Wacław Bogdan Czapliński „Wrzos”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć trochę o swojej rodzinie. Gdzie pan mieszkał? Gdzie pan się wychowywał? Proszę też opowiedzieć trochę o pańskich rodzicach.

Pochodzę ze środowiska drobnej szlachty ziemiańskiej. Mój ojciec był właścicielem majątku na Kielecczyźnie, w tej chwili to jest południowe Mazowsze. Majątku, który potem został przejęty przez Niemców. Jest pewna ciekawostka: robiono ojcu nadzieję, że może zostać kierownikiem swojej własności, ale z ramienia niemieckiego Liegenschaft. Ojciec się na to tak oburzył – w ogóle to przejmowanie majątków w tym przypadku organizowało gestapo – że spowodowało to reakcję niemiecką, która go przeraziła – po prostu [mogła] skończyć się Oświęcimiem – i w nocy zabrał walizeczkę, spakował się i uciekł. Zmienił imię i przez całą okupację się ukrywał.
Co ciekawe – skąd wzięli koncepcję, żeby podpisał Volkslistę, czyli listę przynależności do narodu niemieckiego. Otóż potem, długo po wojnie, szukając dowodów urodzenia członków mojej rodziny – ojciec w ogóle nie chciał o tym wspominać, [uważał, że] ta propozycja to jakaś kompletna bzdura ze strony niemieckiej – natrafiłem na prababcię, która miała niemieckie nazwisko. Nikt jej nie znał, bo [mieszkała] gdzieś na Ukrainie, dopiero ich dziecko przeniosło się na początku XIX stulecia do centralnej Polski. Tak że istnieje podejrzenie, że mieli [Niemcy] dobrze rozeznanie, [jeśli chodzi o] pochodzenie poszczególnych osób, Polaków.

  • I pan wychowywał się w tym majątku?

Tak. Oczywiście tylko dziecięce lata. Można powiedzieć, że spędziłem tam mały kawałek mojego życia.

  • A potem państwo sprowadzili się do Warszawy jeszcze przed wybuchem wojny?

Nie. Rodzina została rozbita przez Liegenschaft. Jakiś czas mogła tam [w majątku] jeszcze mieszkać moja babcia, ale potem – jak kiedyś pojechała gdzieś nad Wisłę do swojego syna, którego nie ruszono – to już nie miała potem powrotu.

  • Do szkoły chodził pan jeszcze w okolicach tego majątku, tak?

To znaczy – ojciec sprowadzał nauczycielki. Bo moja mama akurat chorowała, kiedy byłem w wieku początku szkoły, zresztą zmarła, kiedy miałem dziesięć lat. Jeszcze mając dziesięć lat, zostałem posłany do szkoły z internatem w Kielcach, tak że w domu rodzinnym spędziłem bardzo mało czasu.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Jako znamienny dzień, który zwiastował, że nastąpi realizacja moich marzeń. Że nareszcie się dobierzemy Niemcom do karku i pokażemy im, co to znaczy Polska. Ojciec, kiedy wszedłem do pokoju jadalnego – to był wczesny ranek – stał, pamiętam, oparty o piec, chociaż to było lato, i powiedział: „No! Nareszcie pęknie ten wrzód!”. Za wrzód uważał politykę polską wobec własności ziemskiej. Tu wyliczał swoje stanowisko, że ciężary podatkowe są kilkakrotnie czy kilkunastokrotnie większe niż od takiego samego hektara ziemi uprawianej przez chłopa. Tak że ten lewacki kierunek – „huzia na właścicieli ziemskich!” – zresztą potem znalazł finał w dekrecie Bieruta i Gomułki, likwidującym całkowicie naszą warstwę. Tak że [to był] jedyny chyba przykład – może w rewolucji francuskiej można by znaleźć coś podobnego.

  • W pewnym momencie do państwa majątku zawitali Niemcy?

Tak.

  • Kiedy przeniósł się pan do Warszawy?

Do Warszawy w 1941 roku.

  • Czy może pan coś opowiedzieć o okolicznościach?

Przedtem jeszcze byłem w Krakowie, gdzie ojciec zdążył jeszcze opłacić mi kurs ichtiologii słodkowodnej. Po prostu hodowla ryb w stawach. Ojciec zresztą miał kilka stawów w swoim niewielkim majątku. Skończyłem ten kurs. Do dzisiejszego dnia pamiętam sporo rzeczy.

  • A potem?

A potem przeniosłem się do Warszawy. W Krakowie był ten kurs, a w Warszawie miałem opłacony drugi kurs: na zawodowego kierowcę. To były kursy Tuszyńskiego. Jeden był na Pradze, drugi był w Śródmieściu, na Krakowskim Przedmieściu, o ile pamiętam. Skończyłem też ten kurs.

  • Gdzie pan zamieszkał w Warszawie?

Trudne pytanie, bo ciągle gdzie indziej [mieszkałem]. Zmieniałem [mieszkania]: u znajomych, u krewnych, u przyjaciół. Pierwsze mieszkanie, takie bardziej stabilne, to chyba było na ulicy Uniwersyteckiej, w rodzinie profesora architekta, uciekło mi jego nazwisko. Znany architekt, znakomicie rysował. To było trzypokojowe mieszkanie, gdzie jeden pokój poświęcony był na jego szkice: wspaniałe! Błyskawicznie potrafił, kilkoma kreskami, narysować […] charakter domu, entourage i wszystko – to było bardzo cenne.

  • Rozumiem, że kształcił się pan na kursach w Warszawie, skończył je pan…

Tak, skończyłem i potem trzeba było przygotować się do matury. Więc cały czas pracowałem. Nie miałem właściwie [nic] poza dwoma wspomnianymi opłaconymi kursami – potem już byłem wrzucony na głęboką wodę. Sam. Musiałem podjąć jakąś pracę.
Pierwsza praca to było wózkarstwo. Nie osobowe, tylko towarowe. Jak dziś pamiętam pierwszy kurs z ulicy Łódzkiej na południową część Okęcia, gdzie były kocie łby. Dla chytrości, żeby dwa razy nie jeździć – zamówienie było właściwie na dwa wózki – zapakowałem wszystko na jeden wózek i nie mogłem w ogóle tego ruszyć. Mogłem natomiast pchać. Więc pchałem długo, przez kilka godzin. Jak się dopchałem na miejsce, to okazało się, że to pomyłka. Więc w tym zawodzie zastartowałem bardzo kiepsko. Ale potem żyłem z tego nienajgorzej.

  • Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?

Od 1941 roku. ZWZ najpierw, to był Związek Walki Zbrojnej, potem… Przysięgę składałem u porucznika, który miał pseudonim „Brzoza”. Nie poznałem go osobiście nigdy, nie wiedziałem, jakie [miał] nazwisko, i do dzisiejszego dnia nie wiem, kto to był. Ale polecił mi wymyślić sobie pseudonim, więc myślę: jak jestem pod „Brzozą”, to chyba najlepiej będzie „Wrzos”. I zostałem „Wrzosem”.

  • To było w Warszawie?

Tak.

  • Jak w ogóle pan zetknął się pan z konspiracją?

Miałem kolegów ze szkoły i pierwszy kontakt należał do nich. Dopiero oni mnie wciągnęli do [konspiracji]. Miałem dwóch kolegów ze szkoły: ze szkoły w Kielcach. To była tak zwana szkoła biskupia, gimnazjum biskupie, ale nie kształciło biskupów, jak widać, tylko tak się nazywało: było dotowane przez biskupów. To było gimnazjum i liceum imienia Świętego Stanisława Kostki. Tam ukończyłem przedwojenną trzecią klasę gimnazjum, a resztę trzeba było dokończyć już w czasie okupacji. Egzaminy maturalne zdawałem w 1944 roku.

  • To były tajne komplety?

Tak.

  • Pańscy koledzy też byli z tajnych kompletów, tak?

Tak. Właściwie to byli tacy troszkę zabijacy. Nie zapomnę, jak jeden z nich złożył mi wizytę. Czasem pomagałem im w ich funkcjach, bo oni byli związani z „Kedywem”, a ja zostałem przeznaczony do normalnej służby liniowej. Kiedyś złożył mi wizytę wieczorem, a dozorca domu, w którym mieszkałem, miał taki głupi zwyczaj, że udawał Niemca. Walił w drzwi, krzyczał: Aufmachen! Ten się przeraził, a ja do niego poszedłem i [mówię]: „Nie bój się nic”. Idę, rozmawiam z nim, przesyłkę miał dla mnie, wracam – Olgierda nie ma. To było w 1943 roku – tak trochę nie po kolei to opowiadam. To było moje ostateczne rozstanie z nim. Bo on stamtąd, okazuje się – nie wiem, jakim cudem – z drugiego piętra wyskoczył na, zdaje się, pierwsze piętro – był bardzo wygimnastykowany. Potem doszło do mnie, że najprawdopodobniej sterroryzował on wszystkich ludzi [tam] mieszkających, żeby go nie wsypali. Jak tylko noc minęła, to uciekł. Ale mnie nie dał znać: w ogóle nic. Dopiero później przyszła do mnie wiadomość, że on w akcji na wschodzie, w akcji „Burza” – poległ.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Wybuch Powstania… Raszyńska 3. Tam wtedy mieszkałem: z tego mieszkania wyskoczył ten kolega. Wybuch Powstania był tak… no wiedziałem trochę wcześniej, dokładnie nie pamiętam, kiedy przyszedł ten rozkaz, żeby być gotowym. Byłem odpowiedzialny za granaty, które trzymałem – wstyd się przyznać – pod łóżkiem. Jakieś pistolety jeszcze były: cztery czy pięć. Dwa jednej marki, a trzy innej. Tak że pożytek z nich był niewielki, ale jak przyszedł czas do Powstania, to byłem dumny, że coś mam z broni.
Jeszcze z kolegami trzeba było to wszystko przenieść. Tutaj to przypomina… Sfilmowana jest taka scenka, nie wiem, czy państwo znają ten film, którego nazwy zapomniałem. Dotyczył Powstania: idą przenosiciele broni na punkt zborny, zatrzymuje ich żandarmeria i pytają: „Co państwo tutaj mają”. „Granaty i tak dalej” – mówią. [Żandarmi] udawali, że nie słyszą.
Ale tutaj nie było podobnie. Było zmierzenie się wzrokiem: „Z czym wy idziecie?” – było nas trzech. Dwóch niosło to wszystko, a trzeci był w pewnym oddaleniu. Oni obmierzyli to wszystko i wypatrzyli, że jest nas trzech – i udawali, że nas w ogóle nie widzą.

  • Czy jeszcze przed wybuchem Powstania zaczął pan kurs podchorążego, w tak zwanej podchorążówce?

Tak, skończyłem podchorążówkę ze stopniem kaprala podchorążego. To było gdzieś przed samym Powstaniem. Troszkę wcześniej, bo zdążyłem zapoznać się ze swoimi podwładnymi. Robiliśmy tam rozmaite ćwiczenia, na wyjeździe też, ale była zasada: nie więcej jak pięciu. Ten system piątkowy. Kiedyś nawet to raz ćwiczyliśmy, pamiętam, zasady walki na bagnety. Ale bagnetów nie było. Szczotka do zamiatania posłużyła jako karabin z bagnetem. W pewnym momencie kończymy ćwiczenia, a tu raptem „puk, puk” do drzwi: „Panie Bogdanie, proszę oddać szczotkę!” – więc rozbroiła nas ta starsza pani.

  • Jak wyglądał przebieg pańskiej działalności konspiracyjnej już po ukończeniu podchorążówki?

Zajmowałem się szkoleniem, zarabianiem na życie. Na ulicy Raszyńskiej był też sklep, gdzie pracowałem – hurtownia mydlarska. Odwoziłem, wywoziłem materiał, rozwoziłem artykuły sprzedawane przez ten sklep: były to przydziały – należał do tego cały rejon Ochoty. A poza tym pracowałem w sklepie jako ekspedient.

  • W jakich warunkach walczył pan w Powstaniu?

Punkt zbiorczy dla 1. kompanii, kierowanej przez… O Boże, byłem u niego w Australii… „Edward”. Ale to był pseudonim „Edward”. Potem się okazało, że on się całkiem inaczej nazywa. Ten człowiek trzydzieści lat w ogóle nie dawał znaku życia, mimo że wielu z nas się odnalazło, organizowaliśmy sobie spotkania co pewien czas. Ale były tak rozmaite wersje tego samego wydarzenia, że mowy nie było o tym, żeby zgodny tekst napisać. Zaniechaliśmy tego… Zgubiłem pańskie pytanie.
  • W jakich warunkach pan walczył?

W szkole na ulicy Krochmalnej, która była punktem zbiorczym dla 1. kompanii, okazało się, że w ogóle nie ma broni. Właściwie to, co przyniosłem z kolegami, to jest podstawa. Poza tym ktoś jeszcze miał dwa karabiny i mówi: „Nie, koledzy, resztę musicie teraz zdobyć sami”. Minorowy nastrój był, niesłychany, ale okazuje się, że nie było tak trudno zdobyć broń. Byłem tam pierwszym rannym. Pierwsze starcie było na rogu ulicy chyba… Gdzie jest teraz ten instytut, który zajmuje się historią, między innymi Powstania?

  • IPN?

IPN, tak.

  • Na Towarowej.

Tak, właśnie na Towarowej. Tam była ulica, która krzyżowała się z [Towarową], już zapomniałem nazwy. Tam dalej troszkę był zakład Norblina. Pamięta pan, jak się nazywa ta ulica?

  • Niestety nie.

Więc tam była jedna z naszych pierwszych barykad i tam zdobyliśmy sporo broni. Niemcy akurat na samym początku wpakowali się [tam] w ciężarówce: kilkunastu żołnierzy, dobrze uzbrojonych. Myśmy ich obrzucili moimi „sidolówkami”, taki pseudonim miały te granaty, no i sporo broni się wtedy zdobyło. Tylko że ja nie byłem przy tym „zbieraniu owoców”, bo byłem ranny. Pierwszy ranny w batalionie to byłem właśnie ja. Wstydliwa sprawa, bo podejrzewam, że od własnego granatu. Za wcześnie się wychyliłem, żeby zobaczyć, jakie są rezultaty, i dostałem. W głowę i w ramię. Ale nie było to groźne. Koleżanka z sanitariuszek opatrzyła mnie szybko i sprawnie. Nota bene do dzisiejszego dnia utrzymujemy kontakt towarzyski. Ona jest w Szczecinie, tylko to jest duża odległość. Taki był początek.

  • W co pan był uzbrojony na początku Powstania?

Miałem… Pepeszę dostałem na tę zasadzkę, tam przy ulicy Towarowej. Tak. To była pepesza i to przyniesiona przez kolegę z Kampinosu. Z Kampinosu dostaliśmy pierwszy – nie wiem, czy pierwszy – ale w każdym razie zastrzyk broni. Tam nawet był, przypominam sobie nazwisko, bo był mi bardzo bliski jako mój zastępca: został mianowany zastępcą dowódcy drużyny, i bardzo dobrze się z nim pracowało, o ile to można nazwać pracą. Niedługo żył, bo zginął. Też byłem wtedy, to właśnie był początek Powstania […]. Ale to jest ciąg dalszy.

  • Czy może pan powiedzieć, z jak dużym ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pańska służba?

Przede wszystkim z iem broni i amunicji. To był największy . Ale też nie był to element hamujący zapał. Czy rzeczywiście wszyscy ci, których zało, zostali potem ranni czy zabici, to trudno było powiedzieć. Może po prostu uciekli ze strachu, że oni mają walczyć przeciwko czołgom, mając tylko… nie owało nam tylko butelek z benzyną. To rzeczywiście też pamiętam. Drugi czy trzeci dzień: Niemcy atakowali od strony zachodniej, ulicą Wolską, potem Chłodną, i to było dobre miejsce na obrzucanie ich tymi butelkami zapalającymi. Ale nie udało mi się zdobyć żadnego czołgu, chociaż na jednym moja butelka się rozbiła, powstał ogień, ale akurat szedł słabiuteńki deszczyk i ten Niemiec otworzył klapę, jakby był u siebie w mieszkaniu: w ogóle nie zwracał uwagi na nasze – rzadkie – strzały. Był zresztą rozkaz, żeby nie marnować amunicji: nie naciskać spustu u [karabinu] maszynowego na przykład, żeby jednocześnie całą serię puścić, tylko pojedynczo, pojedynczo. Były same pudła, a on wyciągnął mokrą szmatę, zarzucił na ten pełzający ogień na czołgu – i zgasił to. Człowiek miał ochotę wyskoczyć tam i go zagryźć. Tak że to było nieudane. No ale jednak czołg jakiś tam był zdobyty, tyle [że] nie było to moim udziałem.

  • W jakich jeszcze akcjach brał pan później udział?

Potem najwięcej pracy było z patrolowaniem. Był patrol tu, patrol tam, tak że jak próbowałem sobie odtworzyć, kiedy ja spałem, to chyba dopiero siódma noc to była pierwsza noc, jaką się udało uszczknąć, żeby zasnąć w pozycji leżącej. To była piwnica „Haberbusch & Schiele”, gdzie kompania jakiś czas oficjalnie stacjonowała. Ale na krótko. Czasu było mało.
Ale to było związane z dramatycznym przeżyciem, bo ci Niemcy, wzięci do niewoli, zapakowani byli w garaże. Tak że [leżeli] jak śledzie, jeden koło drugiego. Jednocześnie było też – co dobrze sobie zapamiętałem, pełniąc służbę patrolową – że ktoś dobrą niemczyzną, bez polskich naleciałości, odezwał się: Hier spricht das Ober… Pan zna może niemiecki?

  • Nie.

Po niemiecku mi powiedział, bo znałem niemiecki na tyle, że mogłem to ocenić, że mówił dobrze. Wyraźnie, śmiało i bez błędów. „Mówimy w imieniu dowództwa naczelnego regularnej polskiej armii, żeby do rozbierania barykad nie używać ludności, nie mordować niewinnych, bezbronnych ludzi, bo mamy tylu i tylu uwięzionych Niemców i będą oni rozstrzelani, jeśli nasz apel nie odniesie skutku”.
Potem dostałem rozkaz na dalsze patrolowanie i to było, pamiętam, aż do Starego Miasta. Miałem tam z kolegami pracować w sprawie [tego], jakie są warunki przejścia, bo mój dowódca chciał już wycofania się na Stare Miasto. To były pierwsze dni Powstania. Bardzo szybko to się stało, niestety. Wtedy, wracając z patrolu, który trwał wiele godzin, zobaczyłem już, że to Niemcy – ci, którzy byli: tam ich stu kilkudziesięciu chyba było – są rozwaleni wszyscy. No i na nich nie zrobiło to żadnego wrażenia […].
Bo ciągle wymienialiśmy się bronią w zależności od zadania. Pamiętam, że miałem karabin – polski, przyzwoity. Ten karabin zatkałem sobie – może nie było rozbierania – tak przez nogawkę, pod koszulę, i trzymałem go, żeby mi nie ukradli. Bo kochani koledzy bardzo lubili kraść: zabierali broń i koniec. To tyle. Oczywiście nie byłem jedynym, który był w patrolowanym miejscu, ale pamiętam, że w wyniku tego penetrowania – również przez inne patrole – [szukania] możliwości przejścia przez Ogrodową czy inną trasą kompania się wycofała. Właściwie cały batalion wycofał się na Stare Miasto. W każdym razie mój oddział był zlokalizowany w starym Arsenale. W oknie, bo tam strasznie grube mury, [były] bele, tony ważyły chyba, ogromne bele papieru. Są znakomitym środkiem ochrony przed kulami. Już nie wiem, jakim działem trzeba rąbnąć w to, żeby to się przebiło. Tak że pamiętam te role papierów.
I pamiętam, że poszedłem na kolejny patrol i wtedy byłem drugi raz ranny. Niemcy ostrzeliwali miejsce naszego… Nam chodziło o to, żeby zbadać dokładnie możliwości zorganizowania ataku na Dworzec Gdański, który miał działon kolejowy: przesuwał tylko to działo i walił okropnie. Psuł nam robotę. Był znakomicie uzbrojony. Trzeba, żeby ich jakoś można było wyeliminować z walki. Ale my z tymi butelkami… to było żałosne. Wtedy po drodze, na patrolu, poznałem moją kuzynkę: siostrę cioteczną, właściwie stryjeczną. Ona już starsza pani jest teraz. Dla niej napisałem to. Chciała koniecznie coś takiego mieć. Dała mi impuls do tego, żeby napisać. I napisałem to wspomnienie.
Kiedy wracałem, przypominam sobie, że ktoś dochodzi do dowódcy plutonu czy… Chyba nie pluton… Tam był właśnie ten „Edward”, to znaczy, że on był dowódcą kompanii, że przyjmuje meldunek: „Patrol wysłany tu i tu, taki i taki – zabity”. „Wrzos” – [był tam] na pierwszym miejscu. Krzyczałem: „Nie zabity, tylko ranny” – i poszedłem spać.

  • Rozumiem, że rana nie była ciężka?

Nie. Ale przedtem – trudno wszystko tak opowiedzieć. Bo sam początek, jak [było] pierwsze zdobywanie broni, to miałem za zadanie zbadać, gdzie są najbliższe czołgi. Wykryłem, że są bardzo niedaleko. Ale przy okazji trafił się ranny, od „Parasola”, którego trzeba było [zabrać]. Potem się okazało, że to profesor, a późniejszy rektor Uniwersytetu Warszawskiego. Tylko uciekło mi z głowy jego nazwisko, opisuję to w tym [spisanym wspomnieniu]. Stracił nogę i eskortowałem go do szpitala. Chyba – już nie pamiętam, który ten szpital… trzeba było przejść przed ogródek, nie działkowy. Tam chyba było miejsce budowlane, a wykorzystywano to jako ogródek. Były płotki, trzeba było przez te płotki przechodzić: niewygodnie było z tym chorym człowiekiem, krwawiącym… Byłem dowódcą tego patrolu osłonowego, a miałem też kaprala, który strasznie się palił do strzelania. W ogóle był bardzo energiczny, jeśli chodzi o usuwanie przeszkód. Nieraz trudno było przejść przez płotki z rannym, żeby go nie przechylić, żeby nie zleciał, więc on rozwalał te płotki. W pewnym momencie tak rąbnął karabinem w jakąś deskę, że spowodował wystrzał. Kulka przeleciała tuż koło głowy tego biednego rannego, który zresztą opowiadał mi potem, że w ogóle tego nie wiedział, że ktoś do niego strzelał, że ze swoich…
Tam w szpitalu dostałem polski hełm. Nie niemiecki – większość z nas miała niemieckie hełmy, a ja dostałem polski. Byłem z tego bardzo dumny. Strzegłem go jak oka, ale, niestety, nie ustrzegłem. Bo potem przyszły dalsze walki, po ranieniu jakiś czas, kilka godzin, byłem wyłączony zupełnie. Dostałem w głowę. Właściwie w ten ukochany hełm. Nie można go było zdjąć. Potem, jak koledzy przyszli mi pomagać, to urwał się kawałek, bo szrapnel uderzył w potylicę, powodując pęknięcie hełmu. Tak że zrobiła się zadra, która weszła w kość, i trzeba było to złamać. No i tak złamali – jak szarpali, to w końcu złamali. Jeszcze pamiętam, jak upadłem i straciłem przytomność przed tym wszystkim. Czuję, że ktoś mi koniecznie chce wyrwać pepeszę. Bo miałem pepeszkę na zwiadzie. Wtedy słyszę głos: „O, przepraszam! Myślałem, żeś gotów”. I ten kolega pobiegł dalej. Potem dopiero pojawiła się sanitariuszka, która starała się mi [pomóc]. Mówię: „Coś mam mokro na plecach”. Zdjęła mi koszulę i okazało się, że od szarpaniny z [hełmem] wyzwoliło się tam sporo krwi, bo to z głowy zwykle: głowa jest obficie unaczyniona. Pamiętam oszołomienie: to było jak w jakimś śnie. Szedłem, ktoś mnie prowadził, przewracałem się. Drugą ranę dostałem w pierś od tyłu: też szrapnel. Do dzisiejszego dnia mam tam jego kawałki. Powodują, że nieraz jest mi ciężko chodzić, jak odezwą się te bóle.
Potem była przerwa. Jako ranny po raz drugi byłem tam krótko. Chciałem, żeby w końcu ktoś wyciągnął mi ten spory odłamek od hełmu. Jakoś mi to wyrwano. Ryzykowna sprawa, można przecież uszkodzić czaszkę. Wróciłem do służby. Ostatni moment – trudno mi to zlokalizować w czasie […]. Ten mój zastępca – nosi nazwisko współczesnego aktora polskiego […], „Edward” – to był jego pseudonim, ale nazwisko nosi jak ten wysoki człowiek, popularny aktor.

  • Zborowski?

Nie, nie.

  • Łapicki?

Nie. Tam zresztą jest zapisane, jakby pan chciał do tego dojść. Przypomniałem sobie wreszcie. Ale nasza współpraca była krótka, bo jak trzeba było bronić wyjścia od strony zajmowanego przez nas stanowiska, to był Pasaż Simonsa. Tam była główna kwatera kompanii, właściwie dwóch kompanii z naszego batalionu. A ja byłem chyba na Nalewki 2. Naprzeciwko była chyba straż pożarna. Pamiętam, że w pewnym momencie podjechał tam czołg… bardzo bliziutko, zachęcająco blisko. Lufa zaczęła się obracać. Dobierała sobie cel. W tym momencie zobaczyłem, że w sąsiednim pokoju na skutek ostrzału [znaleźli się:] jeden tak zwany ołówkowy – nazywaliśmy go „ołówkowym”, bo dźwigał PIAT-a, PIAT-a dostaliśmy: broń przeciwpancerną – [i] drugi, celowniczy. Zobaczyłem, że jeden tam siedzi i w ogóle słowa nie mówi, ale oczy [ma] szeroko otwarte. Szturcham go, ruszam, a on nie żyje. Drugi był pokaleczony i trudno było od niego uzyskać jakąś informację. Ale widzę, że oni nie strzelają z tego PIAT-a. Więc zabrałem im PIAT-a i spróbowałem jak najlepiej wycelować do tego czołgu. Ale nie wziąłem pod uwagę, że jest spora różnica pięter i zrobiłem to źle. Nacisnąłem spust […] i buchnął ogień, morze ognia. To najszczęśliwsza chwila w moim życiu.

  • Trafił pan?

Trafiłem, ale nie w czołg. Za czołgiem był zbiornik paliwa straży pożarnej. Ale czołg się wystraszył, zaczął się cofać i wycofał się. Oddał tylko jeden strzał do naszej pozycji.
Uważaliśmy, że jest jedno miejsce w mieszkaniu, które okupowaliśmy, gdzie może być bezpiecznie, bo tak: ściana czołowa, potem była druga ściana i dopiero ubikacja. Bo jak weszło się do ubikacji to raj, bo tam dwie ściany oddzielają. Wszedłem do tej ubikacji, patrzę, a tam pełno szkła i gruzu, i wielka dziura – i w jednej ścianie, i w drugiej ścianie. Tak że wybuch tego pocisku nastąpił dopiero w samej łazience.
Zaraz po tym czołgu zrobiło się raptem cicho. Jedno puknięcie i ktoś woła, że […] „Edward” (miał na imię Edward), zginął. Mówię: „Jak to – zginął?”. Pobiegłem tam, patrzę, a on leży: ręce rozłożone i taka maleńka dziurka tutaj [na czole]. Podniosłem go troszkę… i zobaczyłem, że w hełmie miał pełno mózgu. Tak, to był początek końca tego odcinka.
Potem […] byłem tak ciężko ranny. A przepraszam, jeszcze była taka [sytuacja], że rozkaz jest: „Wycofać się”. Mówię: „Jak można wycofać się, jak będę miał taki świetny ostrzał!” – no, kręcą się ci Niemcy jak zające na terenie getta. Miałem też chyba celne strzały, bo przewracali się. Przewrócony i krwawiący, czyli dowód, że stało mu się coś poważnego: że stracił życie. Ale to było bardzo miłe, że nareszcie się dobrało do Niemców. Słyszę – był taki porucznik łącznikowy, chodził w czapce z warszawskiej elektrowni. Chyba rozwikłałem jego imię, ale nie pamiętam w tej chwili: „Sęp” chyba, porucznik „Sęp” mówi: „Jest rozkaz dowództwa o przerwanie walki i wycofanie się”. Mówię: „Moment, moment! Ja tu jeszcze tylko…”. Chciałem się bić, jeszcze przy okazji zabić kogoś z Niemców. Wtedy raptem zrobiło się ciemno. Tak byłem ranny po raz trzeci, ale już poważnie. Już potem, jak szli do końca Powstania, byłem pielęgnowany w szpitalu.

  • Może pan opowiedzieć…

Jak było w szpitalu?
  • Też. Tym razem okazał się pan ranny…

Poważnie. Byłem raniony tutaj [w szyję]. Mam jeszcze tutaj sterczący odłamek. […] Zawsze zapominam, żeby go wyciąć, bo on przeszkadza. […]. Tak, to jest bolesne miejsce. Drugie [miejsce] to tu [przed prawym uchem] jest wlot [do poprzedniej rany]. Tutaj [tuż przy ustach] jeszcze jest [kolejne], widzą Państwo może?

  • Tak, widzę.

Jest mały wzgórek. Namawiałem nawet dentystę, żeby na tym odłamku zbudowali ujący mi ząb.
Ale najważniejszy [postrzał] dostałem tutaj [w prawą pierś]. Maleńka dziurka, bardzo ciężko nawet znaleźć po nim ślady. Tędy dostałem pocisk, który okazać się być wielkości pestki daktyla. Prawdopodobnie z granatu, z miotacza granatów. [Oprócz tego] dostałem w serce i to było powodem największego krwawienia. Tak że po kilku dniach pobytu w szpitalu posłyszałem: „Boże!”: jestem stan beznadziejny. Pamiętam, że ktoś, któryś z kolegów, przyniósł mi walthera i mówi, że Niemcy dobijają naszych: „To masz, ja ci zostawię tu, płakać się chce, ale zostawię ci tego waltherka, żebyś mógł troszkę skurczybyków przetrzepać, zanim cię zabiją”. Musiałem stoczyć dużą walkę. To jest tak: przyszedł ksiądz i pyta: „Czy chcesz się wyspowiadać?”. Nie bardzo miałem na to ochotę. Miałem ochotę się zabić. Po co mam się męczyć dalej?
Potem… Coś mało pamiętałem właśnie tę kuzynkę, o której panu wspominałem. Ta kuzynka, imieniem Bogna, nazwisko to samo co ja, stryjeczna siostra, była wówczas młodą mężatką i poszukiwała swoich dzieci […]. Ten front powstańczy rozerwał całą rodzinę. Ale potem jakimś cudem potrafiła trafić nawet do tego miejsca, gdzie byłem w szpitalu. Przynosiła mi nawet jakieś ciastka, co było zupełnie niesamowite, bo tam nie było co jeść. Tak że to dla niej zrobiłem ten spis.

  • Gdzie był ten szpital?

Właśnie tego dokładnie nie wiem. Mogę tylko domniemywać. Nawet próbowałem potem [zapytać] koleżankę, która też mnie tam odwiedzała. Po Powstaniu poszliśmy w to miejsce, żeby to odnaleźć, to ona też nie mogła znaleźć, gdzie to jest. Ona była cały czas przytomna. To było w podziemiu, w budynku pomiędzy ulicą Długą a taką małą uliczką, którą było połączenie z Długiej 23 na Miodową 23. Zapamiętałem, że tu 23 i tam 23. Nadszedł dzień, to już był koniec sierpnia: [był] zrobiony spis wszystkich chorych z informacją, kogo zawiadomić w razie śmierci. Po cichutku posłyszałem, że jest obchód lekarski i dwaj lekarze do siebie szepczą: „O ten, to koniec z nim już. Nie ma dla niego ratunku”. Wtedy pomyślałem, że się zastrzelę, bo po co mam się męczyć? Tutaj wielka walka z pozycją człowieka, który urodził się w rodzinie katolickiej, wartości katolickie miał wpajane od młodości, a tutaj wielka ochota, żeby się zabić. Przestać rzęzić. Ale w końcu los chciał tak, że ktoś mi ukradł tego walthera i przestałem już ze sobą walczyć, bo nie miałem [czym]. Tak że nie odniosłem zwycięstwa, ale odzyskałem życie.
Potem pierwszego dnia września było bombardowanie tego szpitala. Bombardowanie było stale, ale tutaj było dotkliwe uszkodzenie szpitala. Pamiętam, że – kiedy jeszcze miałem jaką taką przytomność – narzekałem ciągle, że jest mi za zimno. Dawano mi coraz to nowe koce. Budzę się, a tu widzę, że nareszcie jest ciepło. [Myślę], jak fajnie, że jest ciepło! Właściwie nie leżałem, tylko siedziałem. Lekarze wymyślili, żeby siedzieć, wtedy łatwiej jest ustabilizować ten płyn, który w dużych ilościach jest w opłucnej. Przesiękowo-wysiękowy, który bardzo utrudnia oddychanie. Chwaląc sobie, że zrobiło się ciepło, patrzę, skąd jest to ciepło. A tu języczek ognia z prawej strony, języczek ognia z lewej strony. Słychać jakieś jęki, ale trudno, może straciłem przytomność, ileś tam czasu upłynęło… Jak się obudziłem, to całkiem parzący ogień już był. Zacząłem wtedy – a gruz na mnie leżał w dużych ilościach: nie mogłem się po prostu ruszyć, nie mogłem wstać – odwalać [go]. W tym momencie głos dziewczyny, której wizerunek jest tutaj [na ścianie], woła: „Bogdan, Bogdan, jesteś?”. – „Jestem”. – „A żyjesz?”. – „Tego nie wiem”. Podbiegła do mnie po ciemku – właściwie tylko to, co się paliło, to dawało trochę światła – i pomogła mi wygrzebać się spod tego [gruzu]. Zdawało się, że to jest niemożliwe. Włosy zaczęły się jej palić. Ale jednak wytaszczyła mnie stamtąd. Bohaterska dziewczyna.

  • Wspomniał pan już o niemieckich jeńcach przetrzymywanych w piwnicy Haberbuscha. A jak – poza nimi – zapamiętał pan żołnierzy niemieckich, których pan spotkał: albo w walce, albo wziętych do niewoli. Czy jeszcze miał pan taką okazję?

Miałem taką okazję, kiedy miałem na przechowaniu żandarma. Przyprowadzili żandarma na moje stanowisko na Nalewki 2. A obok stała kadź ze smołą dachową. Wtedy miałem ochotę na ten sienkiewiczowski pomysł, żeby go rozebrać do bielizny, wymoczyć go w tej smole, wytarzać go w pierzu – a pierza było tam dosyć, bo to pierzyny i poduszki porozdzierane: jak wiatr dmuchnął, to było widać, ile tego tam było – i puścić na linię frontu. Żeby się pośmiali trochę. Ale na szczęście nie zrealizowałem tego [pomysłu]. Poza tym jednym właściwie nie miałem z Niemcami żadnego bezpośredniego związku. […] Owszem, [jeszcze z] jakimś, chyba proniemieckim, „ukraińcem”. Aresztowałem go, ponieważ wyglądał mi na to, że chyba jest związany z niemiecką grupą. Dałem znać dowódcy i kazałem go tam przyprowadzić. Okazuje się, [że] dowództwo nie rozpatrzyło tej sprawy. Chłopiec, który go prowadził, wrócił z powrotem [razem z jeńcem]. Związaliśmy go, miał nocować u nas, a rano miał być odstawiony do dowództwa. No ale w nocy się upłynnił. Zostało tylko zawiniątko, gdzie on spał. Tak że nie upilnowałem go. Uciekł.

  • Czy miał pan okazję zetknąć się z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców?

Słyszałem o tym dużo. Sam nie widziałem. Ale podobno na początku Niemcy, nieuznający jeszcze wtedy Polaków za kombatantów, traktowali [ich] jako zwyczajnych bandytów. Zresztą mnie to samo spotkało. Jak sanitariuszka wyciągnęła mnie – z wielkim trudem, ledwo się utrzymałem na nogach – z tamtego szpitala, to dosłownie zaraz za nami ten szpital… w każdym razie to wyjście, płonące, zawaliło się. Tak że to był ostatni moment.
Ona mnie umiejscowiła chyba w stróżówce. Trzeba było zrobić kilka stopni [pod górę]. Mordęga okropna była – te stopnie. Ale w międzyczasie, jeszcze na świeżym powietrzu, obmyła [mnie] z krwi, założyła bandaże i tak dalej. Od razu poczułem się lepiej. Nie myślałem w ogóle o umieraniu. Umieściła mnie prawdopodobnie w mieszkaniu stróża. Stało [tam] jakieś łóżko, na tym łóżku mnie położyła. Przykryła mnie kocem i dała mi jeszcze do ręki bardzo cenną rzecz: granat obronny polskiej piechoty. Wie pan, co to jest obronny?

  • Ma większy zasięg rażenia niż zaczepny.

Tak jest. I ma grube ścianki, bo jak się rozrywa, to jest groźba dużego rażenia. Bo są zaczepne i obronne, więc te obronne są groźniejsze. Bardzo się z tego ucieszyłem. A tam na dole niemieckie wrzaski. Widać, że tam na dole jest nieporozumienie. Ta koleżanka wychyla się, [a tam ktoś] pyta: „Jak jest po niemiecku koc? Jak jest koc po niemiecku?!”. Ona się wychyla i mówi: Die Decke, die Decke. W tym momencie wpada zasapany, gruby Niemiec w stroju żandarma, ze szmajserem pod bokiem. Przysunął mi broń pod nos i powiada: Bandit!? A ja w ogóle nie chciałem z nim rozmawiać w tym duchu, więc tylko przymknąłem oczy i patrzyłem na jego ręce. Gdzie on trzyma tę rękę: przed spustem czy za spustem? Jeżeli przed spustem, to wyciągnę – zawleczkę miałem pod kocem. Jak on pociągnie, to ja też pociągnę. Wtedy widzę, że jednak nie ruszył tego. Palec był poza obudową języka spustowego. Dzięki temu jeszcze sobie rozmawiamy… Zaraz, zgubiłem pańskie pytanie.

  • Czy zdarzyło się panu spotkać z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?

No więc Niemcy w pierwszych dniach… To [znam] tylko z relacji, bo nie widziałem tego sam. W relacji, że wyciągają polską ludność, zabijają ją. Albo nie patrzą, czy zabity, czy nie zabity, tylko kładli warstwę paliwa, warstwę trupów czy rannych i podpalali to wszystko. Benzyną oblewali, więc to było coś bardzo jawnego.
Ale nasze zabicie Niemców też chyba było przestępstwem wojennym. O tym jakoś cicho jest, a myślę sobie, że trzeba sobie cenić prawdę. Nikt nie chciał wykonać wyroku. Ktoś tam wydał wyrok, żeby Niemców, wziętych do niewoli, zabić, ale nikt nie chciał wykonać wyroku. Na ochotnika nikt nie chciał. To wyznaczono kogoś: ten, zdenerwowany, podszedł do – znam to z relacji, bo nie byłem przy tym – jednego, chyba środkowego garażu, wyciągnął granat i rzucił tak, że ten granat – odbezpieczony – uderzył w futrynę. Spadł mu z powrotem pod nogi, on oczywiście nie zdążył się oderwać i zginął na miejscu. No i jak nie było ochotników chętnych do zabijania Niemców, tak śmierć kolegi spowodowała, że znalazło się dużo ochotników. Zaczęła się strzelanina i zabili wszystkich. Nigdzie tego, w żadnej historii, muszę powiedzieć, nie wyczytałem. To jest przemilczana historia. Jako że niepiękna jest ta historia. Kto dał taki rozkaz? Związane to jest z tą groźbą, o jakiej państwu mówiłem na początku.

  • Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?

Na początku to było – och, sama serdeczność i ogromna ofiarność. Nie mieliśmy żadnego zaopatrzenia. Jedzenie, papierosy – nieraz koło barykad to stały sterty papierosów i jedzenia. To było bardzo serdeczne.
Tutaj nawet nie opisuję tego wcale, bo nie wiem, czy ten człowiek nie żyje, ale był epizod, że młody człowiek chciał koniecznie, żeby go przyjąć do drużyny. Mówię, że nie mogę tego zrobić, ponieważ nie mamy broni. Mówi: „Broń to ja sobie zaraz załatwię”. „No dobrze – mówię – to jak przyniesiesz broń, to wtedy będziemy rozmawiać”. Godzinkę potem przez lornetkę zobaczyłem, że on rozbiera barykadę. A potem, po drugiej godzinie, wraca z pistoletem. Maszynowym. Tak że musiałem go przyjąć, ale potem jego dalsze zachowanie nie było godne pochwały [?]. Tak że jeśli on żyje, to nie chcę wymieniać jego imienia, chociaż to jest jedno z nielicznych, które pamiętam.

  • Czy w czasie Powstania miał pan okazję zetknąć się z osobami innych narodowości?

Owszem. Z jednym Żydem, który był uwolniony z Pawiaka, zresztą przez nasz oddział. […] [Zdobytym czołgiem] uwolniono Żydów. Potem [zetknąłem się] z taką ulotką à propos Żydów, troszkę przyjętą ze sceptycyzmem, pod tytułem „Żydowska jednostka bojowa” – coś takiego, już zapomniałem, jak oni się nazywali. Kartka była, ale żołnierzy nie było widać. […]

  • Jak wyglądało pańskie codzienne życie w czasie Powstania? Chodzi o żywność, ubranie, noclegi…

To życie w pełni świadome, bez żadnych dystraktorów tego rodzaju: tu się pali, tam się wali – wtedy okropnie ciężko [było] czas policzyć, bo ten czas płynie bardzo szybko. Przepraszam, zgubiłem pańskie pytanie.

  • Jak wyglądało państwa codzienne życie w czasie Powstania? Żywność, ubranie, noclegi…

Codzienne to było dopiero w szpitalu. Nota bene Niemcy nas wywieźli stamtąd, z tego punktu wtedy, kiedy już mogliśmy być uważani za kombatantów. Ale jeszcze nie wszyscy to wiedzieli. Pamiętam, że z tego miejsca, gdzie zostałem przez tę Krystynę zostawiony, bo Niemiec kazał jej otwierać drzwi i trzymał ją pod bronią, pod groźbą użycia broni, żeby pokazała mu dalsze pomieszczenia, których ona też zresztą nie znała. To wszystko, co dotyczy jej osoby. Potem zginęła – prawdopodobnie została zamordowana przez tego Niemca.
Jakiś drugi żandarm czy inny Niemiec zobaczył, że ja tam leżę. Nie widział oczywiście tego granatu. Zawołał dwóch polskich chłopców – jeden wysoki, drugi niziutki, tacy kilkunastoletni – i na kocu wzięli mnie jak na noszach i zaczęli stamtąd wynosić. Po tych schodach, potłukli mnie tak że… Nie mogli mnie udźwignąć. W każdym razie tak czy owak w końcu zanieśli mnie do punktu zbornego, który chyba był… obecnie chyba na wysokości… placyk był, gdzie stały niemieckie samochody i kładziono rannych. Niektórych na noszach, innych, tak jak mnie, na kocu. Po pewnym czasie jakiś Niemiec zaczął rozdawać chleb, więc takie same „dobre Niemcy”, ktoś to filmował. W którym to było miejscu, trudno mi powiedzieć, chyba gdzieś na wysokości przedwojennego Banku Polskiego, znaczy gdzieś przy ulicy Bielańskiej.

  • Chciał pan wspomnieć o pobycie w szpitalu przyfrontowym.

Ano tak. Pobyt w szpitalu przyfrontowym był nacechowany jednym wielkim cierpieniem, jękiem. Nie umiem śpiewać, ale przypomniałem sobie taką piosenkę [niezrozumiałe]. Przez to zwróciłem uwagę na jedną sanitariuszkę, jak się okazuje, naczelną sanitariuszkę naszego batalionu, która była żoną profesora Bogdanowicza. Później się poznaliśmy. A profesor Bogdanowicz był znanym w Warszawie pediatra. Wtedy był rangi… albo miał doktorat, albo nie miał, w każdym razie – był skończonym lekarzem. A jego żona była naczelną sanitariuszką Batalionu „Chrobry I”. Tak zapamiętałem. Jeżeli nie doceniłem jej pozycji przez ułomną pamięć, to bardzo przepraszam, bo państwo Bogdanowiczowie okazali się bardzo miłymi ludźmi. […]
Ten punkt zborny był chyba na ulicy Bielańskiej, przy (tu się odbudowuje teraz czy rozbiera, tego nie wiem) przedwojennym Narodowym Banku Polskim, który przez całą okupację był w ruinach. Ale bardzo solidnie [był] zbudowany. Pamiętam, że leżało bardzo wielu rannych.
Pamiętam też – à propos innych narodowości – widziałem – w damskiej koszuli nocnej, nałożonej na mundur – chyba jakiegoś „ukraińca”. Wtedy jeszcze nie znałem rosyjskiego ani ukraińskiego. Ale wiem, że chodził i dopytywał się, czy ktoś chce zrobić zamianę na… że on weźmie biżuterię, a zapłaci za to – coś takiego. Nie było, zdaje się, żadnej transakcji, ale to było oryginalne ubranie, na wierzchu miał jedwabną bieliznę. To był przedstawiciel narodu ukraińskiego albo chyba jeden z żołnierzy Dirlewangera, którzy nie byli „własowcami”, ale coś blisko. Na moich oczach nikogo tam nie zastrzelił, krzywdy żadnej nie zrobił, transakcji chyba też nie było żadnej. […] A, jeszcze był chyba jakiś Kanadyjczyk. Tak o nim mówiono. Czy to był Kanadyjczyk, który już umarł, czy wtedy jeszcze działał jakiś czas [tego nie wiadomo]. […] Był lotnikiem. Zdaje się, że przeżył, otoczony ogólną czcią mimo wyraźnych przeszkód ze strony sowieckiej. Trudne było rozeznanie już potem.
Pobyt w Szpitalu Wolskim charakteryzował się tym, że widać było spory ruch samolotów. Nadzieja [była], że to zrzucają dla naszych, ale prawie nigdy nie trafili, tylko ciągle [zrzucali] na niemiecką stronę. Dozbrajali jeszcze Niemców, zamiast pomóc powstańcom. Drugi miesiąc to już tylko w Szpitalu Wolskim: życie w szpitalu Wolskim.

  • Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?

Trudno powiedzieć o tym. Owszem, tam na Nalewki – najdłużej mi się to kojarzy, to stanowisko bojowe było często atakowane, i ta śmierć tego (tak mnie męczy, że uciekają nazwiska czy imiona) tego „Edwarda”, mojego zastępcy – to mi bardzo utkwiło w pamięci. Do porządku dziennego przechodzi się bardzo szybko – w kwadrans po tym jadłem konserwę, chociaż początkowo wydawało się, że to jest w ogóle nie do przeżycia.
Szpital Wolski żył pod strachem zbrodni wojennej dokonanej tam przez Niemców, którzy wystrzelali wszystkich – kogo mogli spędzić, wyciągnąć z łóżka. Był tam podobno cały stos trupów […]. A zanim umieszczono w szpitalu uczestników walk powstańczych, w szczególności Polaków, to była akcja wyszukiwania tam bandytów. Banditen! Banditen! Bandit! Wer der Bandit? Bist du Bandit?! Jak podnosili kołdrę, a ktoś tam przyszedł, nakrył się kołdrą, to [nawet] jak był lżej ranny, to go dobijali.
Tak że było tam dużo wyczynów tego rodzaju, które były następstwem ogólnej rzezi, w jakiej brał udział również profesor Wesołowski. On potrafił swoją postawą czy… Już nie pamiętam dokładnie jego historii: czy to on właśnie był tym, który wygrzebał się ze stosu trupów, i zwrócił uwagę Niemców na to, że poczynają sobie w ogóle wbrew swojemu interesowi – że tutaj był szpital, do którego przyjmowano wielu Niemców, zresztą znalazł jakiegoś z leczonych Niemców i ten [Niemiec] potwierdził to wszystko, że zajmowali się nimi. Profesor Manteuffel tam też był i profesor Wesołowski, którego zresztą spotkałem później w Akademii Medycznej jako kierownika Zakładu. Ten profesor umarł niedawno, kończąc 102 lata.
  • A właśnie – co do tej atmosfery panującej w pańskim oddziale…

No to trudno powiedzieć, bo się nigdy nie zbieraliśmy. Tylko zawsze były jakieś akcje: tutaj była jedna czy dwie sekcje: tutaj byłem na stanowisku, tam byłem. O, był taki okres załamania, kiedy poszedłem na obchód całego regionu i wracam, raptem patrzę: moi gieroje tłumnie uciekają ze stanowiska. Wtedy pamiętam, że mnie szlag trafił. Powiedziałem: „Przecież ich zabiję” i strzeliłem w powietrze – z prawdziwym żalem, że tracę nabój. Powiedziałem: „Zabiję” – [albo] zabiją [ich] tam i weźcie pod uwagę, że ucieczka z frontu jest dużo gorszą pozycją, bo jesteście raz: dezerterami, a dwa: nadziewacie się na bomby niemieckie. Tam, poza linią frontu, są głównie bomby. A tutaj mamy przynajmniej uczciwą walkę: tam nie macie żadnej walki. Jednak wszyscy wrócili.

  • Z kim pan przyjaźnił się podczas Powstania?

Trudno powiedzieć, tak szybko się zmieniali. Z „Edwardem” chyba – nawiązała się szybka więź sympatii, ale krótkotrwałe [to] było. Jego zabili – już nie pamiętam, którego to było dnia: chyba któregoś -nastego: dwunastego czy czternastego. Ktoś z kolegów podjął próbę usystematyzowania i chronologicznego przedstawienia wydarzeń. Właśnie to jest to zagadnienie, które rozbiło naszą zgodę i chęć wspólnego napisania [tego spisu], bo każdy miał inny widok tego. Inaczej zapisane w pamięci.

  • Czy podczas Powstania uczestniczono w życiu religijnym?

Owszem, mamy nawet zachowane zdjęcia sprzed ataku na wspominany już Dworzec Gdański. Nasz kapelan – nazywał się chyba Cybulski – zebrał [nas na] błogosławieństwo, ale wygłosił przemówienie… muszę powiedzieć, odebrałem to jako deprymujące. Właściwie przypominał nam coś, co dobrze wiemy. Że idziemy […], realizując swoje marzenia, z bardzo małymi szansami [na przeżycie]. Tak że bałem się, że w ogóle cały duch upadnie, i podszedłem do księdza, i poprosiłem, żeby w swoim przemówieniu udzielił nam trochę otuchy. Tutaj nawet mam zdjęcie, jak tam koło tego księdza jestem. Poza tym ksiądz miał bardzo dobrą opinię: jako dobry kaznodzieja i opiekun żołnierzy.

  • Czy zdarzyło się, żeby podczas Powstania pan albo w pana otoczeniu czytano prasę, słuchano radia?

Tak. W czasie pobytu w szpitalu przy świeczce czytało się rozmaite rzeczy, przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”. Ten „Biuletyn Informacyjny” donosił wtedy – zresztą to było chyba pod koniec sierpnia – że wychodzi wróg numer 1, wkracza wróg numer 2. Co uważałem – z punktu widzenia politycznego – za zupełny idiotyzm. […]. Potem doszedłem do wniosku, że nie należy bardzo dziwić się temu, że nie ufano Rosjanom. To znaczy nie Rosjanom jako takim, tylko zbrodniczej organizacji wojska sowieckiego.

  • Czy na temat tego, co państwo wyczytali, toczyły się jakieś dyskusje?

Były wzruszające śpiewy „Roty”, coś takiego. To też było. W tamtym entourage’u to było bardzo podniosłe. Bardzo.

  • Jakie jest pańskie – o najlepszym wspomnieniu już pan mówił, kiedy udało się panu trafić w ten zbiornik z paliwem…

No, uderzałem w czołg – to mi się wtedy najbardziej marzyło.

  • A czy było jakieś najgorsze?

Ale i pamiętam jeszcze, że zdążyliśmy wyskoczyć z kolegą. Wziąłem jednego z kolegów, sądząc, że ten dym pochodzi z czołgu, że trzeba zaraz zaopiekować się bronią, jaka tam jest. Że Niemcy pewnie chętnie tego nie oddadzą. Wzięliśmy najlepszą broń: maszynową i – pamiętam – parter był wysoki, i trzeba było wykonać dosyć ryzykowny skok. A to było miejsce pod ostrzałem, ale widocznie Niemcy nie zauważyli tego. Wyskoczyłem z kolegą, i jeszcze z drugim, że będziemy „patroszyć” – jak to się używało takiego słowa – „patroszymy czołg”. Było to z wielką ochotą, ale ogień był [zbyt] silny – z ulicy, której nazwy już nie pamiętam, jest prostopadła do Nalewki. Stamtąd się odezwał. Myśmy tam podpełzali. Ulica Nalewki była oddzielona od parku przy pałacu Krasińskich dosyć wysokim murkiem: ale jak człowiek podniósł głowę wyżej, to mógł dostać: jak trzymał się blisko ziemi, to była nie tylko zasłona, ale i ochrona. I w tym momencie zobaczyłem, że ten czołg odjeżdża: cały i zdrów. Było to okropne przeżycie. Już szykowałem przemówienie po niemiecku: Alle raus! [niezrozumiałe]. Nie zdążyłem się popisać.

  • A jakie było pańskie najgorsze wspomnienie?

Właściwie chyba początek: zderzenie entuzjazmu, wiary ludzi, tych darów, z tym, co się słyszało o mordowaniu. To było najmocniejsze.

  • Co najbardziej utrwaliło się panu w pamięci?

Chyba dwie rzeczy. Jedno to, co mówiłem: nadzieja, że czołg jest rozwalony, że się zdobędzie nie tylko czołg, ale przede wszystkim uzbrojenie żołnierzy. To było jedno.
A drugie to potem: kiedy już był koniec, właściwie prawie koniec Powstania, szykowano wywozy do Niemiec. Wtedy o tym nie wiedziałem. Wiem tylko, że mnie zapakowano na EKD – Elektryczna Kolej Dojazdowa. Tak dawniej nazywała się ta łączność elektryczna. Dojechał do Milanówka. Tam wypędzono nas z wagonów na nocleg. Pojechano po następnych, następną partię. Tam nas pilnował żołnierz chyba z pospolitego ruszenia, z ofermowatym wyglądem, chodził tam i z powrotem po terenie, na którym nas umieszczono. Wydawało mi się, że to kino „Oaza”, ale może to była kawiarnia albo kino z kawiarnią. Placyk był, dotykał do ulicy – nie pamiętam, jak się ta ulica nazywała. Leżałem blisko ogrodzenia. No i zobaczyłem: trzeba wiać [niezrozumiałe], bo już uznano nas za kombatantów, ale to jeszcze nie wiadomo, jak się zachowają Niemcy. Lepiej się z nimi pożegnać. A jeszcze nie bardzo mogłem się utrzymać na nogach. Miałem co prawda kule, ale nie bardzo umiałem się nimi posługiwać. I szło dwóch chłopców, więc zapytałem się, czy mogą mi pomóc. Podnieśli siatkę i sturlałem się pod tą siatką. Chociaż chłopcy byli słabi, ale wzięli mnie pod ręce i zawlekli… Daleko mnie nie ciągnęli, bo tam było mieszkanie mojej ciotki, która była matką majora „Gardy”, mojego ciotecznego brata, nota bene zamordowanego przez ubecję już po wojnie. Mówi się, że to brat Michnika załatwił, tak że to jest drażliwa sprawa. Czy to po prostu jest pomówienie, czy jest w tym jakieś źródło prawdy?
Ale to są najmocniejsze rzeczy, jakie pamiętam z Powstania. I potem [z] dalszych wydarzeń. Ta biedna ciotka nie wiedziała wtedy jeszcze nic o losach swojego syna, a on działał na terenie Mokotowa: był dowódcą odcinka, był cichociemnym, który zleciał z nieba, z Anglii. Potem dobrała się do niego ubecja i zamordowali go.

  • Pan dostał się do tej ciotki?

Tak, do tej ciotki. Pamiętam, że byłem okropnie głodny. Marzyło mi się – nieraz w szpitalu mi się też śniło – że dostaję pełny, kopiasty, głęboki talerz z kartoflami i kaszą. […] Pachniało. […]. Pamiętam, że jeszcze w Szpitalu Wolskim koło mnie leżał młody człowiek i kiedy profesor Wesołowski, wtedy lekarz – profesor był tylko doktorem – robił obchód i pyta się: „Jakie życzenia?”, a ten młody mówi: „Coś na apetyt!”. Mówię: „Człowieku, przecież i tak nie ma co jeść!”, a ten mówi: „Dlatego! Właśnie dlatego! Proszę coś przeciwko apetytowi!”.
A ta ciotka […] żyła właściwie z organizacji stołówki: wydawała obiady. W dwie siostry tam działały, w Milanówku. Przyjęły mnie bardzo serdecznie i ziściło się moje marzenie o zaspokojeniu głodu. Rzeczywiście wyjechał duży talerz, głęboki, z kartoflami i z kaszą. Jeszcze skwarki były, tak że […] uczta była niesamowita. Ważyłem trzydzieści parę kilogramów – z wyjściowej wagi siedemdziesiąt dwa. To jest więcej niż połowa.

  • Rozumiem, że został pan u ciotki?

No nie, nie zostałem, bo dali znać… Niedaleko stamtąd w miejscowości Opypy osiedlił się – wiedziałem to już przed Powstaniem – mój późniejszy szwagier. A nie, on był szwagrem już wtedy! Ale poza tym przede wszystkim był moim przyjacielem. Bardzośmy byli ze sobą zżyci. On był weterynarzem i dzięki jego wpływowi ja też chciałem skończyć weterynarię, żebyśmy razem pracowali. Tak że jakiś czas nasze losy były połączone.
Ale, niestety, on potem zginął bardzo szybko, zresztą realizując swoje marzenia. Pojechał na Pomorze. Pomagałem mu w przeprowadzce. Dostał bardzo ładne mieszkanie, do dzisiejszego dnia okupowane przez naszą rodzinę: stanowi własność. Ale on tam niedługo był, ponieważ jakiś pijany Sowiet wyskoczył z krzaków i po prostu go zabił. Zaczęły się legitymowania, okazało się, że to był jakiś zbrodniarz, który miał być rozwalony przez władze sowieckie. Ale nie zdążyli tego [zrobić]. Zamknęli go w jakimś kurniku na haczyk i on ten haczyk oczywiście łatwo wyłamał, wydostał się i uważał, że to jest wszystko polska robota, że na nim się mszczą i kogo tylko na szosie zobaczył, to strzelał do niego. Więc jak nadjechał mój szwagier, to też go zabił. On był z moją drugą siostrą, jego żoną. Ona za pierwszym razem podbiła temu Sowietowi rękę, tak że on strzelił w powietrze. Ale za drugim razem ją ogłuszył pistoletem, a zabił – Jurka. Tak że wszystkie moje plany się wtedy zmieniły. […]

  • Co działo się z panem po pobycie u ciotki? Przeniósł się pan do szwagra?

Tak, właśnie przeniosłem się. Druga ciotka była młodsza troszkę, bo ta jedna to była jakiś czas sparaliżowana. Miała dziewięćdziesiąt parę lat, a ciągle zajmowała się tłumaczeniami. Znała kilka języków. [Zajmowała się] życiem rozmaitych muzyków, między innymi opracowywała [życiorys] któregoś z naszych twórców filharmonii i dostępne materiały tłumaczyła na polski. Ciągle była zajęta. Więc ona poprosiła swoją młodszą siostrę, żeby dała znać do mojego szwagra i on bardzo szybko przyjechał. Potem oni, biedni, dzielili ze mną los, bo byłem trochę mało sprawny, chociaż świeże powietrze i jedzenie to było [uzdrawiające].
Aha, [gdy leżałem] w Szpitalu Wolskim, jednak uratowano mi życie, bo wyciągnięto ze mnie niesamowite ilości płynu wysiękowo-przesiękowego z jamy opłucnowej. To mnie dusiło, ja bym się po prostu tym zadusił. Tak że tam, pamiętam, była pełna realizacja oczekiwań materialnych – ten kopiaty talerz pamiętam jak dziś.

  • Jak długo przebywał pan u szwagra?

Do Bożego Narodzenia, Boże Narodzenie byliśmy razem… A i potem, jak wojna miała się ku końcowi, jeszcze trzy miesiące byłem nieczynny. Ciągle była rekonwalescencja. Kiedy już zacząłem chodzić normalnie, pojechałem do punktu zbornego, bo było ogłoszenie, żeby młodzież w takim i takim wieku stawiała się – zaciąg do wojska polskiego pod sowiecką banderą. Pojechałem tam nie dlatego, żebym koniecznie chciał z Sowietami pracować, ale dlatego, że po prostu bałem się konsekwencji, a poza tym wojenka to przyjemna rzecz. To było chyba w Skierniewicach... Ale co tam było takiego? Aha, dopiero oni po raz pierwszy zrobili rentgena i zobaczyli, że mam w sercu odłamek wielkości porządnej, dużej pestki daktyla. Dosyć duży, ale umiejscowiony w dużej masie mięśnia sercowego, przy apex – szczycie. […]. To tyle.
Aha, potem jeszcze miałem takie przeżycie, że w kwalifikowaniu zdolnych/niezdolnych do wojska mnie zdyskwalifikowali. Jak zrobili cały spęd lekarzy, [to się dziwili], że tyle czasu, w Powstaniu, w tych warunkach wytrwał człowiek z takim stanem serca. Oglądali mnie, ale potem się okazuje, że takich przypadków wcale niemało było. Tak że blask mojej gwiazdy szybko przygasł.

  • To już był styczeń?

Nie, to nie był styczeń. W styczniu to jeszcze byłem kiepski, ledwo się poruszałem. Styczeń… luty… Ach, jeszcze jest jedna ciekawostka, nieraz takie wpływają na codzienności życia. Na początek pobytu tam miałem straszliwe biegunki. Straszliwe były. Pamiętam, że uratował mnie profesor rentgenolog, który również był w Opypach. Jak siostra go do mnie zaprosiła, on mnie zbadał krótko i powiedział: „Macie państwo tutaj, widziałem, sad z antonówkami”. „Ano, mamy”. „To proszę zrywać dla chorego i dawać mu co trzy godziny sto gramów surowego miąższu, i za tydzień będzie zdrów”. I rzeczywiście. Pamiętam tylko, [że] pomiędzy jednym karmieniem a drugim to myślałem, że kuzynkę, która była odpowiedzialna za karmienie mnie [i] spóźniała się z tym dwie minuty albo trzy, w ogóle zamorduję. To trzy minuty to było opóźnienie! Taki byłem głodny. To mnie rzeczywiście postawiło na nogi.

  • Czy pamięta pan, w jaki sposób dowiedział się pan o wyzwoleniu?

Tak, to w Opypach. Potrafiłem już chodzić. Miałem wtedy dwuletnią siostrzenicę, którą się opiekowałem, ale może ona bardziej się mną opiekowała. Ten profesor Zawadowski mieszkał na wsi, natomiast szwagier wynajmował gospodarstwo rolne. Sam był lekarzem weterynarii, ale jako nowo osiedlony nie miał tam wyrobionej praktyki, tak że tam ciężko się żyło. Moja siostra dorabiała w ten sposób, że piekła bułeczki, które sprzedawała w handlu domokrążnym. […]
Kiedy, przynajmniej na tym terytorium, zakończyła się wojna? Już nie pamiętam, kiedy to było, ale […] wybierałem się w okolice. Zresztą mieszkała tam kuzynka, też uciekinierka z Warszawy. Z małym dzieckiem, chudzinką taką: miała córeczkę. A mój szwagier lubił rozmaite przyśpiewki, śpiewał jeszcze, że: „A ta druga, trochę ruda, nie bardzo / Taka gruba, że kucharze nią gardzą”. Miała na imię Małgorzata. „Małgorzata wyłupiasta, / Dwieście kilo: grzmot-niewiasta”. To było wielkie podbudowanie matki, która martwiła się bardzo nędznym wyglądem tego dziecka, dziewuszki-chudzinki.
Pamiętam, że jak kiedyś wracałem stamtąd, raptem widzę, że Sowieci nacierają. Idą w swoich szynelach, broń na sznurkach. Myślę sobie: „Ładny kwiatek! A ci tutaj – dostają”. Ale okazuje się, że to była grupa, którą prowadził żandarm. Wziął do niewoli grupę. To jednak było jeszcze tuż przed wyzwoleniem. Ale bardzo krótko potem nadeszło to wyzwolenie.
  • Już po wyzwoleniu udał się pan na komisję poborową do wojska polskiego. Został pan zdyskwalifikowany. Co dalej działo się z panem?

Potem pomagałem rodzinie przeprowadzić się na Pomorze, na upatrzone z góry miejsce. Był Związek Zachodni i chyba oni wskazali szwagrowi dobre miejsce: bardzo sobie to chwalił. W centrum powiatu pyrzyckiego była miejscowość – i jest w dalszym ciągu – ta miejscowość nazywa się Radzicz. Nie Rawicz, a Radzicz. Właścicielem był tam swego czasu gbur niemiecki, ale uciekł stamtąd po wejściu wojsk polsko-sowieckich. To był odcinek, który był wymarzonym miejscem, ze względu na położenie w tym powiecie, jako powiatowa lecznica weterynaryjna. Ten projekt zresztą został wymyślony przez szwagra i ja miałem mu pomagać to zrealizować. Deklarowałem się z pójściem na studia weterynaryjne. [Było to dla mnie] wygodne, bo drugie moje zamiłowanie to było… Marzyłem o tym, żeby odbywać podróże. Że, powiedzmy, umiejętności weterynaryjne są przydatne w różnych miejscach na świecie. Można, nie mając pieniędzy, być globtroterem obiegającym na około ziemię. […] Tak łatwo gubię pańskie pytania…

  • Co się z panem działo? Pomagał pan rodzinie w przeprowadzce…

Tak, pomagałem rodzinie. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że nie bardzo kocham żywy inwentarz. Bo to ciągle chce jeść. Ta wizja urządzenia centralnego ośrodka leczniczego była bardzo ponętna, ale zostało to przerwane przez śmierć szwagra.

  • A co się działo później?

Potem pojechałem do Warszawy na studia. Z ciężkim sercem, bo w Radziczu zostawiłem dwie kobiety, które nie bardzo mogły sobie ze wszystkim poradzić. Ale jednak wyszły na prostą, że tak powiem. Dostały tam przydział ziemi, około dziesięciu hektarów, i zajęły się rolnictwem, bo obydwie miały jakie takie przygotowanie. Tak że to nie było dla nich straszne, ale to była ciężka, ręczna praca. Koń był jeden, przywieziony jeszcze z Opyp, o bohaterskim imieniu Duncan, który sam ledwo się trzymał, a jeszcze jak mu kazano coś ciągnąć, to niechętnie to robił. Ale potem przyszła pomoc UNRRA i trafiły się dwa półperszerony, które postawiły trochę na nogi całe to gospodarstwo i wtedy z czystszym nieco sumieniem opuściłem siostry, żeby iść na studia. Dostać się na studia.
Studiowałem najpierw w Lublinie, bo weterynarii nie było [w Warszawie], bo ta weterynaria [mi] została, chociaż główny promotor tego poczynania już nie żył. Ale było dla mnie bardzo ciężkie […]. Wahałem się między medycyną a weterynarią. W końcu przeważył głupi argument: nie ma drugiego ssaka tak śmierdzącego jak człowiek, więc lepiej zajmować się zwierzętami.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany?

No, czuję się przynależny do rodziny, która od strony władz polskich była represjonowana w najokrutniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Co prawda zrodzony przez inicjatywę sowiecką. To jest to wyrzucenie, wie pan, z dnia na dzień z [majątków]. Na szczęście nie dotknęło to fizycznie większości ludzi, którzy mieszkali z ojcem, ale było to okropne. I nadal jest, przecież nie ma żadnego kroku, żadnego zadośćuczynienia dla warstwy ziemiańskiej. Właściwie ziemiaństwo… jeśli można powiedzieć, że była to słuszna zemsta ludu nad wyzyskiwaczami, to dotyczyło to XVII stulecia, a nie taka troszkę opóźniona reakcja.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt nie powiedział?

Wydaje mi się, że są dwie główne wypowiedzi. Jedne, że to było konieczne, bo [taki był] nastrój ludzi, oczekiwania i wiara w to, że Niemcy już uciekają. Że to było konieczne zaakcentowanie, że my mamy pretensje do samodzielnego stworzenia państwa, ale nie bękarta sowieckiego. To jest jakiś argument, ale biorąc pod uwagę przygotowanie, to z punktu widzenia militarnego to jest, niestety, zupełny niewypał. I wcale nie dziwię się temu jednemu głosowi, który był przeciw. Na pewno panowie to wiedzą: że jedna [osoba] z tej Rady Pięciu była przeciw wybuchowi. Powstanie i tak, i tak wybuchnie – to znaczy, że wtedy traktowane by było jako pojedynczy bandytyzm, a nie zorganizowany na taką skalę.


Warszawa, 17 czerwca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Wacław Bogdan Czapliński Pseudonim: „Wrzos” Stopień: kapral podchorąży, dowódca drużyny Formacja: Batalion „Chrobry I” Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter