły się w Domu Kultury Niemieckiej na Gdańskiej, gdzie obecnie była szkoła. Bo ja cały czas już po wojnie to prawie nie byłam w Bydgoszczy. Byłam w Warszawie, w Wiedniu i w Warszawie. I proszę sobie wyobrazić, że dostałyśmy polecenie, że w tym Domu Niemieckim była bardzo silna organizacja niemiecka. Oni mieli jakieś powiązania chyba z Gdańskiem i z innymi jeszcze ważniejszymi placówkami. W każdym razie polecenie dostałyśmy, żeby usunąć dokumenty, które znajdują się w tym Domu Kultury Niemieckiej. A Dom Kultury Niemieckiej znajdował się w Bydgoszczy przy kościele Świętego Piotra i Pawła. Tam była później szkoła plastyczna, szkoła baletowa czy coś. […] Tam miałyśmy pomóc usuwać dokumenty, które były gromadzone przez tą organizację niemiecką. Pamiętam, że [podawaliśmy] przez okno. Chłopcy mieli takie wózki na dwóch kółkach i myśmy przez okna podawali te teczki z różnymi dokumentami. A co jest istotne, bo to później miało swoje następstwa, ten cały wypadek, przypadek: na rogu ulicy Gdańskiej, róg Pomorskiej, Dworcowej był sklep delikatesów. (To później wynikło z tej całej historii, kiedy byłam aresztowana). Tam był niemiecki sklep delikatesowy, [właściciel] Berent się nazywał, pamiętam to doskonale. I prawdopodobnie, bo później z tego wynikało, bo był akt oskarżenia w stosunku do mnie, [właściciel] zrobił zdjęcia. Ale ponieważ w takiej pracy i w takiej szybkości postępowania… Bo to było przed krwawą niedzielą, […] w sobotę, znaczy w nocy […] ja już z wujostwem uciekałam w kierunku na Inowrocław, do Warszawy, na wschód, dlatego że już były te bojówki niemieckie w Bydgoszczy w żółtych mundurach. To byli ci folksdojcze, którzy tu byli doskonale zorganizowani, mimo że tu [wzajemne] stosunki [były poprawne]. Nie pamiętam tylko, czy w mojej klasie byli Niemcy, nie pamiętam. Tego zupełnie nie pamiętam. W każdym razie ze mną tam kończyły dziewczyny, które były… Bo to przecież było płatne. Przed wojną szkoły były płatne. Tak że niestety jak ktoś był w takiej sytuacji, że nie mógł tego czesnego płacić miesięcznie, to nie mógł dzieci swoich kształcić. I ja to doskonale pamiętałam. […] I to się skończyło. Wróciłam do wujostwa. Zawiadamiałam mojego dziadka, który mieszkał w Bydgoszczy, i zawiadamiałam moje wujostwo, że jest bardzo niebezpiecznie, że już gdzieś tam są przyczółki niemieckie na obrzeżach miasta, że „jeśli możecie, to trzeba uciekać”. Tym bardziej że mój wuj był powstańcem wielkopolskim. To byli zamożni ludzie, mieli Wytwórnię Cukru i Czekolady Lugę, mieli sklep delikatesowy na ulicy Nowodworskiej. Bardzo dużo tam pracowało osób.

  • Jak wujek się nazywał?


Gawlak. Bo Luga nazywała się ta wytwórnia, na Śniadeckich. I zabrał mnie wujek, bo kupił (już nie pamiętam, za jakie pieniądze) konia i bryczkę. I myśmy jechali. Wyjechaliśmy wieczorem, późno. Pamiętam, że noc była bardzo [zimna] – w lesie gdzieś, chłodno, zimno było. Ciocia przygotowała wszystko, żeby było względnie jakoś, bo to przecież był już wrzesień. O świcie było straszne bombardowanie całej trasy, bo wszyscy uciekinierzy gdzieś koczowali po rowach, w jakichś zagajnikach. Widok rano był okropny, jak przyleciały te sztukasy niemieckie i nisko rzucały te różne pociski, granaty i w ogóle. W każdym razie myśmy szczęśliwie dobrnęli do… To były takie dziwne wioski: Piątek i Sobota, przed Kutnem. Przed Kutnem zaczęły się straszne walki. Ja zostałam wtedy ranna. Miałam teczkę wuja i przez tę teczkę kula przeszła przez płuco, przez łopatkę i oczywiście [siedziałam] pod takim stogiem… Moje wujostwo byli w jakichś chałupach, tych wsiowych, a ja nie pamiętam już, dlaczego wybiegłam. Widocznie było jakieś bardzo duże nasilenie obstrzału, tak że musiałam się schronić. Jak dostałam postrzał w płuco, to zaczął się taki mały stóg palić. Ja się doczołgałam w redliny kartoflane. Rano Niemcy zbierali tam… Bo powiedzieli, że w naszej grupie tych uciekinierów byli folksdojcze. Mówiono, że ich niby internowali czy coś w tym rodzaju, ale tego nie mogę potwierdzić, nie wiem. To są tylko takie rozmowy, które posłyszałam, że dlatego Niemcy, jak ten obstrzał się skończył, chodzili po tej wsi, chodzili obok tego [terenu]. Ja [leżałam] niedaleko tego gospodarstwa. W każdym razie nade mną stanął Niemiec. Pamiętam, że padał deszcz. Ja zakrwawiona, bo plułam krwią, więc ten deszcz mnie orzeźwił. Jak on stanął, ja do niego powiedziałam: „Nie zabijaj mnie. Jestem za młoda, żebym już umierała”. I on mnie zostawił.

  • Po polsku pani to powiedziała czy po niemiecku?


Po niemiecku. Oczywiście po niemiecku, bo przecież ja byłam dwujęzycznym dzieckiem chowana, w obu językach bardzo dobrze [mówiłam]. […] W każdym razie mnie zawieziono później do szpitala. W szpitalu okazało się, że były wolontariuszki, dziewczyny, które były na medycynie na pierwszym czy na którymś roku. W każdym razie one były wolontariuszkami dla tych, którzy byli ranni w chałupach. Pamiętam, że wtedy mnie jedna z tych dziewcząt mówiła: „Jak tu się znalazłaś? Kim ty jesteś?”. Młoda byłam, przecież miałam osiemnaście lat, to przecież młody człowiek. I ona w jakiś sposób załatwiła, że znalazłam się w Łodzi w szpitalu. W tym szpitalu to była przykra sprawa, bo to był szpital… W każdym razie dostałam jakichś [ataków] spazmatycznych krzyków, wrzasków – krzyczałam potwornie, żeby mnie z tego korytarza zabrano. Bez opatrunków, bez niczego, więc wiadomo, jaka to była sytuacja. Przewieziono mnie do takiego szpitala, gdzie były niemieckie siostry. To pamiętam, takie czepeczki miały z takimi… diakoniski czy jak one się nazywały, już nie pamiętam. […] I tam był lekarz, który zaczął się mną bardzo interesować. Chciał mi bardzo pomóc. On mną się opiekował, mimo że to był bardzo groźny postrzał. Okazało się, że [trafił mnie] nie zwykły pocisk, tylko „dum dum”. Cały rok miałam ranę otwartą i ciągle była wypalana. […]
Uciekłam z tego szpitala. Przyjechałam do wujostwa, okazało się, że wujek był aresztowany, siedział w bydgoskim więzieniu. A ciotka, ponieważ była zamożna, miała przydział jakiegoś wojskowego oficera, bo miała bardzo duże mieszkanie, bardzo eleganckie, więc oni dokwaterowywali tych [oficerów] do takich domów. Ona prawdopodobnie, bo później, z czasem, ciocia powiedziała, że dała temu oficerowi, który… Ale to nie był gestapowiec. On miał czapkę z trupią główką, ale był w szaro-zielonym mundurze. A ci, którzy byli głównymi mordercami, którzy mordowali tutaj wszystkich Polaków, to byli SS, w czarnych mundurach. To była zupełnie inna formacja. Więc, proszę pani, moja ciotka dała jakąś biżuterię złotą czy co tam, nie wiem, w każdym razie mnie wtedy to nie interesowało, i oni jego 11 listopada wypuścili z więzienia. A ponieważ więzienie, brama była synagoga żydowska… Teraz przebudowana jest zupełnie ta trasa. Przecież nie była taka szeroka, ulice były wąskie przed wojną. Ponieważ był powstańcem i bardzo był wyszkolony, jeżeli chodzi o te sprawy wojskowości i militarne, więc wiedział o tym, że jego wypuszczają w tym dniu, że jego… Karabin maszynowy stał przed bramą więzienia zawsze, cały czas w czasie okupacji, jak mi później przekazywała moja ciocia, zresztą ukochana, najukochańsza. W każdym razie on domyślał się, że jego na pewno zastrzelą, kiedy on będzie przebiegał, żeby ten oficer był w porządku, bo był przecież zakwaterowany w mieszkaniu u cioci. A przecież u cioci była gosposia, przecież były panie, które zajmowały się tylko domem i gotowaniem. Bo przed wojną to były osoby, które tam trzepały dywany, sprzątały, prały i wszystko. Tego się nie robiło [samodzielnie] w tych zamożnych, mieszczańskich domach. Tak było u mojego wujostwa. Ale już ja wracam… Kiedy ja wróciłam, nic jeszcze nie wiedziałam, że mój dziadek został rozstrzelany na rynku. Wyprowadzili jego, jak stał w bonżurce. Dlatego bez nazwiska.

  • Proszę powiedzieć nazwisko dziadka.


Wejna. Ciocia bardzo się denerwowała i bała się, dlatego ona nie podała, że to jest nazwisko i że to jest ojciec. Bała się. A dziadek mój był ziemianinem, pochodził z Serocka, mieli duży folwark. Tam się porodziło te pięć córek. Bo było pięć córek i jeden syn, wyczekiwany następca. W każdym razie jak wujek wrócił, to przez cały czas do końca wojny był przechowywany w takim domu, gdzie [lokatorzy] bardzo byli zaprzyjaźnieni. On siedział w jakiejś dziupli za szafą do końca wojny. Tylko mu tam donosili i w nocy tylko [stamtąd wychodził], żeby [złapać] trochę powietrza. Ci ludzie byli jednak bardzo narażeni. W każdym razie wiadomo było, w dzielnicy ogłoszono, że Gawlak jest rozstrzelany i go nie ma, więc Niemcy nie poszukiwali jego. Jak ja wróciłam z tego szpitala do Bydgoszczy (pociągiem jechałam), bałam się, że nie zejdę z tych schodów, że stracę równowagę, bo przecież jeszcze byłam cały czas bardzo poważnie chora. Jak ja przyjechałam do ciotki i pani Nastka otworzyła mi drzwi, to ciotka jak zobaczyła, to zemdlała, bo myślała, że to jakieś zjawisko, duch czy co.

  • Pamięta pani, kiedy to było?


To było, proszę panią, 1 listopada… Zaraz pani powiem…

  • W każdym razie w listopadzie 1939 roku.


11 listopada wuj uciekł, uratował się i był. A ja pewnie wróciłam jeszcze trochę później, dlatego że mój ojciec dowiedział się, że ja jestem ranna, i oczywiście zmobilizował wszystko, żeby mnie… Przecież mój ojciec był człowiekiem… Trudno mi powiedzieć, czy był bardzo wierzący, ale był człowiekiem bardzo prawym. W każdym razie nie przyjął żadnej propozycji od strony Niemiec. Zapakował walizkę, bo jemu proponowano stanowisko burmistrza. A oni mieli majątek Gerdau w Prusach Wschodnich. Mój dziadek Franz stamtąd pochodził. Ta cała historia jest zresztą bardzo ciekawa. Mój ojciec spowodował, że miał korespondencję ze swoimi krewnymi. Ja chyba jako dziecko to widziałam tego wuja. I on spowodował, że ja wyjechałam, transportowana byłam przez jakąś osobę od mojego ojca do Wiednia, do mojego stryja. Jak ja się tam znalazłam, to dopiero zorientowałam się, że ten kuzyn mojego ojca był doktor profesor Graff. Nie Kraff, tylko Graff. Oni pochodzili, też jak to ci zamożni Niemcy, [mieli] majątek gdzieś w Poznańskim. I ja przyjechałam do tego wuja, bo ja na niego mówiłam wujek. […] Ten wuj mieszkał na terenie obserwatorium astronomicznego, był astronomem. Miał podobno w Tybecie jakieś swoje obserwatorium. […] I jak był Anschluss w Austrii, to moja ciotka Maria [już nie żyła]. To wiedziałam dokładnie, bo wszystko mnie mój ojciec wytłumaczył, nim ja tam pojechałam. On nawet nie wiedział, że jak wkroczyli Niemcy, to (ona zachorowała chyba na serce) on już był sam. Jak ja przyjechałam, to już on nie był na terenie obserwatorium, tylko w Breitenfurcie pod Wiedniem. Miał willę i tam był z gosposią. Ta wstrętna, ohydna gosposia, która mi bardzo dokuczała, ona jemu prowadziła dom. I ja tam u niego się znalazłam, u kuzyna mojego ojca, tego profesora Graffa. Byłam tam do wyleczenia. Już jak byłam wyleczona – prawie rok. Ze stryjem byłam w wielkiej przyjaźni. On w ogóle bardzo interesował się muzyką i mnie prowadzał na koncerty, do katedry Świętego Stefana. Chodziłam z nim na koncerty, do teatru. Pamiętam, że wtedy była ogromna scena i opera wiedeńska. Akurat była opera „Aida” i pamiętam, jak konie wjechały na scenę, to byłam niesamowicie zdziwiona. A mój stryj miał zawsze partyturę i tylko siedział, nuty sprawdzał i słuchał. Więc on już był bardzo wykształcony, jeśli chodzi o muzykę poważną. I on mi zaszczepił tę muzykę poważną. Dzieci zresztą wiedzą, że ja w Warszawie czy gdziekolwiek wyjeżdżałam, to zawsze kupowałam bilety do opery, żeby posłuchać pięknych głosów. Dla mnie to było bardzo istotne i ważne. W każdym razie ja u tego wuja byłam. Później oczywiście korespondencję prowadziłam z moimi różnymi przyjaciółkami z klasy i znajomymi. I dowiedziałam się, jaka jest sytuacja w Polsce, że jest organizacja, że walka zbrojna. I oczywiście powiedziałam do stryja: „Ja nie wrócę już do Bydgoszczy”. Aha, moja ciocia…

  • […] Mówiła pani, że była pani aresztowana za wynoszenie dokumentów.


Tak, tak. To było przed. […]

  • Może na chwilkę wróćmy do wątku aresztowania.


Tu w Bydgoszczy, tak?

  • W Bydgoszczy.


Więc jak wróciłam z tego szpitala do cioci, to oczywiście wuja nie było, bo tylko była pani Nastka i ciocia. W każdym razie jak wróciłam, to po paru dniach pojawiło się gestapo. To nie było gestapo, tylko to była w tych żółtych mundurach młodzież. Bo przyszło dwóch takich w żółtych mundurach, folksdojcze. To była ta organizacja na terenie Bydgoszczy Niemców, którzy tu mieszkali i tu tworzyli taki punkt szpiegowski czy jakiś inny. Nie wiem, już tak głębiej się nad tym nie zastanawiałam, nie interesowało mnie to. Zabrali mnie wtedy do [budynku, gdzie] obecnie jest radio PiK. Tam był główny gestapowiec na cały chyba okręg, Alvensleben, w czarnym mundurze. Jak mnie tam podprowadziło tych dwóch młodych folksdojczów, którzy świetnie przecież mówili po polsku… Oni mieli podobno gdzieś tutaj na Szwedorowie piekarnię, ci folksdojcze, ci Niemcy. Oni się nie ukrywali, że są Niemcami. Nie, nie, nie, nic z tych rzeczy. Nikt tego nie ukrywał. Oni byli bardzo butni i bardzo pewni siebie. W każdym razie mnie tam podprowadzili i tam siedziałam. A miałam jeszcze bandaże, bo przecież z tego szpitala dopiero co uciekłam, więc jeszcze ta rana była ciągle czynna. (Przecież dopiero jak byłam w Wiedniu, to dopiero tam te wypalanie ciągłe postawiło mnie na nogi. W każdym razie jak do Warszawy przyjechałam, to już miałam tylko lekkie plastry, a już nie byłam cała w bandażach, już był spokój z tymi opatrunkami). I jak ci dwaj Niemcy mnie tam przyprowadzili, to pamiętam, że przed tym [dzisiejszym budynkiem] Radia PiK była taka budka i tam stał Niemiec w szarym mundurze, z tą trupią główką, z karabinem. Pamiętam, że on [był] zdziwiony, że mnie tam prowadzą ci gówniarze. No i tam mnie przyprowadzili i oczywiście musiałam… A z tyłu był hol oszklony i bardzo piękny ogród. I tam był taki gazon. Jak oni mnie podprowadzili, to oni odeszli, a ja tam zostałam. Stałam przy tym oknie i obserwowałam, co się dzieje na tym placu. Sprowadzeni byli do tego budynku różni ludzie, adwokaci, przeważnie cała ta inteligencja. I tam dopiero zobaczyłam, co się dzieje. Nie byłam jeszcze zorientowana, że tu rozstrzela się wszystkich – inteligencję i tych wszystkich znanych ludzi w mieście. I proszę pani, nocowałam w piwnicy. Wszyscy siedzieli. Nikt do siebie nic nie mówił, absolutnie. Każdy na siebie patrzył ze strachem i z lękiem. Siedziałam przez noc – jak mnie przyprowadzili, to cały dzień, noc. Następnego dnia byłam wezwana na piętro, bo na dole to była sala pingpongowa, [jeszcze inna] sala… Bo to była taka willa dla ziemian. Ziemianie tam się spotykali i tam były różne spotkania towarzyskie. Tak mi się wydawało. I on mnie wezwał. Przyprowadził mnie ten gestapowiec w szarym mundurze z trupią główką z dołu na górę. Weszłam do głównej sali. Ile razy tam przechodzę, zawsze [oczami wyobraźni] widzę te okna środkowe zasłonięte. Zresztą teraz też jest tylko jedno otwarte, a przeważnie zasłonięte. Zasłonięte było, światełko paliło się tylko gdzieś z boku. Duża sala, bo to od ulicy całe okna. Jakieś podium chyba było, bo on siedział wyżej, […] w takim fotelu. Przystojny facet, w czarnym mundurze, proszę ciebie. Tak patrzę, było to światełko małe, myślę sobie: Jezus Maria, ja skądś znam tego Niemca, tego młodego człowieka. Okazało się, proszę panią… Aha, on miał teczkę i taki papier złożony na połowę i coś tam, jakieś zdjęcie malutkie. Wyjął z teczki ten papier, przeczytał, [obejrzał] to zdjęcie i tak patrzy na mnie. Myślę, co on tak mi się przypatruje. Okazało się, że to był właśnie ten Berent, który miał sklep delikatesowy vis-à-vis Domu Kultury Niemieckiej. Robił zdjęcia. Ale jak myśmy tam w ruchu były, to wiadomo, że te zdjęcia były dosyć słabe. I on mi mówi: „Ty patrzysz, czy jesteś na tym zdjęciu?”. Ja mówię: „Nie, nie ma mnie”. – „A ty nie brałaś udziału w likwidacji jakichś dóbr z tego Domu Niemieckiego?”. Ja mówię: „Nie. Ja w ogóle tam nie byłam. Ja nic nie wiem”. No i on tak po pewnym czasie patrzy na mnie, patrzy i mówi: „A ty znasz dobrze Ostromecko?”. A ja mówię: „Nie, nie znam. Tam byłam raz”. – „A z kim tam byłaś?”. Ja mówię: „Z moją koleżanką szkolną z liceum”. No i to była taka rozmowa i się na tym skończyło. I raptem on wzywa tamtego żołnierza, tego Niemca z karabinem, i mówi po niemiecku: „Wyprowadź ją”. A mnie powiedział tylko tyle: „Ja ciebie sądzić tutaj nie będę, bo my tutaj wywozimy do doliny śmierci, rozstrzeliwujemy. Ty będziesz musiała się zgłaszać codziennie na Gestapo”. Jak ja wychodzę z tego budynku i tam ta warta, nie pamiętam, ten Niemiec z takim uśmiechem: „No, no. Ty wychodzisz żywa”. A ja mówię: „Tak, wychodzę żywa, ale nie wiem, na jak długo”. I jak doszłam do domu, tam do wujostwa, to w ogóle byłam w takim szoku. Nie zdawałam sobie sprawy, co to jest rozstrzelanie, co to jest zabijanie ludzi. Pojęcia nie miałam. Myśmy zupełnie inne pojęcie mieli o wszystkim, nie o takich podłych rzeczach. Jak przyszłam do wujostwa, to wtedy właśnie ciotka szybko zawiadomiła mojego ojca, że taka i taka sytuacja i mój ojciec w ciągu dwóch dni załatwił mi ten wyjazd do stryja. I jak pojechałam do Wiednia, to byłam tam leczona oczywiście i tam u tego stryja byłam. Tam chodziłam ze stryjem. Chodziłam po [niezrozumiałe], po Alpach, na wycieczki ze stryjem, do teatru, na koncerty. I w ogóle to był wspaniały okres. Ta gosposia, ta Mica, to była cholerna Szwabka, taka niemra wstrętna. A oni wszystko mieli na kartki, ci Niemcy. Stale tylko mi dawała groszek i marchewkę, a stryjowi lepsze porcje, bo to były kartki czy coś. Tam w ogóle stryj po kryjomu chodził, kupował mnie różne rzeczy. I zawsze mówił tak: „Tylko wszystko musisz zjeść, bo jak przyjdziesz do domu, żeby ona nie widziała. Ale ja nie mam wyjścia”. Po polsku mówił bardzo ładnie. Czasem trochę zaciągał, ale bardzo ładnie po polsku. I bardzo mnie lubił. Po śmierci tej cioci Marysi… Maria, ona była Austriaczką. To było bardzo dobre małżeństwo. Nie mieli dzieci. I on zawsze przyjmował i wykształcił dziewczynę studentkę. Od początku do końca opiekował się, z ciotką oczywiście. A jak ona umarła, to był bardzo samotny. Akurat to było po śmierci chyba półtora roku czy rok, jak ja [tam przyjechałam]. Bo to była wcześniej Austria, [tylko] była zajęta przez Niemców. On [podchodził] do mnie, wie pani, z wielką sympatią. Rozmawiał ze mną na różne tematy, pouczał mnie i mówił mi o różnych sprawach trudnych. I później, jak ja powiedziałam do stryja: „Stryjku, ja mam tyle korespondencji”. Tak się zawsze bałam, żeby ta Mica nie zobaczyła w skrzynce. Więc ja chodziłam trzy razy w ciągu dnia, żeby zobaczyć, żeby tylko ona nie zobaczyła, że jakaś korespondencja jest. Bo to wszystko było na stryja nazwisko. Ale nie wiem, domyślała się, kto tak często pisze. A to do mnie te dziewczyny pisały. I mówię do stryja, że taka i taka [jest sytuacja]. Stryj był bardzo zorientowany, doskonale wiedział. Powiedział tak: „Jeśli chcesz, a jesteś wyleczona, ja ciebie zaopatrzę. Przez cały rok będziesz miała biżuterię po cioci. Musisz to wszystko dobrze ukryć, pozaszywać w swoją garderobę i mieć przy sobie, będziesz się tym posługiwała. Kiedy będziesz potrzebowała i będziesz głodna, to to sprzedaj, bo to wszystko można sprzedać”. I proszę panią, przez rok właśnie ta biżuteria stryja uratowała mi życie.

  • Wróciła pani z Wiednia do Warszawy?


Tak.

  • W którym roku?


To był rok 1941.

  • I co pani ze sobą zrobiła?


Nic.

  • Gdzie się pani zgłosiła?


Przyjechałam do Warszawy, ale już miałam kontakty przez korespondencję, bo przecież te dziewczyny już wiedziały mój adres i pisaliśmy. Pamiętam, że przyjechałam na Okopową do takiego baraku, gdzie mieszkały moje dwie serdeczne przyjaciółki. One właśnie też były gdzieś [z moich stron]. Jedna była z Bydgoszczy, druga była gdzieś spod Bydgoszczy. Pamiętam, że jak przyjechałam, to one miały dwa łóżka metalowe napchane jakimś, nie wiem, słomą czy sianem, już nie pamiętam. Nie było materacy. A pod jednym łóżkiem był siennik, taki też napchany słomą, dla mnie. I tak się zaczęło moje życie. Oczywiście stryj mi powiedział: „Pamiętaj, nie wolno ci pisnąć ani słóweczka, że masz jakieś zasoby schowane, zaszyte. Pamiętaj, musisz z tym spać, musisz to mieć przy sobie. To jest twoje życie. Nie wiem, w jakiej znajdziesz się sytuacji, co tam jest. Bo ja bardzo śledzę różne sprawy, ale dokładnie też nie wiem, jak jest w Warszawie i w ogóle jak się to wszystko tam usytuowało. Jedziesz na bardzo niebezpieczny okres, bardzo niebezpieczny”. On wiedział doskonale, że tworzy się już walka zbrojna i że mnie trzeba zaopatrzyć.
Pamiętam, jak przyjechałam na Okopową, no to dziewczyny już przecież gdzieś pracowały, coś tam roznosiły, coś tam robiły. Ale to wszystko było bardzo takie tajne. I one mówiły: „Będziesz [należeć] do organizacji. Poczekasz, my ciebie skontaktujemy”. I pierwszy raz, pamiętam, pojechałam na Bielany, vis-à-vis CIWF-u. Przychodzi dwoje ludzi. Pani w wieku czterdziestu lat, blondyneczka, szczuplutka pani, i taki drugi pan. No i zaprzysiężenie. Pierwsze zaprzysiężenie było do Związku Walki Zbrojnej przez tych dwoje skierowanych, znaczy przez organizację.

  • Czyli to był rok?


To był rok 1941.

  • 1941 rok.


A 1942 rok to była druga przysięga, do AK. To już było na Żoliborzu, na Kozietulskiego, u mojego przybranego wujostwa, bo oni byli w organizacji. Przysięga była u nich w willi, przy [dzisiejszym] kościele Popiełuszki, bo to Kozietulskiego. To na tym się skończyło, że zostałam ich przybraną córką oczywiście. Nie mieli swoich dzieci. On był inżynierem, miał swoją firmę.

  • Pamięta pani nazwisko?


Schulz-Chojnicki, Kozietulskiego 45. A ciocia Jadzia była jego drugą żoną. Nie miała dzieci. To była cała historia, cała taka pogmatwana historia.

  • Może najpierw wróćmy jeszcze do pierwszego zaprzysiężenia. To był Związek Walki Zbrojnej. Na czym polegał pani udział w konspiracji?


Roznoszenie gazetek czy biuletynów. Ale to było w innej formie. Później był biuletyn, a przedtem to były jakieś inne. Tylko roznosiłam prasę. To była moja czynność. Oczywiście nie było tam wynagrodzeń, niczego. To była taka dobrowolna akcja, taka normalna, taka jak wolontariusz, też nie pobiera żadnych wynagrodzeń. Więc jak już przeszłam do Armii Krajowej i zostałam zaprzysiężona…

  • Kiedy to było?


Zaprzysiężenie było u cioci na Kozietulskiego i była już oficerem, w stopniu oficerskim… Boże, zapomniałam pseudonim. Ona była komendantką Żoliborza, na okręg żoliborski.

  • Który to był rok?


Od tego się zaczęło. To był już 1942 rok. O, już byłam zorientowana doskonale. I od razu, jak zostałam zaprzysiężona, to miałam rozmowę z „Marcysią”. Ona była wtedy w stopniu chyba kapitana albo wyżej. „Marcysia”. Później moją bezpośrednią opiekunką… No bo później była i podchorążówka, i kursy wojskowe, różne sanitariaty, żywnościowe, administracyjne.

  • Pani uczestniczyła w tych wszystkich kursach?


Tak. Cały czas byłam szkolona, dlatego dostałam po podchorążówce stopień podporucznika od razu. A oczywiście byłam szkolona. Aha, jeszcze przedtem, jak miałam wolny czas, jak jeszcze byłam w ZWZ, to zapisałam się z dziewczynami, bo one już chodziły gdzieś na komplety do różnych miejsc, na studia.

  • Gdzie się pani zapisała?


Ja zapisałam się na Oczki na medycynę. Bardzo chciałam skończyć medycynę. I tam okazało się – spotkałam ja po tylu latach – była druga dziewczyna, właśnie ta Malkiewiczowa, która skończyła i była lekarzem stomatologiem. Bardzo się z nią przyjaźniłam. I myśmy się dopiero [po latach spotkały]. Ona mówi do mnie: „Czy ty nie chodziłaś na Oczki na komplety?”. Ja mówię: „Chodziłam”. – „A czy ty pamiętasz takie dziwna zdarzenia?” Więc ona mówiła o prosektorium, o różnych sprawach, które były związane, że fartuchy musiałyśmy ubierać. Byłyśmy tylko dwie dziewczyny. „A ty stale miałaś oczy skierowane na szyby, które były zamalowane. Nigdy nie odwracałaś się twarzą do tego”. Mówię: „Bo nie mogłam, bo w dwóch kadziach były nieboszczyki. Nie mogłam znieść zapachu formaliny”. No i to były takie różne zdarzenia, takie przyjemne bardzo. Zaczęłam właśnie od tego szkolenia. Ciągle szkolenie, szkolenie w różnych kierunkach. Tak że później już te wyjazdy, wyjazdy po Polsce. Później zaczęły się za granicę: Budapeszt, Bukareszt. Później największa to była Berlin.

  • Proszę powiedzieć po kolei. Najpierw były wyjazdy po Polsce.


Tak.

  • Gdzie panie docierała?


Ja nie jeździłam na wschód, tylko jeździłam na zachód. Dla mnie był Kraków, Wrocław (przecież był niemiecki), tu te wszystkie tereny, Gdańsk, to były moje tereny, do Gór Świętokrzyskich. […] Do Krakowa jeździłam stale. Później już, jak były jakieś bardzo ważne sprawy, to byłam wysyłana do Krakowa. Dlatego musiałam ciągle zmieniać fryzury. Ciągle nakręcałam sobie jakiś turban. Wtedy byłam już rozpoznawana w Krakowie. Od razu wiedziałam, że mnie śledzą, i zameldowałam po przyjeździe, że taka i taka sprawa. Wtedy wysłano mnie na prawie półroczny [okres] do Zduńskiej Dąbrowy, do szkoły gospodarczej. To była szkoła po maturze, przyjmowali przeważnie z Łowickiego, bo były stroje łowickie. Uczyłam się wyszywać krzyżykowo te wzory, bo musiałam mieć komplet. Przecież to były elewki, które pokończyły te szkoły i później one były właśnie instruktorkami w tych szkołach, gotowania, pieczenia, wszystkiego. I ja tam nauczyłam się, bo nie umiałam nawet jajka ugotować, a tam się nauczyłam wszystkiego. Później stałam się taką gospodynią mądrą, bo już wszystko zapisywałam sobie. I jak te moje wszystkie koleżanki, które były ode mnie starsze… Bardzo ciekawe osoby, [mieszkały] w Warszawie, z Wilna przeważnie, z rodzin inteligenckich. Później poznałam Putramenta, Miłosza, tych wszystkich… Oczywiście siłą rzeczy ta cała grupa inteligencka to spotykała się potajemnie i potem. I nasze dzieci mówią do mnie ciocia, już stare konie. Moje dzieci są zaprzyjaźnione z moimi koleżankami, przyjaciółkami. W takiej komitywie do siebie dzwonią, o wszystkim sobie opowiadają. I ja jestem też tą ciocia, o którą ciągle się tylko martwią: „Jak się ciocia czuje, jak się ciocia miewa? Przyjedziemy, jak będzie wiosna. A w marcu przyjedziemy, a to, a tamto”.

  • Proszę wymienić chociaż kilka nazwisk z grupy tych osób.


Tak, tak, zaraz powiem. Więc tak, przede wszystkim Maliszewska, z domu Protasewicz. Wyszła za mąż za Wacka Maliszewskiego. Hanka Milewska też wilniuczka. Janka Maliszewska z domu Protasewicz, była córką lekarza, ale tam były jakieś nieprzyjemne sprawy, bo popełniono samobójstwo w tej rodzinie i ona była chowana przez stryja. To była moja przyjaciółka. Wspólnie razem… Tylko ją gryzły wszy w głowie, a mnie w odzieży, ta różnica. Nie miałam ani jednej wszy, natomiast pluskwy to mnie kochały cały czas. No ale w każdym razie… Milewska. Parysowie to byli moi też najprzyjemniejsi [znajomi]. Później była… O Jezu, nazwisko tej aktorki, [która grała w serialu radiowym] „W Jezioranach” czy w jakimś innym. Na P. Oni tacy przyjaciele serdeczni. Mika, a nazwisko… No, Marzena będzie wiedziała, bo wszyscy byliśmy stale w przyjaźni do tej pory. Moje wszystkie przyjaciółki nie żyją. Wisieńka Święcicka pierwsza umarła, później Lala Głowacka. [Mąż] był wodniakiem, pisał na temat jachtów czy jakichś łodzi. Coś z tym bardzo związany – Włodek Głowacki. Więc tam bardzo dużo osób znałam. A przyjaźniłam się właśnie z tymi rodzinami, o których mówię.

  • Proszę powiedzieć o tych jazdach…


O, Stommów bardzo dobrze znałam. Profesor Stomma. Jak jej na imię było… Byłam z nią w bardzo dobrej komitywie. Te moje dzieci wszystko wiedzą, bo one przejęły to po tych moich całych okresach [przyjaźni]. Bardzo wspólnie sobie pomagaliśmy. Andrzej był aresztowany. Wracam, proszę panią, z bliźniakami – jego nie ma. Okazało się, że…

  • Mówimy o okresie wojennym czy powojennym?


Powojennym.

  • Wróćmy jeszcze do…


To się skończyło na tym, że właśnie dostałam już stanowisko kierownika legalizacji. Miałam grupę kurierską chłopców, trzydziestu dwu chłopców, którzy wyjeżdżali w mundurach. Ale to był taki okres, że i na wschód jechali, i na zachód jechali, przeważnie w mundurach. Moim obowiązkiem było dostarczenie dokumentów. Przede wszystkim byłam tak uczulona jak jechałam z Berlina z tym znaczkiem… Byłam już wyprowadzona w Kutnie z pociągu. I tylko zawdzięczam sprytowi i temu, że [jechałam] z tym Niemcem, który gdzieś tam się do mnie przytulał i główkę kładł na mnie… Ja [przyjmowałam to] ze wstrętem, ale przy drzwiach siedziałam jedna, jedyna w przedziale. Wracając z Berlina, zauważyłam, że na Urlaubsschein, czyli na tym urlopowym papierku, nie ma znaczka. Jak ja zobaczyłam, to wiedziałam od razu: Boże, nie zdążyli wydrukować. Nie zdążyli, bo to był pośpiech wyjazdu mojego. I pomyślałam sobie: no, koniec. I mnie wyprowadzają z pociągu, a ten Niemiec idzie za mną. Okazało się, że to był komendant z Radomia, okrutny morderca. Ja wysiadam… Ach, uciekłam z tego [przedziału] dla Niemców. Z nim wyszłam. Nie przejęłam hasła. Jak pociąg nadjeżdżał, to wiadomo było, zawsze było jakieś hasło: albo kwiatek, albo jakieś kolorowe pismo, albo jakiś przedmiot, albo szaliczek. To już wiedzieli ci na peronie, że ten kurier wraca, że jest wszystko ok. A ja tym bardziej że jechałam w niemieckim przedziale jako Niemka, jechałam do Berlina w kostiumie, nie w mundurze. Ale papiery miałam wojskowe, że jadę z frontu i w Warszawie mam przesiadkę na dalszy pociąg do… Nie pamiętam już nazwy, na wschód gdzie się jechało. Już były końcowe te całe historie walki. I proszę sobie wyobrazić, ile wymaga… To się tak mówi „się jedzie”. To nieprawda. Jechałam, ciągle obserwowałam. Wszystko dla mnie było ważne. Nawet szalik był ważny, nawet to było ważne. Nawet jak mówi, jak się zachowuje – to wszystko ważne. I tym moim chłopakom… Bo później byłam kierownikiem legalizacji i oczywiście byłam wynagradzana. Miałam pensję dwa tysiące. Na owe czasy to było bardzo dużo pieniędzy. Oczywiście już mieszkałam nie u cioci na Żoliborzu, tylko miałam swój pokój na Pańskiej. To już było bardzo istotne. A to że ja jadłam nałęczaka, że już mnie nie stać było na jedzenie w Wieży Eiffla na Marszałkowskiej dla tych młodych studentów i różnych młodych… Bo były gotowe dania. Chleb był w koszu, mogłaś sobie brać, ile chciałaś, a chłopaki to brali po dziesięć kromek. No i była tylko deska przy ścianie, bo było wejście i nie było żadnych stolików, niczego. Chleb stał w koszu od bielizny, au ci jedną chochlę włożyli, czy gulaszu, czy wątróbki, czego tam nie było, ale człowiek jadł, bo [było] za grosze. Nie miało się tyle pieniędzy. Trzeba było mieszkanie opłacić przede wszystkim. No i oczywiście nosiło się po ileś tam kawałków drzewa, wiązeczki były wiązane na Kercelaku. Albo węgiel. I przed piecem sobie taki gnom… [??] Tam się włożyło parę kawałków, dwa, trzy kawałki… No, karbidówka to było światło.

  • Wróćmy do Berlina. Czy pani pamięta, z jaką misją pani tam pojechała?


Więc jeśli chodzi o Berlin, to była cała ogromna siatka, która miała, proszę ciebie, powiązania z różnymi obozami. A potem się stała jeszcze bardziej potrzebna, dlatego że były straszne mordowania przecież. W tych wszystkich obozach koncentracyjnych głównych to wpierw Niemców mordowali, później wszystkich po kolei. Dlatego było to tak istotne, żeby nawiązywać te kontakty, żeby były w obozach, żeby wspólnie sobie pomagali w miarę możliwości, przez różne środki. Ja już nie wiem, jak to się dobywało, nie wiem. Ja tylko miałam kontakt z osobą czy z trzema osobami, znaczy trzy punkty były dla mnie, bo [jeśli ] jeden spalony, [to był] drugi, trzeci, odpowiednie hasła. Teraz to jest cudownie – te komórki, telefony. Gdzie dawniej? Wszystko trzeba było w główce mieć, pamiętać, żeby nie zapomnieć. I teraz, proszę panią, jadę i – wsypa. Aresztowani są ci, którzy mieli łączność w Berlinie z nami w Generalnej Guberni. Pojechało dwóch kurierów i nie wrócili. Więc nic nie wiadomo, co się stało. Ja jechałam jako trzecia. Byłam przygotowana, wspólnie byłam przygotowana przez Jankowskiego, który był całym głównym takim prezydentem w konspiracji od spraw cywilnych, i oczywiście miałam później [drugi kontakt, przygotowania] z [Witoldem] Lisem-Olszewskim („Markiewicz” miał drugi pseudonim). To był też oficer, lwowiak. Notabene później okazało się, że został moim narzeczonym. I wyjechał do Rosji z tą trzynastką Okulickiego. W dzień mojego ślubu wraca Witold i mnie szuka po Warszawie. Ja do mojego męża mówię tak: „Wiedziałeś doskonale, bo nie ukrywałam przed tobą, że jedynym człowiekiem, którego kochałam…”. Zresztą moje dzieci wszystko wiedzą. Mówię: „Jeśli do rana – bo mój ślub był u cioci na Żoliborzu – zdążysz, nim wszyscy wstaną, mnie wywieźć stąd, obojętnie gdzie, to zostanę z tobą. A jeśli tego nie potrafisz i nie umiesz tego załatwić, rozwodzimy się. Jutro robimy sprawę rozwodową”. I wtedy mojemu mężowi powiedziałam. On oczywiście siedział przy mnie i myślał, myślał i powiedział tak: „Albo zażyję cyjanek, albo zostaniemy razem”. Bo przecież mając laboratorium, bo później pracowaliśmy razem w laboratorium na Pradze, to mieliśmy dostęp do różnych rzeczy. I mój mąż mnie wywiózł do Wrocławia, do swojego kuzyna, który ze Lwowa z uczelni lwowskiej jako repatriant dostał w Gliwicach mieszkanie. Pojechałam do obcych ludzi. No, niby kuzyni, ale dla mnie to obcy ludzie. Tak się zaczęło nasze życie. Mój mąż bardzo chciał wyjechać. To był 1946 rok, bo w 1947 roku wychodziłam za mąż. A Zbyszek Cybulski był przybocznym mojego męża i zdawał u mojego męża maturę. Tak że Zbyszka Cybulskiego bardzo dobrze [znałam]. Na niego mówiłam „watażka”. Jak mojego męża aresztowali, to ja mówię: „Teraz będziesz ty miał robotę. Wszystko musimy teraz spalić”. W okresie komunistycznym. Więc jakie różne były te etapy.

  • Wróćmy jeszcze do misji w Berlinie. Zginęło dwóch kurierów.


Tak, pojechałam do Berlina. Wysiadam. Oczywiście wszystko miałam w pamięci wykute, jaka trasa, gdzie tu, gdzie tam, wszystko, mapy. Przygotowywałam się chyba całe dwa tygodnie. Bardzo przygotowywałam się, bo wiedziałam… Zresztą omawialiśmy, jak miałam z panami spotkaniami. Przeważnie w Ziemiańskiej, w różnych takich małych kafejkach, małych restauracyjkach w Warszawie się spotykaliśmy. A ja miałam swój punkt, lokal, na Górskiego. Jak już byłam kierownikiem legalizacji, miałam chłopców, to Górskiego 4 to był mój lokal. Jankowski korzystał z mojego lokalu u pani Mieci. Tak że te zażyłości służbowe były bardzo silne, bo musieliśmy ze sobą współpracować. Bo wojskowa organizacja i cywilna organizacja. Przecież Jankowski to był prezydent, to był rząd już nie na zasadach różnych posunięć wojskowych, tylko administracyjnych i cywilnych. Więc to była zupełnie inna sprawa. W każdym razie pojechałam do tego Berlina. I tak, zwracam się do jednego punktu – nie przyjmują hasła w ogóle. To były hasła opracowane bardzo sprytnie. W każdym razie to trzecie hasło to była cukiernia. I musiałam hasło podać w tej cukierni. I podałam, że proszę tort na szesnaście porcji. Szesnaście porcji – to co to za ogromny tort! No i zostało przyjęte. A miałam szyfry, miałam pieniądze, które musiałam dostarczyć, bo przecież oni zostali bez niczego. Trzeba było w ten sposób. Tak że to też było jeszcze obciążenie dodatkowe, te pieniądze.

  • Jak je pani ukryła?


Wszywałam. Wszędzie wszywałam. To była zima, miałam buty takie. Podszewka była odpruta. Sama szyłam, wkładałam te pieniądze i tak to było. Bo wiadomo było, że Niemcy mieli metody, już później wiedzieli, to jak mróz był… A na Nowym Świecie, pamiętam, miałam kapce modne, góralskie, to kazał mi zdjąć i tak trzepał tymi [kapcami] – takie patrole szwabskie cholerne chodziły po ulicach.
I dopiero trzeci punkt, tort na szesnaście porcji – przyjęli hasło. I ja wtedy, Jezu, byłam, wie pani, szczęśliwa. Myślę sobie, jeszcze trzy posty… Wychodzę z tego i widzę jakieś podejrzane osoby, które tak koło mnie się kręcą. I myślę, co teraz zrobić. Muszę uciec w jakiś sposób. A tam jest U-Bahn, podziemna, nadziemna, autobusy, wszystko. To wszystko trzeba znać, nie można jechać tak sobie, „a, dam radę”. Nie, wszystko dokładnie – musisz wiedzieć, gdzie ciebie powiezie autobus. Nie pamiętam. Tak byłam niespokojna po tym haśle, po przyjęciu tych pieniędzy. Nadjeżdża autobus. I widzę zoo. Myślę, cudownie. Pojechałam do Charlottenburg. Tam dopiero odpoczęłam, jak zaczęłam chodzić miedzy zwierzakami, dopiero odeszło ode mnie to wszystko, spłynęło. Pomyślałam sobie tak, teraz tylko jest wyjazd. Aha, jeszcze było bombardowanie Berlina przed tym. I miałam adres prywatny…

  • Który to był rok?


Kiedy było Powstanie? 1944 rok. To był rok 1943, grudzień. A wróciłam już w styczniu. Aha, to już był Charlottenburg. Ja po tym całym zoo chodziłam, chodziłam. A przedtem jeszcze, nim zdałam pieniądze i dyspozycje… Wszystko przekazywane było na cieniusieńkich bibułkach, bo przecież nie sposób było pamiętać. Najważniejsze rzeczy musiałam przekazać ustnie albo notowałam i powiedziałam: „Proszę to po swojemu w jakiś sposób zanotować, bo ja już wyjeżdżam z Niemiec”. To było bardzo istotne. Przeważnie to byli ludzie patrioci, Polacy świetnie władający językiem polskim i niemieckim, którzy byli obeznani. Była weryfikacja tych [ludzi]. Tak samo, jeśli chodzi o kurierów. […]
Wracam z powrotem i jestem w Kutnie. Główna kontrola. Kończy się Generalna Gubernia. Przychodzi dwóch gestapowców, do tego jeden z karabinem, drugi tak. [Sprawdzają] dowody. Urlaubsschein!. Bilet. Ja siedziałam akurat przy drzwiach. Koło mnie ten Niemiec, który tak się mizdrzył, a to głowę położył, bo to noc. Myślę sobie, nie śmierdział, to najważniejsze. […] On wpierw [sprawdza] tamtą stronę, później przychodzi i ja podaję [swój dokument]. A ja już zobaczyłam, że mieli w tej stronie znaczek [w konkretnym miejscu]. I mówię, cholera, nie mam tego znaczka. Co tu wymyśleć? No bo on przecież nie jest głupi, może mnie zapytać: „A co, znaczka nie masz? Kiedy wyjeżdżałaś? W jakim czasie?”. I myślę sobie, aha, już wiem, muszę teraz zagrać komedię i powiedzieć, że biuro, kancelaria wydała mi ten Schein dwa dni wcześniej. A już się zorientowałam, jak ten Niemiec, ten oficer [wyjął swoje dokumenty], to popatrzałam, aha, mówię sobie, to on dostał w dniu wyjazdu. I powiedziałam, że wcześniej miałam, nie przylepiono mi tego znaczka. Mówię, że nie będę szukać w torbie, dlatego że po prostu nie dostałam tego Urlaubsschein! ze znaczkiem. No i dobrze, on mi oddał. Teraz obserwowałam dalsze [wypadki]. Cztery osoby siedziały, tu cztery. I teraz oni wychodzą, zamykają drzwi, po pewnej chwili odchyla drzwi i mówi: „A ty z nami pójdziesz do kontroli, do baraku”. A ja mówię do tego, co siedział obok: „Ojej, jak mnie będą trzymali, to ja nie będę miała dalszego połączenia, bo muszę w Warszawie się przesiąść”. Trajlowałam jemu, opowiadałam różne rzeczy. No i patrzę, a on idzie za mną. A mieli psa ci dwaj. Idzie za mną i na schodach, już jak tam wychodzimy, on mnie ciągnie za rękę i mówi: „Ona nie będzie żadnych kontroli tutaj u was [przechodziła], bo ona ma pociąg do Mińska i musi jechać dalej. A ja jestem komendantem i mam ważną funkcję w Generalnej Guberni”. Wciąga mnie za rękę i wchodzimy. I proszę sobie wyobrazić, do dzisiaj jak zobaczę słońce, które bardzo kocham, ale zaraz mi się przypomina. Siedziałam tutaj tak i to słońce jak świeciło na moją twarz, to ja myślę sobie, jestem fioletowo-czerwona, a jak on jest dobrym obserwatorem, to on musi się zorientować, jakie zmiany wewnętrzne u mnie się dzieją. Ale pomyślałam, że muszę się uśmiechać, muszę się dalej przymilać. I żeśmy dojechali do Warszawy. Ja nie mogę podać, już nie pamiętam, co tam miałam, czy trawkę, czy coś tam miałam, jakąś roślinę. Nie mogę jej wyjąć. On jedzie do Radomia, ja jadę do Mińska. Idziemy dla nur für Deutsche do restauracji. Wychodzimy innym wyjściem. Dla Polaków inaczej i dla Niemców. Dla Niemców szerokie wyjście. Oczywiście wacha stoi tam, ten służbista…

  • Idzie pani z nim do restauracji dla Niemców na dworcu.


Aha. I my wychodzimy razem. Oczywiście ja mam pociąg wcześniejszy czy późniejszy, on ma pociąg o innej porze. No więc idziemy. Teraz myślę, co tu zrobić, jak to zrobić, przecież muszę uciec. Mówię do niego: „Wiesz co…”. Tak duszno w tym przedziale, tak nieprzyjemnie. „Stolik [jest] blisko – mówię – powietrza, bo tu te drzwi ciągle się otwiera, to ja tutaj usiądę, a cię poproszę, zamów dwie kawy i kup mnie papierosy”. Paliłam wtedy papierosy. I jak on tam poszedł, to tylko patrzę, ile osób stoi przed ladą. Myślę sobie, dwie, trzy osoby. Trzy osoby, nim się odwróci, to ja już mogę być w Alejach. Muszę wtedy szybko biec. Ale też nie mogę lecieć, tylko muszę iść takim forsch krokiem, żeby mnie jeszcze ktoś nie zaczepił, „co tak lecisz”. A on cały czas mówił: „Nie boisz się tych bandytów? Oni strzelają na ulicach, wszędzie. To są przecież bandyci. Ty się nie boisz tak swobodnie [poruszać]?”. Ja mówię: „Boję się. Tylko mundurowych panów toleruję i z nimi chodzę, a cywili nie toleruję i nie chodzę”. Więc on już taki był wniebowzięty. No i oczywiście uciekłam. A vis-à-vis dworca była Danusia, cukiernia nasza dla osób, które musiały szybko zmienić okrycie na zapleczu i uciec tyłem. Od razu jak tylko wskoczyłam do tej kawiarenki, już wiedziałam rozkład. Weszłam od razu na zaplecze, powiedziałam: „Proszę płaszcz”. Bo miałam kostiumik. „Proszę płaszcz”. Taki trencz leciutki, mimo że zima, ale kostium to bym może wyglądała karykaturalnie. Wiec zaraz powiedziałam to i wyszłam oczywiście Poznańską. Natychmiast powiadomiłam przede wszystkim moje zwierzchnie władze, że jechałam z takim i takim komendantem Radomia. Kat. Jedzie tym i tym pociągiem do Radomia. To było wszystko. I został po drodze. Tak asystował tej miłej dziewczynie, ale takie życie.

  • Czyli to był rok 1944, zima?


Tak, grudzień.

  • Grudzień?


Bo 1944 było w sierpniu. To był 1943 na 1944 rok.

  • Co jeszcze działo się przed Powstaniem? Czy jeszcze pani gdzieś wyjeżdżała?


O, to chyba byłam jeszcze… Do Krakowa jeździłam bardzo często, bo to główna sprawa, że [byłam kurierką].

  • Czy pamięta pani, jakie zadanie pani miała w Krakowie?


W Krakowie to były tylko przekazywanie czasem hasła ustnego, ale przeważnie bibułki zapakowanej, gotowej. Dwa razy transport prowadziłam, dwa razy. I na lotnisko wjechaliśmy. To była noc, ciemno. Mieliśmy dwie skrzynie granatów opakowane, nie zapomnę, w taki proszek do szorowania Ata. I jak deskę zdjęli na tym lotnisku… Bo pojechał kierowca na lotnisko, pobłądził, nie mógł trafić. A mieliśmy być na Stradomskiej, gdzie nas czekali przed mostem. Później cała była też historia, bo te skrzynie były ciężkie jak smok. I oni tam te skrzynie [przenosili]. Dozorca i tam jeszcze ktoś to pytali: „A co tam jest? Co tam jest?”. – Ja mówię: „Nie pytajcie, tylko szybko trzeba to odsunąć, bo to są bardzo potrzebne…”. – „To jakieś materiały wybuchowe?”. Ja mówię: „Dobra jest. Nie pytamy, nie rozmawiamy na ten temat”.

  • A jak na tym lotnisku się udało?


Na tym lotnisku to tylko udało się, że zaczęłam z tymi lotnikami gadać na temat szlabanu. Oni się śmiali, ja się też śmiałam. No i tak mówię: „Teraz musicie wyprowadzić, bo kierowca nie wie. Ciemno wszędzie – ja mówię – to skąd. Noc, to jak tutaj można nie pobłądzić”. – „A gdzie ty jedziesz?”. Ja mówię: „A tam, w ważnych sprawach”. – „A co tam wieziesz?” Ja mówię: „Żywność”. Ale co taki żołnierz na lotnisku się orientował. Człowiek od razu widzi, jaki stopień inteligencji i co on w ogóle tu robi, w jakim celu. On stoi i pilnuje, a nic poza tym. On nie ma żadnego zadania, żeby kogoś podejrzewać. Bystrość umysłu. Trzeba szybko orientować się w każdej sytuacji.

  • Przejdźmy do Powstania. Jak to się zaczęło?


Powstanie zaczęło się w ten sposób, że chyba dwa dni przed Powstaniem vis-à-vis muzeum w Alejach Jerozolimskich (nie pamiętam już, jaka to ulica) było spotkanie osób, które były w pewnym sensie odpowiedzialne za poszczególne placówki czy grupy ludzi. [Na przykład] ja byłam kierownikiem legalizacji i miałam trzydziestu dwóch kurierów, to oni przeszli do „Czaty”. To już wiadomo było, że [będzie] Powstanie, że muszą mieć przydział do grup, bo byli wyszkoleni. Po podchorążówkach przecież to ludzie mądrzy i nie można ich posłać do oddziału na barykady, tylko mają jeszcze inne funkcje do spełnienia. Więc oczywiście była sprawa lokalu. Ja byłam zainteresowana sobą. Lokal… zaraz… Pierwsza jest Wilcza. Więc miałam już lokal. „Wilcza, gabinecik, numer taki i taki, o godzinie piątej godzina »W«”. Będzie tam komendantka tej waszej grupy, kapitan »Anna«”. [Zapomniałam] jej nazwisko. Ona była profesorem na uczelni w Wilnie. I to tylko tyle. Aha, i każdy dostał znaczek śmierci. No to mam na szyi osiemdziesiąt cztery. I ja to dostałam, ten znaczek dostałam. Dostałam oczywiście potwierdzenie, że „jesteś w stopniu oficera”. „Przejdziesz do komendy. Jaki będzie twój dział pracy, co będziesz robiła, to się później okaże. Tylko tam już będziesz poinformowana przez kapitan, która przyjdzie do was z rozkazami”.

  • Stopień porucznika pani otrzymała przed Powstaniem czy w czasie Powstania?


Podporucznika dostałam po podchorążówce przed Powstaniem.

  • Tak. A potem porucznika.


A potem porucznika, jak wychodziłam z Powstania. Tak. Jak już byłam na Chopina i przydział miałam jako tłumacz, z oddziałem wyjść, już po kapitulacji, po podpisaniu, że nie jesteśmy grupą łobuzów, szubrawców i innych jakichś, jak nas Niemcy nazywali, tylko jesteśmy wojskiem na pewnych prawach międzynarodowych.

  • No to jesteśmy teraz na początku Powstania.


Tak. Mam przydział, jestem na Wspólnej, a później była Wilcza. Wspólna, pierwsza [ulica] od Alei. Na Wspólnej w gabineciku. I ja się pojawiam. Pamiętam, jak stałam na rogu Marszałkowskiej, Alei Jerozolimskich i widziałam, jak mostem Poniatowskiego uciekali Niemcy. Pomyślałam sobie, no, trzy dni i jesteśmy wolni. Ale później myślę sobie: ale czołgi jeszcze nie jadą. A te wszystkie takie inne, sprzęt, który jest przewożony dalej, dalej na zachód. Czy to ma takie znaczenie? Ale mówię, nie… No i pojawiam się, przychodzę. Już oczywiście są osoby, moje koleżanki. I robią pierogi. Ja mówię: „Co wy robicie?”. – „No a jadłaś obiad?” – „Nie”. – „No to widzisz. Ta przyniosła te czarne porzeczki, a my ciasto”. Bo to mieszkanie było. Mówię: „Dobrze, róbcie te pierogi. Ja tam nie będę robić”. No i oczywiście porozmawiałam i okazało się, że w tym mieszkaniu mieszkał profesor, ale już nie pamiętam nazwiska, w stanie emerytalnym. Jego mieszkanie było i on dał do dyspozycji. Cały czas pamiętałam jego nazwisko. Miał dwóch synów. Obydwaj synowie zginęli w Powstaniu. To jest rozpacz. Żona mu umarła. Boże, ja nie mogłam tego przeżyć. Tacy fajni chłopcy. No, w każdym razie one te pierogi robią. Później przychodzi do nas kapitan „Anna” i mówi do mnie: „Słuchaj, ty będziesz na Moniuszki, będziesz pełniła służbę razem z »Marcysią«”. „Marcysia” była wtedy w stopniu, ale nie kapitana, wyżej chyba, w stopniu pułkownika chyba. Znana zresztą osoba. Bardzo długo działała właśnie tak jak „Zo” w tej babskiej organizacji wojskowej. Tam były przeważnie żony oficerów. To były peowiaczki. One miały różne spotkania, wyjazdy, kursy. Ja byłam za młoda, bo ja dopiero kończyłam [wtedy] te osiemnaście lat, to gdzie to. To były facetki, które miały po dwadzieścia parę lat. I na Moniuszki. Pojawiam się na drugi dzień na Moniuszki i już dostaję rozkaz: „Będziesz musiała zobaczyć się bezpośrednio z »Borem«. Oni są na Okopowej. Komenda Główna »Bora« jest na Okopowej. Oni przejdą później do PKO na Świętokrzyską, ale teraz jest na Okopowej. I musisz tam przejść. Ale tam – mówi – szykuje się bardzo nieciekawie. Niemcy będą atakować Wolę”. A ja mówię: „No trudno. Dobrnę w jakiś sposób”. No i oczywiście szłam przez te Aleje, szłam. Co ciekawsze, przecież to były pierwsze dwa dni Powstania. Nie było żadnej barykady. Tam wywalił się tramwaj, to była barykada. Jakiś tam inny… Ale dopiero zaczynali wyrywać wszystkie płyty, wszystko, wszystko, żeby barykady budować z tych chodników. Co się dało, to się wyrywało. A później te miejsca, które były przy tych drzewach i to wszystko, to później tam się kopało ludzi, wszystko. W prześcieradła, w koce, co było, z karteczkami w butelkach. A później już butelek nie było, to nie wiem już, jak się to wszystko pakowało. Ja Ewę zapakowałam w jakąś tam tekturę. Latałam po gruzach i [szukałam miejsca w pobliżu], żeby zachować ten adres, żeby później ją [można znaleźć i] gdzieś pochować. Wszystkie ulice tak jak była ulica, to tu przy jezdni wszystko było wyjęte, te płyty i tu przy jezdni były same groby. Tylko drewienko, wiadomo, że to grób. Każdy, kto tam był… Tam nikt nie latał, bo wszyscy w piwnicach siedzieli.
No i ja w każdym razie idę na Wolę. Idę na tę Wolę i szłam przez Sądy na Leszno, tam dalej. Patrzę, leci tłum ludzi. Ja mówię: „Jezus Maria, co się tam dzieje?”. Skąd miałam wiedzieć, że Niemcy mordują pokotem. Trzydzieści tysięcy ludzi zamordować to trzeba przecież mieć wyobraźnię, gdzie tych ludzi pogrzebać. Ja patrzę, leci taki tłum ludzi. Te kobiety jakieś takie włosy rozczochrane. Mówię: „Co to jest?”. I w pewnym momencie patrzę, a przede mną bach, leci kamień, jakaś tam część kamienia i z jakimiś obelżywymi słowami. I myślę sobie, o Matko święta. To jest smutne, jak tak dalej będzie. No i ten tłum z tej rozpaczy – jak się zdążyło uciec, to się leci na oślep. To człowiek już nie ma żadnego… ani pamięci, ani niczego. Nie myśli, tylko jest w nim jakiś bunt niesamowity, żeby go wyładować. A tu my z opaskami. Przecież nic więcej nie mieliśmy, tylko opaski i własne stroje, bo [miało być] trzy dni i koniec. A tu okazało się… Aha, musiałam się zatrzymać. Już nie pamiętam, w jakimś takim łuku, w gruzie zatrzymałam się, że przenocowałam. Jeszcze przecież względnie ciepło było. Następnego dnia dobrnęłam tam. „Bór” Komorowski i cała ta grupa ludzi, którzy byli przy nim, mieszkali w takim baraku. Pamiętam, że tylko do mnie [mówił]: „Szybko, szybko, przejdź, dlatego że my tu likwidujemy wszystko, przenosimy »Bora« na Starówkę”. Ja mówię: „Na Starówkę? A tam cicho?”. – „Na razie cicho”. No i proszę panią tam zleciłam, oddałam to, co trzeba było, i nie mogłam wrócić z powrotem. Grupy nie sprzyjały sobie, tylko walczyły przeciwko sobie o miejsce, o pokój, o lokum. Bo przecież jeszcze ludzie mieszkali w tych swoich domach. Nikt przecież nie udostępniał, żeby od razu tu trzech, czterech chłopaków z karabinem czy bez, z granatami czy z pistolecikiem. To była sytuacja naprawdę dla mnie przerażająca. W każdym razie wracam z powrotem i już zaczęło się całe to wyrywanie barykad, budowanie tego wszystkiego. A jak ja byłam tutaj na Marszałkowskiej, to trzeba było przelecieć Alejami. I było tak: siedemnastka na parzystą cyfrę. Tak się leciało ukosem. Aleje szerokie. Najgorsze to było przelecenie. Oczywiście dostałam w nogę. Tak że mam przestrzał lewej nogi.

  • Czyli którego pani dostała?


2 sierpnia. 2 sierpnia dostałam w nogę. Ale w ogóle nie wiedziałam, że mam nogę [ranną]. Dopiero ktoś powiedział: „Słuchaj, przecież masz tutaj krew, która zakrzepła i trochę tam upływa. Trzeba unieruchomić”. Mówię: „Ja wiem, co mam zrobić”. Ale nie zauważyłam z tego przejęcia okropnego. W każdym razie dobrnęłam tam. Oddałam, co trzeba i wracam z powrotem na Górskiego, do swojego lokalu. Wracam do swojego lokalu. Muszę teraz odpocząć, żeby ty wszystkie sprawy sobie jakoś w głowie poukładać. Górskiego 4 miałam lokal na czwartym piętrze, u pani Mieci. I przyszedł ksiądz z Grzybowskiej, z placu Grzybowskiego. Mówi: „Kręcę się, wiesz, po tej dzielnicy. Czy czegoś nie potrzebujesz?”. A ja mówię: „Nie. Na razie nic nie potrzebuję”. – „To ja trochę odpocznę i z tobą pogadam”. I zaczęliśmy rozmowę. A już rzucali Niemcy te małe bombki zapalające. To były pierwsze dni, trzy czy cztery dni – te palące się domy, te dachy. Ludzie po tych dachach skakali, wyrzucali te bombki. I ja mówię: „Boże, ja mam pieniądze na swoim lokalu”. A miałam zrobioną skrytkę, w związku z tym że miałam dokumenty, a musiałam się kontaktować z [Jerzym Rutkowskim] „Kmitą”. „Kmita” to była główna drukarnia na Grzybowskiej. Przechodziło się przez jeden dom, jedną piwnicę do oficyny drugiej w podziemiach. Tam mieli bardzo nowoczesny sprzęt i tam drukowali tylko ważne dokumenty, jak wysyłało się za granicę chłopców czy dziewczyny. Tylko ważne. To był specjalny [sprzęt]. Nie wiem, nie znam się na tym, ale czcionki, nie czcionki, co tam było. W każdym razie tylko niektóre osoby miały wstęp do „Kmity”. Ja tam miałam, w związku z tym że potrzebowałam dokumenty dla moich chłopaków. Więc to był jeden punkt. I teraz, proszę panią, wracam na tego Górskiego. Z tym księdzem noc przegadałam. Na drugi dzień… Jak jest na rogu Wedel, sklep czekoladowy, Górskiego, to po drugiej stronie chyba [jest ulica Przeskok]. Oczywiście był dom i tam były kanalarki. Kanalarki to była grupa, która należała do innego dowództwa. Oczywiście też do głównego AK, do Komendy Głównej, ale to był już inny oddział. Te kanalarki były szkolone, że chodziły na Starówkę kanałami i nosiły sprzęt, instrumenty medyczne, różne takie rzeczy, pomoce dla tych szpitali. Bo już były przygotowywane – jak już na Woli [była] ta masakra, to już Stare Miasto się szykowało. I ten dom bomba walnęła. Samolot przyleciał, huk straszny… W tej grupie kanalarek była moja bardzo serdeczna przyjaciółka, bardzo serdeczna, Krysia Czubkowska. I ja patrzę, idą te dziewczyny. Mają na sobie jakieś takie wały. Całe w pyle ceglanym. Takie ogłupiałe noszą na plecach te materiały. I ja mówię: „Co wy robicie? Gdzie idziecie z tym?”. A one w szoku. One wyszły z narożnika tego domu. I te jedno pomieszczenie w tym sklepie ocalało, a wszystko inne runęło. Później poszłam tam, mówię: „Gdzie Krysia?”. – „Krysia zeszła do piwnicy”. Ja mówię: „Ona nigdy do piwnicy nie schodziła”. A tym razem zeszła. No i tam później była historia, bo rodzinę zawiadamiałam. […] Rodzinę zawiadamiałam w Kudawie i nie, nic nie zainteresowali się i Krysia teraz nie wiem, gdzie jest. Tabliczkę tylko w naszej kwaterze tam kazałam zrobić i tam przylepiłam.
Ale później – to była Górskiego, [Przeskok] – później zaczęła się praca. Zaczęłam na Moniuszki, tam miałam dyżury. Dyżury były dla kurierek. Ja już się nie zajmowałam wtedy poszczególnymi dowódcami. Już miałam inną funkcję, inne zadanie, wiec już inne dziewczyny miały te kontakty, więc raczej ja już byłam takim siedzącym pracownikiem. Żeśmy tam uzgadniali z całym kierownictwem, jak podzielić pracę, jak to. Zależało od sytuacji, jaka istniała w ogóle. Tu już barykady były, więc już szybko ludzie pracowali, bo przecież paliło się… Niczego nie było, już później niczego nie było. Na tych gruzach siedzieli, na tych kamieniach. Do tego Haberbuscha to już później [chodzili]. A ci perfidni Rosjanie rzucali – cholery wstrętne, obrzydliwe! – skrzynki. Latały samoloty, te kukuruźniki, nad dachami i zrzucali skrzynki z jakąś kaszą. To wszystko się rozwalało – w tym szkle, w tym pyle, w tym wszystkim… I żebyśmy my to jedli. To była „pomoc” Rosji! Obrzydliwe chamstwo. W każdym razie ja już tylko pełniłam służbę na Moniuszki. Później przeszłam na Chopina. Później już bardzo blisko alei Ujazdowskich. Tam były już oddziały niemieckie. Więc te dzielnice, gdzie byli Niemcy, część tych dzielnic to były chronione. Dlatego Szucha ocalało. A ja od razu jak wróciłam po Powstaniu do Warszawy w lutym, to podjęłam pracę i pracowałam właśnie na Szucha. Tam było Ministerstwo Oświaty. Pół Najwyższa Izba Kontroli i pół [Ministerstwa] Oświaty. Później byłam sekretarzem ministra Wycecha.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania.


Cały czas to była praca związana z pewnymi takimi [działaniami], żeby jak najbardziej ocalić człowieka, żeby tylko ochronić jego, żeby jemu dać możliwość, w tej piwnicy żeby miał to miejsce, żeby mógł przenocować. Bo przecież już było tak bardzo źle, że właściwie już wszystko gruzy były. Nie było już szyb, nie było niczego. Wszystko zbombardowane, spalone, zniszczone. I tak to się odbywało. A ja później z tej Wspólnej przeszłam na… Aha, dwa razy byłam w kanale! Chodziło o to, żeby nawiązać kontakt z grupami partyzanckimi spoza. Przeważnie chodziło o Kampinos. Więc trzeba było mnie przygotować, żebym dowódcom, którzy zajmowali [obszar] właśnie w Kampinosie, grupy partyzanckie, żeby z nimi. O co wtedy chodziło. Ja byłam bardzo zdziwiona, bo myślałam sobie, że już jesteśmy w takiej sytuacji, że właściwie już nie ma sensu, chyba że chodzi o sprawy pokojowe. Być może że chodziło już wtedy o nawiązanie jakiegoś porozumienia, żeby było ustalone, że my nie bandyci, że my wojsko i że kapitulacja, i jak to będzie wyglądało, że jednak będą to obozy jenieckie, a nie jakieś tam obozy śmierci. W każdym razie dwa razy byłam w kanale. Pierwszy raz to wchodziłam na Srebrną. Kanałem, włazem wchodziłam. Strasznie. Proszę sobie wyobrazić, że ja przecież dziewucha, która miała metr siedemdziesiąt dwa, a tu raptem jest kanał dziewięćdziesiąt na metr dziesięć. Ani tak, ani tak. I dostałaś drążek, dostałaś, już nie pamiętam, ile kostek cukru, chyba sześć czy siedem, latarkę, i dostałaś sucharki. Takie było wyposażenie dla tych, którzy [szli kanałami]. A ja miałam wyjść na Rakowiec, żeby mieć łączność z grupami, które w pewnym sensie miały osłonić, w razie kapitulacji żeby Niemcy nie powystrzeliwali wszystkich, bo to było wszystko niewiadoma, to były wszystko ustne porozumienia. Oczywiście, że Zachód pewne rzeczy też uzgadniał, ale to wszystko szło bardzo żółwim tempem, a tu trzeba było już. Nie było niczego, głód już był. Tak że te sytuacje były bardzo… Raz weszłam do kanału z „Maksem”. To był taki wspaniały chłopak. Ojciec jego był inżynierem od całej tej kanalizacji warszawskiej, więc on doskonale orientował się, bo to naprawdę jest coś strasznego. Zawsze [kiedy ktoś mówi]: „Ach, kanał, kanał…”, mówię: „Spróbuj wejść. Już nie wchodź do metr dziesięć, idź większym, gdzie możesz stanąć, to zobaczysz”. Mało, że fekalia, mało, że szczury, mało, że spotykasz, tak jak my, włazy otwarte, karabiny… Bo oni już wiedzieli, że powstańcy korzystają z całej sieci kanalizacyjnej. Wiedzieli doskonale. Więc gdzie tutaj były sprawy takie, że wiedzieli, że większa ilość osób będzie szła, a szczególnie jak była kapitulacja Starego Miasta, to była straszna rzecz. Wszędzie były karabiny maszynowe. Chciał, to strzelał, nie chciał, to nie strzelał, odwracał [głowę]. To zależało od jego charakteru, od jego wrażliwości, czułości czy w ogóle zdania sobie sprawy, co się tu dzieje. W każdym razie to było bardzo nieprzyjemne i bardzo takie… Wtedy człowiek już naprawdę nie zastanawiał się nad niczym, tylko żeby jakoś to miasto jeszcze ocalało, żeby jeszcze w jakiś sposób można było tu żyć. No ale później to już nawet i to było już niemożliwe. Jak wróciłam 17 stycznia, Rosjanie wkroczyli do Warszawy. A przedtem oczywiście Praga obrabowała już wszystko, co się dało. Kto co tam jeszcze w piwnicy miał, góra się spaliła, a piwnica ocalała. Tak że mój pierścionek to jest z łyżeczki srebrnej i Marzenka miała obrączki też z tej łyżeczki srebrnej. Jedyna łyżeczka. Wszystko zostało wykradzione. Przecież nie Niemcy wykradli, tylko ci z Pragi. Przez Wisłę szli, Wisła była zamarznięta.

  • Wracamy do Powstania. Dwa razy pani szła kanałami.


Tak, dwa razy. Dwa razy i bezskutecznie. Wchodziłam do włazu na Srebrnej, przy Haberbuschu.

  • Nie udało się dotrzeć tam, gdzie pani miała?


Nie. Jedną i drugą noc. Bo szłam wieczorem, przez noc, bo chodziło o to, żeby spokojnie wyjść. No i tak jak mówiłam, dostałaś cukier, sucharki, lampkę. A później jak wracałam, to były na Złotej w kinie Palladium dwa wiadra wody. Wielki cud. Woda była, jak ja mieszkałam później… Aha, jak myśmy zostali przysypani – to też cud.

  • Kiedy to mogło być?


To było jeszcze chyba dwa tygodnie czy może trzy tygodnie przed kapitulacją. Bo Ewa, moja taka serdeczna [koleżanka], ona była łączniczką bardzo takich dzielnych chłopaków (już nie pamiętam, „Jelenie” czy jaki oni mieli pseudonim). Bardzo zakochana. W ogóle była żoną poety Lipińskiego. Znałam i Baczyńskiego, bo na Kozietulskiego się spotykaliśmy na dole, w biurze wuja. To Baczyński, Gajcy, Lipiński Grzesio. Tam kilku było takich bardzo zdolnych chłopaków. No i też Baczyński, znałam tą jego dziewczynę. Oni już podobno w czasie Powstania wzięli ślub. No, myśmy też… Ubierałam tą Grzegorzową. Ślub był na placu Zbawiciela. Pamiętam, na gruzach zbierałam kwiatki i jej wpięłam tutaj kwiatki. Ja mówię: „To chociaż będziesz miała wesoło”. I żeśmy jej założyli jakiś fartuch szpitalny, gdzieś tam coś. Nie wiem, czy był uszyty, nie pamiętam. Marysia. Później Marysię chyba spotkałam po paru latach na dworcu. Podchodzę, mówię: „Marysiu, jaka ty elegancka”. A ona się odwróciła ode mnie. Ja myślę, a, to ty czerwona. Już jesteś komunistką. To w okresie właśnie nieprzyjemnym dla akowców. Straszny był to okres, bardzo ciężki, bardzo.

  • Wspomniała pani, że byliście przysypani.


Tak. Żeśmy byli przysypani. Dzięki temu, że piwnice były na dole, a mieszkanie to było po lekarzu… No, nasza znana [aktorka], Malicka. Malicki to był jakiś bardzo bliski krewny tej naszej aktorki Malickiej. Mieszkanie duże, sześciopokojowe, ogromne, piękne. Oni wyjechali za granicę i w tym mieszkaniu była ciocia. Ta ciocia to była taki dobry duszek. Tam była nasza kwatera. Po Wspólnej żeśmy się znaleźli na tej ulicy. Patrz, zapomniałam [nazwę], też na M. W każdym razie stamtąd wychodziłam z Powstania już w październiku. I był pies. Chłopcy mieli na Poznańskiej wilka. Karmili go też „plujką” i pszenicą. Pies się nauczył jeść. Bardzo fajny wilczur, chudy jak szczapa. No i jak wychodziłam, to wyszli chłopcy i mówią: „Słuchaj – [przynieśli] na patelni – masz kawałek mięsa, bo nie wiadomo, jaki los ciebie spotka”. A ja mówię: „A skąd macie?”. – „No przecież pamiętasz”. A ja mówię: „Ta, no to dobra. To zjedz ty, bo nie wiesz jeszcze, co ciebie będzie spotykać. A ja [zostanę] przy tym chlebie swoim, pieczonym na kamieniach”. Ta pszenica razem z jęczmieniem, zupa była gotowana i tak wszyscy jedli, dlatego nazywała się „plujka”. Te łyżki wszystkie się przylepiały. Aha, a jeszcze pamiętam, jak z kanału wracałam, to na Hożej, róg Hożej ( ten domek ocalał, taka wieżyczka jest, Piotra Skargi czy jakaś taka uliczka, króciutka) była garkuchnia dla nas. Pamiętam, że zaszczyt był, że tam mogłaś zjeść, siedząc przy stole. Podawali tam zawsze coś, makarony jakieś czy coś. Pamiętam, siedziałam z „Maksem” po drugiej stronie. Człowiek głodny zawsze był jak wilczur. I tak jem, jem, jeszcze do „Maksa” mówię: „Zobacz, jak dużo skwareczek w tym makaronie”. A on mówi: „A ja nie lubię tych skwarek”. I ja tak patrzę, a ten wszystko po brzegu [ściąga]. Jadło się – robaczki. On mówi: „Słuchaj, to białko, trzeba jeść”. A ja mówię: „A czego ty nie jesz wszystkiego? ”. – „Bo już obrzydło mnie, bo ja już jem któryś raz”. W każdym razie takie były różne [sytuacje]. Był taki profesor Rutkowski, który chodził, żeby ludzi rozerwać, to proszę ciebie, śpiewał. Jak tam gdzieś był jakiś fortepian, jakieś coś, to zawsze kupka ludzi z tych piwnicy wyłaziła, żeby trochę oderwać się i posłuchać chociaż trochę tego.

  • Jak było z tym przysypaniem?


A z tym przysypaniem to było tak. Ci państwo Maliccy [byli] bardzo zamożni. On lekarz, nie wiem, czym ona się zajmowała, ale musieli być bardzo zamożni. W każdym razie oni wynieśli te swoje dywany, te persy, nie persy, te pościele, do piwnicy i ta piwnica była cała wymoszczona. A myśmy, jak były takie silne bombardowania i te „berty” leciały i te „krowy” leciały, wszystkie palące pociski, od których paliło się wszystko, to myśmy, jak [byliśmy] po dyżurze czy w ogóle, to żeśmy wtedy nie byli na górze, tylko schodziliśmy na dół. No to żeby nam było wygodnie, to żeśmy poodwiązywali te wszystkie dywany i wymościliśmy sobie. No i tam kto był już wolny (kto jeszcze żył, bo zginęły trzy dziewczyny z mojej grupy, trzy kurierki zginęły w czasie Powstania), no to proszę ciebie… I pamiętam, że taki był straszny nalot. A już pół Warszawy było zniszczone, popalone i wszystko. I ja mówię: „Nie. Ja idę na dół, do piwnicy, tam w te dywany. Trochę odpocznę i się wygrzeję”. I myśmy tam zeszły. Było nas… Ja byłam, Janka była, Kasia była, cztery, pięć dziewczyn. Ach, [jeszcze] Marysia była, bo ta Marysia nam była bardzo potrzebna, malutka taka była. Ona była bardzo bystra i inteligentna dziewczyna, bardzo dobrze władała językiem francuskim, płynnie. Też tam było mieszane małżeństwo. W każdym razie ja mówię: „Słuchajcie, ja schodzę w dywaniki, muszę trochę odpocząć”. I myśmy zeszli. Słuchajcie, takie było straszne bombardowanie i rzucali tymi „bertami” cholernymi, tymi „krowami”, gdzie się to paliło wszystko, jak się kręciło. Pierwszy raz dopiero widziałam coś takiego. To było przerażające. No i nagle huk ogromny. Jezu… Ja tu patrzę, a nasze drzwi wysunęły się do środka. A my tak siedziałyśmy na tych wszystkich miękkościach. Mówię: „No tak, koniec. Jak my teraz wyjdziemy?”. Ale sobie uświadomiłam, że z tyłu mamy małe okienko na podwórko – nie na ulicę, tylko na podwórko. I zaraz sobie pomyślałam, no, na razie walnęło… I rzeczywiście „berta”. A „berta” tak stała, nie eksplodowała. Całe zawalone mieszkanie do samego dołu, do piwnic, a my tutaj po tej stronie. Tu było wejście do bramy, bo te łuki wszystkie w Warszawie, co dziwne, \stały. To wyglądało makabrycznie. I teraz ten huk okropny. Myśmy wszystkie się skuliły. Drzwi oczywiście wpadły i mówimy: „Koniec. Jak my tu wyjdziemy?”. Janka, bardzo inteligentna facetka, ona była już po studiach, ona mówi do mnie: „Słuchaj, musimy trochę pomyśleć, żeby się tu w jakiś sposób wydostać, bo się tu zadusimy”. Mówię do Marysi: „Słuchaj, Marysiu, zaryzykujesz. Masz trzy metry do wyjścia. Będziesz walić w ścianę, bo brama na pewno ocalała”. No i rzeczywiście Marysia powiedziała: „Żeby uratować wam życie, nie chodzi o mnie. I będę podawała po cegiełce, po kamieniu przy ścianie”. I ona malutka, wąziutka doszła i waliła w tą ścianę. A w następnej kamienicy była cała jednostka, mały oddział. No i oczywiście oni posłyszeli i nas odkopali, też ręcznie. I myśmy jakoś się wysunęły i żeśmy zobaczyły, że „berta” stała, nie było wybuchu. Gdyby był wybuch, to już nie byłoby nas. Tak że ona walnęła i zawaliło się, cały środek tej kamienicy się zawalił. Pamiętam, że później to było właśnie [spotkanie] z tą „Marysią”, to mówiłam.: „A ty pamiętasz tego kota?”. A ona nie chciała powiedzieć, ale mówi: „No tak, pamiętam, pamiętam”. Ja mówię: „Aha, to ty jesteś tą »Marysią«. Taka dama, tak ubrana jesteś? A my jak ta nędza po Powstaniu. I teraz co, pewnie jesteś »czerwona«, komunistka. Wstyd”. Tak było, tak się też działo. […]

  • Jeszcze tylko omówmy moment wyjścia z Powstania.


Jak wychodziłam, to już wiadomo było, że już podpisana jest kapitulacja i że swobodnie możemy wyjść. I pamiętam, że szłam na Dworzec Zachodni przez plac Starynkiewicza. Były takie skwerki i ludzie sadzili [tam warzywa]. W Alejach Jerozolimskich też kartofle były sadzone. To była zmora, bo każdy pasek, prostokąt był okolony jeszcze drutem, żeby ktoś nie wykopał i żeby psy nie brudziły. Jezu, nie mogłaś lecieć, musiałaś ominąć. A żeby wylecieć, pierwsze moje wyjście, żeby [przedostać się] na drugą stronę, na Wolę, to musiałam gazon oblecieć chyba z pięć razy, nabrać wigoru i wtedy pędzisz. I wcale nie wiedziałam, że ja mam przestrzał w nogę. Nie czuje się, bo człowiek ma taką myśl.

  • Teraz wracamy do końca Powstania.


Koniec tak?

  • No tak. Chyba że jeszcze coś pani by chciała powiedzieć.


No to tak, jeszcze parę dni siedziałyśmy w tych naszych dywanach. Odkopali nas, więc już było wejście. Ja dalej pełniłam [służbę] na Chopina. Aha, już dostałam przydział, że wychodzę, że kapitulacja nastąpi, że są rozmowy i kapitulacja. „Wychodzisz z wojskiem, znaczy z dużą grupą. Nie wiemy jeszcze, czy będzie kompania, dwieście pięćdziesiąt czy mniej, ale [idziesz] jako tłumacz”. Ja mówię: „No, doskonale”. A po tych kanałach byłam tak zainfekowana… Miałam gruczoły limfatyczne w ropie – takie bóle okropne. I cała byłam bandażowana. Bandaży nie było, to takie prześcieradła, jakieś coś i się bandażowało. Później już nie było czasu, dlatego ja wyszłam. Aha, jeszcze ja idę już, znaczy żeby wiedzieć gdzie, na jaki punkt, z jakimi grupami wychodzę, jaka grupa. Idzie moja koleżanka i mówi do mnie: „Po co ty idziesz?”. Ja mówię: „Po przydział. Już wiem, że idę jako tłumacz”. Ja mówię: „A ty wychodzisz z ludnością cywilną. Wiesz, może wyjdziesz, może jakoś szczęśliwie ci się uda”. No i ona mówi: „A ty co, z wojskiem? W takim stanie? Czy ty sobie zdajesz sprawę? Ciebie od razu rozwalą na pierwszym posterunku, jak się zameldujecie. Ty, w takim stanie, w ropie?”. No i powiedziała do mnie: „Mowy nie ma”. Weszła ze mną i powiedziała: „Przepraszam bardzo, ale »Ala« jest taka bohaterka, że chce pójść z takim stanie z wojskiem. Panie nie wiedzą, w jakim ona jest stanie, że ma tutaj całą klatkę piersiową obandażowaną, w ropie”. No i oczywiście od razu: „Dlaczego taka jesteś? Trzeba mówić”. A ja powiedziałam: „Uważam, ze spełniam swój obowiązek do końca”. No ale w każdym razie cofnięto mój [przydział]. „Wyjdziesz z ludnością cywilną”.
I teraz jadę do Pruszkowa. A szłam piechotą do Dworca Zachodniego, później z Dworca Zachodniego tym elektrycznym do Pruszkowa. Przyjeżdżamy, z tych wagonów nas wszystkich wypuszczają, po tych dechach tam schodzimy. I proszę sobie wyobrazić, patrzę, trzy stoliki. Trzech oficerów siedzi przy tych stolikach, a z tyłu jakieś dziewuchy w futrach. Mówię sobie, co to. Tłumaczki. Tłumaczki w futrach, ufryzjerowane, wszystko. Więc proszę sobie wyobrazić tę sytuację. My, ta nędza taka straszna, gdzie człowiek brudny, śmierdzący, zapluskwiony, z wszami, a tutaj raptem takie coś. No i oczywiście ja staję przy tym stoliku, podaję swoją kenkartę. Na prawo, na lewo, starych tu, dzieci tu, segregacja. Dostajesz się do czwórki, do takiego ogromnego pawilonu, gdzie były naprawy [wagonów].

  • Taki hangar.


Tak, taka hala duża, bo szyny były głębiej, że oni tam pod spodem mogli pracować. Oczywiście pełno słomy narzucane. I tam wchodzimy. Dosłownie co pół godziny wchodzi taki cholerny szwab i sale: „Stać w szeregach. Czwórki, ósemki…”. I taki ciągły niepokój. My wszyscy głodni okropnie. Po kolei przychodzą pielęgniarki, które obsługiwały inne pomieszczenia, inne pawilony, gdzie byli starszy, niedołężni. Przychodzą i pytają: „Słuchajcie, czy wszyscy jesteście zdrowi. Bo tylko możecie się decydować… Bo żeby was nie wzięli do obozu śmierci albo nie rozwalili od razu”. Więc ja oczywiście musiałam powiedzieć, że niestety mam zakażenie gruczołów limfatycznych, jestem cała w ropie. No i oczywiście w tym całym dużym pawilonie czy coś był stolik z boku i taka budka. Tam pewnie po pracy jadali ci ludzie, którzy tam naprawiali czy co tam robili. I siedzi za stołem, taki mały stolik, siedzi oficer niemiecki i stoi Polak. Domyślałam się, że chyba lekarz. No i ja podchodzę. On każe mnie rozpiąć. Rozpięłam. I on krzyczy do mnie: Wegmann Sie! Wegmann Sie! „Odejdź, odejdź! Precz stąd, precz stąd”. Ja stoję dalej, niby nie rozumiem. A ten stojący lekarz mówi: „On mówi, żebyś odeszła kawałek dalej”. Ja mówię: „Aha, bo ja śmierdzę, tak?”. A on mówi: „No, prawdopodobnie”. W każdym razie na karteczce napisał… Aha, i druga dziewczyna szła, co miała coś z kolanem czy z nogą. I napisali: Kaczyńska Urszula, Gronostaj Maria. Z tą karteczką wyszłyśmy i oczywiście poszłyśmy z tymi siostrami, co tam latały te siostry w tych fartuchach brudnych, do tych baraków, gdzie ludność cywilną wywozili. Stąd znalazłam się w węglarce. Jeździłam przez dwa dni i dwie noce, i za Krakowem, żeby nie dostać się do Oświęcimia, bo już tam mieli tyle ludzi, że nie mogli zdążyć. Była noc. I oczywiście w Krakowie ci, co ryzykowali i chcieli tam uciec, no to oczywiście karabiny maszynowe były, to nie można było ryzykować. Ale jak na Kocmyrzów jedzie się, na Oświęcim, jak stanął, ja słyszę, jak oni się tam zwołują, latarkami [świecą] i omawiają różne rzeczy po niemiecku, że mają zawalone, że nie mogą wpuszczać do obozu, bo nie ma miejsc i że całe hałdy trupów i tego. A przez te dwa dni i dwie noce to nie wiem, ale jak śledzie staliśmy. Ja tylko jak weszłam do wagonu, to od razu stanęłam na zewnątrz przy tej [burcie], takie były niskie – nie te wysokie wagony, tylko niskie. Tak że trzeba było uważać, żeby przy tym szarpaniu nie wylecieć. Ale ja stanęłam tak z bliska. Myślę sobie, tak czy inaczej będę usiłowała w jakiś sposób albo wyskoczyć, albo… Wszystko jedno, co się stanie. I wyskoczyłam za Krakowem. Jak wyskoczyłam z tego wagonu, to taki był nasyp.

  • W czasie jazdy?


W nocy.

  • W nocy, ale czy w czasie jazdy?


Stał. Cały pociąg stał, bo oni omawiali, naradzali się, latarkami palili, krzyczeli, gadali i tego. Bo przed nami był już cały skład wagonów, też ludzie byli. Więc tam sporo uciekło na pewno, w każdym razie ja się nie oglądałam. Była pani z dwójką małych dzieci, jedno miała na ręku, i ja tak jak mogłam, tak się opiekowałam tymi dziećmi. Już nie patrzyłam, czy tam leży trup, czy nie trup. Wszyscy pod siebie się załatwiali, no bo wiadomo, jak to wszystko [wyglądało]. Smród okropny. W każdym razie mówię: „Ryzykuję!”. Wyskoczyłam i ile mogłam, tyle leciałam. Później już tak byłam słaba, że padłam. No i skoro świt, patrzę, gospodarstwo. Pies przyleciał. Zaczął obwąchiwać, szczekać. No i przyszedł facet, w sile wieku, gospodarz. Już nie pytał, wiedział, o co chodzi. Ja tylko powiedziałam do niego: „Jestem z Powstania Warszawskiego. Na pewno pan wie, gdzie tu są grupy partyzanckie. Niech pan zawiadomi kogoś z grup partyzanckich, obojętnie kogo. Ja już się porozumiem”. No i rzeczywiście pojechała podwoda i zawieźli mnie do Proszowic, do majątku. Tam były grupy partyzanckie. Była Rzeczpospolita w Kazimierzu Dolnym [???] i te okolice. No i byłam w tym majątku. Tam było kilka osób różnych, ale zorientowałam się, że tam nie ma żadnych partyzantów, znaczy dowództwa nie ma. No i się zorientowałam i zapytałam tego właściciela, powiedziałam: „Czy pan się orientuje, gdzie tu jest dowództwo? Bo wiem, że tutaj są grupy [partyzanckie]. Tutaj jest cały oddział ogromny „Skały”, 1001 [??] „Skała”. Ja powiedziałam: „Ja tam chciałabym dobrnąć”. A on mówi do mnie: „No tak to… Tam nawet u Zbyszka są oficerowie”. Ja mówię: „A to daleko?”. – „Parę kilometrów, ale pani nie dojdzie, bo tu są takie roztopy i takie błoto okropne, że nawet podwodą ciężko jechać, a co dopiero pieszo chodzić”. A ja mówię: „Czy pan może w jakiś sposób [się skontaktować z nimi] przez kogoś, posłańca?”. No i oczywiście on mi ułatwił i przyjechali po mnie podwodą. Okazało się, że byłam w majątku Zbyszka Schwarzenberga-Czernego. Żona z córką pojechali do Krakowa, on był na majątku sam. I majątek oczywiście już częściowo [wykorzystany]. Wiadomo, że grupy partyzanckie musiały z czegoś żyć, więc musiał się podzielić bydłem i wszystkim. No a tyle czasu okupacji, to wiadomo, że żadnego drobiu już nie było, małych rzeczy. W każdym razie okazuje się, że w samym tym dworku… Bo to był bardzo piękny dworek, z kolorowymi szybkami, bardzo ładny. A teren jest przecudowny, bo te wąwozy to bardzo piękne tereny. Dwadzieścia trzy kilometry od Krakowa. Wiem, bo musiałam piechotą lecieć te dwadzieścia trzy, w mrozie. W każdym razie dostałam się do nich i okazuje się że tam było trzech oficerów, cichociemnych. A sam major „Skała” był w okręgu, objeżdżał tam. Tutaj była cała grupa, taka ważna, bo oni walczyli cały czas z Niemcami. Niemcy mieli takie punkty i oni robili napady i oni utrzymywali [teren]. Dlatego tabliczka była: Rzeczpospolita Polska. I ja tam byłam, oczywiście bardzo byłam chora, bo te wszystkie emocje, to wszystko tego. Miałam straszne bóle głowy, potworne. I jak to na wsi, ludzie zawsze coś tam po swojemu wymyślają, po przodkach… Byłam bardzo przeziębiona, nie miałam odpowiedniego nakrycia głowy i w ogóle, bo przecież nic nie było. Dopiero jak pojechałam do Grodziska, to kupiłam jakąś ogromną pelerynę. Z tego sobie zrobiłam spodnie i kurteczkę (właśnie z tego okresu mam to zdjęcie).
I w Częstochowie (bo już Częstochowa) już było dowództwo moje, „piątka” już była w Częstochowie. W każdym razie jak ja tam się dostałam, właściciel, bardzo sympatyczny, powiedział: „O, jak się cieszę! Moja żona jest z córką nastolatką w Krakowie, tam jest mieszkanie – mówi – a ja tutaj nie mam żadnej gospodyni. Tylko jest kucharka, która nie bardzo gotuje, bo nie ma co ugotować. To ty będziesz gospodynią”. Ja mówię: „Nie będę żadną gospodynią, bo ja nie znam się na tym, ja się nie orientuję”. Ale później ci moi koledzy, ci oficerowie jak mi zaczęli opowiadać ich życie, jak oni to wszystko przeżywali, jakie szkolenia, jakie wszystko, a później jak znaleźli się już po Powstaniu i tego, to ja powiedziałam: „Nie pojadę do żadnej Anglii. Jest już tam Anders i są tam te różne oddziały, rozczłonkowane, nie uznają ich. Nie pojadę – mówię – żadnych…”. Razem z mężem mieliśmy jechać. Powiedziałam, że nie pojadę. W każdym razie to była sytuacja bardzo nieciekawa. Ale miałam lokum, więc to już było bardzo ważne. Oczywiście jakieś pieniążki były, że mogłam sobie coś kupić do jedzenia. Bo ta gospodyni powiedziała: „Proszę pani, mamy połcie słoniny zadekowane w takich beczkach i tylko mamy kartofle i brukiew, i marchew, jarzyny z pola, a tak nic więcej. I tylko to mogę robić”. Mnie tam było to obojętne. Czasem podleciałam na dół do wsi, to poczęstowali mnie jakąś zupą, jakimś czymś. Później pojechałam do Częstochowy, [to znaczy] najpierw do Krakowa, później do Częstochowy. Już wiedziałam, że tam się tworzy… I w tych wszystkich jazdach oczywiście bardzo zachorowałam. Okazało się, że miałam jakieś niesamowite coś, dlatego że jak oni rzucali cegły do tego wiadra… Aha, jeszcze przedtem… Niedaleko był majątek hrabiny Ostrowskiej. Tam był syn z matką. Ta hrabina miała indyki gdzieś schowane. Chowała te indyki. W każdym razie ona tego indyka dla mnie [przygotowała], jak się dowiedziała, że ja jestem taka chora. To już było potem, jak rzucali te cegły. Ta ropa leciała z nosa ciurkiem, z tej głowy. Potem miałam takie bóle głowy (jak wyszłam za mąż już), że… Z bólu głowy nagle atak. I taki ból głowy, że wkładałam [głowę] do poduszki i nie mogłam się uspokoić. Wtedy dopiero następowała penicylina. Co dwie godziny musieli robić zastrzyk. Był taki lekarz, Zamoyski, bardzo sympatyczny, przyjemny człowiek. On mówi: „Ja ciebie na nogi postawię. Bo zobaczysz, że to pomoże”. On tę penicylinę w jakiś sposób zdobywał (nie wiem jak). W każdym razie co dwie godziny robili mi zastrzyk. Dopiero po tym przeszło. Już byłam mężatką i jeszcze miałam takie straszne cierpienia, właśnie te napady bólów głowy. Od tej pory nie mam żadnego bólu głowy, tylko czasem teraz mam te zachwiania, ale wiek, wiadomo. Ale w sumie to właśnie te wszystkie trudne bardzo [przeżycia], takie ryzyka na skraju śmierci, to właśnie wychodziłam w jakiś sposób szczęśliwie. Nie wiem. Tak nieraz się zastanawiam, czy coś jest tam zapisane gdzieś daleko.

  • Wspominała pani…


I z tego Powstania wyszłam. Mało tego. Dwa dni przedtem, już potem, jak miałam już cofnięte to, że nie pójdę z wojskiem jako tłumacz. Bardzo byłam smutna, wiadomo, bo samotna, gdzie teraz się podzieje. Tak [poszłabym] z wojskiem, ale nie myślałam o tym, że może mnie też spotkać taki los, że zginę. W każdym razie wchodzę do siebie i jest łączniczka oddziału takiego kapitana… Oni chcieli się przedostać przez Wisłę. Oni byli AL, nie AK, ale wspólnie [walczyli] w czasie Powstania. I Ewa do mnie mówi: „Ach, wiesz, masz trochę wody, ja mam krówki. Wypijemy sobie na gorąco”. I my wychodzimy z bramy, jest ten gazon. Na tym gazonie jest taki wychodek z tej blachy, co spadła, co to wszystko. Ewa wchodzi do tego gazonu, do tego wychodka i – granat. A ja nie wiem, czy ja stałam przed tym i weszłam w drzwi bokiem, tak że odłamki mam na całym ciele, ale żyję. A tu ona woła. Odsuwam tą blachę, a tu sika krew z nóg. Cała twarz… To było dwa dni przed wyjściem z Warszawy. Dwa dni! I ją jeszcze… Tak jak poszłam… Poduszka była taka mała tam w piwnicy i te wszystkie wszy z głowy jej uciekały. Ja patrzę, mówię, Jezus Maria, przecież ona umrze. No i rzeczywiście. Chcieli jej amputować nogę, ale ona powiedziała „nie”, nie amputować, ona chce umrzeć. Ale te wszy wszystkie uciekły. I później jak ja tak patrzę… Ona trzymała mnie za rękę. Później nie miałam nawet jej w co pochować, tylko jakiś koc czy coś. Chłopaki pomogli mi wykopać [grób]. „Z tych drewienek [zróbcie] krzyż i napiszcie, wszystko jedno czym, żeby wiadomo było. Albo wypalcie drutem na drewnie”. I tak tę Ewę zostawiłam. I później powiadomiłam już, gdzie ona leży, gdzie zakopana, wszystko, i leży na Powązkach. Ale to okropne.

  • Proszę pani…


Mam [też] tę kartkę, gdzie jest właśnie napisane „tube”, to znaczy że mam tuberkulozę, znaczy że jestem gruźliczką. Weg, weg. „Precz z nią, precz z nią”. Straszne.

  • Może to panią uratowało.


No chyba tak. Uratowało mnie, bezwzględnie uratowało.

  • Wspomniała pani, że pani mąż był szykanowany.


Mój mąż był harcmistrzem, był komendantem na Dolny Śląsk, harcerzem bardzo zresztą dzielnym. Zbyszek Cybulski był jego przybocznym. U niego zdawał maturę, bo mój maż wykładał w gimnazjum, był chemikiem. Tak że był taki społecznik. Poza tym był człowiek wybitnie zdolny. Strasznie dużo wynalazków znajdywał, wynajdował w pracy, we wszystkim. Tak że mimo że był oficjalnie reakcjonistą, jak mówili, to jednak jego przyjmowali na stanowiska. Tu pracował w biurze projektów, bo musiałam się przeprowadzić, bo przydział dostał do biura projektów tu, w Bydgoszczy. Ja dlatego Śródborów zlikwidowałam – też go remontowałam – od bomby była zniszczona cała willa, a ja z tymi malutkimi dziećmi… O czwartej rano wstawałam do pracy, do Warszawy, z powrotem. Oczywiście musiałam mieć gosposię, bo kto by tę trójkę dzieci mi chował. A musiałam ciągle dobudowywać, żeby w ogóle żyć, bo przecież bomba tam wpadła, pocisk czy co, nie wiem. A w Warszawie przecież nie było mieszkań. A później, jak mi proponowali mieszkanie… Bo żeśmy wynajęli taki pokój, nim dzieci się urodziły, w alei Niepodległości. Mieszkaliśmy w takiej willi, mieliśmy duży pokój.

  • Państwo tam studiowaliście?


Już nie.

  • Już byliście po studiach?


Przedtem i potem. Już takie okresy były z przerwami, ale to [było] w tym czasie, kiedy nie było dzieci. No i ja jestem na uczelni, mam już wszystkie sprawy załatwione, że już mogę studiować, i spotykam na korytarzu w niebieskiej koszuli z czerwonym krawatem. Idzie osoba wprost na mnie i mówi do mnie tak: „Ty tutaj studiować nie będziesz. Dosyć tych waszych inteligentów”. Ja mówię „Chwileczkę, a o co pani chodzi?”. Bo nie wiedziałam, co powiedzieć. „Ty? Jak?” W ogóle nie wiedziałam, kto to jest. A ona powiedziała: „Ja byłam wtyczką w waszej organizacji. A w ogóle jestem komunistką. I tu studiować nie będziesz. Bo jak chcesz studiować, to w pierwszej kolejności będziesz zatrzymana”. No i koniec. Wzięłam swoje wszystkie papiery, wszystko. I pomyślałam sobie, muszę wyjechać z Warszawy, nie ma wyjścia.

  • I przyjechaliście państwo tutaj, do Bydgoszczy?


Do Bydgoszczy nie. Przyjechaliśmy, o, to już trójka dzieci była. Chłopcy mieli dziewięć lat, [chodzili] do trzeciej klasy. I chłopcy powiedzieli takiej komunistce, nauczycielce w szkole, bo [ogólnie] tak się nie mówiło. Zawsze się mówiło: „Co tam one wiedzą”. Ale czasem pewne rzeczy [słyszały, bo] przyjeżdżali moi przyjaciele, to się rozmawiało. One słyszały pewnie. […] Było jakieś wspomnienie, coś, a Marek powiedział: „A moi rodzice to akowcy. A mama moja pracowała i była w wojsku, w Powstaniu Warszawskim”. Tomek przychodzi i mówi tak: „No, Mareczek świetnie się spisał, bo wszystko powiedział pani Gwieńcińskiej”. Okazało się, że jej mąż był policjantem, a ona taka była… W każdym razie skoro ona mnie poprosiła, żeby na godzinę lekcyjną spotkać się z dziećmi i kupiła, przecież nie te dzieci, kupiła biało-czerwone goździki i te dzieci mi przyniosły do tej katedry, bo to jeszcze katedry były. Ja byłam tak wzruszona, bo po tych wszystkich przejściach pierwszy raz ktoś wspomniał, że ja byłam w Powstaniu Warszawskim, i przyniósł mi te kwiaty. To było dla mnie niesamowicie wzruszające. Ona później właściwie do emerytury pracowała tutaj w zarządzie. Nie wiem, kim ona była, radną czy… W każdym razie jakieś stanowisko zajmowała.

Bydgoszcz, 2 lutego 2023 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Urszula Tauer Pseudonim: „Ala” Stopień: podporucznik Formacja: Komenda Główna Armii Krajowej; Oddział V (Dowodzenie i Łączność) Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter